Maria Tremblin „Lena”
Urodziłam się w Warszawie 26 września 1918 roku.
- Jaką funkcję pełniła pani w czasie Powstania Warszawskiego?
W czasie Powstania Warszawskiego byłam łączniczką porucznik Henryki Zdanowskiej, pseudonim „Barbara” w VII Obwodzie VI Rejon „Obroża”. Nosiłam pseudonim „Lena”.
- Pamięta pani zapewne dobrze przedwojenną Warszawę. Jak pani ją zapamiętała? Jakie to było miasto, jaki miało klimat?
Miasto było cudowne! Dla mnie Warszawa była cudowna, piękna, oświetlona wieczorami, jak się wracało z teatru! Pełno ludzi, pięknie ubrane kobiety! Tak że to wspomnienie mam w oczach i pamiętam to doskonale, taką Warszawę – rozbawioną, roześmianą, wesołą.
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina i szkoła?
Szkoła... W tych czasach byliśmy bardzo wychowywani wspomnieniami z I wojny światowej, o legionach naturalnie. Wszystkie uroczystości były bardzo skrupulatnie obchodzone, to znaczy, pamiętam każdy obchód czy 3 maja, czy 11 listopada, to były wielkie uroczystości, akademie szkolne. Była mowa o dowódcach, o powstańcach, o ludziach, o weteranach. Tak że to były bardzo upamiętniające okazje, uroczystości, które się utrwalały w naszych pamięciach.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani 1 września 1939 roku, dzień wybuchu wojny.
1 września 1939 roku jak zwykle wyszłam do pracy. W ogóle do ostatniej chwili, do ostatniego momentu nie wierzyłam, że wybuchnie wojna, że będzie wojna! Śmiałam się ze starszych ludzi, którzy może rozumieli sytuację w Europie i mówili o tym, że wojna będzie na pewno. Ja w to nie wierzyłam, nie robiłam żadnych zapasów, tak że wyszłam normalnie do biura. W biurze naturalnie były pustki. Pracowałam w Radzie Handlu Zagranicznego, Komitet Przewozowy przy ulicy Wiejskiej. To był nowo wybudowany dla nas, piękny gmach. Mieliśmy doskonałe warunki pracy. Naturalnie przyszło tylko kilka osób. Z radia już wiedziałam, co się dzieje na świecie – o wybuchu wojny. Pierwszy dzień był dla mnie ciężkim dniem: bombardowania, strzały – to wszystko odbierałam z wielkim przerażeniem, strachem. Czułam się bardzo źle pod każdym względem. Wróciłam do domu – to był mój pokój w Warszawie przy ulicy Mokotowskiej, gdzie mieszkałam ze swoją kuzynką. Ale jeszcze w dalszym ciągu... Od razu pierwszego dnia, pamiętam, nasz wicedyrektor Dąbrowski, miał polecenie od prezydenta Starzyńskiego, żeby utworzyć Komitet Aprowizacyjny. Właśnie on od razu zrobił listę urzędników. Jako że mieszkałam sama, bez rodziców, sama utrzymywałam się, więc od razu zostałam przyjęta do pracy w tym komitecie. Zaraz na drugi dzień rozpoczęliśmy pracę. Pod bombami, pod strzałami otwieraliśmy sklepy, żeby uratować żywność przed grabieżą, przed spaleniem, przed zniszczeniem. To wszystko znosiliśmy do naszego gmachu przy Wiejskiej (ta ulica, przy której była nasza Rada Handlu Zagranicznego, nazywała się chyba Senacka). Tam właśnie powstało Biuro Aprowizacyjne, które po podpisaniu kapitulacji Starzyński powołał do swego gmachu na placu Opery (tam gdzie jest opera,
vis-à-vis opery) – do Starostwa, do gmachu urzędu starosty.
Tam pracowaliśmy. Były chyba dwadzieścia trzy biura okręgu i te biura wydawały karty żywnościowe, odzieżowe, na buty i tak dalej. Te biura załatwiały wszystkie sprawy aprowizacyjne.
- Do kiedy to biuro działało?
Biuro działało, dlatego że Niemcy wydawali mąkę dla piekarzy i myśmy [ją] rozdzielali, więc przychodzili do nas piekarze, hurtownicy, którzy mieli zezwolenie na prowadzenie handlu hurtowego – przychodzili po przydział, po pozwolenia, po karty, które wydawaliśmy na to, żeby otrzymali z magazynów dany towar: piekarze mąkę – płacili za to u nas w kasie (była kasa). Pracowałam jako księgowy, w każdym razie wypisywałam asygnaty do kasy na wszystkie te zlecenia dla piekarzy i dla hurtowników. Przychodzili również Niemcy i pamiętam Niemca, który się bardzo do mnie zalecał, więc odwróciłam krzesło tyłem do niego. Naturalnie moja koleżanka z pracy bardzo się bała, że takie ostentacyjne pokazywanie swojego niezadowolenia może spowodować jakieś przykrości. Nie miałam przykrości. Miałam tylko taki wypadek, że kiedyś dostałam asygnatę po niemiecku, a nie znałam w ogóle niemieckiego języka, dlatego że uczyłam się francuskiego i angielskiego. Byłam strasznie zdenerwowana, że nie rozumiem nic po niemiecku i że muszę wypisywać te niemieckie wyrazy. Do klienta, który stał w okienku... Znałam jego nazwisko: Juliusz Susdorf i wiedziałam, że to jest piekarz, więc dlaczego ta asygnata niemiecka? Naturalnie całą złość na Niemców, na wojnę wyrzuciłam w jego twarz. Robił się czerwony, czerwony, coraz bardziej czerwony! Nie rozumiałam, o co chodzi. Nic mi nie powiedział, ani jednego słowa na te moje wymyślania. Na drugi dzień rano też przyszedł do okienka, [ale] w mundurze gestapo! Wtedy zbladłam... Tak jak on czerwieniał, to ja bladłam. Ale też tylko pokazał mnie, żebym na drugi raz była ostrożniejsza, żebym się w ten sposób nie zachowywała, żebym nie mówiła takich rzeczy. Mówił świetnie po polsku, ale jak się dowiedziałam, było dwóch braci Susdorfów: jeden zachował narodowość polską, a drugi zapisał się na folksdojcza. Było zresztą wielu piekarzy, którzy przyjęli narodowość niemiecką.
- Jak potoczyły się pani losy w czasie okupacji?
W czasie okupacji pracowałam, jeździłam do Pruszkowa na spotkania. Poza tym mój wujek, u którego byłam w Pruszkowie po śmierci mojej matki, był również w AK. Był kwatermistrzem pod pseudonimem „Andrzej”. W czasie okupacji zmieniałam mieszkania. Nasze mieszkanie na Mokotowskiej zostało zbombardowane, więc przeniosłyśmy się obydwie z moją cioteczną siostrą Haliną na Żurawią do znajomych. Tam mieszkałam niedługo, bo przez magistrat dostałam mieszkanie na Starynkiewicza w pięknym domu (dostałam pokój). Mieszkała tam również niedoszła żona mego brata. Miałam najstarszego brata Włodka, który zginął w 1939 roku na polu walki pod Łomiankami. Wanda, jego narzeczona, mieszkała również w tym domu. Jakoś radziłyśmy sobie... Mieszkała ona i jej siostra – radziłyśmy sobie. Ale niedługo to trwało, dlatego że Niemcy zarekwirowali dom dla swego wojska i zostałam znów wyrzucona. Mieszkałam znowuż u swojej przyjaciółki na placu Trzech Krzyży, ale kątem. Na placu Trzech Krzyży był Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych i właśnie moja przyjaciółka, Rela Popiołowa, pracowała w tym instytucie, była nauczycielką. Tam zakwaterowała mnie w jakimś pustym pokoju, który opuściła któraś z nauczycielek. Naturalnie gmach był nieogrzewany, więc niesamowite zimno! Spało się w takim ubraniu, jakby się szło na narty: w swetrach, w skarpetach i wszystkie okrycia, jakie tylko były możliwe, kładło się na siebie, bo mróz był duży i zimno było niesamowicie. Ale jakoś się układało. Później Rela, moja przyjaciółka (wyszła za mąż w 1938 roku) z mężem zamieszkała na ulicy Kopińskiej 4, przy Wawelskiej, przy Grójeckiej – to było blisko, z tej strony. Mąż Reli wywędrował na rozkaz, na zawołanie Umiastowskiego, który nawoływał mężczyzn do opuszczenia Warszawy, żeby nie byli brani przez Niemców do takich prac jak okopy czy do prac wojskowych. Wywędrował i już nie wrócił. Mieszkanie było wolne, puste, więc Rela zdecydowała, że zamieszkamy w tym mieszkaniu na Kopińskiej. Mieszkałyśmy później na Kopińskiej, z tym że jeden pokój był wynajęty profesorowi Wierzbickiemu, który był wysiedlony z Poznania. Doktór germanista, świetnie znał niemiecki. Mieszkał w jednym pokoju, [w drugim] myśmy z Relą mieszkały. Tak nam się jakoś układało. Czułam się wtedy okropnie, dlatego że godzina policyjna, światła nie było... Czułam się jak ptak zamknięty w jakiejś maleńkiej klatce – tak cały czas odczuwałam ten okres wojny. Jeść miałam co, dlatego że piekarze podrzucali nam, w ukryciu przynosili chleb czy na święta nawet chałki nam dawali. Tak że jeść miałyśmy co.
- Gdzie i w jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją po raz pierwszy?
Z konspiracją spotkałam się w Pruszkowie. W Pruszkowie pracował mój dobry znajomy, Janek Kifer – był już związany z organizacją podziemną. Wskazał mi Henrykę Zdanowską. Znałam [ją] również już przed wojną, miałam do niej wielkie zaufanie. Została naszą komendantką. Prowadziła łączność. Zrobiła wspaniały plan łączności, który był bardzo chwalony nawet przez naszych wojskowych, przez dowódcę wojskowego. Naszym dowódcą był Edward Krzywda-Rzewuski, był dowódcą VI Rejonu. VI Rejon to był Pruszków, Helenów.
- Który to był rok, kiedy pani wstąpiła do konspiracji?
To był koniec 1939 roku, początek 1940. Już zaczynaliśmy to wszystko organizować.
- Jak wyglądały wasze spotkania, szkolenia?
Byłam przeszkolona, dlatego że skończyłam... Od piątej klasy gimnazjum we Włocławku było Przysposobienie Wojskowe Kobiet. Wstąpienie do organizacji było dobrowolne. Prawie wszystkie z koleżankami z klasy należałyśmy do PWK, do Przysposobienia Wojskowego Kobiet. Naszą komendantką była Jadzia Lesnobrodzka, nasza profesor od gimnastyki. Miałyśmy ćwiczenia, wykłady – zbierałyśmy się chyba raz w tygodniu.
W szkole. To było na terenie szkoły. Później w okresie letnim wyjechałyśmy na obóz do Istebnej. To były wspaniałe obozy! Byłam w Istebnej, w górach. Pamiętam: teren górski, piękna, olbrzymia polana, trzy kompanie. Myśmy były najmłodsze pewiaczki – byłyśmy w 1. kompanii. 2. kompania to były już starsze koleżanki, 3. kompania to była szkoła handlowa. Z obozu mam wspaniałe wspomnienia, palące się ogniska i naturalnie śpiewy przy ogniskach. Codziennie śpiewałyśmy – to była pieśń... Muszę powiedzieć, kto [to] zorganizował, z ramienia jakiej [organizacji]. Organizacja PWK powstała stworzona przez Marię Wittek. Maria Wittekówna w moim okresie, wtedy kiedy byłam na obozie, była w stopniu kapitana. Została pierwszą kobietą generałem dywizji, udekorowaną przez prezydenta Lecha Wałęsę. Żyła bardzo długo, prawie sto lat. Już po powrocie z Francji byłam na jej pogrzebie. Jej pogrzeb był chyba w 1998 roku. Maria Wittek, wspaniała działaczka, była bojowniczką już w I wojnie światowej i [za] jej głowę bolszewicy, Rosjanie komuniści wyznaczyli wielką nagrodę, bo pracowała w wywiadzie. Później rozumiała, że młoda Polska potrzebuje kobiet przeszkolonych na wypadek wojny, które będą przygotowane do działań wojennych i które będą oswojone z wojną. Dlatego bardzo dużo kobiet i wszystkie młode dziewczęta były przeszkolone do okresu wojny. Już nie pamiętam, ale chyba siedemdziesiąt tysięcy albo więcej kobiet, dziewcząt było wyszkolonych przez PWK, przez Przysposobienie Wojskowe Kobiet. Tak że myśmy podchodziły... Jak wojna wybuchła, właściwie nawet już przed wojną można było przypomnieć sobie szkolenia. Były organizowane kursy – pamiętam, nawet dostałam taki list, jeszcze nie zdążyłam się zgłosić. To było chyba na terenie Szpitala Wojskowego przy ulicy Górnośląskiej – tam miały być prowadzone szkolenia na sanitariuszki, na łączniczki i tak dalej. Byłam z wojskiem, że tak powiem, zapoznana przez Przysposobienie Wojskowe Kobiet, które ukończyłam, ukończyłam obóz. To było już do pewnego stopnia jakimś takim pierwszym szkoleniem. Maria Wittekówna przyjechała do nas na zakończenie obozu. Ponieważ nieźle skakałam i nieźle biegałam, przedstawiono mnie do zawodów. W jednym i w drugim wypadku uzyskałam pierwsze miejsce, więc Maria Wittekówna gratulowała mi. Pierwszy raz ścisnęłam jej rękę, jej dłoń i poznałam naszą wielką komendantkę. Maria Wittekówna w dalszym ciągu w czasie okupacji powadziła pracę konspiracyjną, ale w Warszawie. Ja należałam do Pruszkowa, ze względu na to, że mieszkałam [tam] przez jakiś czas, że znałam doskonale „Barbarę”, znałam Janka Kifera. To wszystko [złożyło] się na to, że należałam do Pruszkowa, do „Obroży”.
- Powierzano pani jakieś zadania jeszcze przed Powstaniem?
Przed Powstaniem... Tak, miałam takie zadania, że w moim mieszkaniu na Kopińskiej były spotkania. Przychodził [na nie] również pan Stanisław Jankowski, delegat Rządu na Kraj. Przyjeżdżali z Pruszkowa wszyscy... wszystkie wyższe [rangą osoby]. Nie pamiętam dokładnie nazwisk – Czesław Siennicki (potem dyrektor KKO), wszyscy wyżsi funkcjonariusze z miasta Pruszkowa, którzy w przyszłości mieli utworzyć jakiś rząd w Pruszkowie, należeć do aparatu administracyjnego. O tak ważnych spotkaniach w naszym mieszkaniu nie wiedziała nawet moja przyjaciółka Rela, ani nie wiedział nasz lokator, pan Wierzbicki. Nikomu nic nie mówiłam, to było tylko moją tajemnicą. Zresztą musiałam być bardzo ostrożna przy takich osobistościach jak delegat rządu pan Jankowski. Trzeba było wykazać wiele ostrożności. Był umówiony sygnał i każdy musiał wypowiedzieć ten znak, [hasło].
- Jak pani sobie radziła ze strachem, ze świadomością konsekwencji, jakie można było ponieść za te działania?
Był straszny strach, bo pewnego dnia na [czwartym] piętrze... Myśmy mieszkały na trzecim piętrze, a wyżej, chyba na czwartym piętrze, mieszkała samotna kobieta, która przyjmowała... W pobliżu był plac Narutowicza, [który] był obstawiony... W ogóle w domu akademickim ulokowała się żandarmeria niemiecka. Jeden z żandarmów przychodził jako, nie wiem, konkurent czy przyjaciel do tej Polki, która mieszkała na czwartym piętrze. Pewnego dnia został zabity, więc naturalnie cały dom był obstawiony. Pamiętam tylko – myśmy nie mówiąc jedna do drugiej o swoich tajemnicach, szukały (każda z nas) właściwego miejsca, gdzie najlepiej schować nasze rzeczy, których nie wolno nam było nikomu pokazać, za które naturalnie groziło od razu aresztowanie i tak dalej. Pamiętam, że chodziłyśmy, przekładałyśmy [je] z miejsca na miejsce. Żyłyśmy wtedy w strasznym stresie. To trwało tak długo w noc, słyszałyśmy tylko stale ciężkie buty i ostrogi po schodach, ale do nas na szczęście nie zapukali, jakoś nas ominęli. Wtedy uratowało [nas] tylko szczęście, bo bardzo dużo osób było wyprowadzonych, rozstrzelanych. Na dole był bar – właściciel baru był natychmiast aresztowany, wyprowadzony. Tak że nam się udało.
- Proszę powiedzieć – tuż przed Powstaniem, na kilka dni przed Powstaniem, czy docierały do pani informacje, że to Powstanie już jest na dniach, ma wybuchnąć?
Tak, naturalnie! Naturalnie! Wiedzieliśmy o tym. Muszę jeszcze powiedzieć, że nasz Urząd Aprowizacyjny, Wydział Rozdziału i Kontroli... Cała kontrola to byli młodzi mężczyźni, kontrolerzy, którzy musieli kontrolować biura aprowizacyjne, karty, rozdział odzieży i kart żywnościowych – jednym słowem cała kontrola, to naturalnie była organizacja akowska. Poza tym byli u nas zarejestrowani jako pracownicy, a nie pełnili żadnych funkcji (po prostu przychodzili do biura i siedzieli): „Niedźwiadek”, już w randze pułkownika, nasz przywódca [...], „Zbrożyna”... W każdym bądź razie było dużo ludzi z wyższych stanowisk AK, którzy u nas się po prostu ukrywali. Całe biuro było... Trzeba było wykazywać wielką ostrożność i [kierować] wielką uwagę na wszystko, co się robiło, jak się chodziło, [kiedy] się było w biurze i jak się pracowało. Ponieważ pracowałam w okienku, więc żeby trochę dorobić, pozwoliłam sobie... Pensje były wyznaczone wiekiem, [a] do mojego wieku jeszcze należała najniższa pensja, najniższa stawka, z której trudno się było utrzymać. Pewnie zarabiałam jakieś dwieście z czymś złotych, a kilo słoniny kosztowało pięćset złotych na [czarnym] rynku (po kryjomu się kupowało), więc trudno się było z tych pieniędzy utrzymać. [Żeby dorobić] brałam również od dobrych znajomych mydełka wyrabiane przez oficera rannego w 1939 roku, chemika z zawodu i sprzedawałam [je] w swoim okienku. Wszyscy piekarze i klienci, którzy do mnie przychodzili, brali [je] chętnie. Nawet ten Niemiec, któremu bałam się sprzedać, zobaczył, widział te mydełka i też je kupował. Poza tym ten sam chemik podrabiał też wódkę i myśmy tą wódkę brali – z kolegą nosiłam w torbie. Wstępowaliśmy – na Marszałkowskiej mieszkali moi znajomi i stamtąd braliśmy naszą aprowizację handlową i wódkę. Wódka miała nawet kartki Monopolu Polskiego, był lakowana z pieczęcią monopolu, ale to był właściwie bimber. Myśmy mieli nasze biuro na ulicy Próżnej (dlatego że po aresztowaniu prezydenta Starzyńskiego przeniesiono nas na ulicę Próżną) – to były domy opróżnione po Żydach. Zrobiono getto, było na końcu naszej ulicy Próżnej. Było getto, były mury, a my dostaliśmy ten dom pożydowski na nasze biuro. Właśnie w tym biurze odbywał się mój handel. Tak że później zaprojektowałam sobie, że jak się wojna kiedyś skończy, będę miała drogerię i będę handlowała, będę z tego się utrzymywała.
- Przejdźmy teraz do okresu tuż przed Powstaniem i samego Powstania Warszawskiego. Jak pani przyjmowała informacje o zbliżającym się Powstaniu?
Informacje... Były już informacje o godzinie „W”, że ma być Powstanie. Naturalnie były gazetki informacyjne, informatory, które też mówiły o przygotowaniu Powstania. Potem coraz bardziej... Ponieważ w moim biurze aprowizacyjnym na Próżnej było prawie całe dowództwo naczelne AK, które się ukrywało pod pokrywką, że niby są pracownikami, ale byli w dowództwie – również oni mówili nam o tym, na którą godzinę szykuje się Powstanie. Ma wybuchnąć o godzinie piątej.
- Jak pani to przyjmowała? Z radością, ze strachem?
Miałam zostać w Warszawie, ponieważ „Obroża” przysyłała swój oddział młodych ludzi i wiem, że w tym oddziale miał być również mój przyszły mąż. Jak się okazało, został potem moim mężem i ojcem moich dzieci. Ponieważ mieli przyjść w pierwszy czy najdalej drugi dzień do Warszawy, zostałam na miejscu, żeby ich prowadzić tam, gdzie będą musieli przejść. Za pomocą mnie łatwiej będzie ich przeprowadzić, korzystając z mojej znajomości Warszawy.
- Gdzie panią zastał dzień wybuchu Powstania?
Dzień wybuchu Powstania zastał mnie w moim mieszkaniu na Kopińskiej, tam gdzie czekałam na oddział pruszkowskiej „Obroży”, który miał być. Pierwszy moment: na ulicy Wawelskiej zobaczyłam przez okno naszego pierwszego zabitego mężczyznę – to zrobiło straszne wrażenie. Nasz oddział nie doszedł, dlatego że już po drodze było... Kolejka EKD była w ogóle wykluczona, Niemcy już opanowali tę drogę, tak że chłopcy nie mogli dojść. W połowie drogi już wycofali się, żeby nie być aresztowanymi czy nie wpaść w pułapkę. Zostałam u siebie w mieszkaniu, ponieważ były straszne, potworne wiadomości, przede wszystkim z Woli, jak mordowali, jak zabijali, jak rozstrzeliwali, jak aresztowali i że to wszystko, ta fala idzie do nas na Ochotę. Nawiązałam kontakt z Monopolem Tytoniowym, który był na ulicy Barskiej. Przez podwórka można było przejść na Barską i tam [był] właśnie oddział naszych akowców (ale to już Warszawa była), który się bronił. Cóż, już nie spało się w mieszkaniu, tylko gdzieś na schodach, na klatce schodowej, w okropnych warunkach. Mnie się wydawało, że to już jest koniec świata, koniec wszystkiego, że już w ogóle nic nie istnieje poza ruinami, poza rannymi, zabitymi. Pewnego dnia (to było już chyba w tydzień czasu od Powstania) przyszli do nas z nahajami własowcy. Bijąc nas, wyrzucali nas z domu, ale jeszcze przed tym wiedzieliśmy, że już nie ma... Monopol się jeszcze bronił, jeszcze strzelał, ale już coraz mniej amunicji, coraz mniej możliwości obrony...
- Przydzielono pani jakieś obowiązki, jakąś funkcję na terenie monopolu?
Nie, tylko pomoc – dostarczałam im wodę czy żywność. Prosili mnie, czy mogę dostarczyć przyrządy do golenia. Dostarczyłam im [te] przyrządy, zebrałam ubrania, spodnie (to, co mogłam zebrać), żeby mogli się przebrać i ten sposób postanowiliśmy, że zmieszamy się z ludnością cywilną. Właśnie jak przyszli do nas własowcy z nahajami, wyrzucali nas, przed samym domem stał wielki czołg. Kazali nam się ustawiać przed tym czołgiem, żeby nas wszystkich rozstrzelać. Pamiętam, zdjęłam... miałam zegarek Doxa (to był dobry, sportowy zegarek) i dałam jednemu z własowców. Sama zdjęłam i dałam mu ten zegarek. Przez to później czułam, że on mnie jednak jakoś trochę chroni, w ten sposób, że tak jakby mnie oszczędzał. Nie mógł tego robić oficjalnie, ale jednak starał się jakoś mnie oszczędzić. Na przykład kobiety brano do zbierania rannych pod obstrzałem. Mnie już nie ciągnął, żebym do tego szła. Tamci musieli przestać strzelać, bo widzieli polskie kobiety albo kobiety zostawały ranne czy zabite. [Jak] ustawiali nas pod tym czołgiem, to pamiętam, że też stanęłam [z przodu]. Chciałam stanąć w pierwszym rzędzie, żeby jak najszybciej... Jeżeli mają strzelać, to żebym zginęła jak najszybciej, żebym nie patrzyła na tych wszystkich, jak padają koło mnie, a ja jeszcze żyję. Nie chciałam żyć, tylko chciałam jak najszybciej zginąć. Nie wiem, jakim cudem to się stało, czy ci własowcy dostali... czy ktoś przyniósł wódkę, czy coś... W każdym bądź razie odeszli, jeden drugiego odwołał od armaty (bo nastawiali [ją] na to strzelanie) i w ten sposób ocaleliśmy. Zaczęli nas prowadzić ulicą Grójecką w stronę Zieleniaka. Zieleniak to było... Myśmy nie wiedzieli jeszcze... Pamiętaliśmy, że Zieleniak to był wielki targ warzyw, owoców. Przyjeżdżali [tam] rolnicy i stąd ten plac nazwany był Zieleniakiem. Prowadzili nas [tam]. W ogóle nic nie mieliśmy, ja miałam chyba kawałek suchego chleba w torbie, trochę fotografii. Nawet ten chleb mi zabrano, wyrzucono... w ogóle wszystko, żywność. Miałam nóż na wszelki wypadek. Też [mi] ten nóż zabrano – [miałam] tylko tę niedużą torbę. Prowadzili nas ulicą Grójecką zasłaną trupami i nie zapomnę tylko trupów kobiet: leżały na plecach, nogi miały podniesione do góry – tak zastygły, jak były gwałcone... Tak leżały kobiety... Ten straszny widok mam [przed oczami] do dzisiejszego dnia – nigdy się tego nie zapomni. Myśmy przechodzili tak wśród tych trupów, prowadzili nas pod nahajami. Przyszliśmy na Zieleniak. Dopiero na Zieleniaku zobaczyło się całą tragedię. Od kilku dni zbierali [tam] ludność cywilną, więc warunki były w ogóle niesamowite. Matki siwiały w ciągu jednej nocy, jednego dnia, kobiety rodziły, dzieci umierały bez żadnej pomocy. Własowcy gwałcili młode kobiety, dziewczęta, [które] zgwałcone i chore opuszczały ich [kwaterę], gdzie się ulokowali – taki namiot. Pamiętam, że moi znajomi zaczęli mnie smarować, brudzić twarz. Byłam uczesana (taka była moda wtedy): wszystkie włosy do góry, więc bardzo mi czymś twarz usmarowali, tak żebym jak najgorzej wyglądała. Spotkałam znajome, które przychodziły [do biura] (pracowały w piekarniach): „Uciekaj, uciekaj stąd!” – w ogóle żeby nie zostawać, że tu się straszne, potworne rzeczy dzieją. No tak – uciekać, ale jak uciekać i [dokąd]? W kilka osób, w tym mężczyźni, zaczęliśmy myśleć, jak tą ucieczkę przygotować – że uciekniemy gdzieś w pola, tam w kartofle się gdzieś schowamy i powoli się oddalimy od tego obozu. Tak trwały te rozmyślania i przygotowania. Wtedy rozeszła się wiadomość, że przyjechała niemiecka komisja, niemieccy oficerowie i dali znać, że obóz będzie likwidowany (cały Zieleniak), że wszyscy będą wywiezieni. Ale gdzie wywiezieni, to jeszcze nie wiedzieliśmy. Trwało to tak jeszcze parę godzin i wtedy zaczęli nas wyprowadzać szeregami. Szliśmy do Dworca Zachodniego. Tam nas zapakowali w pociągi elektryczne i zawieźli do Pruszkowa. W każdym razie zobaczyłam z pociągu, że domy we Włochach, w Ursusie istnieją, że ludzie jeszcze chodzą, więc w ogóle nie mogłam uwierzyć, że wszystko to istnieje na świecie, nie tylko trupy, nie tylko zgliszcza i same ruiny! Ludność nam po drodze rzucała chleb. Nie wolno się było do nas zbliżyć, ale rzucali nam. [Czasem] ktoś złapał kawałek chleba, czy coś... Nie wiem, jak to się działo – nie czułam głodu. Nic prawie chyba nie jadłam, ale głodu nie czułam. To był taki... Człowiek był kompletnie wykończony, [nie było mowy] o tym żeby myślał o głodzie, o spaniu czy o czymkolwiek. Przypędzili nas do Pruszkowa i przed samym... Obok tych szeregów stali żandarmi z karabinami. [Niemcy] zmobilizowali w ostatnim okresie wojny nawet ludzi starszych, do sześćdziesiątego roku życia. Ci żandarmi to byli starsi mężczyźni, z karabinami i otaczali nasze szeregi. Przyprowadzili nas do obozu. Przed wejściem do obozu był już Czerwony Krzyż i [stało] kilka kobiet. Jak później się dowiedziałam, były z AK, akowianki, które przyjęły pomoc z Czerwonego Krzyża w obozie pruszkowskim (to [właśnie] był obóz pruszkowski – Dulag 121). Jedna z nich złapała mnie silnie za rękę. Była bardzo energiczną, młodą osobą, która włożyła mi kubek do ręki, ścisnęła rękę, trzęsła mną i krzyczała wprost do mnie: „Ty dajesz wodę! Podajesz wodę tym wszystkim, którzy wychodzą z Warszawy!” Półprzytomna, bo przecież i niewyspana i zmęczona tymi wszystkimi przeżyciami na pewno bym tego nie zrobiła, gdyby tak energicznie mną nie kierowała. Tym sposobem nie weszłam na obóz. Ktoś niósł moją torbę ze zdjęciami, więc zdjęcia też już weszły na obóz, a ja tak jak stałam [zostałam przed wejściem]. Zaraz podbiegła do mnie znajoma. To była bratowa mojej przyjaciółki, z którą mieszkałam na Kopińskiej, pani Popiołowa, która czekała, wyglądała czy nie będziemy wywożone gdzieś z ludnością cywilną. Zresztą nie wiedziała nawet, czy należymy do AK, czy nie. W każdy bądź razie czekała na nas. Jak mnie zobaczyła (to była Ślązaczka ze Śląska, więc świetnie mówiła po niemiecku) od razu do żandarma, że absolutnie mnie nie wypuści, że musi mnie zabrać, że jestem z jej rodziny i tak dalej. Ten żandarm nic nie mówił, nie mówił „tak” i nie mówił „nie”, ale zaraz inni młodzi ludzie, [którzy] to widzieli [zrobili] to samo i też zaczęli uciekać. Wtedy się zaczęły strzały, żandarmi strzelali na razie w górę, żeby zapobiec ucieczce. Ona mnie wyciągnęła. To było przy szlabanie – pełno ludzi [tam] czekało, bo wyglądało swoich bliskich, swoich znajomych. Wciągnęła mnie pod szlabanem to tego tłumu i zaprowadziła do siebie do Piastowa. Tam przenocowałam. Na drugi dzień rano okrężnymi drogami zaprowadziła mnie do mego wujka do Pruszkowa. W Pruszkowie naturalnie od razu zrzucili ze mnie ubranie, bo byłam strasznie zawszona, miałam takie wielkie wszy. Wpakowali mnie do wanny, wykąpali, [umyli] głowę. Już mną kierowali – byłam jak marionetka, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Wszystko koło mnie robili moi bliscy.
- Jakie jest pani najstraszniejsze wspomnienie z czasów Powstania Warszawskiego i może dla kontrastu jakieś najbardziej przyjemne?
Z okresu samego Powstania Warszawskiego [najprzyjemniejsze było] to, że mogłam pomóc tym powstańcom, którzy walczyli w Monopolu Tytoniowym, że się przebrali, ogolili i mogli się zmieszać z ludnością cywilną. Później nawet dostałam list od jednego z nich, od Sławka (ale też nazwiska nie pamiętam) z podziękowaniem. Byłam wtedy w Koszalinie, bo już wyszłam za mąż (właśnie za tego z „Obroży”, który miał przyjechać walczyć w Warszawie). Zniszczyłam ten list. [Powstaniec] dziękował mi, że ich ocaliłam, że uratowałam im życie. Był jednym z trzech synów. Powiedział mi, że ma jeszcze dwóch braci – wszyscy trzej są w Powstaniu i jak ich matka [musi] to przeżywać. Tak się tym wzruszyłam i przejęłam, że chciałam im za wszelką cenę jakoś pomóc. Wtedy ściągnęłam te maszynki do golenia, mydło do golenia i ubrania, żeby mieli. Na Powstanie ubrali się bardziej bojowo, a ja im dałam jakieś lepsze spodnie, lepsze [koszule] – ściągnęłam od mojego lokatora, pana Wierzbickiego (dał dużo odzieży). Tak że to wszystko udało się przeprowadzić.
- Kiedy miała pani znów okazję wrócić do Warszawy po Powstaniu?
Po Powstaniu wróciłam (17 stycznia było wejście wojsk rosyjskich i zakończenie) chyba zaraz 17 stycznia. Naturalnie oni przeszli przez Warszawę, a myśmy z moją kuzynką, ale z inną (mieszkała na Wilczej w Warszawie i też mieszkanie było zburzone) [zostały]. Miała być wywieziona, już była w pociągu i moja ciocia z Pruszkowa ocaliła ich, wyciągnęła z pociągu, już jak Niemcy mieli ich wywozić gdzieś do Rzeszy. Oknem ciocia wyciągnęła z pociągu właśnie tą moją kuzynkę, Henrykę Radwanową. Z nią właśnie wybrałam się zaraz pierwszego dnia do Warszawy. Szłyśmy torami WKD, na piechotę naturalnie. Doszłyśmy do Warszawy. Straszne wrażenie! Potworne wrażenie! Wszystko w ruinach. Doszłyśmy do Wspólnej, tam gdzie mieszkała – gruzy, mury waliły się jeszcze, bo to wszystko pękało, wszystko świeżo wypalone. Niemcy jeszcze potem podpalali resztę domów, tak że [było] bardzo niebezpiecznie. Szłyśmy środkiem jezdni. Zobaczyła, przekonała się, że u niej kompletnie nic nie ma. Ja zresztą najpierw na Kopińskiej widziałam, że wszystko jest spalone. Doszłyśmy Marszałkowską do Próżnej, ponieważ zostawiłam [tam] moje mydełka – trochę materiału, który mógł mi pomóc jakoś zacząć życie. Cała Marszałkowska zniszczona, wszystkie domy w ruinach. Schody były rozpalone, wszystko jeszcze ziało tym gorącem, nie można było wejść, ale widziałam, że w ogóle wszystko było zniszczone, spalone, tak że nic absolutnie nie zostało. Ponieważ pracowałam przy kasie, to schowałam trochę swoich rzeczy, niedużo (pudełeczko z mydełkami, parę tych mydełek) do skarbca. Skarbce były pootwierane. Ponieważ to było wszystko rozgrzane żelazo, nie można było wejść bliżej. Ale przekonałyśmy się, że w ogóle nic nie ma. To był styczeń, zimno, mróz – Wisła była zamarznięta. Na Pradze na ulicy Ząbkowskiej też miałam rodzinę, więc chciałyśmy przejść przez Wisłę. Ale jeszcze przed tym... Na Czerniakowskiej przy kościele (nie wiem pod jakim wezwaniem) była wielka szkoła podstawowa a w głębi mały budynek. Wiem, że tam jako kierownik szkoły mieszkał wujek Reli, mojej przyjaciółki, z którą mieszkałam na Kopińskiej. Chciałyśmy się z nim zobaczyć – czy są, czy żyją. Najpierw weszłyśmy do mieszkania na Czerniakowskiej. Zastałyśmy człowieka, ruinę człowieka właściwie, bo wyglądał, jak pies, który się nie odzywa zamknięty [na] rok czy więcej w budzie. Nie reagował na nic. Wreszcie później powoli, powoli poznał nas i dopiero powiedział, że jego żona i córeczka zginęły w tym kościele, a syn był wywieziony, ponieważ też był w młodzieżowym przygotowaniu. Ci młodzi chłopcy ćwiczyli z kijami, chodzili [na] ćwiczenia. [Jego syn] Zdzisław, miał wtedy najwyżej czternaście lat. Oni wszyscy byli aresztowani, na Pawiaku i wywiezieni do Niemiec. Zginął, bo przysłali [wiadomość], że zmarł... Ich syn, czternastoletni chłopiec, zginął w tym obozie. Córeczka Jola zginęła z matką w kościele, bo był bombardowany, a [wujek Reli] wyszedł jakoś, żeby zobaczyć, czy samoloty nie nadlatują. W kościele wszyscy się chronili. [Ten] kościół przy Czerniakowskiej, olbrzymi kościół, był bardzo zniszczony, zbombardowany – to była bazylika. On jeden się uratował, a [jego] cała rodzina momentalnie zniknęła z powierzchni ziemi. Był wtedy w okropnym stanie. Powiedziałam, że chcemy się dostać koniecznie na Pragę przez Wisłę, ale nie wiemy, jak przejść. Wtedy zdecydował się nas przeprowadzić. Mówi: „Trzeba znać Wisłę, gdzie lód jest, gdzie gruby lód”, żebyśmy w danym miejscu mogły przejść. Właściwie zgodził się nas przeprowadzić i przeprowadził nas przez Wisłę. Poszłyśmy na Pragę do mojej rodziny i tam dopiero zjadłyśmy gorącą zupę.
- Pierwszą od czasu Powstania?
Tak. Pierwszą gorącą zupę... Nie, przepraszam, przecież jak mnie przyprowadzili do wujka, jak mnie wykąpali, jak mnie przebrali... Jeszcze nie powiedziałam o tym, że przecież [pod] koniec Powstania byłam w Pruszkowie, chowałam się, ukrywałam, bo miałam kartę warszawską. Co prawda miałam stempel pruszkowski, dlatego że bali się, że jak warszawski, to mnie złapią czy coś takiego. Magistrat w Pruszkowie mi podstemplował, ale to był taki lipny stempel. Właściwie w kenkarcie było wszystko powiedziane, gdzie pracowałam, wiec z tą kenkartą się chowałam. Był taki jeden moment: rano, godzina piąta czy może jeszcze wcześniej. Ciocia mnie budzi. Zasypiałam dopiero nad ranem, dlatego że wszystkie te obrazy, wszystko co przeżyłam, wracało wieczorem – nie mogłam spać i dopiero nad ranem zasypiałam. Wtedy też spałam dosyć mocno. Ciocia mnie budzi – żandarmi! Żandarmi stale chodzili po domach i szukali warszawiaków. Nazywali nas bandytami – bandyci z Warszawy. Tak jak byłam, wyskoczyłam z łóżka w koszuli nocnej i pobiegłam na trzecie piętro na dach. Drzwi były otwarte – wyjście na dach. Weszłam na dach, schowałam się za komin. Stałam przy kominie i w ogóle nie wiem, co dalej będzie, co robić. Najpierw zrewidowali mieszkanie i później po schodach szli dalej, dalej szukali. Pamiętam tylko, że nie wiedziałam, czy mam skakać z dachu, w razie jak wejdą na ten dach, co mam robić. W tym napięciu słyszę buciory, stukot ich ciężkich butów – [jeden] stanął przed wejściem na dach. Stanął i nie wchodzi. Rozejrzał się chyba po dachu i nie wszedł, więc znowuż byłam ocalona, znowuż nie skakałam! Nie wiem, ale cały czas byłam otoczona jakąś cudowną opieką, dlatego że i w 1939 roku pod strzałami, pod kulami było masę uciekinierów... Nie mieliśmy chleba, nie miałam w ogóle żadnej aprowizacji, nie chowałam, nie przygotowywałam na wojnę żadnych [zapasów], bo nie wierzyłam w wojnę. Chodziłam pierwsza, wyciągałam, mobilizowałam cały oddział uciekinierów – szliśmy Mokotowską, szliśmy gdzieś szukać piekarni, która wydawała chleb, żeby chociaż bochenek chleba zdobyć. Tak że jakoś... Wiem, że kule latały, bo słychać było, jak uderzają (to było w nocy) w chodnik przede mną i koło mnie – nie bałam się tego. Wtedy pewnie, że młodość...
- Ta opatrzność towarzyszyła pani także po wojnie, czy władze komunistyczne panią represjonowały za to, że należała pani do AK?
Wierzę w opiekę mojej mamy. Miałam dwanaście lat, jak mama zmarła. W 1939 roku też byłam przecież w Warszawie. Ostatniego dnia (26 września mam dzień urodzin), 25 [września] były mojej mamy imieniny. Tej nocy z 25 na 26 [września] śni mi się matka, śni mi się tak wyraźnie, że mnie przytula do siebie, że mnie mocno całuje. Jak się obudziłam, to mówię, [że] na pewno... Stale myślałam o moim bracie, który wiedziałam, że jest zmobilizowany i jest w wojsku. Był w Armii Pomorskiej, więc przeszedł wszystkie walki: przeszedł Kutno, przeszedł Bzurę i dopiero w Łomiankach przedzierali się tutaj, na Warszawę... Dowiedziałam się później, [że] do ostatniej chwili walczyli. Ustawili tylko karabin maszynowy, [który] mieli przeciwko tej mnogiej ilości samolotów – były rzucone na nich, żeby ich wszystkich po prostu wybić, żeby nie przechodzili do Warszawy. Nie dokończyłam tego snu. Jak się dowiedziałam, właśnie tej nocy mój brat zginął w Łomiankach. Po zawieszeniu broni chodziłam wszędzie po szpitalach i [myślałam], czy nie spotkam któregoś z rannych żołnierzy, który był z moim bratem (mógł być taki przypadek). Nic, nic, nic nie było... Wreszcie byłam (to był luty albo marzec) już w 1940 roku w Szpitalu Maltańskim. Byliśmy tam chyba też, żeby pomóc rannym czy zanieść coś – jakaś mała akcja. Naturalnie nie omieszkałam pytać rannych żołnierzy, czy czasami coś nie wiedzą. Spotkałam żołnierza o dwóch kulach, który był ranny właśnie tego samego dnia, kiedy mój brat. Opowiedział mi wszystko o bracie: że miał przestrzelone całe płuca na wylot, jak sito, że właśnie do ostatniej chwili bronił się. Zmobilizował odsiecz przez karabin maszynowy do tych samolotów, bo [Niemcy] się zniżali i bardzo wszystko ostrzeliwali – wtedy [dostał]. Przywieźli ich do szkoły podstawowej – tam był prowizoryczny szpital dla rannych. Tak że mój brat mówił coś do niego, ale tak ciężko mówił z tymi przestrzelonymi płucami, że [tamten] nie mógł wiele zrozumieć... dla rodziny, że żegna... Oddał mi książeczkę do nabożeństwa, którą mojemu bratu dała narzeczona. W jakich okolicznościach? Armia Pomorska była prawie pod Gdańskiem i wracali, wycofywali się. Wracali z generałem Bortnowskim i wycofując się, przechodzili przez Brześć Kujawski. Ponieważ ona mieszkała w Brześciu Kujawskim, więc spotkali się tam. Mój brat chciał wziąć z nią ślub, ponieważ mieli obrączki, wszystko. Normalnie mieli się pobrać we wrześniu w 1939 roku. Wojna inaczej to pokierowała, ale on wtedy przechodząc z tą armią, chciał [wziąć ślub]. Ona mówi, że nie miała siły na to, żeby to zrobić, żeby pójść do kościoła w tym momencie, kiedy oni już dalej odchodzą. Jakoś sobie tego nie wyobrażała. To wszystko mi opowiedział ten żołnierz (jak mój brat zginął) i oddał mi książeczkę do nabożeństwa. A ja później naturalnie oddałam tą książeczkę [jego narzeczonej]. Nie wyszła za mąż, do końca życia została samotna... Tak mniej więcej wyglądało moje życie.
- Wrócę jeszcze do swojego pytania: czy miała pani nieprzyjemności ze strony władz komunistycznych już po wojnie? Czy Urząd Bezpieczeństwa panią prześladował?
Po wojnie [było] tak szczęśliwie, że się nie meldowałam. Mój mąż się zameldował i głupstwo zrobił, bo był potem nękany. A ja się w ogóle nie [meldowałam]. Wyszłam za mąż 12 września 1945 roku jak się wojna skończyła. Wzięliśmy ślub. On był z Torunia, miał rodzinę w Toruniu, ja we Włocławku – ojciec i mój drugi brat. Mój drugi brat też [był] starszy ode mnie. Włodek, ten który zginął, był najstarszy, a Zdzisław był dwa lata ode mnie starszy i akurat [w 1939 roku] odsługiwał służbę wojskową. Był gdzieś pod Krakowem. Z Krakowa tą Armię gdzieś wzięli, była przesunięta aż pod granicę. Wiem, że spod granicy ich rozpuścili, bo to byli poborowi... Nie poborowi, już w wojsku był, w każdym bądź razie tą młoda armię jeszcze dobrze nie przeszkoloną rozpuścili. W ogóle powiedzieli, żeby każdy na swoją rękę się gdzieś ulatniał. [Brat] musiał zdjąć mundur. Od ludzi, którzy mieszkali na granicy, dostał przebranie jako pastuch z kijem, czapkę na głowę. Stamtąd, spod granicy na piechotę przyszedł do Włocławka do ojca. Tak że on ocalał. A mój drugi starszy brat, podchorąży, zginął. Była ekshumacja zwłok z Łomianek i jest pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w kwaterze 17 A, tam gdzie pierwsi zabici z 1939 roku.
- Pani Mario, jak pani ocenia Powstanie Warszawskie po latach?
Powstanie Warszawskie zawsze oceniam [dobrze]. Myśmy wszyscy zawsze chętnie... Myśmy wszyscy pragnęli tego! Nieraz jak rozmawiam ze znajomymi, którzy dużo stracili, którzy ucierpieli – a po co to wszystko? A wiadomo było, że jest taka sytuacja, że nie mamy innego wyjścia. Była wiara, wielka wiara w nas, w młodych ludziach i myśmy na to czekali. Myśmy czekali na to, że wyzwolimy Warszawę, że będziemy pierwszymi... Nie przypuszczaliśmy, że Powstanie tak się potoczy. Myśleliśmy, że to będzie kilka dni – trzy, cztery dni do tygodnia. Nie myśleliśmy, że to będzie tak długo, takie straty i tak strasznie. Ale to dało efekt, daje efekt jeszcze do dzisiejszego dnia, że jednak było to pragnienie Polaków. Zresztą myśmy byli tak wychowani na pierwszej wojnie światowej, na wszystkich usiłowaniach zdobycia niepodległości. To wszystko na akademiach, wszędzie w nas to wpajano i myśmy o tym dużo mówili. Tak że młodzież na pewno... tak jak wiem, nikt nie żałuje tego i wszyscy z poświęceniem szliśmy. Szliśmy chętnie, tylko nie przypuszczaliśmy, że tak długo to potrwa.
- Dziękuję pani pięknie za rozmowę.
[...] Teraz w dalszym ciągu pracuję w WSK (Wojskowa Służba Kobiet). Mam opiekę nad grobami na Wojskowym Cmentarzu, vis a vis mego brata leży mój kolega z pracy, Edzio Fijałkowski. Zginął w 1939 roku. Jego brat zginął w Powstaniu, więc tam zapalam znicze, u brata zapalam znicze. Potem jest wielki grób „Obroży”, są płytki wszystkich rejonów. Potem jest komendant porucznik Wasilewski, który też poniósł duże zasługi. Naturalnie grób generał Marii Wittek, gdzie też zapalam znicze i zawsze jestem. Jesteśmy podzielone. A na Powązkach mam grób „Barbary”, naszej komendantki Henryki Zdanowskiej.
- Mam jeszcze pytanie dotyczące pani Marii Donaj. Czym ona się zajmowała w czasie okupacji, Powstania?
Też była łączniczką „Barbary”. Ale „Barbara” umierając, przekazała jej testament. [...] Henryka Zdanowska umierając, napisała testament [...] i te wszystkie materiały zostawiła właśnie Marysi Donaj. Wyznaczyła jeszcze kilka łączniczek, żeby pracowały, żeby te materiały uporządkować, żeby nie zmarnować. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że będzie Archiwum Akt Nowych. Ona wszystko trzymała u siebie. Henryka to była wspaniała kobieta. Miała u siebie nasłuchy, wychodziły gazetki – drukowałyśmy [je]. Chodziła na pensję do Szachtmajerowej z córkami Piłsudskiego, więc masę zdjęć miałyśmy z Marszałkiem Piłsudskim. Część oddałyśmy do Sulejówka, do Muzeum Piłsudskiego. Tak że mamy w ogóle bardzo dużo materiałów. O „Obroży” trzeba by było coś więcej, bo „Obroża” działała i działa w dalszym ciągu. [...]
Warszawa, 13 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon