Wanda Łabuzińska
Wanda Łabuzińska, urodzona 26 maja 1932 roku w Gdyni. W czasie Powstania byłam w Śródmieściu, na ulicy Koszykowej 5 i potem byłam na Mokotowie.
- Proszę opowiedzieć trochę o latach przedwojennych. Czym się zajmowali pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?
Byłam jedynaczką. Moi rodzice mieszkali w Gdyni, dzielnica Witomino. Ojciec pracował w zakładach radiotechnicznych, bo był z zawodu radiotechnikiem. Matka nie pracowała. Rodzeństwa nie miałam.
- Czy długo mieszkała pani przed wojną w Gdyni?
Mieszkałam w Gdyni od urodzenia do sierpnia 1939 roku.
- Jak pani wspomina ten okres? Czy pamięta pani Gdynię sprzed wojny? Jakie to było miasto?
Tak. Gdynię pamiętam jako polskie miasto portowe. Pamiętam na przykład okres przed wojną. Mieszkaliśmy na Witominie, to była dzielnica urzędnicza, były domki jednorodzinne i jak dzieci, razem się bawiliśmy i zbliżał się wrzesień 1939 roku. Cały czas my jako dzieci mówiliśmy między sobą, że będzie wojna i baliśmy się tej wojny.
- Czy widziała pani w Gdyni Niemców?
Nie. Przed 1 września 1939 roku wyjechałam z mamą do Warszawy, do mojej babci. W Gdyni został tylko mój ojciec, który cały czas był i walczył w obronie Gdyni. Ojciec urodził się w Saratowie, to była Rosja, jak wkroczyli Niemcy w 1939 roku, to chcieli aby ojciec podpisał folkslistę. Ojciec wtedy uciekał przez zieloną granicę do Warszawy do rodziny.
- Czy pani ojciec walczył w obronie Gdyni jako ochotnik, czy też jako żołnierz?
Jako cywil a nie jako żołnierz.Kiedy odmówił podpisania folkslisty, uciekł do Polski, to znaczy do Warszawy, aby połączyć się z rodziną.
- Pani tata nazywał się Łabuziński?
Lucjan Łabuziński. Ojciec zostawił cały nasz dobytek w Gdyni. Kiedy rodzice chcieli odzyskać dom po wojnie, to władze komunistyczne powiedziały, że jest to opuszczone mienie poniemieckie. To jest w ogóle absurd, bo przecież Gdynia przed wojną była polskim miastem a nie niemieckim. Żeby to był Gdańsk czy Sopot, to tak.
Tak, to były lata pięćdziesiąte, kiedy ojciec wrócił w 1946 roku na Boże Narodzenie z obozu po Powstaniu, to w 1947 roku chciał się o to upominać. I wtedy rodzice dowiedzieli się, że to jest opuszczone mienie poniemieckie.
- Czy podczas obrony Warszawy, we wrześniu 1939 roku, była pani już w stolicy?
Byłam już w Warszawie, na Pradze. Babcia mieszkała na Pradze. Pamiętam tylko fragmenty, bo miałam wtedy siedem lat. Był nalot i ja z moją mamą (mama miała eleganckie drewniaki, bo wtedy była taka moda i zdjęła pantofle), biegłyśmy z warszawskiej części na część praską przez most Kierbedzia. To mnie się to zakodowało. Potem, [jeszcze] zimę w 1939 roku razem z mamą mieszkałyśmy w Aninie u kuzyna (bo praktycznie nie miałyśmy swojego domu). Gdzie nas przygarnięto, to tam byłyśmy. Pamiętam, 27 grudnia, to był drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, w 1939 roku, do tego domu wtargnęli Niemcy i wyprowadzili wszystkich mężczyzn. Była to pierwsza egzekucja w Wawrze, rozstrzelano wtedy mężczyzn aresztowanych w tym dniu. Między innymi zginął nasz kuzyn.
- Czy Niemcy brali wszystkich mężczyzn? Zarówno starych, jak i młodych?
Tak. Wszystkich. On miał czterdzieści parę lat, więc nie był młodym. Wszystkich mężczyzn, którzy mieszkali w tym domu. Na pewno i z sąsiednich, bo było dużo domów. Jest tablica w Wawrze, gdzie są wymienieni rozstrzelani. On się nazywał Janusz Sosiński.
- Przy której ulicy w Aninie się to działo?
Już nie pamiętam. Jakaś Poprzeczna, ale który numer to po prostu już nie pamiętam. Byłam jednak dzieckiem.
- Czy ma pani jeszcze jakieś wspomnienia z lat okupacji?
Co pamiętam? Pamiętam, jak był zamach na zastępcę komendanta z Pawiaka na ulicy Marszałkowskiej przy Litewskiej. Bo mieszkaliśmy wtedy z moją mamą przy ulicy Litewskiej 5. Byłam w szkole, a moja mama jechała do miasta i wsiadała do tramwaju na ulicy Marszałkowskiej róg Litewskiej. Ulicą Marszałkowską szedł gestapowiec z żoną i z dzieckiem w wózku i był na niego zamach. Jego zabili. Moja mama opowiadała, bo ja nie widziałam przecież, jak Niemiec rzucił się na wózek, żeby ratować swoje dziecko. Mama była ranna. Miała przestrzelone nogi i w pośladkach miała ileś odłamków i była w szpitalu. Jeden z chłopców, który strzelał do Niemca miał adres w dokumentach ulica Litewska, i wszystkich ludzi mieszkających przy ulicy Litewskiej wysiedlili. W ciągu 48 godzin nas wysiedlili. Była wtedy godzina policyjna. To pamiętam z tamtego okresu. To był chyba 1943 rok.
- Czy mieszkaliście państwo u rodziny?
Tam mieszkała z kolei druga babcia, która zaginęła w czasie Powstania Warszawskiego.
- Czy Niemcy wpadli do mieszkania i powiedzieli: „Macie czterdzieści osiem godzin na opuszczenie lokalu”?
Nie, to po prostu był rozkaz i policja wszystkich wyrzuciła. Nie było wtedy samochodów, tylko były rolwagi, zaprzężone w konie, perszerony. Cała ulica była wysiedlona i tam wtedy powstała dzielnica niemiecka.
- Mówiła pani, że chodziła do szkoły.
Tak, chodziłam do szkoły. Do pierwszej klasy to chodziłam na Filtrową, a potem, w drugiej klasie, byłam u sióstr na Tamce. Byłam nawet w internacie, ale to był bardzo przykry dla mnie okres.
- Jak to się stało, że trafiła pani do sióstr?
Moi rodzice wzięli mamy siostrzenicę na wychowanie, bo ona nie miała rodziców. Była starsza ode mnie o cztery lata. A babcia pracowała na Tamce u sióstr, w RGO. Przy tym była szkoła. Ponieważ z Litewskiej to był kawałek drogi, to moja babcia wymyśliła sobie tak, żebym ja była w internacie u sióstr i chodziła do szkoły, a Hania była starsza, wobec tego mogła sobie chodzić do szkoły na Tamkę razem z babcią, jak babcia szła do pracy. Nie było mi dobrze u sióstr, pierwszy raz w życiu i jedyny raz w życiu miałam wszy. Nie w czasie Powstania, nie w obozie w Pruszkowie, tylko u sióstr.
- Czyli siostry nie dbały o was?
Nie dbały. Bardzo, bardzo mam przykre wspomnienia z okresu u sióstr. Babcia, kiedy się zorientowała, że jest mi tam źle, zabrała mnie i byłyśmy wszyscy razem w domu. Potem chodziłam do szkoły, do Służewskiej i Słojewskiej na ulicę Natolińską, bo to było niedaleko. Też mnie się zakodowało w pamięci: moja babcia miała czworo dzieci – córkę, która zmarła przed wojną, moją mamę, syna Janka, który miał dziewiętnaście lat, był jeszcze młody chłopak i starszego syna – Tadeusza, który był w podchorążówce w Jarocinie i walczył w 1939 roku. Babcia wszędzie go szukała, bo nie mieliśmy żadnych wiadomości o nim. Pamiętam, jak z babcią chodziłam na ulicę Marszałkowską przy placu Unii Lubelskiej. Tam był wtedy „Kurier Warszawski”. To jest redakcja i była rampa, na którą wyrzucano gazety dla gazeciarzy. Myśmy z babcią chodzili, żeby szukać list katyńskich, czy nie ma Tadeusza. Ale nie znaleźliśmy.
- W którym to było miejscu na Marszałkowskiej? Czy może tam, gdzie później mieściło się „Życie Warszawy”?
Tak, tak. Tu przed tym, jak teraz jest wybudowany budynek mieszkalny, to była rampa, gdzie wyrzucali gazety dla gazeciarzy. Bo wtedy nie było kiosków. To były takie czasy.
- Jak nazywał się pani wuj?
Tadeusz Liszewski.
- Czy on się w ogóle odnalazł?
Nie, nie odnalazł się. Absolutnie nie możemy go nigdzie odnaleźć. Usiłowałam się w Czerwonym Krzyżu dowiadywać. Niestety, ale nie potrafiono mi nic powiedzieć na ten temat. Potem, jak nas wyrzucili z Litewskiej, to mieszkaliśmy przy ulicy Żelaznej 65, u kolegi brata mojej mamy, Janka. Przygarnięto nas i tam mieszkaliśmy do czasu, kiedy ojciec dostał mieszkanie. Ojciec mój pracował w czasie okupacji u Philipsa. Bo był związany z radiem, w ogóle był specjalistą w tym zakresie. Tak że pracował u Philipsa, ale nie na Karolkowej, tylko przy Marszałkowskiej 125, gdzie reperowano radia dla Niemców. On tam pracował i tam go zastało Powstanie Warszawskie. Był w nasłuchu w czasie Powstania Warszawskiego, przy ulicy Marszałkowskiej 125 i był potem wyprowadzony, już po kapitulacji, do obozu.
- Czy pani ojciec działał wcześniej w konspiracji?
Tata działał, z tym że nic na ten temat nie mówił. Może dlatego, żebym nie wiedziała, bo byłam dzieckiem. Pamiętam tylko moment, że po wysiedleniu z Litewskiej, to myśmy praktycznie nie mieli gdzie mieszkać. Wtedy już do szkoły nie chodziłam i było tak, że tata brał mnie ze sobą do pracy. Przychodzili Niemcy i widzieli szwendające się dziecko. Kiedyś idę ulicą Marszałkowską z moją babcią i z siostrą, Hanią, którą rodzice wychowywali i Niemiec mnie poznał i zaczepił. Zlękłam się strasznie, ponieważ wydawało mi się, że jestem podobna do Żydówki, że mnie zabiorą do getta – chociaż już wtedy getta nie było – i za babcię się chowałam. On chciał mi dać cukierki. Strasznie to przeżyłam. Tata pracował, jak mówiłam u Philipsa i dlatego dostał mieszkanie, pokój z kuchnią, na ulicy Koszykowej 5 i w tym mieszkaniu byliśmy aż do wybuchu Powstania.
- Jak pani zapamiętała pierwsze dni Powstania?
Moi rodzice w 1944 roku w Radości wynajęli letnisko i w sierpniu, pod koniec, przyjechaliśmy do Warszawy na Koszykową, ale już się zbliżał front radziecki. Mój tata mówi, żebyśmy z babcią i z moją siostrą pojechali z powrotem do Radości. Bo ojciec wiedział, że będzie Powstanie. Pamiętam jak dziś – była na Pradze, niedaleko obecnego Stadionu Dziesięciolecia, kolejka EKD. I wtedy babcia powiedziała, że wie, co to są Rosjanie, jacy są okrutni i mówi: „Jeżeli mam zginąć, to wolę w Warszawie, niż tam, z rąk żołnierzy radzieckich”. I wróciliśmy do domu i tak nas zastało Powstanie. Ojca oczywiście nie było, bo brał udział w Powstaniu. Moja mama, babcia, Hania i ja byłyśmy w domu. Jak się zaczęła strzelanina, to myśmy zeszli do piwnicy i koczowaliśmy w piwnicy do 4 sierpnia 1944 roku. 4 sierpnia 1944 roku przyszli Niemcy i nas wszystkich wyciągnęli z piwnicy i popędzili w aleję Szucha. Tam było kasyno gry. Przed kasynem nas trzymali chyba ze cztery godziny. Ustawione były karabiny maszynowe na stojaczkach i tak siedzieliśmy. W pewnym momencie był rozkaz, że dalej nas pędzą aleją Szucha. Wszyscy zamieszkali ludzie przy ulicy Koszykowej – mężczyźni i kobiety, i dzieci – zostali. Spod kasyna nas pognali dalej Szucha i wpędzili na dziedziniec gestapo, gdzie jest teraz Ministerstwo Edukacji Narodowej. Tam nastąpiła pierwsza selekcja. Mężczyzn oddzielili od kobiet i od dzieci. W moim domu mieszkali państwo Grymińscy. Pan Grymiński był notariuszem i miał dwóch synów – Janusza, w moim wieku i Stasia, który miał czternaście lat. Ale Stasio był bardzo wysokim chłopcem i Niemcy przez długi czas zastanawiali się, czy Stasia zakwalifikować jako dziecko, czy jako mężczyznę. Ale doszli do wniosku, że to jest mężczyzna i zostawili razem z mężczyznami na gestapo. W konsekwencji wszyscy mężczyźni zostali rozstrzelani.
- Czy to działo się przy was?
Nie. Nie, absolutnie. Resztę kobiet z dziećmi popędzili do Straży Pożarnej na placu Unii Lubelskiej. Tam spędziliśmy noc. Na drugi dzień przyszło znowu gestapo i była następna selekcja. Kobiety samotne osobno, kobiety z dziećmi osobno, stare kobiety osobno. Babcia, moja mama, Hania i ja tworzyłyśmy jedną rodzinę. Wtedy miałam dwanaście lat, Hania cztery lata ode mnie starsza, to miała szesnaście lat. Pani Grymińska z Januszkiem i ze swoją matką stworzyły dwie rodziny i zostały na jedną stronę razem przerzucone. Jedna jako stara kobieta samotna, a druga – matka z dzieckiem. Jeszcze nim się rozdzieliłyśmy, to do mojej mamy pani Grymińska powiedziała: „Stwórzcie dwie rodziny”. Babcia z Hanią – jedna rodzina, ja z mamą – druga rodzina. Podchodzi Hania z babcią i babcię na jedną stronę, na zakładniczkę, a Hanię na drugą stronę, do młodych kobiet. Podchodzimy ja z moją mamą i też do grupy, gdzie była pani Grymińska ze swoimi bliskimi. Jest rozkaz, że kobiety z dziećmi i stare, gdzie była też babcia Janusza, mają krzyczeć, iść przed siebie i wołać, żeby powstańcy zaprzestali działań, bo jeżeli nie przestaną w ciągu trzech dni, to będą ci mężczyźni, którzy zostali na Szucha rozstrzelani. Natomiast jeżeli chodzi o pozostałe dwie grupy, gdzie była Hania w jednej i babcia w drugiej grupie, wydano rozkaz, że młodym dziewczynom kazali im iść w kierunku placu Zbawiciela, żeby przyniosły dwóch zabitych żołnierzy niemieckich, a kobiety, który pozostały z drugiej strony, gdzie była moja babcia, zostały jako zakładniczki. Oczywiście – wiem z relacji Hani – doszły do placu Zbawiciela i tam chłopcy powiedzieli, że absolutnie nie pozwolą wrócić tym młodym kobietom, bo jak Niemcy się rozwścieczą to i jedne zabiją i drugie zabiją. Wobec tego Hania została sama. Natomiast babcia została jako zakładniczka. Moja mama po wojnie chodziła do Straży Pożarnej i pytała się, co się stało z kobietami, wśród których była babcia. Podobno wieczorem przyprowadzili następną grupę kobiet (znaczy nie wiem, czy kobiet, czy ludzi z dziećmi) i na drugi dzień popędzili przed czołgi. Natomiast Hania wylądowała gdzieś na ulicy Hożej. Była prasa powstańcza i z Hanią trzymała się też kobieta z Koszykowej, starsza,też o imieniu Hania, dorosła i ona szukała z kolei swojej matki, która też została na zakładniczkę i pisała anons, że: „Hania z Koszykowej poszukuje matki”.
- Czyli bardzo prawdopodobne jest, że pani babcia była popędzona jako taka osłona, żywa tarcza i zginęła?
Tak, jako żywa tarcza. Zginęła. Nie znamy losó babcia, w ogóle żadnych śladów. Mamy brat z moim ojcem się spotkali już w czasie Powstania na Marszałkowskiej i jak przeczytali w gazecie, ten anons i doszli do wniosku, że, to pomyłka. To nie matka, tylko babcia. A ponieważ był wskazany adres pani, która dała to ogłoszenie, przyszli i zabrali moją Hankę i już byli razem do końca Powstania. Ojciec mój po kapitulacji poszedł do niewoli, spisując swój szlak popowstańczy, jak szedł do obozu, z datami.
- Proszę powiedzieć, co się z panią działo?
A my, jak nas popędzili, powiedziałam do mamy: „Idziemy na Madalińskiego”, gdzie mieliśmy znajomą. „Mama, chodź. Pójdziemy do Janki na Madalińskiego”. I szłyśmy Puławską.
- Czy Niemcy was pilnowali?
Nie. Kobiety sobie szły w kierunku Mokotowa. Na Puławskiej za Placem Unii Lubelskiej była zajezdnia tramwajowa, której teraz już nie ma i z ulicy Rakowieckiej Niemcy zaczęli do nas strzelać. Jak zaczęli strzelać, to myśmy uciekli na ulicę Słoneczną. Tam byli chłopcy. Dom istnieje do dzisiaj. Jak się zjeżdża tramwajem czy autobusem do Goworka, to tam właśnie ten dom stoi.
Znaczy autobusem. Tam kiedyś jeździły tramwaje.
- Czy w czasie okupacji też?
Nie, w czasie okupacji nie. W tym przedziale to była zajezdnia tramwajowa, która nie istnieje. Potem powstało kino „Moskwa”. Myśmy do tego domu się dostały.
- Czy w tamtym miejscu po raz pierwszy zobaczyła pani powstańców?
Tak, zobaczyłam powstańców, ale oni się wycofali, żeby ludzie, którzy mieszkali w tym domu mogli nas wyżywić. Bo to była cała grupa kobiet z dziećmi ze Straży Pożarnej. Nas było dużo. Moja mama z panią Grymińską trzymały się razem, w piątkę i jakaś hrabianka użyczyła nam swojego przedpokoju, gdzie myśmy koczowali. Tak to było jakieś dwa-trzy tygodnie. W każdym razie koniec sierpnia, bo już w Końskich byłyśmy 28 sierpnia. Już nie pamiętam szczegółowej daty. W każdym bądź razie na Słonecznej myśmy mieli też tragiczne przeżycia.
- Tam była ponoć jakaś masakra. Niemcy rozstrzelali dużo osób na Słonecznej.
Na Słonecznej było tak, że do naszego domu przychodzili w mundurach niemieckich „ukraińcy”. Gwałcili, robili straszne rzeczy z kobietami, z ludźmi, którzy tam byli. Perfidia Niemców była tak okropna, że po piętnastu-dwudziestu minutach działania „ukraińców” i gwałceniu – albo może i dłużej, mnie się tak wydawało, że to piętnaście minut – przychodzili Niemcy jako wybawiciele, wszystkich ich wygarniali i rozstrzeliwali. Tych „ukraińców”. Więc to była perfidia niemiecka. Potem w końcu sierpnia , a następnie był Pruszków.
- Przez jaki okres czasu „ukraińcy” przychodzili i gwałcili kobiety?
To było przez około dwóch tygodni. Po wypędzeniu z domu popędzili nas do Łazienek, na dole i była dyskusja, czy Niemcy nas wyprowadzą z Warszawy, czy popędzą do Pruszkowa. Warunek był – prosiaki. Nie wiem dlaczego, skąd te prosiaki miały być, tego nie potrafię powiedzieć. W każdym bądź razie była taka decyzja. Ludzie sami nie mieli co jeść, to co mogliby dać. Popędzili nas na Dworzec Zachodni – to pamiętam, to mi się tak zakodowało – przez teren przy Politechnice. Na plac Na Rozdrożu doszłyśmy z moją mamą. Byłam szczupła, wynędzniała i przyjechał samochód, ciężarówka i powiedzieli, że jak ktoś chce, to może na ciężarówkę wsiąść, moja mama mnie wsadziła na ciężarówkę. Jakaś kobieta miała tłumok ze swoimi rzeczami, ponieważ jej było ciężko to nieść, też to wrzuciła. No i oczywiście samochód błyskawicznie przyjechał na Dworzec Zachodni. Nas pędza na peron i do pociągu, do wagonów, a mojej mamy nie ma. Byłam przerażona, bo byłam z nią rozdzielona. Kobieta, która chciała odzyskać swój tłumok, dowiedziała się, na jakim peronie są ci ludzie z samochodu i przez tory z moją mamą biegły. Niemcy krzyczeli, żeby one się zatrzymały, ale nie zważając na nic, dotarły i się odnalazłam z moją mamą. Wieczorem, jak nas dowieźli do Puszkowa, zapędzili do hali fabrycznej. Tego dnia przypędzili też część ludności z Pragi. Wśród ludności z Pragi był mamy wujek. W Pruszkowie się spotkali, wobec tego trzymaliśmy się w trójkę. Na drugi dzień rano jest znowu selekcja. Rozdzielają mężczyzn, kobiety i dzieci. Wujka skierowano na transport do Niemiec. Mówię: „Mama, to chodź, my też pójdziemy z wujkiem, pojedziemy zagranicę”. W tym wieku to się ma takie myśli. Udało się nam przedostać, ale Niemiec zauważył i wyciągnął nas z powrotem. Wujek został wywieziony do Niemiec i tam zginął. Myśmy były w Pruszkowie, w hali chyba z tydzień nim nas zagospodarowali i potem wywieźli do Końskich, w Kieleckie. Moja mama była blondynką, młodą kobietą, była ode mnie dwadzieścia dwa lata tylko starsza. Na furmance miałyśmy trochę wygodniej i powieźli nas na wieś. Wieś nazywa się Skąpe. Nocowaliśmy w jakiejś chałupie. Na drugi dzień rano mama wstała i zobaczyła, że jest dworek. Poszła tam i właściciele powiedzieli, żeby mama przyprowadziła mnie i poczęstowali nas śniadaniem i to było tyle. Za jakiś czas przyszła następna rodzina uchodźców z Warszawy, też prosząc o zakwaterowanie i wyżywienie. Ale małżeństwo to powiedziało, że już nie przyjmą warszawiaków, bo przyjęli moją mamę i mnie. Myśmy tam były do czasu, kiedy moja mama dostała wiadomość od mojej babci, matki mojego ojca, która była pod Łęczycą – to była już strefa niemiecka, Reich – że mój ojciec żyje, że jest w niewoli w obozie. O dalszych losach rodziny nic babcia nie wiedziała.
- Czy w Końskich dowiedziała się pani o tym, że Powstanie upadło?
Nie, dowiedziałam się, jak byłyśmy w Tomaszowie Mazowieckim. We wsi Skępe byłyśmy z moją mamą do czasu aż przyszedł list od babci, w którym napisała, że przesyła dla nas odzież – bo nic z Powstania nie wyniosłyśmy i żebyśmy się zgłosili do pani Betigowej. Mama powiedziała gospodarzowi, że wyjeżdżamy, ale wrócimy. A właściciel powiedział, że nie mamy już tutaj raczej powrotu, że oni nas już nie przyjmą. Dopiero potem się okazało, że mój tata, wiedząc, że mama ze mną jest w Skąpych, na wsi, napisał list z obozu z karteczką na paczkę. Ci ludzie przejęli list, nie oddając mojej mamie i dlatego już nie chcieli nas u siebie mieć. Tak że były takie historie. Ludzie byli dobrzy i źli. Do Tomaszowa Mazowieckiego jechałyśmy pociągiem. W przedziale był kolejarz, który mieszkał w Tomaszowie mazowieckim, i mówi do mojej mamy: „Proszę pani, mieszkam tutaj niedaleko dworca, ponieważ jest już godzina policyjna, to ja panią z dzieckiem zabiorę do siebie. Przenocuję, a na drugi dzień pani pójdzie pod wskazany adres”. Myśmy tam nocowały. Na drugi dzień rano ugościli nas śniadaniem i kolejarz mówi: „Proszę pani, moja córka zaprowadzi panią z dzieckiem pod wskazany adres, tylko muszę panią uprzedzić, że Betig to jest szef gestapo Tomaszowa Mazowieckiego. Jeżeli tam pani będzie mogła zostać, to pani zostanie, a jeżeli nie, to wraca pani do nas i będziemy razem”. Taki wspaniały człowiek ten kolejarz. Jak ona nas zaprowadziła, to okazało się, że był to pasierb Betigowej i ona z nim nie miała żadnego kontaktu. Był szefem gestapo, a jego macocha, pani Betigowa, miała córkę Weronkę, która mieszkała w Berlinie. Przygarnęła nas. Mama się dowiedziała, gdzie jest jej brat, gdzie jest Hania, ściągnęła. Betigowa zezwoliła, żebyśmy u niej wszyscy zamieszkali. Na Boże Narodzenie postanowiła pojechać do swojej córki do Berlina i zostawiła moją mamę w restauracji, żeby mama się tym opiekowała. Wyjechała i już więcej nie wróciła, bo front się zbliżał i 17 stycznia 1945 roku został wyzwolony Tomaszów Mazowiecki.
- Czy myśli pani, że Betigowa była taka dobra, bo już wiedziała, że zbliża się koniec wojny, czy było dobra, bo po prostu miała dobre serce?
Trudno mi powiedzieć jaka ona była.
- Jeszcze pytanie odnośnie Powstania. Czy pani mamie udało się uniknąć gwałtu?
Tak, udało się mamie uniknąć gwałtu. Na Słonecznej to ona siadała w łazience, a ja miałam płaszczyk i zasłaniałam, żeby nie było jej widać. Tak że mojej matki nie zgwałcili. Jej się udało, miała szczęście.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
W lutym 1947 roku.
Warszawa była w gruzach, nieliczne były domy nadające się do zamieszkania.Jak ojciec wrócił z Niemiec w 1946 roku, do Tomaszowa Mazowieckiego z niewoli rodzice postanowili wrócić do Warszawy. W lutym 1947 roku wróciliśmy. Rodzice kupili mieszkanie przy Śniadeckich, pokój z kuchnią i tam myśmy mieszkali aż do czasu, kiedy wybudowano MDM. Wtedy dali nam mieszkanie.
- Jaki pseudonim miał pani tata w czasie Powstania?
„Marian”.
- Co to za historia związana z pani tatą i z szachami?
Mój tata był pasjonatem szachów. Jak na Marszałkowskiej miał nasłuch, bo cały czas parał się radiotechniką i w czasie wolnym grał sobie w szachy. Są malutkie, miał je w obozie, wrócił z nimi i były w domu do czasu, kiedy oddałam je do Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie były eksponowane, a następnie wykonano ich replikę i udostępniono w sprzedaży.
- Czy to były szachy zrobione przez pani tatę?
Nie, nie były zrobione przez tatę, absolutnie. Po powrocie do Warszawy ojciec, podjął pracę. Poszedł do Polskiego Radia, gdzie dostał pracę i pracował praktycznie do śmierci.
- Czy pani siostra, Hania, brała też udział w Powstaniu?
Nie, nie brała udziału. Ona z nimi była, ale udziału w Powstaniu nie brała.
Nie.
Ja również dziękuję.
Warszawa, 16 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama