Nazywam się Jan Witkowski. W Powstaniu nosiłem pseudonim Jaś. Urodziłem się 20 listopada 1931 roku w miejscowości Zaskocz. To było województwo pomorskie przed wojną, miejscowość leżała niedaleko granicy pruskiej.
To był bardzo tragiczny dzień, dlatego że uciekinierzy spod granicy pruskiej jechali już w kierunku Torunia. W miejscowości Książki – to była dosyć spora stacja kolejowa – transport z uciekinierami został zbombardowany. Znalazłem się tam, dlatego że jechałem z mamą do Książek, bo mama coś miała załatwić. Byliśmy w krótkim czasie po bombardowaniu. To był straszny widok. Po raz pierwszy w życiu widziałem porozrywanych ludzi, makabryczne bardzo sceny. Potem już zaczęły się pokazywać samoloty niemieckie też nad Zaskoczem. Byłem na podwórku, zacząłem machać do samolotu, bo akurat tak się zdarzyło przed wojną, że na naszym polu wylądowali lotnicy i bardzo mnie to ciekawiło. Zacząłem machać do samolotu, a on zaczął strzelać. Nie trafił. Uciekłem. Zaczęła się ucieczka, bo bardzo szybko wkroczyli Niemcy na tamte tereny. Myśmy uciekali, chcieliśmy dostać się do Warszawy, ponieważ ojciec mój był zmobilizowany i brał udział w obronie Warszawy. Chcieliśmy się do Warszawy dostać. Niestety nie dostaliśmy się. Dojechaliśmy do Kutna. W gospodarstwie pod Kutnem zatrzymaliśmy się. Przeżyliśmy bitwę, która tam była, nad Bzurą. Wkroczyli Niemcy – wróciliśmy z powrotem do Zaskocza.
Gehenna się zaczęła, ponieważ gestapo bardzo szukało mojego ojca. Wyrzucono nas z gospodarstwa. Gospodarstwo zajął jeden z miejscowych Niemców. Myśmy natomiast mieszkali w tak zwanych czworakach przy majątku (w Zaskoczu był majątek). Mieszkaliśmy prawie do końca grudnia. Mojej mamie jacyś życzliwi ludzie dali znać: „Uciekajcie, ponieważ wywiozą was do Oświęcimia”. Moja mama mnie i moją młodszą siostrę zabrała, dostaliśmy się do Torunia i ponieważ mama jest urodzoną inowrocławianką, chodziła do szkoły pod zaborem pruskim, [to] znała perfekt język niemiecki. Przekupiła wartownika, który stał przy moście w Toruniu (notabene część mostu była wysadzona w powietrze i tam, gdzie były zerwane przęsła, była zrobiona kładka) i myśmy raniusieńko przeszli przez most, po kładce, do Torunia Mokre. Toruń Mokre już się znajdował w Generalnej Guberni, więc już się wsiadło w pociąg, przyjechaliśmy do Warszawy. Tutaj spotkaliśmy mojego ojca, mojego stryja (stryj mieszkał przed wojną w Warszawie). Zamieszkaliśmy najpierw na Sienkiewicza 1, [gdzie] mój stryj przed wojną miał wielki sklep sportowo-strzelecki. Sklep, na poziomie ulicy, był zaplombowany przez Niemców, sprzęt sportowy, broń sportowa i broń myśliwska – było wszystko zapieczętowane. Myśmy mieszkali przez pewien okres w piwnicy. Rodzice, starsi, starali się o inne lokum. Dostaliśmy mieszkanie na Siennej pod [numerem] 23, jak zostało zmniejszone getto. Jeszcze jak zamieszkaliśmy na Siennej, to przez środek ulicy był mur, który odgradzał getto od części, która już była opuszczona przez Żydów. [Na Siennej] mieszkaliśmy do Powstania.
Przed wojną nie chodziłem do szkoły. Zacząłem chodzić, jak dostaliśmy się do Warszawy. Myśmy dostali się do Warszawy na początku stycznia 1940 roku. Zapisano mnie do szkoły, od razu poszedłem do drugiej klasy. Skończyłem drugą i trzecią klasę. Mój stryjek i mój ojciec – jak wcześnie wstąpili do ruchu oporu, to trudno mi jest powiedzieć, ale już w 1941 roku ojciec musiał z Warszawy wyjechać. Wyjechaliśmy w rzeszowskie do Kolbuszowy. W Kolbuszowej chodziłem do szkoły. W Kolbuszowej skończyłem czwartą, chyba, klasę. W Kolbuszowie cały czas nie mieszkaliśmy. Ojciec był cechmistrzem, cechował drewno do tartaku. Pracował w tartaku, moja mama też pracowała w tym tartaku. Potem się przenosiliśmy jeszcze w dwa miejsca. Mieszkaliśmy w miejscowości, która się nazywała Cmolas, a później mieszkaliśmy w innej miejscowości, między Kolbuszową a Mielcem, gdzie był poligon niemiecki, [gdzie] były testowane rakiety V-1. Ojciec dostał funkcję poborcy, do którego okoliczni chłopi musieli kontyngent przywozić. To musiał być chyba koniec 1943 roku, dlatego że już do piątej klasy chodziłem w Warszawie. Szkoła na Dynasach była i do tamtej szkoły chodziłem. Skończyłem piątą klasę, były wakacje, nigdzie żeśmy nie wyjechali. Czuło się atmosferę.
Ojciec ze stryjem mieli sklep wędkarski na Elektoralnej. Do tego sklepu, wiadomo, przychodzili różni ludzie i tam była skrzynka kontaktowa. Po szkole chodziłem tam i zabierałem jakieś koperty, jakieś zwitki, jakieś rzeczy, które albo przynosiłem do domu, albo gdzieś zanosiłem, gdzie mi kazano, [żeby] u kogoś zostawić. Wiem, że w domu się czuło atmosferę, z tym że po prostu nie orientowałem się, co to może być. Siostra moja, starsza, należała do harcerstwa – zawsze zaprowadzałem ją na Nowy Zjazd, bo tam były zbiórki. Czekałem na nią i z powrotem później wracałem z nią do domu.
Sam wybuch Powstania – taka była dziwna rzecz: był nalot w nocy, który został odwołany i potem, właśnie o godzinie siedemnastej, zaczęły znów wyć syreny, jakiś ruch się zaczął. Wylecieliśmy z kolegą na ulicę, patrzymy – od Sosnowej, czyli od strony południowej, biegli powstańcy z opaskami, z bronią już. Za chwilę została wywieszona biało-czerwona chorągiew na bramie. Wiadomo, że zaczęło się Powstanie. Zaczęła się strzelanina – słychać było na placu Napoleona. Stryja mojego, starszej siostry i ojca w domu już nie było. Nasza cała rodzina mieszkała [razem] – dużo nas mieszkało, mieszkała babcia, jedna ciocia, druga ciocia, siostra cioteczna – i jak wybuchło Powstanie myśmy byli w domu. Cały czas byłem w domu.
Wiadomo, że się starałem. Ponieważ wody nie było – na Siennej 27 był studnia abisynka, tam się chodziło po wodę. Później, nie wiem dlaczego, ale chyba woda się wyczerpała, chodziło się gdzie indziej kombinować. Między innymi, róg Zielnej i Złotej, uderzyła „Gruba Berta”. Była olbrzymia wyrwa, na calusieńkie skrzyżowanie i tam – nie wiem, czy źródełko było – sączyła się woda i chodziło się po wodę. Z tym że było to bardzo niebezpieczne, dlatego że od strony Chmielnej siedział snajper i strzelał do ludzi. Trzeba było bardzo uważać. Następnie barykada na Zielnej została wybudowana. Na Wielkiej była wybudowana barykada, ponieważ w [budynku] PAST-y byli Niemcy w tym czasie i też snajper polował na ludzi przechodzących przez barykadę. Po jakimś czasie (trudno jest mi mówić o datach, byłem za mały na to, żeby domyślić się, że należałoby pamiętnik prowadzić) przyszedł ojciec i powiedział, gdzie jest. Baza, gdzie ojciec był – był przez mojego stryja (w stopniu wówczas porucznika, bo był oficerem zawodowym przed wojną) utworzony był batalion transportowy, który zaopatrywał powstańców na Śródmieściu w żywność, w broń (jak była), amunicję. Chodziłem tam po jedzenie, po żywność. Dostawałem cukier, jeszcze [inne] produkty, które mieli do rozdziału dla ludności cywilnej. W domu byłem tak długo, dopóki dom jeszcze stał. Byliśmy w piwnicy – nie wiem dlaczego żeśmy się znaleźli się w piwnicy. Nasza piwnica była tuż przy bramie, tak że był wzmocniony strop, mocniejsze było wszystko. Powstańcy z barykady mówili, że uderzyła „Gruba Berta” w środek ulicy, odbiła się, wpadła pod mur domu, który sąsiadował z naszym domem i tam wybuchła. Tam była kwatera powstańców, zginęło kilkunastu powstańców w tej kwaterze. Nas zasypało. Zarwał się cały fronton budynku, a z bramy była klatka schodowa na górę i do piwnicy, na dół. To zostało wszystko zasypane. Odkopano nas. W piwnicy dusiliśmy się w straszny sposób, bo pył, z jednej strony i gaz od wybuchu pocisku, z drugiej strony. Odkopano nas, wyszliśmy stamtąd. Prawdopodobnie wówczas ojciec mnie zabrał i przeprowadził mnie na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Tam wstąpiłem do Batalionu „Iwo”. Dostałem przydział do 1. Kompanii Saperów i byłem jako łącznik. To było w trzeciej, chyba, dekadzie sierpnia, bo legitymację mam wystawioną z dniem 30 sierpnia dopiero.
Najpierw był członkiem Batalionu Transportowego, [w którym] jakąś funkcję pełnił (też był przed wojną podoficerem). Batalion przeżywał różne okresy – miał mało ludzi, miał dużo ludzi, ludzie odchodzili, znów mało ludzi. Przeniósł się też na drugą stronę Alej Jerozolimskich, ponieważ Sienkiewicza była strasznie bombardowana. Prawdopodobnie był szpieg, który mówił, że tam jest duży punkt zaopatrzeniowy dla powstańców. Jak ostatni raz byłem na Sienkiewicza, to nie było skrawka normalnej ulicy, tylko same leje były, tak było zbombardowane strasznie. Cały batalion przeniósł się na Śródmieście Południowe. Kwaterowali chyba w dwóch miejscach na Mokotowskiej.
Zostałem przydzielony w Batalionie „Iwo” do 1. kompanii saperów, 3. pluton i już tam było moje miejsce, stamtąd otrzymywałem różne polecenia. Znałem Śródmieście doskonale, znałem wszystkie przejścia. W czasie Powstania komunikacja, w większości, odbywała się piwnicami – między [domami] były poprzebijane otwory i można było przechodzić, bo niektóre odcinki ulic były, po prostu, niebezpieczne bardzo. Kawałek na Marszałkowskiej był, gdzie można było chodzić, ale też był niebezpieczny. Był przypadek kiedyś – szedłem na naszą kwaterę od strony Alej Jerozolimskich i niedaleko naszej kwatery był (nie wiem, który to jest numer domu) czerwony dom, z czerwonej cegły, z wieżyczką. W wieżyczce siedział „gołębiarz”. Prawdopodobnie strzelał z kbks-u, dlatego że jak szedłem, naprzeciwko mnie, kilkanaście metrów przede mną, szedł oficer w mundurze i został postrzelony. Upadł, wciągnięto go od razu do bramy. Słyszałem strzał, że coś pyknęło. Dorosłym ludziom opowiadałem: „Tu słyszałem, skądś padł strzał”. Zaczęto szukać i znaleziono jego. Siedział sobie w wieżyczce i polował na powstańców. Kilkakrotnie przechodziłem przy Kruczej przez niziutką barykadę, bo jeszcze, jak była kwatera Batalionu Transportowego, kiedyś mnie tam posłano i byłem z dowódcą batalionu w kwaterze na Boduena. To nie byli akowcy, tylko KB – Korpus Bezpieczeństwa (czy coś takiego). Stamtąd dowódca Batalionu Transportowego otrzymał trochę amunicji. Trochę amunicji też dostałem i zaniosłem do nas, do naszego dowództwa, bo z batalionu naszego wyłonił się batalion, można powiedzieć, frontowy, ponieważ Batalion „Iwo” był batalionem rezerwowym, z którego uzupełniano ludzi w innych oddziałach.
Tak. Do naszego batalionu przychodzili też ludzie, którzy do swoich oddziałów się nie dostali. Z Batalionu „Iwo” był utworzony Batalion „Ostoja”, który miał kilka posterunków – i na Nowogrodzkiej, i na Kruczej. Mieli namiastkę tej broni, co potrzeba było, ale mieli. Utrzymywali, żeby Niemcy nie mogli się dostać, bo Niemcy niedaleko byli. Po drugiej stronie Marszałkowskiej już byli Niemcy.
Przenoszenie meldunków, można powiedzieć – rozkazów, bo jeśli trzeba było, że jakiś człowiek miał przyjść czy pójść zmienić, czy coś takiego, to szedłem z rozkazem i dowódcy odcinka czy żołnierzowi, który tam pełnił służbę miałem coś do przekazania. Takie rzeczy wykonywałem.
Trudno mi powiedzieć, ponieważ jednak byłem dzieciakiem. Dorosły człowiek inaczej zupełnie – inna komunikacja jest pomiędzy dorosłymi ludźmi niż między dorosłym człowiekiem a dzieckiem, takim jak ja byłem. Jeszcze nie miałem trzynastu lat skończonych, bo w listopadzie się urodziłem. Ale ludność cywilna pomagała. Mimo że była też w naprawdę ciężkich warunkach, bo bombardowania ciężkie, nękanie – Śródmieście było bardzo bombardowane, sztukasy latały sobie jak chciały. Zupełnie bezbronni powstańcy byli w tym przypadku. [Samoloty] latały nisko nad domami. Na przykład mogę powiedzieć o sobie: byłem na trzecim piętrze w budynku, w oknie, i wyglądałem. Zobaczyłem nadlatującego sztukasa, odruchowo schowałem się, a ten strzelił. Widział, zobaczył sylwetkę i od razu strzelił. Tak że ludność naprawdę w ciężkich była warunkach, bardzo cierpiała. Cierpiała i głód, tak samo, bo żywność po pewnym czasie się wyczerpała, żywności było mało. Kompania transportowa z browaru Haberbuscha – nie wiem, chyba i cukier stamtąd brali, i zboże brali. Myśmy jedli [zupę], która się nazywała „plujka”, bo [był] rozgotowany jęczmień – takie coś musiało się jeść, bo żywności było naprawdę bardzo mało, głód był. Ale ludność się dzielnie trzymała.
Nie, tym najwięcej zajmowała się Poczta Harcerska.
Były gazetki, ale jako dzieciak… Jeśli ktoś starszy czytał, to posłuchałem, ale jako dzieciak, w zasadzie, nie dostawałem. Starsi dostawali, nie ja.
Po prostu cieszyłem się, że walczy się z Niemcami, że się bije ich. Widziałem – to dla mnie był moment bardzo wzruszający – jak PAST-a [powstańcom] musiała się poddać i jeńców wyprowadzali. To była radość wielka. Z drugiej strony też strach, bo na każdym kroku czuło się, że może się coś stać, że może być człowiek trafiony odłamkiem czy może być po prostu zabity czy poparzony. Kiedyś jak szedłem na Sienkiewicza do Batalionu Transportowego, znalazłem się w miejscu, gdzie jest obecnie bank PKO, naprzeciwko ulicy Zgoda (teraz inaczej to wygląda, kiedyś inaczej to wyglądało). Posłyszałem ryk tak zwanych krów. Schowałem się za filar i pociski „krowy” upadły w okolicy banku „Pod Orłami”. Wyskoczyli ludzie, którzy płonęli. Widok straszny. Na każdym kroku się czuło strach. Mimo że byłem mały, też się bałem.
Tak. Była, po prostu, niemoc. Były zrzuty, [ale] większość zrzutów wpadła w ręce niemieckie. Nie czuło się pomocy. To, co słyszałem od starszych – starsi narzekali, że nie ma właściwej pomocy, że nie ma broni, za mało jest broni. Pada Czerniaków, padła Starówka (ze Starówki też odbieraliśmy z kanałów tych, którzy przedostawali się), padł Mokotów. Do naszego batalionu też przyszli ludzie z Mokotowa. Już zaczynało się czuć, że nie dzieje się dobrze.
Tak, widziałem.
Nie, zrzutów sowieckich nie widziałem. Słyszałem tylko, że były, ale na własne oczy nie widziałem. Był pewien okres, jak byli Rosjanie na Pradze i samoloty rosyjskie latały nad Warszawą. Wtenczas był pewien względny spokój, dlatego że Niemcy nie latali, Niemcy bali się latać. Ale zrzutów jako takich nie widziałem.
Tak, to widziałem. Ale to też dla mnie, dla dzieciaka, to było coś… Widziałem samoloty – przylecieli, spadochrony widać, coś jest podczepione pod spadochronami – radość. Ale nie byłem na tyle wtajemniczony, że to są zrzuty, gdzie będą odbierane, bo tym się zajmowały oddziały i starsi.
Tego nie powiem, bo rolę, którą miałem spełniać, czułem się też bardzo dumny, że spełniam.
Na kwaterze śpiewane były piosenki powstańcze – wiadomo, zasłuchany byłem w to, że śpiewają, znają te piosenki. Momenty radosne też były.
Nie, z siostrą nie. Przez cały czas Powstania Warszawskiego siostry nie widziałem, mimo że niedaleko byliśmy siebie, ale siostry nie widziałem. Widziałem stryjka, to znaczy dowódcę batalionu, chyba ze dwa razy. Kilka razy [widziałem] ojca, bo też razem z ojcem nie byłem. Z ojcem spotkałem się, jak było zawieszenie broni. Jak było zawieszenie broni, to ojciec poszedł kupić mi coś do ubrania, bo w letnim ubraniu tylko byłem, a zimno we wrześniu już trochę było, więc trzeba było jakieś ubranie [kupić]. Kupił mi buty oficerki, spodnie bardzo fajne, płaszcz ciepły, tak że już coś miałem cieplejszego i nie marzłem. Przyszła kapitulacja. To było bardzo smutne, bardzo przygnębiające. Był ostatni apel, dowódca batalionu odczytał ostatni rozkaz – nawet w swoim archiwum, w dokumentach, mam ostatni rozkaz naszego dowódcy. Potem poszliśmy do niewoli.
Jako żołnierz wychodziłem do niewoli. Szliśmy kolumnami. Dokładnie nie pamiętam, w którym miejscu to było – czy przed Politechniką, czy w innym miejscu było oddanie broni. Potem maszerowaliśmy do Ożarowa. W Ożarowie, w fabryce kabli, byliśmy przez kilka dni. Tam znów spotkałem stryjka, spotkałem moją siostrę. Pewnego dnia załadowali nas do wagonów – ścisk, na stojąco, wepchnięci zupełnie, tak że ruszyć się nie można było w wagonie i powieźli [nas] na zachód. Pierwszy przystanek mieliśmy w Kostrzynie (niemiecka nazwa była Küstrin). Wysadzili nas tam i – do łaźni. Gorąca woda niesamowicie, parówka. Ubrania wszystkie też do przeparowania. Wyszliśmy z łaźni mokrzy, mokre ubrania na siebie nałożyliśmy i wygonili nas na dwór. Już był przymrozek, zimno było. Dzięki mojemu ojcu wielu ludzi się uratowało – nie dał siedzieć, kazał cały czas chodzić czy biegać, żeby nie zamarznąć. Po pewnym czasie – nie wiem, ile to trwało, ale prawdopodobnie kilka godzin – znów w wagony i pojechaliśmy dalej. Z tym że tam zamarzło już trochę ludzi. Ci, którzy nie posłuchali się, którzy może nie mieli siły, usiedli – pozamarzali.
Pojechaliśmy do Sandbostel. Była stacja kolejowa Bremervörde, na stacji kolejowej nas wysadzili i szliśmy na piechotę kilkanaście kilometrów do obozu, do Sandbostel. Olbrzymi obóz. Myśmy przyjechali późnym wieczorem czy w nocy, bo już ciemno było, reflektory świeciły w bramie, w którą wchodziliśmy. Zaczęło się życie obozowe. Fotografia z numerem na piersiach – otrzymałem numer 222696 i blaszkę identyfikacyjną. Do łaźni, ogoleni i do baraków. Powstańcy byli zgrupowani – chyba było osiem baraków, nie pamiętam dokładnie. Mieszkałem w pierwszym baraku, w którym była łaźnia. Głód, porcyjki bardzo słabe. Chlebek otrzymywaliśmy – nie wiem, z jakiego ziarna był pieczony, prawie czarny, glina. Akurat na numerek obozowy dzieliło się taki chlebeczek na siedmiu. Rano otrzymywało się kubek czarnego płynu, nie wiadomo z czego ten płyn był. To było śniadanie. Obiad – dostawało się miskę paskudztwa, można to tak nazwać, bo zgniłe buraki, zgniła brukiew, gotowane, więc to było paskudztwo. To było całe jedzenie obozowe.
Tak. W sektorze, w którym myśmy byli, byli powstańcy. Obok nas był sektor Rosjan – przez, że tak powiem, płot, przez druty. W dalszej części, w głębi obozu, był sektor, gdzie byli żołnierze z 1939 roku, Francuzi i Anglicy. Przez drogę obozową, naprzeciwko nas, byli Jugosłowianie i Włosi, którzy mieli najostrzejszy chyba reżim w obozie, ponieważ do płotu graniczącego z drogą i ich sektorem był obszar śmierci, na który, jeśli tylko któryś z nich wszedł, to wartownik z wieżyczki strzelał. Natomiast między nami a Rosjanami takiego, na szczęście, obszaru nie było. W obozie dostałem szkorbutu strasznego. Ojciec, chcąc ratować, miał piękny zegarek – Cyma, [który] wymienił z Rosjaninem na główkę cebuli. Cebula uratowała mi trochę zęby. W obozie jenieckim byliśmy do połowy listopada i grupę powstańców wywieziono do Hamburga, do podobozu. Później znalazłem dokumenty, to się nazywało Kommand, 1392 chyba. Podobóz nazywał się Gross Borstel (na peryferiach Hamburga). Byliśmy tam używani jako siła robocza do odgruzowywania miasta po nalotach. Warunki też w obozie były paskudne, ponieważ było zimno, baraki nie były w ogóle opalane. Hamburg, wiadomo, miasto portowe, nad morzem, ciągła wilgoć, mokro. Rano nas na apel, o godzinie piątej, zrywano, ustawiano i zaczynała się „zabawa” – odliczanie po trzydzieści osób. Taką grupę zabierał z Volksturmu dziadek i prowadził na miasto. Z tym że liczenie to Niemcy sobie zabawę robili z tego, bo liczyli i liczyli, nie zgadzało im się, liczyli, a myśmy stali głodni, nieraz na deszczu, zimno, i czekali, dopóki nie pójdziemy na miasto. Komendantem obozu był młody oficer, lotnik, który był ranny, miał amputowaną nogę. W stosunku do Polaków był naprawdę bardzo zły, bardzo nas nie lubił. Szło się na miasto i na mieście się pracowało do zmroku. O zmroku przychodziło się z powrotem do obozu. Przychodziło się – rewizja osobista, czy się czegoś do obozu nie wnosi, i wtenczas dostawało się miskę zupy – może troszeczkę lepszej niż w Sandbostel.
Tak, mieliśmy, ale ludność cywilna do nas się bała w ogóle podchodzić. Jak myśmy się ratowali, jeśli chodzi o jedzenie: myśmy dostawali paczki z UNRRA, kwadratowe paczki. W paczkach były papierosy, kawa, czekolada, puszki mięsne, puszki z dżemem, suchary, witaminy. Papierosy i kawa ratowały nas, ponieważ można było na mieście z Niemcami wymienić to na kartki żywnościowe. Jeśli się udało stanąć w kolejce i za kartkę żywnościową, co było na tej kartce kupić, to było dobrze. Jeśli nie zobaczył tego gestapowiec, bo jak zobaczył gestapowiec, to i dostało się, i kartki zabrał. Jeśli chodzi o mnie, najbardziej lubiłem (można tak powiedzieć) chodzić do portu (port Altona), gdzie na nabrzeżach portowych były różne knajpy dla marynarzy. Tam był pewnego rodzaju azyl, bo jak się poszło do knajpy, miało się kartki, to bułkę paryską dostało się i bulion, gorący bulion, człowiek mógł coś gorącego zjeść. Najgorsze miejsca to były dzielnice przemysłowe, bo tam do jedzenia człowiek nie mógł nic znaleźć. Jeśli się poszło odgruzowywać do dzielnicy mieszkalnej, to wiadomo, że można było znaleźć – jakaś spiżarnia, jedzenie. Jeśli się udało jeszcze nadmiar tego, co się znalazło, zdobyło, wnieść do obozu, to się miało swój zapas. Ale wiadomo, Polacy potrafią wykombinować coś i sporo różnych rzeczy wnosili do obozu. Palacze wnosili na przykład tytoń do obozu, bo nieraz, jak się było tam, gdzie były magazyny portowe, rozbite, to też z magazynów, co tylko można było wziąć, to się brało (czy do jedzenia, czy palacze do palenia tytoń) i się wnosiło.
Tak. Zabawną rzeczą było zrobienie – na złość komendantowi niemieckiemu – sylwestra, 31 grudnia w obozie, w którym byliśmy. Wiadomo, że różnego jedzenia starsi naznosili. Nawet naznosili trunki. Ale, żeby zrobić komendantowi na złość, żeby pokazać, że nas tak nie potrafi zgnębić, w jakiś sposób (trudno mi jest powiedzieć jak) wnieśli na teren obozu kozę i dzwonek. Zawiesili dzwonek kozie na szyję i o dwunastej w nocy wypuścili. Zaczęła chodzić i dzwonić. Wiadomo, wartownicy byli zdziwieni, co to jest. Później na apelach mścili się na nas bardzo. Jeśli chodzi o bombardowania Hamburga – cieszyło nas to bardzo. Widok, jaki był. W nocy samolotów się nie widziało, ale widziało się flary, oświetlone miasto było dokładniusieńko i bombardowane systematycznie. Nalot dywanowy wyglądał tak, że [na] szerokości z pięćdziesiąt metrów, długości trzysta czy ileś metrów – wszystko w gruzy leciało. Później zobaczyliśmy, jak to praktycznie wygląda, bo w dzień zaczęli bombardować. Ponieważ lotnictwo niemieckie już na tyle słabe było, że nie zagrażało samolotom alianckim, [to] lecieli w dzień. Eskadra za eskadrą leciała, na przedzie eskadry leciał mniejszy samolot, który zrzucał świecę dymną (czy coś takiego), gdzie ma się zacząć bombardowanie. Samoloty ustawiały się jeden za drugim i cały ładunek zrzucały. Ile miały, to samolot za samolotem zrzucały wszystko. Doczekaliśmy, mniej więcej, 20 kwietnia i obóz zaczął być likwidowany. Ponieważ w obozie było około trzystu osób, podzielili nas na grupy stuosobowe i popędzili na północ Niemiec. W grupie, w której się znalazłem – popędzili nas pod miejscowość Husum na Półwyspie Duńskim i umieszczeni byliśmy w baraku, gdzie jacyś dziadkowie i młodzieńcy z Hitlerjugend nas pilnowali. Notabene jak szliśmy, to dzieciaki z Hitlerjugend – mało, że miał plecak, ale miał jeszcze broń ze sobą. Niektórzy z tych dzieciaków siły nie mieli nieść, to – jakby na ironię – widziałem, że któryś z moich starszych kolegów wziął od niego [broń] i mu niósł. Doszliśmy do obozu i w obozie zostaliśmy zakwaterowani. Na początku maja nasi wartownicy zostali rozbrojeni. Została ustanowiona komendantura obozu, komendant obozu, wyznaczeni wartownicy do ochrony obozu, do pilnowania. Zastała nas tam kapitulacja – wkroczyli Anglicy.
Jak wkroczyli Anglicy, przenieśli nas z obozu do miejscowości Wittbeck, gdzie były koszary organizacji Todta – to jest organizacja sapersko-budowlana. Tam były przyzwoite baraki, przyzwoite warunki. Została utworzona z nas (ponieważ nie wiadomo było, co z nami chyba zrobić, czy komendantura nasza się postarała) kompania wartownicza. Dostaliśmy uzbrojenie. W Husum, na półwyspie, był obóz jeńców niemieckich i mieliśmy pewien odcinek, na którym trzymaliśmy wartę, pilnowało się obozu. Komendantem obozu w Wittbecku został porucznik, też z Powstania Warszawskiego, nazywał się Świstowicz. Był komendantem przez pewien okres. Nie wiem dokładnie – to był 1945 rok – dwa, trzy czy cztery miesiące był komendantem. Potem zmienili komendanta, przyszedł kapitan, starszy już pan. Wiem, że wybuchł bunt, protest, bo żołnierzom nie podobał się nowy komendant. Po pewnym czasie – chyba po buncie – zostaliśmy przeniesieni do miejscowości Eckenferde. W Eckenferde był już duży obóz, można powiedzieć, że pułk chyba, w każdym razie kilka batalionów. Zostałem przydzielony do kompanii młodzieżowej. W kompanii młodzieżowej było nas – też dokładnie nie wiem ilu, ale sporo chłopców. W Eckenferde została utworzona szkoła i w Eckenferde chodziłem do szkoły, do szóstej klasy. Mam nawet z Eckenferde świadectwo ukończenia szóstej klasy. Potem – już wchodzę w 1946 rok – pod koniec 1946 roku z Eckenferde zostaliśmy przeniesieni pod Hamburg do miejscowości Wolfen. Olbrzymie, niemieckie koszary, [gdzie] było już bardzo dużo żołnierzy. W Eckenferde dostaliśmy legitymacje byłego jeńca wojennego (ze zdjęciami legitymacje) i w Wolfen byliśmy – tylko nie pamiętam, kiedy to było – do demobilizacji, kiedy powiedziano nam, że wszyscy idziemy do cywila i musimy wybrać dalszy swój los, co robić – czy zostać w Niemczech i gdzieś zatrudnić się, czy pójść do szkoły, czy wyjechać do Stanów Zjednoczonych, Kanady czy Australii. Z grupy młodzieżowej, w której byłem, część wyjechała do Stanów Zjednoczonych, część wróciła do Polski, część została w Niemczech. Słyszałem, że jeden – tylko że starszy, podchorąży w jakimś stopniu – znał niemiecki, został w Niemczech i na politechnikę poszedł, uczył się tam. Koledzy, którzy wyjechali do Stanów Zjednoczonych, też różne koleje przeszli, też przykre. Myśmy wrócili z ojcem ostatnim pociągiem Czerwonego Krzyża, pod koniec grudnia 1946 roku. Wróciliśmy do Polski. Przyjechaliśmy przez Legnicę, Wrocław do Warszawy. Zobaczyliśmy Warszawę zrujnowaną w straszny sposób. Niedługi czas byliśmy w Warszawie i mój ojciec dostał przydział pracy na Mazurach, pod Górowem Iławieckim. Ponieważ ojciec mój jest z wykształcenia rolnikiem, objął tam dyrektorstwo – wtenczas to się nazywało PNZ – Państwowe Nieruchomości Ziemne, później to przekształcone było na PGR. Jak wróciliśmy do Warszawy, spotkaliśmy się z moją mamą i młodszą siostrą. Starsza siostra pozostała w Niemczech. Potem, ponieważ obóz, w którym była, wyzwolony był przez armię Maczka, to jakiś czas była przy armii Maczka. Potem zrobili wycieczkę do Włoch, z Włoch, z armią Andersa dostała się do Anglii i już w Anglii pozostała. Stryjek wrócił do Warszawy, myśmy wrócili i w Warszawie spotkaliśmy się z moją mamą. W czasie Postania – akurat Powstanie moją mamę i siostrę zastało na Mokotowie i z Mokotowa już się nie mogli dostać. Z ludnością cywilną potem wyszła do Pruszkowa. Ojciec dostał przydział pracy pod Górowem Iławieckim, ale dosyć krótko tam był. Starał się o przeniesienie, żebyśmy mogli do szkoły chodzić, bo tam nie było możliwości żadnej. Dostał pracę, też jako dyrektor majątku, pod Olsztynem. Mieszkaliśmy w Klebarku Wielkim (też miejscowość pod Olsztynem, dosyć znana, ładna). Siostra i ja chodziliśmy w Olsztynie do szkoły. Ukończyłem siódmą klasę, poszedłem do gimnazjum. Ukończyłem dwie i pół klasy gimnazjum w Olsztynie. Dwie klasy i pół roku – po pół roku, pod impulsem mojego kolegi, który był w Warszawie, przyjechałem do Warszawy. Stryjek mi załatwił szkołę. Do pierwszej licealnej od razu wskoczyłem, do technikum kolejowego. W 1952 roku technikum kolejowe ukończyłem. W międzyczasie zajmowałem się sportem w „Polonii” Warszawa, w sekcji gimnastycznej, jakie takie sukcesy miałem. Byłem w kadrze „Kolejarza”. W 1952 roku w mistrzostwach Polski w Gdańsku brałem udział, zająłem w trzeciej klasie dziesiąte miejsce, tak że małe sukcesiki sportowe miałem. Wzięto mnie do wojska. Służyłem w Morągu, w pułku piechoty zmotoryzowanej, w baterii przeciwlotniczej. Przeszkolony byłem jako artylerzysta. Ale na początku 1953 roku, ponieważ byłem sportowcem, ściągnięto mnie do CWKS, do Warszawy i w dalszym ciągu w Warszawie byłem w sekcji gimnastycznej, tylko nie jako gimnastyk, a jako akrobata. Zrobiona była sekcja akrobatyczna i przez rok, do listopada 1954 roku żeśmy się przygotowywali na zawody. Zawody miały być chyba w grudniu, ale z wojska wyszliśmy w listopadzie, sekcja się rozleciała i już na żadne zawody nie jeździłem i nie trenowałem jako sportowiec. Poszedłem do pracy, pracowałem na Mokotowie w zakładzie radiotechnicznym. Później stamtąd gdzie indziej przeszedłem – bardzo często zmieniałem pracę. Najdłuższy okres mojej pracy był w Falenicy, w Przedsiębiorstwie Automatyki Przemysłowej, gdzie przepracowałem dwadzieścia lat.
Jak wróciliśmy do Polski, jak byliśmy na Mazurach i później w Olsztynie, to mieliśmy „opiekunów”, którzy nas cały czas pilnowali. Jak chodziłem do szkoły w Olsztynie, to miałem cały czas „opiekuna”. Pozbyłem się „opiekuna” dopiero, jak przyjechałem do Warszawy w 1949 roku. Między innymi w Olsztynie też była wpadka. Jak to młodzi ludzie – poszliśmy, jest dzielnica Olsztyna – Wadąg, były tam niemieckie magazyny uzbrojeniowe. Pojechaliśmy sobie postrzelać trochę, ponieważ tam można było znaleźć trochę amunicji. Rozpaliliśmy ognisko, niewypały do ogniska – wiadomo, jak to młodzi ludzie, zabawa. Po odpaleniu wszystkiego zeszliśmy do leja, patrzyliśmy, jakie są skutki [działania] niewypałów. Zobaczyliśmy na górze leja milicję i ormowców. Zabrali nas wszystkich, aresztowali. Zabrali nas na posterunek, śledztwo. Wypuścili. Wracaliśmy z Wadągu do Olsztyna, ale szedł z nami ormowiec. Mój kolega – nie wiem, co mu przyszło do [głowy] – pochwalił się ormowcowi – miał pełną raportówkę amunicji do kbk i pochwalił się mu. Natychmiast na powiatówkę UB, posadzili nas i siedzieliśmy – inni może krócej siedzieli, ja siedziałem dwa tygodnie. Było cały czas śledztwo. Najpierw siedziałem w pojedynczej celi. Zawsze w nocy było wzywanie na górę i odpytywanie – od imienia, nazwiska, poprzez cały życiorys: „Co wyście tam robili?”, „Do jakiej organizacji należycie?” i tak dalej. To miało podłoże takie, że należałem w Olsztynie do drużyny harcerskiej imienia „Zośki”. Przyboczny drużyny był komendantem Harcerskiej Organizacji Podziemnej. Organizacja została wykryta przez to, że złapali dziewczynę, która rozlepiała jakieś plakaty. W śledztwie przyznała się do tego, wydała swoich kolegów, potem był proces. Ubowcy myśleli, że my też należymy do tego. Śledztwo wykazało, że nie mieliśmy żadnej styczności z tym i wypuścili nas. Ale mój „opiekun” cały czas chodził za mną i mnie pilnował. Później, w Warszawie, nie miałem represji, nie miałem z tej strony nic. Była tylko taka rzecz, że chciałem wyjechać do Szwecji – to był chyba 1958 czy 1957 rok – po prostu nie dano mi paszportu, nie mówiąc dlaczego. Ciągle, jak przychodziłem, to [mówili]: „Przyjdźcie na drugi dzień”. I tak się skończyło.
To była ulga, że można było nareszcie mówić. Wstąpiłem (nie pamiętam, w którym roku) do Związku Powstańców Warszawskich. Było już utworzone nasze środowisko, było kilka osób, już można było normalnie zacząć się spotykać i mówić o wszystkim, co kto przeżył. Do tej pory się spotykamy. Niewiele nas pozostało, bo dziesięć, dziewięć, dwanaście osób się spotyka. Teraz, ostatnio, dwie osoby odeszły już na wieczną wartę. Powoli odchodzimy.
W dalszym ciągu mam to samo zdanie. Ponieważ przeżyłem okupację, widziałem, co się działo w czasie okupacji – łapanki, rozstrzeliwania, ci, którzy byli naprzeciwko Sądów powieszeni (pięćdziesięciu), na własne oczy widziałem rozstrzeliwanych ludzi na Nowym Świecie. Tak, że to musiało być. To musiało być, musieli być pomszczeni. Niemcy na nas napadli, z nas chcieli zrobić sobie podludzi, tylko do pracy. Zresztą w samej szkole się widziało, jak chodziłem do szkoły – uczyli trochę rachować i trochę pisać, nic więcej. Człowiek miał być pół-człowiekiem, pół-zwierzęciem. Powstanie musiało wybuchnąć. W tej chwili, z drugiej strony, też mogę dodać pewien aspekt polityczny, że też to było sygnałem przeciwko rządowi lubelskiemu. Mieliśmy rząd na emigracji, mieliśmy w Polsce, tutaj, na miejscu, całe państwo podziemne, fenomen na skalę światową, gdzie żadne inne państwo nie potrafiło zorganizować tego, co było zorganizowane w Polsce. Przecież nie tylko partyzantka, władza wojskowa, ale calusieńka władza cywilna, całe szkolnictwo, całe sądownictwo przecież było. Cała organizacja cywilna. Wszystko było pod ziemią zorganizowane. I to też było tym asumptem, że musiało wybuchnąć Powstanie.
Warto było. Mimo tak olbrzymich ofiar, mimo że tyle cierpień było, owało broni i amunicji. Bo gdyby owało żywności – jakoś by się przeżyło. Ale owało broni i amunicji. Niemcy by nie zwyciężyli w Warszawie, gdybyśmy byli odpowiednio uzbrojeni.