Byłam uczennicą w gimnazjum pani Janiny Tymińskiej. Maturę zdałam w tym samym gimnazjum, ale już w czasie okupacji, na tajnych kompletach.
W czasie okupacji chodziłam właśnie na tajne komplety, bo maturę zrobiłam w 1943 roku
i
już w 1943 roku pracowałam w konspiracji, ponieważ byłam najmłodsza w rodzinie. Mój ojciec był w konspiracji, moja siostra była w konspiracji i ja byłam najmłodsza. Ponieważ u nas były zebrania, więc automatycznie wciągnięto również i mnie i tak już zostało.
Do wybuchu Powstania.
Dostałam polecenie, żeby udać się do szpitala na Solcu. Razem z koleżanką, Teresą Luboradzką, rano, 1 sierpnia, poszłyśmy na Solec, ale szpital był zamknięty i wszyscy byli ewakuowani. Natomiast już były armatki na Moście Poniatowskiego. Wychodziłyśmy z Solca, żeby się dostać na Kopernika, bo to był najważniejszy szpital dla nas, bo tam nas szkolono na sanitariuszki. Tam przygotowywałyśmy materiały opatrunkowe. Jeszcze nie było godziny piątej, ale już byli Niemcy na Moście Poniatowskiego przy armatkach. Dostałyśmy się na Kopernika i właściwie od pierwszego dnia Powstania byłam w szpitalu na Kopernika, przez pierwszy tydzień.
Byłam sanitariuszką, tak.
Pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy, to( ponieważ był to szpital dla dzieci) wszystkie dzieci znieśliśmy do piwnicy. Obok kościoła Świętego Krzyża było Krakowskie Przedmieście 1, to był posterunek żandarmerii niemieckiej i przed tym stał czołg, ludzie zaczęli na Nowym Świecie przy Wareckiej budować barykady. Tak się zaczęło, Niemcy zaczęli strzelać, ludzie zaczęli padać. Biegało się, zbierało się rannych.
Był ranny również jeden Niemiec, więc oczywiście wzięłyśmy go do szpitala. Dostał taką samą pomoc, jaką dostałby Polak. Był dopóki nie weszli Niemcy do szpitala. Zresztą, kto wie, czy ten fakt nas nie uratował, bo Niemiec był traktowany tak, jakby to był Polak, jeśli chodzi o jego rany, jego ręce, jeszcze wtedy mieliśmy gips, więc ręce były w gipsie i leżał razem z naszymi i traktowało go się zupełnie normalnie. Po prostu był to człowiek, który potrzebował naszej pomocy. Dyrektor Żegliński, który moim zdaniem, to chyba największy bohater Powstania, świetnie mówiący po niemiecku, jak Niemcy weszli i powiedzieli, że tutaj nie ma prawa leżeć żaden cywil, żaden ranny, bo to jest szpital dla dzieci,( „więc przyjdziemy tu jutro, jeżeli będą tutaj ranni cywile, to wtedy zginiecie wszyscy, i dzieci, i ranni, i cały personel) powiedział: „Ale tu jest jeden wasz kolega”. Od razu kazali przynieść nosze, swojego rannego zabrali i jeszcze doktor Żegliński usłyszał, jak ranny Niemiec mówi do swoich kolegów: „Nie róbcie im krzywdy, to dobrzy ludzie”. [...] Jeszcze jeśli chodzi o rannego Niemca, to miał tak przerażony wzrok, akurat chodziłam po sali, doglądałam tam wszystkich rannych. On miał tak przerażony wzrok, bo był pewien, że będzie zabity. Podeszłam do niego i spojrzałam, pytam: Rauchen Sie? Dał znać oczami, że pali. Wyszłam, myślę sobie: „Boże, co ty jesteś za idiotka?! Kto ci da papierosa, przecież nikt z nas nie pali. Skąd ja wezmę teraz papierosa?” Chodziłam po całym szpitalu, ale znalazłam papierosa. Przyszłam, zapaliłam, podawałam mu do ust, wypalił papierosa. Nawet mi się zdawało, że na jego twarzy znalazło się coś w rodzaju uśmiechu. Za chwile weszli Niemcy i właśnie wtedy doktor Żegliński powiedział, że tutaj jest jeden wasz ranny kolega. Wtedy ten powiedział: „Nie róbcie im krzywdy, to dobrzy ludzie”. Wyszli, ale powiedzieli nam, że przyjdą jutro i że jeżeli znajdą chociaż jednego rannego cywila, że tu mogą być tylko i wyłącznie dzieci, to wtedy zginiemy wszyscy, i dzieci, i ci ranni, i cały personel. I poszli.
Co było dalej? Na ulicy Konopczyńskiego był kilkupiętrowy budynek, w którym w czasie okupacji mieszkały niemieckie siostry, które zostały ewakuowane, jak tylko zrobiło się niespokojnie, wiadomo było, że może coś być. Łatwo można było tam przenieść naszych rannych, więc zrobiliśmy dziurę w murze okalającym szpital na ulicy Kopernika i wszystkich rannych przeniosłyśmy. Było nas osiem sanitariuszek, wszystkich rannych przeniosłyśmy właśnie do budynku na ulicy Konopczyńskiego. Tam, jak Niemcy przyszli następnego dnia na Kopernika, to rzeczywiście nie było żadnego rannego. W ten sposób szpital ocalał i dzieci ocalały.
Ze strony Ukraińców tak, ale to długa historia, bo to właściwie jeszcze jak weszli Niemcy, zaczęło się bombardowanie. Budynek został już częściowo, na górze, trochę poturbowany, więc wszystkich rannych wyniosłyśmy na podwórko przed domem. Potem budynek zaczął się palić. Było tak jakoś dziwnie, że
nasza sala operacyjna była na parterze. Ranni leżeli na pierwszym, drugim, trzecim piętrze. Jak się zrobiło gorąco, bombardowanie, wszystkich rannych zniosłyśmy do piwnicy. Jeszcze pobiegłam po narzędzia chirurgiczne i w tym momencie trachnęła bomba. Tak jakoś dziwnie, że parter był zniszczony, a klatka [schodowa] pierwszego piętra nie. Byłam w tym czasie na sali operacyjnej i najpierw przewrócił się na mnie stół, miękki, do przewożenia rannych, a potem dopiero gruz. Ponieważ chłopcy wiedzieli, że pobiegłam po narzędzia, więc mnie wyciągnęli z gruzów. Nic mi nie było, byłam tylko trochę podduszona. Potem musieliśmy z piwnicy windować wszystkich rannych na pierwsze piętro, bo parter był zawalony, tylko klatka pierwszego piętra była jeszcze w takim stanie, że można było tamtędy wyjść. Więc ułożyło się deski z pierwszego piętra na dół i windowało się wszystkich rannych z piwnicy do okna pierwszego piętra i po deskach spuszczałyśmy rannych na podwórze. Ale wszystko już się paliło, tak, że jak już zbiegałam z pierwszego piętra po płonących deskach, to już miałam później pęcherze na nogach. Jakoś tak było, że
wszyscy ranni leżeli przed domem i weszli Niemcy. Nas postawili w szeregu, sanitariuszki i doktora Żeglińskiego, tutaj ranni, a po drugiej stronie ustawili się żołnierze niemieccy z karabinami tak wycelowanymi w nas. Powiedzieli, że przeszukają wszystkich rannych i jeżeli znajdą chociaż jedną kulkę przy którymś, to wtedy giniemy wszyscy, i ranni, i cały personel.
My tak stoimy, prawie na baczność, przed nami ranni, po drugiej stronie pluton egzekucyjny i w pewnym momencie słyszymy: „Siostro! Siostro!” Koleżanka, która stała koło mnie, Teresa Luboradzka, wiedząc że nie może wyjść z szeregu, wyszła. Wyszła, rozejrzała się, podeszła do [rannego]. Schyliła się nad rannym, który wołał, a on mówi: „Siostro, u mnie pod pupą pas z nabojami”. Teresa spokojnie, wstała, rozejrzała się, obok był lej po bombie, zobaczyła zgnieciony kubeł. Wzięła kubeł, podeszła do rannego, jeszcze dobrze, że akurat ten był przykryty kawałkiem prześcieradła. Odchyliła prześcieradło, wyciągnęła pas, wepchnęła w kubeł i jeszcze chwilę siedziała przy rannym, bo normalna rzecz, człowiek się załatwia. Potem go przykryła z powrotem, wyszła z kubłem, podeszła do leja i niby się poślizgnęła, a chodziło jej o to, żeby nie wylewała z kubła, żeby kubeł wpadł w lej i żeby poleciał za nim gruz. Tak się stało. Po czym wróciła, spokojnie stanęła w szeregu.
Nic nie znaleźli.
Jak mogli, tak pomagali.
Najgorzej było z jedzeniem, bo bardzo szybko skończyły się wszystkie zapasy. Wody nie było, to było straszne. Pamiętam tylko taki moment, kiedy przez trzy dni nie miałyśmy nic w ustach. Przecinałyśmy sobie rękę, że mieć parę kropli krwi, żeby sobie czymś zwilżyć jamę ustną.
Ale wszystko się przeżyło.
Nie.
Nie, nie wiedziałam nic. Wiem tylko później, że moi rodzice dostali wiadomość, że sanitariuszka „Iga” zginęła na Krakowskim Przedmieściu i że tam jest pochowana, co było pomyłką. Rzeczywiście, była jakaś „Iga”. Wiem, że po Powstaniu mój ojciec chodził, szukał, sprawdzał wszystkie groby w ruinach. Rodzice wychodząc z Warszawy byli przekonani, że nie żyję. To był zbieg okoliczności, że była sanitariuszka „Iga”, inna, która rzeczywiście zginęła.
Życia towarzyskiego to nie było żadnego. Była tylko ciężka praca.
W ogóle nie można było.
W ogóle nie można było wyjść, przejść na drugą stronę ulicy. Przecież blisko był Kościół św. Krzyża. Nie.
Tak, to, co do nas docierało, to czasem, tak. Ale te kontakty były bardzo trudne, niebezpieczne. Zresztą myśmy miały tylko jeden cel – ocalić jak najwięcej naszych biedaków, którzy padali, dać pomoc, co było bardzo trudno, bo potem już owało materiałów opatrunkowych, lekarstw.
Dlatego tak trudno jest zapomnieć to, leży młody człowiek, patrzy na panią i tylko powtarza: „Siostro, ja chcę żyć!” A tutaj ani światła, ani wody, ani jedzenia, operacje przy świeczkach. Nie zapomnę nigdy, jak doktor Żegliński podwiązywał tętnicę szyjną w czasie bombardowania, już złapał, trachnęła bomba, świece zgasły. Znowu zapaliłyśmy, jednak uratował człowieka. Udało mu się podwiązać tętnicę.
Nie było co jeść, czasem, dokąd ludzie mieli, to przynieśli jakąś kaszę, ale doktor Żegliński: „Nie, najpierw ranni, najpierw ranni. Jak coś zostanie, to wtedy ewentualnie”. Więc musiałyśmy go zmuszać i tłumaczyć mu, że on tu jest najważniejszy, bo on ratuje ludzi, więc musi, ale bardzo niechętnie cośkolwiek brał do ust. Ranni byli pierwsi.
Tak, przeżył wojnę. Zresztą też uratował dużo ludzi, bo kiedy ludzie zaczęli już wychodzić, Niemcy kazali nam wszystkich rannych przenieść na teren Uniwersytetu. Tam w Pałacu Kazimierzowskim, za biblioteką, była stajnia. Wyprowadzili wszystkie konie i kazali nam kłaść rannych na gnoju. Myśmy wszyscy już byli bardzo, bardzo zmęczeni. Przeniosłyśmy wszystkich rannych. Tam właśnie miałam nieprzyjemną historię, bo
Ukraińcy chcieli mnie zgwałcić, ale znowu uratował mnie doktor Żegliński. Siadłam pod schodami i momentalnie zasnęłam. W pewnym momencie poczułam, jak jakieś ręce podrywają mnie do góry, dwaj Ukraińcy, jak się później okazało, więc zaczęłam krzyczeć. Doktor Żegliński wybiegł, zobaczył, co się dzieje, zobaczył przechodzących dwóch oficerów niemieckich. Więc zaczął na nich kiwać i ponieważ znał dobrze niemiecki, więc mówi do oficerów: „Panowie, to chyba nie są Niemcy, bo Niemcy to dżentelmeni. Proszą zobaczyć, co oni robią z tą dziewczyną?” Wtedy Niemcy spojrzeli na Ukraińców, powiedzieli: Raus!i tamci odeszli, a doktor Żegliński ręką do tyłu dawał mi znać, żebym uciekła do środka, do rannych. W ten sposób mnie uratował ,a do tego - ci dwaj oficerowie niemieccy.
Potem, jak już ludzie zaczęli wychodzić, to doktor Żegliński powiedział: „Weźcie wszystkich rannych, którzy mogą chodzić, byle mogli chodzić. Wmieszajcie się w ludność cywilną i wyjdźcie z Warszawy”. Myśmy wzięły [rannych]. Z najcięższymi [przypadkami] został sam. Potem udało mu się załatwić ciężarówkę i wszystkich rannych powywoził do Pruszkowa, do szpitali. Tam już się nimi zajął Czerwony Krzyż. Myśmy tak rannych niosły na plecach. Jednego niosłam na plecach, w pewnym momencie już nie miałam siły, zobaczyłam kawał blachy, która spadła z jakiegoś dachu, więc posadziłyśmy go na blasze, i dwie, Teresa Luboradzka i ja, ciągnęłyśmy go do Dworca Zachodniego.
Potem dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie Czerwony Krzyż zabrał wszystkich rannych do szpitala, a nas do obozu. W obozie byłam trzy dni. Było nas cztery koleżanki, którym wcześniej udało się, gdzieś tam [wyjść]. Jedna mieszkała w Piastowie, więc gdzieś z Dworca Zachodniego udało jej się przejść. Potem nas załadowali na pociągi, młodzież, na węglarki i do Niemiec. Pomyślałam sobie, że nie pojadę. Jeżeli mam zginąć, to chcę zginąć w Polsce, a nie gdzieś tam.
Pociąg tak jechał, stawał. Myśmy ze zdziwieniem patrzyli, że tu kartofle, tu pomidory na polach, bo nam zdawało się, że Powstanie jest w całej Polsce, nie tylko w Warszawie, a tu normalnie ludzie chodzą. To było strasznie szokujące. Tam zresztą ludzie wrzucali nam pomidory. Potem noc, patrzę, po jednej stronie czarno, po drugiej, to znaczy, że jesteśmy w lesie. Mówię do chłopaków, którzy tam [byli]: „Podsadźcie mnie”, bo wagon kończył się jeszcze pół metra nad moją głową. „Podsadźcie mnie, ja chcę [wyskoczyć].” Byliśmy tam jak śledzie w beczce, nawet nie można było kucnąć, tylko trzeba było stać, bo było tak ciasno. Po przekątnej siedzieli Niemcy z reflektorami i z karabinem, a ja w środku. Oni mówią: „Coś ty! Zwariowała! Ty chyba nienormalna jesteś! Ręce, nogi połamiesz! Mówię: „Dobrze, to połamię, ale w Polsce.” Trzy moje koleżanki, które ze mną były, też mówią: „Co ty robisz?! Co ty?!” Mówię: „Dobrze, jak chcecie.” Pomogli mnie wyleźć z wagonu, odbiłam się, skoczyłam, Niemiec strzelił, puścił reflektor, pociąg pojechał, a ja wylądowałam w rowie z wodą i z trawą i nic mi się nie stało. Po chwili usłyszałam drugi plusk, trzeci i czwarty. Wszystkie trzy koleżanki też wyskoczyły. Ja na lewo, one na prawo, jak się spotkałyśmy znowu w rowie, to zaczęłyśmy się śmiać. Wyszłyśmy z rowu do lasu, patrzymy, jakiś pies szczeka, to znaczy, że gdzieś jest jakaś chata. Idziemy dalej, po chwili widzimy papierosy ktoś pali, a za chwilę usłyszałyśmy język niemiecki, bo myśmy wyskoczyły piętnaście metrów przed posterunkiem żandarmerii niemieckiej. Więc w tył zwrot do lasu. Już były przymrozki, bluzeczki, krótki rękaw, spódniczka, gołe ręce, gołe nogi. Czy któraś miała katar? Nie! Byłyśmy tak zmarznięte, że już o brzasku nie mogłam podnieść [powiek], miałam zmarznięte powieki, nie mogłam otworzyć oczu, musiałam sobie powieki rękami podnosić. Ani kataru, ani żadnego zapalenia płuc. I żyję.
Później to wędrowałyśmy przeważnie nocami, bo w dzień się bałyśmy. Więc, jak jakieś wsie mijałyśmy, to ludzie owszem, ludzie nas nakarmili, raz w jakiejś stodole pozwolili przespać, tośmy spały chyba dwadzieścia cztery godziny. Ponieważ byłyśmy pozytywnie nastawione do życia, wiedziałyśmy, że jak tyle przeżyłyśmy, to musimy żyć dalej, poszłyśmy do Milanówka. Doszłyśmy. Tak idziemy, ale już się zbliża godzina policyjna, więc trzeba gdzieś przenocować. Patrzymy, ładna willa, ogród, malutki domek dozorcy przy bramie, więc zastukałyśmy tam. Otworzył nam starszy pan. Mówimy: „Proszę pana, czy tu jest jakiś pokój, mogłybyśmy przenocować? Ale od razu mówimy, że nie mamy pieniędzy, tak żebyśmy musiały zapłacić później.” „Chodźcie, chodźcie. Nie macie pieniędzy, to ja wam pożyczę.” Jeszcze dwie koleżanki przypomniały sobie, że mają znajomych i pożegnałyśmy się, tak że zostałam tylko ja i Teresa Luboradzka. Ten dziadek nas nakarmił i wykąpałyśmy się. Dziadek nas parę dni trzymał i dwa razy nas uratował przed łapanką, bo jak zauważył, miał już rozeznanie, wiedział, jak wyglądają łapanki, to on wsadzał nas, w kuchni była klapa i piwnica, to nas wsadzał w piwnicę, klapę zamykał i rozkładał dywan. Rzeczywiście, trzy razy tak było, że Niemcy przychodzili i sprawdzili, malutki pokoik, malutka kuchenka, nikogo nie ma i wychodzili. Tak, że dziadek też nas wtedy tam ocalał. Taki był wtedy zwyczaj, że zostawiało się wiadomość w Czerwonym Krzyżu, że taki i taki żyje, jest tu i tu, i Czerwony Krzyż bardzo ładnie działał, bo przesyłał różne informacje między sobą, dawał znać do innych miejscowości. Ponieważ dziadek pożyczył nam pieniędzy, kupiłyśmy kapustę, ugotowałyśmy i jadłyśmy ją to był najwspanialszy posiłek, jaki w ogóle [mógł być]. Jak chodziłyśmy nocami, to czasem, jak się na polu zobaczyło kartofle, to jadłyśmy surowe kartofle. Później doszłyśmy do wniosku, że jest zimno, trzeba kupić palta. Ktoś nam dał sweter, ale to wszystko było mało, więc postanowiłyśmy pojechać do Nadarzyna i kupić na rynku w Nadarzynie skórki królicze i szyć rękawiczki, rękawiczki z jednym palcem, że to będzie się nam teraz dobrze sprzedawać, może zarobimy. Wsiadłyśmy w pociąg i między Milanówkiem a Nadarzynem był kawałek pola i tylko jeden dom po lewej stronie od pociągu. Nagle budy podjeżdżają, Niemcy zatrzymują pociąg i wszystkich do bud. My już wchodzimy na schodki do budy i Niemiec, który pilnował nas, odwrócił się, a my się za rękę i na lewo, prosto na ten dom, pędem. Przebiegłyśmy przez dom, tak jakbyśmy doskonale znały rozkład domu, przez płot, Niemiec strzelił, ale na szczęście nie trafił i jak już ze zmęczenia upadłyśmy, to okazało się, że jesteśmy dwa kilometry za Milanówkiem z drugiej strony. Tak cały czas biegłyśmy, aż wreszcie padłyśmy ze zmęczenia. Takie zmęczone, zrezygnowane wracamy do naszego dziadka, a dziadek wita nas uśmiechnięty i mówi: „Dziewczynki, macie gościa!” My patrzymy, a to siedzi matka Teresy Luboradzkiej, która nas odszukała przez Czerwony Krzyż. To już wtedy zabrała i mnie, oczywiście. Wtedy spojrzałam i pomyślałam: „Boże, dzięki ci, że Teresa, skończyły się twoje kłopoty”. A pani Luboradzka mówi: „Chyba twoje też, bo ciebie też zabieram”. Tak już wtedy było wszystko w porządku, tylko nie miałam żadnych wiadomości o moich rodzicach, nic, czy żyją, czy nie, siostra [czy żyje].
Przed Bożym Narodzeniem.
Tak, przez Czerwony Krzyż, i to kielecki, bo jedna z moich koleżanek trafiła do Kielc i taki zbieg okoliczności, że tam przyszła wiadomość ode mnie, że jestem tu i tu, i jednocześnie od rodziców, że szukają takiej i takiej i są tu i tu. Rodzice byli wywiezieni pod Kraków. Ona oczywiście od razu dała znać do moich rodziców, gdzie jestem. Mój ojciec przyjechał po mnie.
W 1945 roku, jak pojechałam do rodziców pod Kraków, tam zastał mnie koniec wojny.
Potem
mój ojciec był skierowany przez Ministerstwo Skarbu do Bydgoszczy. Tam miał zorganizować, nie wiem, już nie pamiętam, co to tam było. Pojechaliśmy do Bydgoszczy. Byliśmy rok w Bydgoszczy, ale ponieważ moja matka bardzo źle się tam czuła, bo tam było za dużo wilgoci, więc ojciec postarał się o przeniesienie do pracy do Warszawy. Ponieważ w Warszawie nie było gdzie mieszkać, bo wszystko było spalone, więc [ojciec] wynajął mieszkanie w Józefowie koło Otwocka i tam mieszkaliśmy. Zaczęłam studia, ojciec dojeżdżał do Warszawy, siostra dojeżdżała też do Warszawy i tam mieszkaliśmy.
Po studiach dostałam nakaz pracy, tak jak wtedy było. Trzeba było iść na rok do pracy tam, gdzie się dostało nakaz. Z uwagi na to, że studiowałam filologię angielską i znałam jeszcze oprócz tego francuski, to dostałam nakaz pracy do Handlu Zagranicznego i tam przepracowałam trzydzieści pięć lat.
Nie, nie mówiłam nic, bo to nie było specjalnie w tym okresie mile widziane, wiadomo.
Jak nikt nie wiedział, że byłam w AK, to jakie szykany? Jedyne, co mnie zaskoczyło, to jak mi się skończył nakaz pracy, to mnie wezwano do kadr, wiadomo, że to był 1952 rok, czasy stalinowskie, walka z religią. Wtedy jak wzywali do kadr, to się najpierw zawsze żegnałam, bo przecież zawsze bałam się, że może się dowiedzieli, że byłam w AK. Kadrowiec mówi: „Czy wy wiecie, że wam się skończył nakaz pracy?” Mówię, że tak, że wiem. „Czy mam pisać protokół?” On na to powiedział: „Nie. Jesteśmy bardzo zadowoleni z waszej pracy. Możecie zrobić błyskawiczną karierę w handlu zagranicznym. Brakuje wam tylko jednej rzeczy.” Mówię: „Zapisać się do partii?” On mówi: „No, właśnie.” Tak spojrzałam na niego i powiedziałam: „Mogę was zapewnić, że będę starała się pracować jak najlepiej, ale do partii nie mogę się zapisać, bo jestem wierząca i chodzę do kościoła.”
„Aha, to dziękuję!” Jak wyszłam, to pomyślałam sobie, że nie tylko mnie zwolnią, ale jeszcze pewno wilczy bilet dostanę. Potem sobie pomyślałam: „Boże, tyle razy ocaliłeś mi życie, i ja miałabym cię zdradzić teraz? Nie!” Oczywiście nic takiego się nie stało. Podobno to zrobiło duże wrażenie. Było zebranie partyjne na mój temat i wszyscy doszli do wniosku, że jeżeli miała odwagę się przyznać, to znaczy, że można mieć do niej zaufanie. Po paru, dwóch czy trzech miesiącach znów wezwano mnie do kadr, więc się przeżegnałam, poszłam. Tym razem chodziło o to, żebym wypełniła kwestionariusz paszportowy. Zaczęto mnie wysyłać zagranicę. Pierwszy wyjazd – Paryż. Tak przepracowałam trzydzieści pięć lat w tej instytucji i bardzo sobie chwalę cały ten okres. Było mi tam bardzo dobrze. Ot, historia jednego życia.
Nie wiem. Nie wiem, co inni mówią, co mówili. Przecież nie będę mówić tych rzeczy, które mówili bezpośrednio po Powstaniu, że Powstanie nie było przeciwko Niemcom, tylko przeciwko ZSRR, wiele innych bzdur.
Jak stał człowiek w bramie i cztery palce wisiały mu na naskórku i musiałam te palce obciąć, żeby zahamować [krwawienie], zrobić opatrunek, bo bardzo dużo krwi stracił. To jest jedno straszne [wspomnienie]. Drugie, jak przenosiłam dzieci, dwoje malutkich na ręku, czworo trzymało się mojej spódnicy i przebiegaliśmy z Mazowieckiej na Warecką przez Plac Napoleona, wtedy, kiedy wszystko płynęło. Było czarno od dymu i płomienie. Obok mnie biegł chłopak, Niemcy do niego strzelili i on się momentalnie zapalił, bo miał butelki z benzyną w kieszeniach. Obok mnie biegła pochodnia. Dobiegł do Wareckiej, tam ludzie rzucili się na niego z kocami, ugasili. On był już prawie zwęglony, cały czarny, białe wargi, wypalone oczy. Kawałek węgla o kształcie człowieka, poruszający się. Męczył się jeszcze trzy dni. Zmarł w moich ramionach, bo się zrywał, a ja go brałam i kładłam z powrotem. Mówiłam do niego i w pewnym momencie tak go wzięłam, a głowa mu padła i zmarł.
Dodatkowa rozmowa przeprowadzona 20 maja 2012 roku przez Joannę Lang.
Tajne komplety były częściowo na Powiślu. Na Powiślu była fabryczka pana Lange, a Teresa Lange to była moja koleżanka. Tam był stały ruch, Niemcy stale przychodzili i coś załatwiali. Już nie pamiętam, co oni tam wyrabiali. W każdym razie był ruch, tak że było bezpiecznie. Tam miałyśmy tajne komplety przez cały czas i tam robiłam maturę. Jeszcze pamiętam moją tajną maturę z francuskiego. Miałam napisać wypracowanie pod tytułem „Sylwetki kobiet w literaturze francuskiej”. Napisałam osiem stron podaniowego papieru i przyszłam z tym potem na ustny egzamin, a on spojrzał na mnie i mówi: „A, to ty jesteś dziecko? Dziękuję, nie musisz ustnego zdawać, i tak masz piątkę”.
Na sanitariuszkę to bardziej skomplikowana historia. Mój ojciec był oczywiście w Armii Krajowej i u nas odbywały się zebrania, a obok nas mieszkali Niemcy, nazywali się państwo Haman, pamiętam. To był ojciec, matka, córka i syn. Później, jak weszli Niemcy, to oczywiście państwo Haman zostali oddelegowani do dzielnicy niemieckiej, bo to byli Niemcy, ale mieszkający w Polsce od wielu, wielu lat. Ojciec, matka i córka poszli do dzielnicy niemieckiej, a Piotruś powiedział: „Co? Jaki ja jestem Niemiec? To, że się nazywam Haman, to nie znaczy, że jestem Niemiec. Urodziłem się w Polsce, wychowałem w Polsce, chodziłem do szkół w Polsce i jestem Polakiem”. Była konsternacja, a on powiedział: „Do widzenia panom”. I poszedł do partyzantki. Nieraz sobie myślę, co się z nim stało, bo już nigdy nie miałam żadnego kontaktu.
Piotr.
Ile wtedy miał lat? Chyba dwadzieścia, dwadzieścia parę, nie pamiętam.
Na tajnych kompletach, które były u mnie w domu. Mój ojciec był w AK i moja starsza siostra. Miałam jedną siostrę, trzy lata starszą. Byłam wtedy najmłodsza, ale ponieważ wszystkie zebrania były u nas, to później, jak już mogłam być zapisana, to się zapisałam do Armii Krajowej.
Były.
Z tamtych czasów pamiętam tylko jedną rzecz: jak byłam przeznaczona na rozstrzelanie. Było nas osiem sanitariuszek. Postawili nas na Kopernika pod płotem i naprzeciwko ośmiu żołnierzy niemieckich z karabinami już gotowymi, żeby nas rozstrzelać. Ni stąd, ni zowąd bombardowanie, bo Niemcy na górze nie wiedzieli, że tutaj już są ich koledzy. Pierwsi uciekli ci, którzy mieli nas rozstrzelać, i w ten sposób ocalałam.
To było w pierwszych dniach sierpnia. Nigdy nikt o tym nic nie mówił i jestem wściekła. Jak się zaczął palić kościół Świętego Krzyża, to ksiądz Niedziela (tak się nazywał), też członek Armii Krajowej, wyjął urnę z sercem Chopina, wyniósł za kościół, zakopał pod drzewem i dzięki temu ta urna ocalała. Potem była wyjęta i wstawiona z powrotem w to samo miejsce, Ale o tym nigdy nic się nie mówiło, bo w czasach komunistycznych to: „Jak to? Ksiądz zrobił taką [rzecz]?”.
Ksiądz Niedziela już nie żyje, on był w Krakowie.
Tak.
Normalnie. Zbierałyśmy rannych z ulicy i wszystkich do piwnicy. Były dzieci chore na Kopernika. Staraliśmy się robić wszystko to, co trzeba, ale owało nam leków, bo nie było żadnych dostaw przecież, a poza tym owało jedzenia. A potem, jak już Niemcy postanowili ewakuować wszystkich, to zawieźli nas do Pruszkowa.
Tak. Na Kopernika weszli Niemcy i powiedzieli, że to jest szpital dla dzieci. Jeżeli przyjdą jutro i zastaną chociaż jednego chorego cywila, to giniemy wszyscy – i dzieci, i ci chorzy, i personel. Więc w nocy wyniosłyśmy wszystkich rannych, którzy byli tam, zostały tylko chore dzieci.
Czy ja pamiętam…
Wyniosłyśmy i ponieważ na Konopczyńskiego już od góry zaczął się palić polowy szpital, to kładło się wszystkich na podwórku.
Na podwórku.
Na parterze była.
Tam siostry niemieckie mieszkały, ale jak się wszystko zaczęło, to one były natychmiast ewakuowane, tak że zostały tam łóżka z pościelą i myśmy tam mogli łatwo zrobić szpital polowy.
Na parterze.
Na pierwszym piętrze, bo już od góry było niebezpiecznie, bo w razie bombardowania, to pierwsi by zginęli. A potem, jak się zaczęło bombardowanie i szpital polowy zaczął się palić, to my tych wszystkich rannych, których na parterze trzymałyśmy, musiałyśmy wynieść na podwórze. Sala operacyjna była na parterze. Wyniosłyśmy wszystkich rannych na podwórze, a ja jeszcze poszłam sprawdzić na salę operacyjną, czy tam nikt nie został. W tym momencie trachnęła bomba. Musiało się najpierw na mnie przewrócić łóżko do przewożenia rannych, a potem dopiero gruz i dzięki temu ocalałam. Ponieważ koledzy wiedzieli, gdzie poszłam, więc pobiegli natychmiast i mnie spod gruzów wyciągnęli. Byłam tylko lekko podduszona.
Później parter, sala operacyjna już były nieczynne. Trzeba było iść na pierwsze piętro, już parter się palił, gdzie sala operacyjna, to koledzy deski z budynku do budynku [przełożyli]. Pamiętam, że w środku były jakimiś drutami te deski jeszcze zakręcone, bo były za krótkie. Po tych deskach zbiegałyśmy na drugą stronę ulicy. Z tym że te deski zaczęły się palić. Tak że jak biegłam przez te deski, to już się paliły, trochę miałam poparzone łydki.
Na Konopczyńskiego był żołnierz.
To była fantastyczna historia, bo ten żołnierz niemiecki ocalił paru naszych ludzi. Jak Niemcy potem segregowali: ci do tego obozu, ci do tego obozu, stali Niemcy, którzy byli niby przez nas ocaleni. Niemcy decydowali, kto będzie rozstrzelany natychmiast, a kto pójdzie do obozu. Prowadzą naszych i w pewnym momencie Niemiec mówi: „O nie, ten będzie ocalony, bo to jest ten, który uratował mi życie”.
Wskazał na jednego z naszych, ale nie pamiętam już, jak się nazywał.
A ci, którzy mieli być rozstrzelani, byli postawieni pod murem. Po dziesięciu stawiali Niemcy i było dziesięciu żołnierzy już przygotowanych do rozstrzelania, ale Niemcy mieli taki zwyczaj, że stoją ci skazani i Niemcy, i każdy [Niemiec] trzyma psa. Na rozkaz te psy rzucały się na przygotowanych do rozstrzelania, chwytały za gardło. Uciekały, wtedy padał strzał i tamci ginęli. Ta dziesiątka stoi, jest hasło, psy wszystkie skaczą na tych przeznaczonych na rozstrzał. Jeden stoi i rzuca się na niego pies, i zaczyna go lizać po policzkach. Niemcy na siebie popatrzyli i mówią: „Ty, skoro pies tak zadecydował, to jesteś wolny”. I on odszedł, i ocalał w ten sposób. Pies zadecydował.
To był nadczłowiek. On się tak poświęcał! Myśmy go musiały zmuszać, żeby on cośkolwiek zjadł, bo on wszystko tylko dla rannych, on nic nie potrzebuje, jemu nic nie jest. Jeszcze pamiętam, jak ewakuowałyśmy wszystkich rannych na teren uniwersytetu i w pałacu Kazimierzowskim (to jest ten drugi budynek, nie od frontu) wszystkich rannych trzymałyśmy. A na pierwsze piętro wchodziło się po schodkach. Usiadłam sobie pod tymi schodkami, byłam strasznie zmęczona, trzy dni nie miałam nic w ustach, nawet kropli wody. Już było zero [stopni], już szron, [miałam] krótki rękaw, gołe nogi. Usiadłam sobie w tym pałacu Kazimierzowskim pod schodkami tak i siedzę. Nagle czuję, że jakieś dwie ręce mnie łapią, więc zaczęłam krzyczeć. Wyszedł doktor Żegliński, który był w budynku z rannymi. Wyszedł, popatrzył i zobaczył dwóch oficerów niemieckich. Doktor Żegliński mówił dobrze po niemiecku, więc szybko do nich podbiegł i powiedział: „Panowie! Tamci to chyba nie są Niemcy, bo Niemcy to dżentelmeni. A co oni chcą zrobić z tą dziewczyną?”. To znaczy ze mną, bo już „ukraińcy” mnie ciągnęli. To byli „ukraińcy” w mundurach niemieckich. „Co oni chcą zrobić z tą dziewczyną? To nie są chyba Niemcy, bo Niemcy to dżentelmeni”. Ci Niemcy popatrzyli, podeszli i do tych „ukraińców”: Raus! I mnie puścili, a doktor Żegliński mnie pod rękę i mi pokazuje, żebym do szpitala, do środka poszła. Tak mnie ocalił.
Cały czas był z wami.
Cały czas był z nami. Potem jeszcze jeździłam do niego, bo on mieszkał w Piasecznie, tam go odwiedzałam. Co się przeżyło, to się przeżyło.
Tak.
Pierwsza pomoc. Jak trzeba było, to robił. To był fantastyczny człowiek.
Była Teresa Falencka, która już nie żyje, Teresa Luboracka, Teresa Czartoryska, Inka Dederko. To chyba wszystko. Ksiądz Niedziela potem do Krakowa pojechał i w Krakowie zmarł.
Oczywiście.
Normalnie, przychodzili, klękali przy rannym czy chorym i po cichutku spowiadali. Potem dawali rozgrzeszenie, komunię świętą.
Najpierw przeniosłyśmy ich na Konopczyńskiego na pierwsze piętro, bo tam były kiedyś siostry niemieckie i były normalne łóżka z pościelą. A potem, jak się zaczęło bombardowanie, tośmy zniosły wszystkich do piwnicy.
Tak jak piwnica, kładło się wszystkich rannych na ziemi.
Na początku tam było jeszcze trochę światła, ale potem było ciemno, miałyśmy latarki. Potem, jak zniosłyśmy do piwnicy wszystkich rannych, to Niemcy chodzili i ogłosili, że teraz będzie rewizja wszystkich rannych. Jeżeli przy którymkolwiek znajdą chociaż jedną kulkę czy jakąś broń, czy coś, to wtedy zginiemy wszyscy. Ci ranni wszyscy leżą, my tutaj stoimy pod murem, osiem sanitariuszek. Był [tam] lej po bombie. Niemcy chodzą i sprawdzają wszystkich rannych, czy nie ma przy którymś broni. W pewnym momencie jeden ranny woła: „Siostro, siostro!”. Koleżanka obok mnie stojąca, Teresa Luboracka, wiedziała, że nie wolno wyjść, ale jak to? Przecież ranny woła, to znaczy, że potrzebuje pomocy. Spokojnie wstała, podeszła, uklękła przy tym rannym i pyta się, co się stało. A Niemcy już chodzą i sprawdzają, czy przy rannym broni żadnej nie ma. A ten mówi: „Siostro, u mnie pod pupą jest pas z nabojami”. Ona się rozejrzała spokojnie. Zobaczyła zgnieciony kubeł. Wstała, podeszła, wzięła ten zgnieciony kubeł, podeszła do tego rannego, odkryła kawałek koca, którym on był przykryty, wyciągnęła ten pas z nabojami, jeszcze trzymała chwilę, że niby on się załatwia, że siusiu robi. Potem wstała, z tym kubłem podeszła i – biedactwo – potknęła nad tym lejem. Chodziło jej o to, żeby ten kubeł wpadł do tej dziury. Myśmy ją załapały, ale kubeł z tym pasem z nabojami wylądował w tym [leju]. Ona wróciła, stanęła.
Nie znaleźli nic.
A potem przyjechał Czerwony Krzyż, załadowali wszystkich rannych (takie budy jeździły), żeby ich zawieść gdzieś do szpitala Czerwonego Krzyża. Nas, personel, wsadzili w pociąg i wiozą do Niemiec, do obozu. A ja sobie pomyślałam: „Nie ma głupich, nie pojadę do żadnego obozu. Jeżeli mam zginąć, to chcę zginąć w Polsce, a nie za granicą”. Ten pociąg jedzie, sama młodzież w tym pociągu. Odkrytymi wagonami nas wieźli, węglarkami. Jedziemy, noc się zbliża, ludzie wychodzą, rzucają jakieś pomidory nam, żebyśmy cośkolwiek zjedli, bo wiedzieli, w jakiej sytuacji jesteśmy. Jedziemy, potem już zmierzch, robi się ciemno, jedziemy przez las, ale jeszcze w Polsce. Myślę sobie: „Nie, ja dalej nie podjadę, jeżeli mam zginąć, to chcę zginąć w Polsce”. A samą młodzież wieźli, więc mówię do tych chłopców: „Podsadźcie mnie”. – „Co ty, zwariowałaś?” – „Może zwariowałam, ale jeżeli mam zginąć, to chcę zginąć w Polsce, a nie w Niemczech. Proszę was, podsadźcie mnie”. Podsadzili mnie i skoczyłam. Niemiec zauważył, puścił reflektor, strzelił, ale pociąg pojechał, a ja wylądowałam w rowie z wodą i trawą. Potem się wyczołgałam z tego. Widziałam, że ciemno, to znaczy, że wyskoczyłam w lesie. Do lasu poszłam, usiadłam pod drzewem i od razu zasnęłam. Trzy dni w ogóle nic nie miałam w ustach. Ani wody… O jedzeniu nie było mowy w ogóle. Ale zasnęłam.
Nad ranem, jak się obudziłam, to nie mogłam otworzyć oczu. Tak były zmarznięte powieki, że musiałam sobie podnosić powieki, żeby otworzyć oczy. Patrzę: rosną kartofle, więc wyczołgałam się, popatrzyłam, czy nie ma Niemców, bo tam chodzili stale Niemcy. Wykopałam sobie trzy kartofle, zjadłam trzy surowe kartofle. Już byłam szczęśliwa, że nie umrę z głodu. Potem przechodził jakiś wieśniak i patrzy, że siedzi dziewczyna pod drzewem. Podszedł do mnie i mówi: „A ty skąd jesteś, z Warszawy?”. – „Tak, z Warszawy”. – „To chodź ze mną”. Wziął mnie do wsi najbliższej, do żony powiedział: „Nagotuj gorącej wody, żeby ona mogła się dobrze umyć”. Umyłam się, oni wyprali moje rzeczy, mnie do stodoły na siano i przykryli mnie kocem. Tam leżałam, bo Niemcy chodzili i sprawdzali, czy nikt z warszawiaków się gdzieś nie ukrywa. Jak zobaczyli, że Niemcy się zbliżają, to w tej oborze, gdzie mnie schowali, jeszcze mnie przykryli sianem. Niemcy weszli, popatrzyli, jeden stuknął gdzieś, ale na szczęście nie tu, gdzie leżałam, i wyszli, W ten sposób ocalałam. A potem, jak już Niemcy wyszli, to mnie wyciągnęli znowu. Byłam u tych ludzi już parę godzin, nagle… Siedzę, a nie wolno nam było wychodzić nigdzie, nawet przed dom, żeby Niemcy nie zauważyli, że tu są jacyś uciekinierzy z Warszawy. Patrzę przez okno, myślę sobie: „Czy to możliwe? Przecież to mój ojciec idzie!”. Jak wyszli z Warszawy, to tata mnie szukał przez Czerwony Krzyż i powiedzieli mu, że taka i taka meldowała się tutaj, że jest tu i tu. Ojciec sam przyjechał, żeby mnie odszukać, to było szczęście niebywałe. Potem mnie zabrał, bo byli wywiezieni pod Kraków. Mój ojciec dostał tam pracę, bo ludzi wykształconych specjalnie nie było. No i tam siedziałam.
Kiedy można było wracać do Warszawy?
Zaraz po wyzwoleniu Warszawy.
Mam gdzieś zanotowane.
Było ciemno, było duszno. Zimno nie było specjalnie. Mam jedną pamiątkę z tych czasów. Kiedyś szłam i patrzę: coś błyszczy, więc podeszłam, leży ten medalik. Co tam było napisane, już nie pamiętam. Ten medalik wzięłam: „Muszę go wyczyścić, bo to Matka Boska”. Potem przez dwa czy trzy lata, jak byłam na Powązkach na cmentarzu wojskowym, specjalnie na naszej kwaterze „Gustaw-Harnaś”, to zawsze ten medalik nosiłam, bo myślałam, że może ktoś z rodziny pozna. To leżało w piwnicy na podłodze, na Konopczyńskiego, wiec może do któregoś rannego to należało. Oberwane było, sam medalik tylko. Nosiłam na wierzchu, że może ktoś pozna na cmentarzu, na Powązkach, jak 1 sierpnia zawsze było tak dużo ludzi. Jak ktoś pozna, powiem, skąd mam ten medalik.
Potem ten medalik. Jak były te wszystkie uroczystości na naszej kwaterze „Gustaw-Harnaś” na Powązkach wojskowych, to zawsze na wierzchu nosiłam, że może ktoś pozna, może zapyta o kogoś swojego bliskiego, ale nie.
W piwnicy sporo rannych było, bo wszystkich pościągałyśmy.
Na podłodze leżeli. Tam, gdzie siostry niemieckie mieszkały, to były łóżka, kilkanaście osób leżało na łóżkach.
Wszyscy się martwili o swoje rodziny, bośmy nic nie wiedzieli. Nie wiedziałam, czy mój tata, moja mama, moja siostra, czy żyją, czy nie, więc o to się martwiliśmy.
Kto?
Prawie nie rozmawiali.
Nie tylko ciężko ranni, ale nigdy nie wiadomo było, czy ten, kto słucha, to jest dobry człowiek, czy nie, czy to nie jest jakiś szpieg, który chce się czegoś dowiedzieć.
Myśmy posługiwali się swoimi pseudonimami.
Tak. [Pamiętam] pseudonim „Czarek”.
Był ciężko ranny w czasie Powstania i ja go cały czas pielęgnowałam.
Już nie pamiętam. W każdym razie jak już podjechały budy, że mamy wyjeżdżać z Warszawy, ranni do szpitala… W Pruszkowie było tak, jeden teren ogrodzony to był dla cywilów, drugi dla rannych (czekali na karetki pogotowia), a trzeci – na wywóz do Niemiec. Byłam w tym trzecim, na wywóz do Niemiec, ale była taka sytuacja, był taki moment, kiedy wszyscy Niemcy byli spory kawałek od tego miejsca, a ja stałam przy płocie i przez ten płot przelazłam, i znalazłam się na terenie chorych.
Nie, to wszystko było już w Pruszkowie, głównie na powietrzu. Znalazłam się wśród chorych. Właśnie wtedy Czerwony Krzyż zajął się tymi chorymi, jeździły budy (takie jak ciężarówka) i w te budy się właziło. Potem zawozili poza Warszawę, gdzieś do szpitala. To już Czerwony Krzyż się zajmował.
Ze Zdzisiem Sadowskim. On był ciężko ranny i ja go cały czas… Jak nie przyszłam do niego i jak nie położył mi swojej głowy, to nie mógł spać w ogóle. A jak tylko położył mi głowę, to od razu zasypiał. Wtedy go delikatnie kładłam i on spał. Zresztą napisał w książce…
Cały czas. Potem on się ożenił z koleżanką mojego męża. Mój mąż był profesorem medycyny i miał różne koleżanki. Kiedyś, na jakimś zjeździe medyków, on poznał swoją żonę.
Wtedy przeniosłyśmy wszystkich na teren uniwersytetu.
Podobna do mnie, ale nie miałam tak ciemnych włosów, już wtedy miałam pasmo siwych. Ale czy ja wiem?
Między rannymi.
Tak, miałyśmy jakieś białe fartuchy.
[Mam swoją] opaskę z Powstania, [jest na niej] czerwony krzyż.
Tak, cały czas.
Już nie pamiętam, ale chyba nam w zarządzie dawali. Były nakazy pracy na rok. Z uwagi na znajomość angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, a potem jeszcze serbsko-chorwackiego dostałam nakaz pracy na rok do handlu zagranicznego, do centrali Ciech. To Centrala Importowo-Eksportowa Chemikalii. Tam zaczęłam pracować. Miałam dyrektora… To były czasy komunistyczne, 1951 rok, więc cały czas drżałam, żeby się nie dowiedzieli znikąd, że byłam w Armii Krajowej, że brałam udział w Powstaniu. A oni wszystko wiedzieli. Miałam dyrektora (bardzo miły, sympatyczny, świeć Panie nad jego duszą, już nie żyje), który lubił jeździć po świecie, ale nie znał żadnego języka, więc mnie brał jako tłumacza. Tak że jeździłam z nim po całym świecie: Kuba, nie Kuba, Afryka. Bardzo był miły, przyzwoity człowiek. Kiedyś byłam na targach w Paryżu. Kończyły się targi w Paryżu, a zaczynały się w Maroku, w Casablance. Kolega, który miał jechać do Casablanki, nie dostał wizy na czas. Wobec tego dostałam telegram: „Natychmiast zwinąć Paryż i udać się do Casablanki”.
Zosia Kamińska, tak, była taka.
Tak. Ale dlaczego mnie tutaj nie ma?
Macie nazwisko Skrzydłowska?
Nie pamiętam.
Kto to robił?
To była jakaś moja koleżanka, ale nie pamiętam już dokładnie, co ona robiła.