Jestem Maria Rzewuska z domu Jezierska urodzona 15 czerwca 1924 roku w Warszawie, zweryfikowana w stopniu kaprala należałam do Baterii „Żbik” w czasie Powstania. Mój pseudonim „Bogdańska”.
Urodziłam się w Stebniku, to jest na Podkarpaciu między Drohobyczem a Bolesławiem. Do 1936 roku mieszkaliśmy w Kałuszu, gdzie pracował mój ojciec. To było Towarzystwo Eksploatacji Soli Potasowych. W 1936 roku został przeniesiony do Lwowa. Wojna zastała nas we Lwowie. Mój ojciec był zmobilizowany, w sierpniu 1939 odszedł, a myśmy z matką zostali we Lwowie. 1 września zastała nas wojna. Szłyśmy na Akademickiej po sprawunki jak zaczęło się bombardowanie. W pierwszej chwili myśmy myśleli, że to były ćwiczenia Wojska Polskiego. Potem się okazało, że dworzec był bombardowany. Wróciliśmy do domu. Niemcy oblegali Lwów, szyby się posypały. 17 września dowiedzieliśmy się, że weszły sowiety. W pierwszych wiadomościach wchodzili jako przyjaciele. Bardzo szybko się okazało, że z przyjaźni niewiele zostało. Oni wkroczyli do Lwowa 22 września. Myśmy mieszkali na Dwernickiego 22. Było wzgórze, a na dole była pętla tramwaju numer dwa. Jak byłyśmy z mamusią w salonie, mój brat i moje dwie siostry, patrzyliśmy przez okno. Zobaczyliśmy polskich żołnierzy na placu, podnoszących ręce do góry. Z dzikim wyciem wjechali na niedużych konikach bolszewicy. Wtedy moja mamusia powiedziała: „Dzieci na kolana”. Zaczęliśmy mówić: „Pod twoją obronę”. Tak się zaczęły moje wielkie przeżycia wojenne.
Potem było nam bardzo ciężko. W czasie jak Niemcy się posuwali, bardzo dużo rodziny z Krakowa, z Jasła z zachodnich ziem polskich, spało u nas. Dywany się pozdejmowało i spali na podłodze. Bardzo szybko po rozejmie, jeżeli tak można nazwać, starali się wrócić do siebie, a myśmy zaczęli biedować dlatego, że bolszewicy bardzo szybko obrabowali wszystkie sklepy. Wszystko, co było do obrabowania, to obrabowali. [Były] ogonki po chleb. Był taki system, żeby dostać bochenek chleba, trzeba było kupić [na przykład] dwa kilo soli. Jak poszły trzy osoby po chleb, to dostał albo nie dostał.
Żyliśmy ze sprzedaży bielizny – mój brat chodził na Karcelaka – i sprzedaży biżuterii mojej matki.
Bardzo szybko dwa pokoje zostały u nas zajęte przez „enkawudzistę”. On się nazywał Gruber. Między jadalnią a salonem posunęło się kredens, żeby on nie mógł do nas przyjść. On bardzo szybko przeszedł, kazał kredens odsunąć, drzwi otworzyć i chodził po mieszkaniu jak u siebie. W gablotkach rzeczy wybierał sobie, ale mówił do mojej mamy Barynia.
Bardzo długo nie mieliśmy wiadomości o ojcu. Dowiedzieliśmy się, że ojciec jest po niemieckiej stronie. Byli kurierzy, którzy przechodzili z okupacji niemieckiej na sowiecką i przechodzili do Rumunii, zatrzymywali się u nas w domu. Przez jednego z gońców dostaliśmy karteczkę, że dziadek zmarł 8 września i że ojciec jest w Warszawie. Tutaj zaczęły się aresztowania. Pierwsze wielkie wywożenie w kwietniu było okropne. Z siostrą z Reną zaczęłyśmy iść do szkoły i przed domami stały ciężarowe wozy, ładowały się kobiety z dziećmi. We Lwowie ulica Świętego Mikołaja i kościół Świętego Mikołaja były na wzgórzu. Ksiądz Sokołowski, który tam był proboszczem, był naszym katechetą. Myśmy z Reną pobiegły zobaczyć księdza Sokołowskiego. Zobaczyłyśmy jak on stał na wzgórzu i dawał rozgrzeszenie wszystkim ciągnącym ciężarówkom.
Myśmy mieli służącą Józkę, która była bardzo dobra, była u nas od szeregu lat. Ona na wsi miała rodzinę. Józka jeździła tam po trochę jedzenia, trochę żywności, aż do momentu jak się zjawił –
on się chyba nazywał Lancman – folksdojcz, który był sztygarem w Kałuszu. Dowiedział się że my jesteśmy, że moja matka jest sama, że ojca nie ma. On przyszedł i mówi: „Na co pani czeka?” Przecież powywozili żonę Grajnera z dziećmi i innych kolegów mojego ojca, którzy byli aresztowani. „Przecież prędzej czy później panią wywiozą. Jeżeli wywiozą panią Niemcy, będzie pani zawsze w Europie, a jak panią wywiozą za Ural, to pani przepadnie.
Jak się pani decyduje to zorganizuję, że przejdziecie”. On tylko potrzebował pieniędzy. On się wszystkim zajął. Co cenniejsze, srebro, porcelana, rzeczy, które miały więcej wartości, to wieczorem Józka chodziła po rodzinie czy znajomych, których mieliśmy w Lwowie i roznosiła to, żeby może coś jednak uratować.
1 maja o piątej rano wyszliśmy każdy z małą walizeczką z wyjątkiem Grażyny, mojej najmłodszej siostry, która wtedy miała sześć lat. Autobusem dojechaliśmy do Przemyśla. W Przemyślu była komisja niemiecka, która weryfikowała bieżeńców, uciekinierów. Moja mamusia zniszczyła wszystkie papiery, myśmy byli ze wschodu, zachowała tylko metrykę ślubu, bo ślub brała w Warszawie. Był plac, ogródek, w ogródku była willa i tam urzędowali Niemcy. Stał niesamowity ogon biednych, nieszczęśliwych ludzi. Rano przychodzili żołnierze [sowieccy z] karabinami: Dawaj nazad!. Burzyli cały ogonek. Wtedy mogli przejść ci co zapłacili. Myśmy tak czekali chyba tydzień w malutkim pokoju. Było nas dwadzieścia dwie osoby. Z tym tylko, że dzień i noc przedstawiciel rodziny stał w ogonku w nadziei, że się dostanie. Jednego wieczoru przyszedł Lancman i mówi: „Mam okazję, mogę przekupić strażników, ale trzeba pieniędzy”. Panie zaczęły oddawać, mamusia oddała pierścionek, zegarek. On to wszystko zebrał i mówi: „To jutro przejdziemy. Albo przejdziemy albo koniec, przepadliśmy”. Myśmy przyszli. Jak [jeden] zrobił Dawaj nazad!, to drugi otworzył furtkę, mogliśmy wejść. Przeszliśmy, dostaliśmy papiery. Wróciliśmy do pokoju, gdzieśmy byli, zabraliśmy to co mieliśmy.
Następnego dnia rano, to był dworzec kolejowy, [i most nad rzeką] Sanem, na dworcu była rewizja. Nie wyobrażacie sobie co to była za rewizja. Oni wypróżniali tubki pasty do zębów, wszystkie kremy, wszystkie chleby, bułki, kłębki wełny, wszystko cięli na kawałki. Okropnie było. Mamusia miała broszkę kameę, głowa murzyna, zabrali jej to. Wszystko zabrali co mieli do zabrania. Myśmy przeszli. Przegnali nas do połowy mostu. W połowie mostu stali Niemcy. Od razu [rozkazali:] „Młodzi ludzie proszę brać toboły pań”. Były ciężarówki. „Kobiety, dzieci, bagaże na ciężarówki”. Zawieźli nas do koszar. Posadzili nas w koszarach. Od razu, chyba to było na pięćdziesiąt osób, trzeba było wybrać trzy osoby, które pójdą po chleb i po zupę. Nam się wydawało, że jesteśmy w raju po wszystkich kolbach nie kolbach, po wszystkich Dawaj nazad!. To było bardzo dobrze zorganizowane. Zaprowadzili nas do odwszalni. Niemiecka słabość to była odwszalnia, potem przenieśli nas do innego pomieszczenia, już nie pamiętam, to był pałacyk, willa. Tam wydawali papiery, to znaczy bilety kolejowe, wszystkim do Krakowa, (żeby odciążyć przygraniczną strefę), wszystko za darmo. Pociągiem przyjechaliśmy do Krakowa. W Krakowie było biuro, tam dopiero dostawaliśmy bilety do miejsca przeznaczenia. Wtedy pojechaliśmy do Legionowa, gdzie moi dziadkowie mieli dom.
Tam przyjechaliśmy w maju. Mój ojciec już tam był. Ojciec był prawnikiem i pracował w firmie Barański Barcikowski, który też był związany z TESP-em, sprzedawał ziarna i [nawozy sztuczne]. Ojciec się szybko zakręcił. Mieszkaliśmy najpierw na Natolińskiej 10 przez parę miesięcy, gdzie były niesamowite pluskwy. Potem przenieśliśmy się na plac Napoleona. To był przedwojenny lokal firmy. W czasie wojny firma się zmniejszyła i lokal był pusty. Pan Barcikowski nam to wynajął. To było doskonałe miejsce na zebrania [AK], bo były [trzy wejścia:] na Sienkiewicza 1, plac Napoleona, Boduena 2. Jak byłam w 1992 roku [w Warszawie], to zrobiłam zdjęcia, bo na Sienkiewicza 1 [?] były jeszcze dziury po kulach. To był świetny lokal na zebrania, na odprawy. Oni chodzili tędy, tędy i tędy... [Trzy wejścia pozwalały na dość duże odprawy].
Do konspiracji wciągnęła mnie i całą naszą paczkę profesorka [historii]. Moja mamusia od razu zainteresowała się naszą szkołą. Nie wiem jak to się stało, że skontaktowała się z gimnazjum pod wezwaniem Świętej Zofii. Tam były zorganizowane komplety. [Już] na Natolińskiej w 1940 roku na jesieni zaczęły się u nas komplety. Profesor historii nas zapytała czy nie chciałybyśmy roznosić gazetek. Wytłumaczyła nam, że dostaniemy paczkę z adresem, nieduże paczki, trzeba zadzwonić, paczkę oddać. To się tak zaczęło.
Dzięki temu poznałam parę osób, między innymi Jerzego Bogdanowicza. To był syn lekarza oddziału dziecięcego ze szpitala [na Woli] Karola i Marii, był pediatrą.. Jerzy mnie wciągnął i zapytał się: „Maryśka, ty byś nie chciała wstąpić do harcerstwa?”. Mówię: „Przed wojną byłam w harcerstwie ale teraz z harcerstwem nie mam nic wspólnego”. On mówi: „Jeśli chcesz, to cię wciągnę”. On mnie wciągnął, szybko poszło. Umówiliśmy się, że pójdę złożyć przysięgę, ale nie pomyślałam, że trzeba [wybrać] pseudonim. On się nazywał Bogdanowicz. Ponieważ to był okres, gdzie przez dwa tygodnie tylko parzysta strona miała elektryczność a drugie dwa tygodnie nieparzysta, to było przy karbidówkach, ojciec nam czytał Krzyżaków. [Utkwił] mi [Zbyszko] z Bogdańca, a tu Bogdanowicz. W ten sposób wzięłam pseudonim „Bogdańska”.
Zbieg okoliczności. Po prostu zaskoczyło mnie to. Po maturze poszłam do szkoły pielęgniarek. Jak miałam trochę wprawy, zrobiłam się instruktorką pierwszej pomocy, sanitariuszką. W międzyczasie harcerstwo się rozszerzało. Naprzód pięciu [członków plus dowódca to była sekcja. Trzy sekcje stanowiły drużynę, a trzy drużyny pluton. Byłam] sekcyjną, potem byłam drużynową i zaczęłam Powstanie jako drużynowa.
Tak, mój brat był nawet rozstrzelany.
Mój brat był rozstrzelany jako zakładnik, był złapany na ulicy. On też był u „Żbika” i moja siostra też. Ona była na Mokotowie w czasie Powstania.
Brat miał na imię Krzysztof, jego pseudonim był „Toporczyk”. On jest na płycie, która jest w kościele Świętego Antoniego Padewskiego. To jest na Placu Teatralnym, byłam tam, widziałam płytę.
Został złapany na Jasnej, bo na Jasnej była cukierenka, podobno to była skrzynka pocztowa. On tam poszedł, nie wiem po co i tam go złapali. Złapali go w pierwszych dniach lutego, a 28 lutego już był na afiszu. Rozstrzelali [go], miał akurat dwadzieścia jeden lat.
Zrobiłam się straszną instruktorką sanitarną. U harcerzy też były odprawy. Uczyłam ich jak trzeba opatrywać, jak trzeba robić zastrzyki podskórne. Była straszna historia, bo trzeba mi było kandydata. Jak to były dziewczynki, to sobie robiłam na udzie, ale [jak] chłopcy, to potrzeba mi było kandydata. Proszę kogoś, kandydata, żeby na nim zrobić zastrzyk podskórny. Cisza, wreszcie wstaje chłopak, on jest kandydatem. Wszystko przygotowuję. Wbijam, a moja igła się zgina [pod] kątem prostym, bo on tak sprężył mięśnie jak drzewo. Przeszłyśmy szkolenie. Do nas należało też przepisywanie instrukcji. Każda z nas miała do przepisywania przedwojenne, drukowane instrukcje wojskowe do szkolenia [wojska]. Myśmy przepisywały „Zeszyt Jeden”, „Zeszyt Dwa”. Jeszcze oprócz tego Piotr Osiński wymyślił sympatyczny atrament i w moich zeszytach szkoły pielęgniarskiej, między liniami, pisałam atramentem sympatycznym [rozkazy i sprawozdania]. Wszystko to się spaliło. Po ukończeniu naszej podchorążówki nauczyli nas salutować, z kbk się obchodzić, rozbierać, wszystkiego nas nauczyli. W lipcu posłali nas – Inka Więckowska, była dowódcą plutonu i trzy drużynowe to znaczy ja, Hanka Leskiewicz i Wanda Bobrowska, Hanka Leskiewicz była „Orlicz”, ja byłam „Bogdańska”, a Wanda Bobrowska nie pamiętam, ona mieszkała na [Kruczej] i poszczególne sekcyjne. To była Hala Lozanka „Sieradzka” i Krysia Pękała, Krysia Kamać, z którą byłyśmy w Powstaniu. Pojechałyśmy do „Pustelnika” na ćwiczenia terenowe. To była mała leśniczówka w małym ogródku. Myśmy miały terenowe ćwiczenie. Poszłam z sekcyjnymi i z kompasem, jak je wyprowadziłam, to zupełnie w inną stronę. Zupełnie nie mam takich zdolności
.
Chyba w drugiej połowie lipca przyjechali po nas, że jest pierwszy alarm przed Powstaniem, że trzeba wracać do Warszawy. Wróciliśmy do Warszawy, całe szczęście, bo się strasznie bałam, [że] jak Niemcy nadejdą, to nas tutaj rozwalą, a oni się już cofali. Mieliśmy pierwsze zebranie na jakiejś ulicy, na wysokim szóstym piętrze. Potem dopiero dostaliśmy dokładne [informacje], że zbiórka będzie na Chmielnej.
Byłam w szkole pielęgniarek jak przybiegł do mnie jeden z małych gońców harcerzy i mówi: „Wracaj do domu, Powstanie się zacznie o piątej”. Wyszłam ze szkoły pielęgniarek, wróciłam do domu. Wzięłam moją apteczkę, ucałowałam mamusię i o czwartej godzinie się zaczęło [strzelanie na placu Napoleona]. Mamusia mówiła: „Poczekaj, niech przestaną strzelać”. Mówię: „Nie mogę, o piątej mam być na Chmielnej 61”. Zebraliśmy się. Byli chłopcy, dziewczyny, którzy nie dotarli. Między innymi Hanka „Orlicz” przyszła dopiero w parę dni potem. Byłam sanitariuszką, byłam dowódcą oddziałów sanitarnych, a ona była dowódcą łączników.
1 sierpnia 1944 było oczywiście niesamowite podniecenie. Wieczorem zebrali [się] „Żuk” nasz dowódca Zdzich Szczepański, który jeszcze żyje, jest w Stanach Zjednoczonych, Jerzy Bogdanowicz harcmistrz, który był plutonowym, Staszek Gromulski, który zginął w pierwszych dniach Powstania i Adam Jaksa. Wiem, że jednego z nich było .
Co mamy? Mamy Stena i rewolwer. Czy w bramie stawiamy Stena a rewolwer na Dworzec Główny – bośmy mieli atakować Dworzec Główny – czy przeciwnie? Broń, którą mieliśmy dostać, do nas nie doszła.
Nie da się opowiedzieć głębi radości jak następnego dnia zobaczyliśmy biało-czerwone sztandary na wszystkich domach, na balkonach.
Po tylu latach to trudno jest opisać. Co oczywiście było natychmiast wskazówką dla Niemców, gdzie trzeba walić. Bardzo szybko kazali nam to wszystko pozdejmować. Myśmy mieli stosunkowo dobrą pozycję. Myśmy byli naprzeciwko Dworca Głównego, Aleje Jerozolimskie, Dworzec Pocztowy czy Poczta Dworcowa, już nie wiem i Dom Kolejowy. Myśmy byli między Domem Kolejowym. Pierwsze dni ostrzeliwali nas [z] Alej Jerozolimskich, a tu nam walili bomby na głowę. Ostrzeliwał nas pociąg pancerny, który jeździł po szynach. Nasi chłopcy mieli wysadzić szyny ale nie wysadzili, na tyle je uszkodzili, że ani pomoc na dworzec nie mogła przyjechać, ani nie mogła na szynach jeździć. U nas był bardzo duży rygor. To byli harcerze, którzy byli przygotowani, byli zmusztrowani. Nawet mam malutkie zdjęcia, które robiłam jak [jeden] karnie się czołga przed szeregiem. Nie wiem co tam przeskrobał.
Na Chmielnej była drukarnia. Drukarnia miała głębokie trzypiętrowe piwnice. Dla nas noce były spokojne. [Każdego] wieczora na najniższym piętrze braliśmy płyty litograficzne. Na płytach rozpalało się ognisko i śpiewaliśmy wszystkie nasze piosenki harcerskie, które chłopcy z Kampinosu przynieśli. Zawsze się kończyło: „Słońce już zeszło z gór, zeszło z mórz, w cichym śnie spocznij już”. To były momenty odprężenia. Jeszcze [jedno wspomnienie harcerskie]. Chciałbym opowiedzieć, jak się odbywało składanie przysięgi. Pomijam moją, ale byłam jako sekcyjna jak dziewczynki z mojej sekcji składały przysięgę. To było w mieszkaniu państwa Gromulskich, rodziców Staszka, który zginął. Na stole stawiało się blaszaną miednicę, nalewało się alkohol do palenia. To była odprawa nocna, ciemno, zapalało się ogień i oni przy ognisku składali przysięgę. To nie było kino, to było [prawdziwe przeżycie].
To były najpiękniejsze lata mojego życia, bo się żyło tym w co się wierzy, nie było żadnego interesu. Między nami była więź. Wiedzieliśmy, że każdy jeden zależy od drugiego. Była naprawdę głęboka przyjaźń. 15 sierpnia na wieczornej zbiórce uje „Poręby”. „Poręba” to była sanitariuszka chudziutka, szczuplutka brunetka z dużą inicjatywą. Nie ma jednej apteczki i nie ma „Poręby”. Myślimy: „Znowu z którymś z chłopców poszła na zwiad”. O drugiej w nocy wraca „Poręba” z bukietem róż. Mówi: „To dla pani, bo to pani imieniny. Szał mnie ogarnął: „Gdzieś ty poszła! Pod ostrzał w nocy!”.
W 1992 roku byliśmy [na spotkaniu], wszyscy pytają: „Poznajesz mnie?”. Oczywiście, że nie poznaję. Wychodzimy, była uroczysta msza. Znowu wszyscy mnie otaczają. Mnie było łatwo, bo byłam jedna, a ich było sto dwadzieścia, więc wszystkich [nie rozpoznałam]. Podchodzi do mnie tęga pani w kapeluszu mówi: „Poznajesz mnie?”. Myśmy od razu sobie powiedzieli, że mówimy po imieniu. Mówię: „Strasznie mi przykro”. „Jak to nie poznajesz? »Poręba« jestem!”. Mówię: „Oczywiście, że pamiętam, róże pamiętam”. A ona mówi: „Burę jaką mi dałaś też pamiętam”.
Sama poszła w ogrody. Gdzie ona poszła, w jakie ogrody, ona mi nigdy nie powiedziała, nie chciała powiedzieć skąd ona wzięła róże. Przecież my byliśmy w środku, w Śródmieściu, w Warszawie na Chmielnej. Gdzie ona znalazła ogród, żeby mi przynieść bukiet róż...
Tak, zgłaszali się głównie chłopcy, którzy nie dotarli do swoich oddziałów. U nas było takich dwóch, jeden zginął. Myśmy podejrzewali, że oni nocą chodzili i naszym odbierali broń. To znaczy jak stały czujki, co mówią: „Stój bo strzelam, padnij”. To on mówił: „Oddaj karabin albo ja strzelam”. Oni od czasu do czasu przynosili nam broń ale nie myślę, że to po zabiciu Niemców. Może tak brzydko o nich mówiliśmy... Też się przyczepił oficer zawodowy. Ale głównie poprzychodzili chłopcy, którzy się nie dostali do swoich oddziałów. Właśnie Piotr Osiński doszedł, był tam gdzie miał być, tam chłopców za mało było i oni do nas dobili.
Raczej pamiętam ciężkie momenty, kiedy byli ranni. Stałam na pierwszym piętrze po przeciwnej stronie z jednym z chłopców. W pewnym momencie on się osunął i zmarł. Dostał odłamek w samo serce, nie było kropli krwi. Jego pseudonim był „Lubicz”. [Mówiłam:] „Co ty robisz?”. A on już nie żył. Musiał dostać albo w arterie albo [w samo serce. Nastąpił] wewnętrzny krwotok, bez jednej kropli krwi. Tylko małe nacięcie po [odłamku]. Był na przykład Dom Kolejowy, który był zaatakowany. Między nami był telefon, zatelefonowali, prosili o pomoc. Poszli chłopcy, poszłyśmy z nimi.
Co wieczora właśnie w piwnicy, w drukarni śpiewało się aż płyta litograficzna trzasła, bo doszło do takiej temperatury, że płyta trzasła. Niektórzy nam zarzucali, że płyty litograficzne to są bezcenne rzeczy. Potem się okazało, że i tak wszystko przepadało. Dla nas to było bardzo dużym podniesieniem na duchu.
Były msze święte, oczywiście. Na podwórzach były msze święte, chodziliśmy na msze święte. Zawsze był problem, że nie mogło nas iść dużo, przecież [nie wolno było] opróżnić placówki więc szły delegacje. Potem było więcej pogrzebów jak mszy świętych.
Chmielna 61, Chmielna 67, cały czas byliśmy tam aż do wyjścia.
Rannych przybywało. Był szpital na Złotej. Wszystkie transporty rannych, [dużo zapomniałam], bo zawsze były nosze, leje, zawsze były gruzy, człowiek nie zawsze wiedział czy idzie w dobrym kierunku. Między tym co się wiedziało, gdzie jest punkt opatrunkowy, czy szpitalik, a bombardowaniem, które było, człowiek już nie wiedział gdzie jest. To były bardzo ciężkie momenty. Zawsze z nami szedł jeden z naszych chłopców. Jak mieliśmy rannego, to nieśliśmy go, szliśmy obok płonących Hal Mirowskich. Ale do jakiego szpitala? Nie potrafię powiedzieć. [Do szpitala na Wolskiej].
Taka była sytuacja, wcale nie byłam drobna, teraz ziemia mnie przyciąga, byłam większa.
Tak z tą różnicą, że nasz dowódca Zdzich Szczepański nie zgodził się, żeby nas włączyli do ogólnej służby sanitarnej. To znaczy on zawsze chciał, że jak nasi chłopcy będą ranni, żebyśmy były na miejscu, żebyśmy my ich ratowały. On się chyba Pigoń czy Pogoń nazywał, już nie wiem, naczelny lekarz. [Sanitariuszki służby ogólnej] były wysyłane w najrozmaitsze strony i potem nie wracały [do punktu zbornego]. Nie wiadomo było czy zginęły, czy nie zginęły, co się z nimi stało. Wtedy kiedy u nas dowódca zawsze wiedział, gdzie jesteśmy. Potem przyszło poddanie.
Myśmy nie mogli tak sobie chodzić tam i z powrotem. Trzeba było mieć przepustkę. Nasz dowódca bezpośrednio wydawał mi przepustkę [zawsze nocą]. Ponieważ nas było sporo, zawsze było tak, że były trzy, cztery przepustki na noc, nie więcej. Moi rodzice mieszkali na placu Napoleona. Byłam na placu Napoleona chyba dwa razy. Potem plac Napoleona spalili. Moi rodzicie się dostali na [Górskiego]. Było tak, że w nocy chłopak, który poszedł na przepustkę, wrócił i mówi mi: „Maryśka, plac Napoleona spłonął, jak chcesz to dam ci moją przepustkę, idź szukaj rodziców”. Na to Szczepański mówi: „Dam ci przepustkę, niech on idzie na swoją, ty idź na swoją”. Szukałam moich rodziców i znalazłam moich rodziców. Oni byli na parterze na [Górskiego]. Moi rodzice i Grażyna pokotem leżeli w kuchni na podłodze, spali na podłodze. Strasznie się ucieszyli jak mnie zobaczyli. Wynieśli się stamtąd. Dostałam od nich papierek, że są na Lwowskiej. Wtedy też poprosiłam przepustkę. Trzeba było przejść [pod] Alejami Jerozolimskimi, był podkop, więc się przechodziło jeden, jeden, jeden. To strasznie długo trwało, to było zarezerwowane dla wojska.
Oczywiście, wejście było w bezpiecznym miejscu i tam stało wojsko. Oni już wtedy mieli panterki i mówili, że można przejść, puszczali. Myślę, że [ruch] był dwukierunkowy. Jak wracałam, trzeba było czekać. Nie potrafię powiedzieć czy to było dwukierunkowe czy jednokierunkowe. Wtedy poszłam na Lwowską. Moi rodzice byli [tam]. Ostatni raz widziałam rodziców – miałam bardzo duże wyrzuty sumienia – jak wychodziłam z Warszawy. Jako dowódca byłam pierwsza z brzegu, a tu były moje dziewczyny. Na brzegu chodnika stali moi rodzice. Żeby nie dać złego przykładu nie złamałam szeregu, tylko poszłam. Nie wiedziałam, że będę ich widziała ostatni raz, że to już koniec. Myślę sobie: „Jak złamię szeregi, to inne też złamią, wtedy będą bandą”. Nam chodziło o to, żeby Niemcy wiedzieli, że mimo stanu w jakim jesteśmy, to jednak jesteśmy karnym wojskiem. Zresztą to Niemcy nas uznali za kombatantów przed aliantami, to były warunki poddania się Warszawy. Poszliśmy.
Bardzo źle. Pierwsze dni bardzo dobrze, bo ludzie nam znosili jedzenie i gotowe rzeczy. Między innymi przynieśli nam pęcak. Nigdy nie gotowałam, nie miałam [o tym] pojęcia. Z moimi sanitariuszkami wsypałyśmy pęcak do wiadra po brzegi i nalałyśmy wody. Pęcak zaczął się gotować, [puchnąć i uciekać z garnka]. To były moje pierwsze kroki kuchenne. Potem było coraz gorzej. Był okres, w którym były kuchnie, gdzie można było się pożywić, ale coraz było gorzej. Przyszedł taki moment, że mieliśmy do jedzenie tylko „pluj-zupkę”. Chodziło się na Stawki i tam był owies dla koni. Chłopcy wracali z workami owsa. Owies się mieliło na młynku do kawy, ale były ości. Mówiło się „pluj-zupka”. Potem na Stawkach znaleźli skład z konserwami, to były zielone pomidory w occie. [Przez] ostatnie dni mieliśmy „pluj-zupkę” i pomidory z octem. Jak było z wyżywieniem to można [zdać sobie] lepiej sprawę, że jak [w obozie] przez pierwszy tydzień nam się wydawało, że świetnie jemy, dali nam w sobotę zupę ze spleśniałego chleba. Wszystkie [wylały], a w dwa tygodnie potem zupę wszystkie [zjadały]. Ostatni okres Powstania, nie potrafię powiedzieć od jakiego momentu, to im bardziej się zacieśniało koło, Niemcy nas otaczali, tym mniej było dostępu do żywienia. Ludność już nie miała żadnych zapasów. Ostatni okres był bardzo zły.
Z higieną – były leje po bombach napełnione wodą, że można się było myć. Z wodą myśmy nie mieli kłopotu. Nie pamiętam pragnienia. [Ale nie było ani mydła, ani ręczników].
Nie pamiętam. Z placu Napoleona najlepiej pamiętam to, że całą noc jeździły wozy pocztowe. Miałam już tak roztargane nerwy, że ciągle myślałam, że to Niemcy jadą, że budy po nas jadą.
Przyjaciółki specjalnie nie miałam. Z Hanką „Orlicz”, która wyszła potem za Jerzego Bogdanowicza trzymałyśmy się razem. Raczej to były przyjaźnie, powiedziałabym, „zawodowe”. To nie były przyjaciółki od serca, co sobie opowiadają historie prywatne.
Z ubraniem też było źle, z ubraniem nawet było bardzo źle. Myśmy wyszły w sierpniu, tośmy powychodziły w letnich sukienkach. Potem mało która miała dojście do domu, żeby dostać coś ciepłego. Jak moi rodzice byli na placu Napoleona, to mamusia mi przyniosła sweter, przyniosła mi spódnicę. Sweter dałam jeden z dziewczynek, która była ranna w ramię. Opatrzyłam ją tylko, ona chciała wrócić do domu, nie chciała iść do szpitala. Potem mamusia mi napisała, że sweter mamusi odniosła. Prosiłam ją, żeby go mamie oddała. Jak byłam w obozie, to myśmy pracowały w fabryce. W fabryce też byli Polacy z łapanek, którzy byli wolnymi. Był Jan Pluta, dałam mu adres mojej matki i mamusia do niego pisała. W ten sposób mogłam korespondować z mamusią i z ojcem. Stąd miałam więcej wiadomości. Inne koleżanki też tak sobie zrobiły. Oni się trochę bali, żeby ich Niemcy na tym nie złapali.
Nie, u nas nie było żadnego ślubu. Myśmy wszyscy byli na to za młodzi. Nasz dowódca, który był najstarszy, miał dwadzieścia siedem lat, prawie że sędziwy. Wszystko było od czternastu [lat]. Miałam dwadzieścia lat, akurat Jerzy Bogdanowicz dwadzieścia lat, Piotr, cała paczka, myśmy byli wszyscy w tym samym wieku.
Były sympatie. Hanka Leskiewiczówna i Jerzy Bogdanowicz, którzy się potem pobrali w Belgii. Była Lożanka, która też [wyszła za mąż]. Oni się pobrali w Oberlangen, jak byliśmy na wolności. Po wyjściu z obozu, przyjechaniu do Francji, to zupełnie straciłam kontakt. Jak przyjechałam w 1992 roku, to sobie uświadomiłam jak się zupełnie wyobcowałam. Z drugiej strony wspomnienia, które miałam czy mam, to są czyste, bez narzutów. Oni przez to, że się ciągle spotykali, porównywali, to ich wspomnienia uległy tak zmianom, że zastanawiałam się [czasem] czy ja tam byłam, czy mnie tam nie było.
Najlepsze wspomnienia z Powstania to są pierwsze dni zapału, pierwsze dni wolności. Wspomnienia, które są dla mnie zawsze bardzo wzruszające, to są codzienne ogniska. Hankę Bogdanowiczową „Orlicz” Powstanie zastało na Mokotowie, ona jedna z pierwszych przeszła do nas kanałami. Też była wielka radość.
Złe wspomnienia to są ci wszyscy, którzy poginęli. Złe wspomnienia jak przyszedł do mnie pan ranny w przegubie w łokciu.
Szpital, punkt opatrunkowy uważał, że wszystko jest w porządku, żeby im się nie narzucał. Odbandażowałam, a w ranie było pełno białych robaków. To bardzo dobrze, bo one jedzą ropę. Jak się nie ma środków czyszczących, a nie było ani alkoholu, ani nic, to tylko patyczkiem [do] badania gardła, trzeba wyskrobać i na nowo zrobić opatrunek. To [są] na ranie zniesione przez muchy jajka, które się żywią ropą.
Tak się zrobiło. Jak nic nie ma...
To był cywil. Potem pytałam się lekarza. Lekarz mi powiedział, że rana jest w drodze gojenia się. Tak samo jak liże pies. Pies ma dezynfekcyjne środki w ślinie i oczywiście, że to jest sprzeczne ze wszystkimi antybiotykami, ze wszystkim, ale się mówi: „Przyschnie jak na psie”. To nie jest głupie.
Oczywiście, że owało.
Nie miałam kontaktu ze szpitalem z wyjątkiem doniesienia do szpitala. Na Złotej był szpital, a na Marszałkowskiej była duża barykada. Ona była zrobiona z płyt. Jak Niemcy trzasnęli, to płyty „wzit”. Mimo wszystko trzeba było uważać. Przeczekać, tylko strzelili, to trzeba było przebiec. W szpitalu był brat mojej przyjaciółki, która nic nie miała wspólnego z Powstaniem. On tam był ranny, nosiłam mu „pluj-zupkę”.
Przebiegałam pod barykadą. Koniec Powstania na placu Grzybowskim. Nasi chłopcy rzucali broń. Byli tacy co zakopywali, byli tacy, którzy niszczyli. Rzucanie broni, to był moment klęski.
Oczywiście, że miałam. Ale to był nasz [wybór]. Na przykład była „Żabcia”, córka profesora Tatarkiewicza, Elżbieta. Ona miała siostrzyczkę małą, młodą i koleżankę siostrzyczki, ona nie wiedziała co się działo z rodzicami. Myśmy jej powiedzieli: „Zostań z siostrą, zostań z małą. Ty jesteś może jedyną jej opiekunką”. Wszystkie, które nie miały żadnych obowiązków, to był dla nas punkt honoru, żeby wyjść. Myśmy jednak walczyli, to nie była banda bandytów, jak [Niemcy] mówili. Myśmy byli armią, może źle wyekwipowaną, armią, która nie miała dość broni, źle poinformowaną, wszystko zgoda, ale byliśmy armią. Wychodziliśmy z podniesioną głową.
Wtedy poprawnie – żołnierz, żołnierz. Przynajmniej nie widziałam, żeby było coś nie [tak]. Ale jak nas gnali! Pognali nas do Ożarowa na piechotę. Wtedy dwie dziewczyny z naszego oddziału, które spotkałam w 1992 roku, uciekły. Uciekły w bardzo prosty sposób, jak szły brzegiem drogi [przybliżały się] do rowu, tam gdzie był przejazd na pole i rura betonowa, one się tam schowały. One mi [to] opowiadały w 1992 roku. W Ożarowie załadowali nas na pociąg, załadowali nas popołudniu i jechaliśmy bardzo długo do Lamsdorfu. Jechaliśmy noc, dzień, noc i nad ranem przyjechaliśmy do Lamsdorfu dlatego, że było bombardowanie i pociąg ciągle stawał. Bez jedzenia, bez picia, bez wysiadania. Potem [pędzili nas] pięć kilometrów od dworca do obozu. Jak nas gnali od dworca do obozu, to [mówiłam:] „Dziewczyny, dzisiaj my, jutro oni. Zobaczycie wygramy wojnę”. Oni zrobili w połowie drogi postój. „Siadać”. [Niemiec] do mnie mówi: „Nim ja zginę, to ty zdechniesz!” Nasza pięćdziesiątka siedziała, a ja biegałam naokoło. Rzuciłam plecak, rzuciłam płaszcz, wszystko moje dziewczyny pozbierały. Przywlokłam się do obozu. Już pierwsza partia była w obozie. W bramie obozu stała doktor „Malina”, nie wiem jak ona się nazywała, mówiła: „Spokojnie dziewczęta, spokojnie. Jest woda”. One od studni do bramy zrobiły sznur z menażkami, dawały nam picie, bo język rzeczywiście do podniebienia przysychał.
Chciałam jeszcze zaznaczyć, że pamięć ludzka jest strasznie niewierna, selekcyjna, wybiera pewne rzeczy, pewne rzeczy zapomina. Teraz przypominam sobie fakt, jak byliśmy na Chmielnej w pierwszych dniach zupełnie nie zdając sobie sprawy co znaczy wojna. Zanieśliśmy granaty na wyższe piętro, a na pierwszym piętrze był kantor. To był pokój przedzielony drewnianą [zabudową]. Potem trzeba było znieść granaty na dół, schodzę po schodach. Mam granaty w spódnicy i widzę, że kantor się pali i Błażyński, pseudonim „Świda”, skacze, żeby zwalić drzewo. Granaty poukładałam na podłodze i razem z nim gasiliśmy pożar. Udało się nam. Zwaliło się drewniane zabudowanie. Okazało się, że na piętrze nie można nic [robić], bo wtedy jeszcze ostrzeliwali nas z Alej Jerozolimskich.
Podawały nam wodę do picia. [Niemcy] rozprowadzili nas po barakach. Jak się potem okazało, to były baraki posowieckie. To były prycze piętrowe. Na pryczach były czarne sienniki. Niesamowicie pomęczone, niedospane położyłyśmy się spać. Wszystkie zostały pożarte przez bestyjki, przez stworzonka. Następnego dnia rano, jak wyniosłyśmy z baraków czarne sienniki, jak się patrzyło pod słońce, to się widziało jak one się ruszają. Zrezygnowałyśmy, zostawiłyśmy to i spałyśmy na pryczach bez [sienników]. Przez pierwsze dni wydawało nam się, że dają nam jeść bardzo dobrze, tak żeśmy były wygłodzone po Powstaniu. Potem się okazało, że to nie było takie dobre, że tego nie było dużo. W Lamsdorfie byłyśmy stosunkowo niedługo. W pierwszych dniach listopada powywozili nas grupami. Grupa, w której byłam została wywieziona do Mühlbergu to był chyba Stalag IV B, czy IV C. To było w Saksonii. Też tam długo nie byłyśmy. Spałyśmy na ziemi. Tam nie było, ani prycz ani koców. Było cholernie zimno, tak że myśmy się ubierały na noc, żeby spać. Mnie chłopcy wyszabrowali kożuch stróża nocnego. Kożuch jak przeszedł przez odwszalnie, to się zrobił dwa razy mniejszy ale zawsze nogi nam mógł przykryć. Spałam obok Hanki „Orlicz”. Niemcy zażądali setki dziewcząt do pracy w fabryce. Nasza komenda, podobno, wybrała trochę szumowiny, bo wśród żołnierzy AK, to prócz żołnierzy AK były też różne osoby wśród tych, co poszły do niewoli.
Mogę powiedzieć o dziewczętach, na przykład prostytutki. Pracując, będąc w szkole pielęgniarek, na Starynkiewicza było położnictwo. Na położnictwie poznałam trzy prostytutki, które rodziły i które spotkałam w obozie, które zostały wysłane do Chemnitz. Podobno komendantki obozu ciągnęły losy, które z tą grupą pojadą. Zły los wyciągnęła komendantka naszego baraku Jana. Myśmy doszły do wniosku, że my pojedziemy na ochotnika, żeby Jana nie została sama z całą grupą. „My zjadaczy chleba w aniołów przerobimy”. Przyjechałyśmy do Chemnitz. W Chemnitz byłyśmy bardzo dobrze ulokowane. To była fabryka części do czołgów. Na parterze i na piętrze były biura. Myśmy były na drugim piętrze. To były dwie duże sale. Jedna sala to była sypialnia, trzypiętrowe prycze, duża jadalnia i duża tej samej długości nie łazienka, bo to był olbrzymi zlew i szereg kranów. Tam było ciepło i była ciepła woda. Ale [u] Niemców musi być porządek. Ponieważ Jana była dowódcą komenderówki, „Pantera” była tłumaczką, a ja byłam Sanitäterin, to nas oddzielili od grupy dziewcząt. Zamurowali część niby łazienki i zrobili coś w rodzaju sali chorych na sześć łóżek, sali gdzie przychodził lekarz i nasz pokój. Byłam z Janą i z „Panterą”.
Dziewczyny pracowały bardzo długo, bo pracowały dwanaście godzin od szóstej do szóstej, dzień i noc. Już się zaczęły naloty. Budzili nas w nocy, trzeba było schodzić do schronu. Taka była umowa, że te które mdleją po północy to posten, strażnik, przychodził mnie budzić, żebym ja skonstatowała, czy ona rzeczywiście zemdlała z osłabienia. To była fatalna sytuacja, bo były takie, które udawały omdlewanie wspaniale, jak aktorki, a były takie które mdlały i zwijały się ze śmiechu. Wtedy nie mogłam powiedzieć, że ona jest zemdlona, bo ciągle nade mną wsiała groźba, że jeżeli nie będę prawdziwa, to oni nam dadzą Schwester − niemiecką pielęgniarkę. Zresztą jedna z dziewcząt miała straszne boleści, zbadałam ją i „stwierdziłam”, że to jest wyrostek. Oni posłali po Schwester. Wtedy dziewczynie szybko wytłumaczyłam jakie ona ma mieć objawy. Mówię: „Jak ona cię tu [dotknie], to tu cię musi boleć”. Jak Schwester przyszła, to ona była wspaniale [przygotowana]. Zabrali ją do szpitala, operowali. Potem pojechałam do szpitala, żeby inne odwiedzić. Tam była Marysia Roztocka, to była koleżanka ze szkoły pielęgniarek. On mówi: „Coś ty przysłała, to wcale nie był wyrostek?”. Nawet Schwester się [nabrała]. Ale nie miałam innego wyjścia, myślę sobie: „Jak ona przyjdzie i powie, że to nieprawda...”. Oni mi ciągle grozili, że mnie odeślą do obozu, a Schwester przyjdzie i zrobi porządek”. Ciągle mnie po północy budzili, a w dzień nie wolno [mi] było spać, Niemcom nie wolno było wejść na teren obozu, to już było uważane za obóz. Myśmy miały opiekunkę Frau Dering. „Żółtek” − nazwałyśmy go „Żółtek”, to był szef tych co nas pilnowali – jak chciał wejść to musiał być zawsze z Frau Dering. A Frau Dering nas nienawidziła! Ona była artystką, ona grała na harmonii, grała na różnych imprezach żołnierskich, w kawiarniach, a tu jej kazali pilnować więźniów. Ileż ja się nasłuchałam verfluchte Schweine! Na całe życie. Coś okropnego jaka ona była dla nas niemiła. Ona ciągle się kręciła i ciągle zaglądała do naszego pokoju, nie miała nic do roboty. Tamte spały, one miały prawo spać, sala jadalna była pusta, a ona się kręciła.
[W końcu] zostałyśmy zdeklarowane do obozu międzynarodowych mężów zaufania, od których zależało rozdzielnie paczek. Zaczęłyśmy dostawać paczki. To był raj na ziemi. To trwało do pierwszych dni marca. Ciągle schodziliśmy do schronu, ciągle „dududu”, nad głowami słyszałyśmy fortece. Miałam już tak dość schodzenia do schronu, że nie chciałam schodzić, mówię: „Już nie zejdę, chcę spać”. Przyszedł po mnie „Żołtek” [i kazał zejść]. Nic nie wzięłam, tak jak stałam – i tak się nie rozbierałyśmy na noc – zeszłam do schronu. Jak to się wszystko zawaliło, to nie miałam ani grzebienia, ani szczoteczki do zębów, ani nic. Myśmy miały wykopany w ziemi, to co oni nazywają graben. To jest wykopane w ziemi, potem oni robią coś w rodzaju dachu i narzucają wykopaną ziemię. [Dom, gdzie były biura i nasze kwatery, uległ całkowitemu zburzeniu przez bombę].
Wewnątrz były ławki i drzwi potężne. Bombardowanie było wspaniałe. Nas to strasznie cieszyło. Wszystko drżało. Wierzyły, czy nie wierzyły, ale modliłyśmy się głośno. Z nami był też majster Fuks. Nie miałam z nim nic do czynienia, ale dziewczynki mówiły… On był bardzo dobry, bardzo miły, uczynny, żadnych świństw im nie robił. On też przyszedł do schronu. W pewnym momencie woła Sanitäterin, gehen Sie! Wychodzimy. Wspaniały pożar, bo paliły się składy chemikaliów. To były kolory przecudowne. Fabryka nazywała się „Germania”. On mi mówi Sanitäterin »Germania« brennt. „Germania” się pali. Ale to było wspaniałe. Niemcy, co byli w schronie, zamknęli bramę i nas zostawili. Przez trzy, cztery dni byłyśmy same, ale miałyśmy paczki. Było dosyć ognia, żeby na tym móc gotować. Potem zaczęli nas wywozić grupami po dwadzieścia do Oberlangen. Naprzód nas wywieźli do Hohenstaufen, do domu, gdzie mieszkali mężowie zaufania wszystkich narodowości Anglicy, Francuzi i inni... Tam obdarowali nas paczkami, Boże drogi, buty nawet nam dali. Wieczorem tańczyli, fantastycznie tam było. Byłam [tam] cały tydzień. Wyjechałam ostatnią dwudziestką, ciągle z moją paczką to znaczy z Hanką, z Krysią, z Inką, dziewczynkami, oczywiście z Janą. Wiedziałam jak się nazywa, ale już nie wiem. Jechaliśmy.
Też niemiecki porządek. Pociągi były obwieszone, a nas było dwadzieścia, osiem osób na przedział, to trzy przedziały dla nas. Niemcy się dobijali, a „Żółtek” – myśmy nazywali [go] „Żółtek”, bo miał żółty mundur – to mówił, że to jest nur für KGF. „Tylko dla jeńców wojennych”. Myśmy spały na ziemi, na ławce. Ludzie jechali na stopniach. On miał rozkaz dowieźć jeńców na miejsce całych i zdrowych. Przyjechaliśmy do miejscowości, Let chyba się nazywała, już nie pamiętam. Tam osadzili nas w szkole. Myśmy ten dzień wykorzystały, żeby powymieniać nasze papierosy na jajka, na masło, na takie rzeczy. Oczywiście dało się papierosy i kawę naszym Posten, co nas pilnowali, żeby oni nam się pozwolili rozleźć. Oni kazali nam wrócić na pewną godzinę i potem poszliśmy do obozu. Obóz już był zamknięty, bo to już było po godzinie policyjnej dla obozu. Straszna awantura, dowódca obozu... Nasz „Żółtek” mówi, że on nie mógł nas popędzać, bo myśmy miały Lebengaben Paketen, to znaczy paczki ofiarowane przez Czerwony Krzyż, których nie ma się prawa rzucać. Do dwunastego baraku nas wsadzili. Byłam tam bardzo krótko. Byłam dużo bliższa wszystkim dziewczętom, bo byłyśmy razem. Wtedy, w Chemnitz, to siedziałam w moim kurniku i w ogóle z nimi nie mogłam się spotykać, bardzo mało, chyba, że którejś coś było. Ale jak coś jej było, to ona przychodziła do mnie, żeby jej dać aspirynę, żeby je dać koraminę. Tutaj siedziałyśmy wszystkie razem.
Mam takie wspomnienie, które się nie pokrywa ze wspomnieniami, które czytałam. W obozie był głód, chłód. To był koniec. Alianci już wyzwalali Holandię, zbliżali się. Myśmy słyszały grzmoty, samoloty, jak nocą one [leciały] na Niemcy. Cieszyłyśmy się strasznie, że jadą na Niemcy. Był taki moment, że się to wszystko zaczęło zbliżać, strzały, karabiny maszynowe, czołgi. Nam Jana zakazała wychodzenia z baraków. Tam tak było nam głodno, żeśmy rozebrały wewnętrzną ścianę kaplicy, tą którą Niemcy nie mogli widzieć. Robiło się malutkie szczypeczki, w puszkach się zrobiło ogień i można było gotować. Nie wolno nam było wychodzić, ale jak żeśmy usłyszały, że to już było tak blisko, któraś z dziewczynek, już nie wiem która, wyjrzała przez okno i zobaczyła, że jedzie motocykl. Ona zawołała: „Dziewczyny! Uwalniają nas!”. Myśmy wybiegły. Mam wspomnienie – wjechał na motocyklu uzbrojony po zęby. Dziewczyny oszalały. On mówi: „Dziewczyny, my Polacy!”. Myślałam, że nas rozniesie. Troszkę się uspokoiło, przyjechali dowódcy, przyjechali oficerowie, Jana zrobiła apel, zameldowała.
W parę dni potem, czytałam, że przyjechał generał Anders. Mam inne wspomnienie. Była wśród nas córka generała Rudnickiego. Jak był przegląd, jak oficerowie przyjechali z Londynu czy z Włoch, nie wiem, jak on przechodził, w pewnym momencie ktoś zawołał: „Tatusiu!”. To była jego córka. On się zatrzymał, ona wybiegła z szeregu. On skończył odprawę, już ona przy nim szła. Nie wiem czy Anders też był. Pamiętam tylko to. Potem ona wstąpiła do klasztoru w Paryżu do Nazaretanek, które prowadzą do dziś dnia internat dla studentek. Nawet Danusia nasza córka, która chciała studiować medycynę była u nich przez pierwsze trzy miesiące. Potem córka [generała] wyjechała do Rzymu, pojechała do Włoch. Tutaj nie bardzo wiem jak to jest. Czy generał Rudnicki był i oprócz tego był Anders? Czy on był w asyście Andersa? Krzyk dziewczyny [pamiętam do dziś!]
Po pierwsze po wyzwoleniu, to dali nam jeść, dali nam za dużo. Wszystkie były chore od komendantek poczynając. Nakarmili nas chłopcy dobrymi zupami, mundury nam dali. Straszny był kłopot z butami. Bardzo się nami zajmowali. Oni byli z Kanadyjczykami. Miałyśmy dostęp do pryszniców kanadyjskich, podwozili nas. W ogóle wozili nas do Holandii, bardzo się nami zajmowali. Już nie mówię o organizacji. Bardzo mało skorzystałam z organizacji, z baraków porobili mieszkalne [budynki].Wozili nas Kanadyjczycy, urządzali bale. Na wszystko trzeba było mieć przepustkę. Miałyśmy przepustkę. Co nas tak strasznie bawiło, że Kanadyjczycy to do dziesiątej wieczór [mieli] przepustkę. O dziesiątej wieczór w połowie tańca, hymn angielski i wszystko się rozchodzi. Żebym nie wiem jaka byłą uroczystość, jak się ma przepustkę do dziesiątej, to znaczy [do] dziesiątej. Nie dziesiąta jeden, tylko dziesiąta. Zawsze konsekwentnie się rozchodzili. Oni przyjeżdżali ciężarówkami po nas. Obóz Oberlangen to warto jest pogłębić. Byłam [tam] za krótko. Tam było bardzo dużo – to widziałam bardzo powierzchownie – artystycznej działalności i naukowej. Tam była biblioteka, wykłady. Na wysokim poziomie. Czego one nie potrafiły robić z puszek. To było nadzwyczajne. Potem ogłosili konkurs. Napisałam go.
[...] Ambasada Polska w Paryżu poprosiła o parę osób, które mogłyby objechać środowiska polskie we Francji i opowiedzieć im o konspiracji i o Powstaniu. W obozie ogłoszono coś w rodzaju konkursu, zwrócono się do obecnych, żeby napisali. Siadłam i napisałam. Po pewnym czasie byłam na balu Kanadyjczyków, jak przyjechała policja wojskowa i mnie wywołała. Okazało się, że przyjechała komisja z Londynu pod kierunkiem generała „Radwana” i nasza komisja i że [to] co napisałam, moje sprawozdanie, zostało wzięte pod uwagę, oni proszą, żebym przez dwadzieścia minut możliwie treściwie i dokładnie opowiedziała o konspiracji i Powstaniu. Zupełnie tego nie przygotowałam, nie liczyłam na żadne ustne egzaminy. Co miałam do powiedzenia, to miałam. Potem po paru dniach się dowiedziałam, że jadę do Paryża.
Jechałyśmy do Paryża. Było nas dwie grupy po trzy, znaczy sześć i cztery komendantki, powiedzmy czterech oficerów, które przyjeżdżały pracować w misji wojskowej i zajmować się dziewczętami, które zaczęły się z obozu rozsypywać. Myśmy były z panią Marylą. Ona była chyba podporucznikiem czy porucznikiem. Byłyśmy we trzy. Zatrzymałyśmy się oczywiście w Paryżu w ambasadzie, strasznie podejmowane, honorowane co nam bardzo oczywiście schlebiało. Byli ambasador Morawski, pani Morawska, dziennikarze, był Zbyszewski, też się nas strasznie wypytywali. Potem po paru dniach pojechałyśmy samochodami korpusu dyplomatycznego – jedne pojechały na północ do Lille, a myśmy pojechały do [centralnej Francji, do Montluçon], bo tam były skupiska polskie, górników.
Tam też byłyśmy bardzo podejmowane. Miałyśmy odczyty, zawsze były odczyty. Byłyśmy tam parę dni, już nie pamiętam. Konsulem był pan Moskała. Potem pojechałyśmy do Nicei. W Nicei w hotelu mieszkali generałowie z wojny 1939, z września. Myśmy też tam pojechały z odczytem. Tam nas zastała wiadomość, że Francja uznała Rząd Lubelski, że musimy wracać do Paryża. Nie wiem czy to umowa, czy tak sobie zażądał rząd polski – to znaczy zdania konsulatów za tydzień, a ambasady za dwa tygodnie, opróżnienie lokali. W ambasadzie miałam walizkę, gdzie miałam trochę rzeczy. Miałam na przykład „Batalion 303” oryginalny z dedykacją [od] jednego z lotników. Miałam cenne, mnie się wydawały, pamiątki. Zostawiłam to w ambasadzie, żeby nie włóczyć się z bagażami. Tego mi już nie oddali. Myśmy przyjechały, to koniec. Potem się już zaczyna moja prywatna sprawa, to znaczy moja historia z mężem, z narzeczonym, moje małżeństwo.
Dokumenty wydała nam ambasada. Jak żeśmy przyjechały, to ambasada nam wydała paszporty.
Dlatego, że była umowa między aliantami zachodnimi i sowietami, że obywatele sowieccy będą oddani sowietom. Ponieważ urodziłam się na Podkarpaciu na wschodzie, więc automatycznie podpadałam pod artykuł umowy. Poradzili nam wszystkim, którzy byli ze wschodu, żeby podać, że urodzone jesteśmy w Warszawie, albo w jakimkolwiek innym mieście na zachodzie. Mnie się wydawało, że było najlepiej być urodzonym w stolicy.
Czasem mówię, że moje życie zaczęło się w Warszawie.
Miałam kaprala, ale żadnych papierów na kaprala myśmy nie miały. W konspiracji nikt nigdy żadnych papierów nie miał. Ponieważ miałyśmy zrobioną podchorążówkę, ponieważ pozdawałyśmy egzaminy, to myślałam... Zresztą mój dowódca pisze, że przeszłam [przeszkolenie]. Dołączyłam wszystkie papiery dla uznania mojej działalności i mojego stopnia, posłałam to do Londynu. Oni powiedzieli, że ta podchorążówka nie była zarejestrowana, wobec tego oni nie mogą tego uznać. Dopiero dowiedziałam się o tym w 1992 roku, że chłopcy nasi pozostali podporucznikami, a wszystkie nasze dziewczyny były podchorążymi, te które podchorążówkę przeszły. Nie wiem w którym roku to było uznane, nie znam daty.
Dlatego, że wyszłam za mąż i nie było mowy o tym, żeby mój mąż wrócił do Polski.
Dlatego, że mój mąż jest z rodziny hrabiowskiej. Ich majątek został skonfiskowany, brat poszedł do więzienia. Wiedząc to wszystko, nie było mowy, żeby tam jechać.
Pierwsze wiadomości zaczęły się w 1945 roku. Nawiązałam kontakt z rodzicami dzięki jednemu z dziennikarzy. Dziennikarze mają swoje [kontakty], przez które podają wiadomości. Pierwszą wiadomość dostałam przed samym Bożym Narodzeniem od ojca, że są w Krakowie i że mamusia zmarła. Potem przez długi czas można było pisać tylko na kartkach pocztowych, nie można było pisać listów. Nie zanotowałam jak długo. Moja siostra przyjechała pierwszy raz do Francji w 1957 roku, to była pierwsza możliwość przyjazdu z Polski. Trzeba było pokryć wszystkie koszta podróży i trzeba było mieć papier z gminy i z policji, że jestem uczciwa i z gminy, że można wierzyć, że pokryję wszystkie koszty, jak ona się rozchoruje. To wszystko. Ona przyjechała. Wtedy w 1957 roku w Polsce jeszcze była bardzo wielka bieda.
Bo ja wiem, za nic. [Prawdopodobnie za pochodzenie].
On działał. On miał Sławinę i Dłużew. To były dwa majątki i oni dożywiali chłopców [z lasu]. Ale nie można powiedzieć, że brat brał udział w konspiracji. On odżywiał [partyzantów], jak trzeba było kogoś przechować, to przechować najłatwiej jest w majątku, gdzie jest masę ludzi. [Tam byli] uciekinierzy, cała rodzina z Warszawy. Wszystko zabrali, ziemię rozparcelowali, dwór spalili.
Ze Szwajcarii... Szwajcaria to wspaniały kraj.
Nie, on we wrześniu 1939 roku z Polski przez Rumunię, Jugosławię, przyszedł do Francji. Był w armii polskiej, która tutaj się stworzyła pod dowództwem generała Prugar-Ketling. Walczył z Francuzami na Linii Maginota. Brat jego Henryk, który też został we Francji, dostał się do niewoli i siedział pięć lat w Niemczech. Mojemu mężowi udało się przedostać do Szwajcarii. Był internowany w Szwajcarii. Ale Szwajcarzy to naród bardzo chytry, to znaczy każdy Szwajcar jest bardzo dobry, ale prawa szwajcarskie są niesłychanie ciasne, trudne. Dopiero, żeby pojechać do Polski to się naturalizowałam. Mój mąż umarł jako uchodźca polityczny. Przyjaciele mojego męża, ze Szwajcarii ich tu wielu przyjechało, żenili się z Francuzkami, Francuzka nie traciła obywatelstwa, a w Szwajcarii traciła obywatelstwo [szwajcarskie]. Koledzy mojego męża, którzy się pożenili ze Szwajcarkami, jak się wojna skończyła, to musieli wyjechać. Pojechali do Kanady z żonami, które traciły [ich obywatelstwo]. Każdy Szwajcar może być bardzo dobry dlatego, że wie, że jego państwo, prawo go broni.
Byłam takim małym ziarnkiem piasku, że nie mogę wyrazić jakiegokolwiek sądu, ale wiem, że dla nas dwudziestolatków Powstanie było konieczne. Myśmy całą okupację się przygotowywali do Powstania.
Teraz nie wiem, czy by mnie wzięli.
Tak. Nic nie żałuję, nie żałuję tego okresu gdzie żyłam, tym w co wierzyłam. [Znacie] wiersz Norwida. „Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą... Tęskno mi jeszcze i do rzeczy innej... Do bez-tęsknoty i do bez-myślenia, Do ludzi, co mają tak za tak – nie za nie, Bez światło-cienia”. To jest dla mnie streszczenie moich lat Powstania, to jest: „Tak za tak – nie za nie, bez światło-cienia”.