Karol Kwiatkowski „Technik”
Moje nazwisko Karol Kwiatkowski. Służyłem w „Baszcie” w czasie Powstania i konspiracji.
- Jak pan zapamiętał pierwszy dzień wojny, 1 września 1939 roku?
Ciężko jest tak przypomnieć [sobie] dokładnie, jak się ten pierwszy dzień zaczął. Wiedziałem, co się będzie działo. Już przed pierwszym września kopałem rowy na Woli.
- Mieszkał pan z rodzicami na Woli?
Na Chłodnej. Ona teraz inaczej wygląda, niż wyglądała kiedyś. Teraz to jest nie bardzo taka popularna ulica. Jako ochotnik dołączyłem się do grupy, która kopała rowy, na zachód na Woli, w jakichś ogrodach. Dostałem podziękowanie, zdaje się od Starzyńskiego, czy z jakiejś grupy. Człowiek już czuł, że wojna już nadchodzi.
- Gdzie były usytuowane rowy?
To było za Karolkową, ta ulica od Wolskiej, bardziej na zachodzie.
- To miały być rowy przeciwczołgowe?
Tak, to były przeciwczołgowe. Znaczy nie przeciwczołgowe, a raczej obronne rowy dla piechoty, która była z karabinami.
- Czyli pierwszego września nie wziął pan zapakowanego tornistra na plecy i nie poszedł do szkoły?
Szkoły jeszcze wtedy nie było. Ciekawa sytuacja. Latem 1939 zdawałem egzamin do gimnazjum technicznego. Dostałem miejsce na Lesznie, w szkole im.Konarskiego. To było wtedy Gimnazjum Mechaniczne na Lesznie. Dostałem miejsce, ale że wojna się zaczęła, to wszystko było zamknięte, [w szkole] były wtedy koszary dla wojska.
Na Lesznie koło kościoła. Jest kościół na Lesznie, taka figura była święta i był czerwony gmach, szkoła Konarskiego. Człowiek pamięta naloty, bombardowania, syreny.
- Wtedy jeszcze nie ucierpieliście państwo?
Nie, jeszcze nie.
- Oszczędzili was Niemcy wtedy?
Tak. Wyglądało to tak mniej więcej, jak z filmu „Pianista”. Pierwszego dnia każdy zaklejał okna plastrami, żeby szyba nie wyleciała. Schodziło się do piwnicy, nie było światła. Tam stały stare rudery, [w których] mieszkaliśmy. To były nasze piwnice i każdy się modlił: „Dlaczego bombardują? Gdzie jest Bóg?”. W takich chwilach…
- W pewnym momencie człowiek chce działać jakoś. Kiedy pan postanowił, że wstąpi do jakiejś organizacji?
Wtedy byłem za młody. Miałem niecałe czternaście lat. Człowiek patrzył, [bo] to było coś ciekawego, coś się działo. Każdy wierzył, że Polska Armia obroni i dadzą Niemcom w tyłek. Każdy myślał, że mamy czołgi. Ale jak się człowiek zorientował, jaka była potęga niemiecka, wtedy się przekonał, że nie damy rady pokonać najeźdźców. To była bardzo smutna historia. Do samego końca samoloty przychodziły. Przylatywały małe, obserwacyjne. My wyglądaliśmy z podwórka i na ulicę „Czyje to są samoloty? Czy to są angielskie?”. To były niemieckie samoloty małe, bardzo wolne, obserwacyjne. Jedna ciekawa historia była.Bomba spadła przed domem na Chłodnej.
Wybuchła. Straszna dziura się zrobiła, woda wyszła. To była główna ulica, Chłodna. Bruki, kamienie wszystko wyleciało. Dom się jakoś ocalił. Wie pani, jakiego typu to były domy?
- Czynszówki z wewnętrznym podwórkiem?
Z podwórkiem. Brama na zewnątrz. To były domy zbudowane w dziewiętnastym wieku. Może pod koniec XIX wieku. Schody były drewniane, nikt nie miał ubikacji. Za wyjątkiem paru osób, właściciel domu miał ubikację, każdy chodził do ubikacji na zewnątrz. Nie było ciepłej wody w domu. Był gaz i zimna woda. I dwupokojowe mieszkania.
- Ile osób było w rodzinie?
Nas było troje. Ojciec, matka i ja.
- Ojciec wstąpił do wojska?
Ojciec był starszy gość. On miał wtedy pięćdziesiąt sześć lat.
- W którym roku pan się związał z „Basztą”?
Będąc w szkole im. Konarskiego przez dwa pierwsze lata, pod koniec 1941 roku wciągnęli mnie do Szarych Szeregów. Byłem w Szarych Szeregach. Osoba, która mnie wciągnęła, to był Jan Kurkiewicz. To był wielki, bardzo wspaniały facet. Był w naszej klasie u Konarskiego. Już był w konspiracji w Szarych Szeregach i wciągnął mnie. Byłem w Szarych Szeregach w czwartym kwartale 1941 roku do wiosny 1942. Zmieniła się na ZWZ, Armia Krajowa i „Baszta”. Nie wiem jak to szło, w jakiej kolejności.
- Najpierw ZWZ, AK, Szare Szeregi oprócz tego były, tylko że zasilały różne formacje.
Zasilały wszystkie grupy. To się zaczęło od Szarych Szeregów.
- Jak wyglądały spotkania i na czym polegało szkolenie w Szarych Szeregach?
Nie pamiętam, czy było dużo ćwiczeń. Wiem, że robiliśmy wywiady transportów niemieckich, propaganda, ulotki.
- To znaczy był punkt obserwacyjny i notowało się co wyjeżdża, co wjeżdża?
Tak. We dwójkę chodziliśmy na weekendy. Jeździliśmy pod Bielany, w tym kierunku za Żolibórz. Obserwowaliśmy we dwójkę, notowaliśmy ile samochodów jest z markami, znaczy Wehrmacht WH. Mały sabotaż, malowanie po ścianach, Kotwica. Inni byli bardziej aktywni aniżeli ja. Spotykaliśmy się co tydzień. Były zebrania. Nie pamiętam, jakie szkolenie było. Większe było szkolenie, jak byliśmy w „Baszcie” w Armii Krajowej. Przysięga była. Czy podwójnie składałem przysięgę, nie pamiętam tego. Wiem, że składałem przysięgę.
- Tak. W drużynie harcerskiej.
Musiał każdy.
- I potem w Szarych Szeregach.
Nie pamiętam dużo o Szarych Szeregach. To jest kupa czasu. Myśmy się trzymali, zbiórki były. W takim samym systemie jak w Armii Krajowej. Znaczy sekcja była jeden - pięć.
- Zbierało się tylko pięć osób.
Tylko pięć osób, tylko najbliższych. Nie można ich było rozpoznać na ulicy. Nie można było powiedzieć na ulicy: halo, jak się czujesz? Tylko jak się go znało osobiście ze szkoły, czy z rodziny. Tak żeby nie było żadnych podejrzeń. Tak spotykaliśmy się raz na tydzień, raz na dwa tygodnie.
- Czy wiedział pan, że będą potem jakieś zadania panu narzucone w wypadku wybuchu Powstania?
Na tym etapie człowiek nie miał jeszcze przygotowań terenowych z bronią. O tym się jeszcze nie mówiło się tak dużo. Mówiło się więcej o tematach ogólnych, o Polsce, trochę o historii. Były pogadanki, goście przychodzili. Człowiek czuł, że jest w grupie innych, którzy myślą w tym samym systemie. Nie wiem, czy myśleliśmy o Powstaniu w tym czasie.
- Ale że jakoś wystąpicie przeciwko nieprzyjacielowi, to chyba wiedzieliście?
Chyba wiedzieliśmy, tak, na pewno.
- Czy tuż przed wybuchem Powstania dostaliście jakieś informacje, że trzeba się grupować w jakimś miejscu, czy dopiero po godzinie „W”?
Nie. To już człowiek czuł, że coś się dzieje. Odbierał wiadomości, że Niemcy cofają się przez Warszawę.
25, 26 był alarm. Myśmy wyszli z kolegą do lasów i nie widzieliśmy nikogo. Wróciliśmy do domu. Nie było nikogo w miejscu spotkania, rozeszli się wszyscy. Miałem funkcję łącznika. Byłem w IV plutonie, który był prowadzony przez sierżanta Władysława Jagiełło, pseudonim „Wyrwa”. To był sierżant lotnictwa. Mieszkał na Wroniej, niedaleko mnie. Miałem sekcję w tej drużynie, byłem łącznikiem, żeby wszystkich sekcyjnych powiadomić i żeby sekcja się zebrała. Byłem najbliżej plutonowego „Wyrwy”. „Wyrwa” został generałem lotnictwa w Polsce. Nie wiem kiedy, czy przed 1990 rokiem, czy później. Został generałem lotnictwa, Władysław Jagiełło, bardzo przyjemny gość. Mieliśmy się spotkać na ulicy Idzikowskiego numer 33.
Na Mokotowie, na godzinę piątą. Pożegnałem się z rodzicami. Nie wiedziałem, człowiek nie zdawał sobie sprawy jak to wszystko będzie, nie miał świadomości. „Wyrwa” miał przywieźć broń ze Starówki. Nie doszedł. Nie wiem, czy został na Woli, czy został w Śródmieściu, nie wiadomo gdzie on został. Przyjechałem na miejsce zbiórki na róg Idzikowskiego i Puławskiej, numer 33. Tam było RGO, jakieś biura były. Tam byli inni z kompanii K-2. Tamci już odeszli na Służewiec. K-1 poszło. Właściwie K-1, K-2 i K-3 miało działać na Służewcu, ale główny atak miał iść przez K-1 i K-3. Nie jest dosłownie powiedziane, że K-2 miało też brać udział. W każdym razie, my dołączyliśmy się później. Żadnej broni nie było, nic nie było. Służewiec jest trochę dalej na południe od Idzikowskiego. K-1 poniosło wielkie straty. Okropne straty. Myśmy się najpierw zebrali na Idzikowskiego i tak się złożyło, że mieszkaliśmy u państwa Koczyńskich, numer 23. W międzyczasie poszedłem w dół, w kierunku Czerniakowa, szukać połączeń z innymi grupami. Wracałem pod górę, z cekaemów dookoła mnie [szedł ogień]. Czołgałem się pod górę. To był mój pierwszy chrzest bojowy. Kule dookoła. Wróciłem na Idzikowskiego, noc spędziłem w tym domu.
Dwanaście osób.
To była taka mieszanka ludzi. Wtedy był kolega pseudonim „Kaczor” i „Czapla”. Jeden jest w Łodzi, „Kaczor” jest Gołębiowski, obaj są kaprale. „Czapla” jest we Francji w Grenoble, Iżyłowski. Razem spędziliśmy niewolę. „Kaczor” znał rodzinę Koczyńskich. Pan Koczyński był dyrektorem papierni za Warszawą, w stronę Góry Kalwarii. Właśnie pan Gołębiowski tam pracował. Miałem rodzinne połączenie z panią Koczyńską.
- Jak długo tam pozostaliście?
Zdaje się dwa dni.
Może był jeden, dwa pistolety były.
- Jakie zadania mogliście wykonywać bez broni?
Tylko można było używać butelki, granaty. Właściwie byliśmy bardzo słabo uzbrojeni.
- Co po tych dwóch, trzech dniach?
Dołączyliśmy się bliżej miasta, koło Woronicza w tym rejonie. Szkoła na Woronicza była kontrolowana przez Niemców, tam siedzieli. Koło szpitala Elżbietanek, jeszcze była Królikarnia i klasztor. Tam była organizacja kompanii K-2.Już 13 sierpnia w nocy mieliśmy atakować szkołę na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta. Wtedy byliśmy pod komendą „Pawłowicza”, który nazywał się Słowikowski. On właśnie prowadził moją szkołę młodszych dowódców. Bardzo przyjemny, dostępny gość. Niestety zginął.
Nie. My tutaj mieszkaliśmy, większość kompanii K-2 była w dużym domu przy placu Dreszera. Mieliśmy wspaniałą kolację, trochę było wódki, żeby dodać otuchy. Mieliśmy PIAT-a. Byłem dołączony do sekcji PIAT-a, który był prowadzony przez „Czaplę”. Miałem magazyny, nosiłem puszki z nabojami. To takie rakiety były. W nocy wymaszerowaliśmy na miejsce ataku.
- Umieliście się posługiwać tym?
„Czapla” miał kilka prób. Było kilka karabinów, karabin maszynowy, kilka pistoletów i [tylko] jeden PIAT. Nie było dużo z broni […] dziesięć, piętnaście procent czy nawet mniej uzbrojenia.
- Wie pan, co się stało z „Wyrwą”, że nie dotarł?
Mnie się wydaje, że przewożenie broni w takiej ilości nie jest łatwe, w takich warunkach, gdzie są Niemcy dookoła. My wiedzieliśmy o godzinie „W”, dosłownie dwanaście czy mniej godzin [przed]. Nie było szansy wykopać, przygotować. Nie wiem, jakie były metody przygotowania tej broni. Może była zakopana.
- Nie wiadomo gdzie ona była ukrywana?
Nie wiem, kto wiedział o tym, nie byłem wtajemniczony.
- Jeszcze potem pan się spotkał z „Wyrwą”?
Nie.
- Co działo się dalej w okolicach Woronicza?
Atakowaliśmy, [to] znaczy jeden pocisk poszedł, nie uderzył w budynek, drugi uderzył w budynek. To był dobrze uzbrojony budynek niemiecki, cekaemy grały dookoła. „Pawłowicz” nie mógł atakować, bo nie miał broni dużej przy sobie. Zdaje się „Daniel” mówi do niego „Słuchaj, dlaczego nie atakujecie? Poboczne kompanie atakują […] a pan nic nie robi”. W rzeczywistości nic się nie działo dookoła. My byliśmy sami. I on nagle „Kto z Bogiem, naprzód”. Z gołymi rękami. Nie miałem nic, żadnej broni. Wtedy nasz cekaem się zaciął, nie strzelił. Było bardzo przykro. Jeden chłopak miał butelkę z benzyną. Pocisk uderzył w butelkę, wybuch i stanął w płomieniach, spalił się. Porucznik jeden popełnił samobójstwo. „Pawłowicz” zginął z miejsca. On pierwszy zaatakował, nie wiem, czy on miał pistolet, musiał mieć pistolet przynajmniej. Granat przed nim upadł i on padł. Nie mogli go wyciągnąć. Kilku zginęło. My wycofaliśmy się nad ranem. Okazuje się, że nie było wsparcia bocznego.
Z 13 na 14 sierpnia. Smutne. Bardzo smutne.
- W takim razie, gdy zginął dowódca, to co się z wami stało?
Inny dowódca objął. Z K-1 jeden przyszedł.
- Czy się potem przenieśliście jeszcze gdzieś?
Wycofaliśmy się. Przenieśliśmy się z tego budynku do innego. Mieliśmy inne funkcje obserwacyjne. Czujki były dookoła. Cele były obronne, nie zaczepne, tylko obronne. Z kolegą chodziliśmy na czujki najrozmaitsze. Potem byłem w szkole Woronicza, między oknami z karabinem. To była straszna historia.
Kule latały dookoła, człowiek czuł się […] to było wstrząsające doświadczenie.
- Z Woronicza udaliście się dokąd?
Mokotów. Domki były, w domkach mieszkaliśmy, zmiany były najrozmaitsze. Nie było zaczepnych ataków, tylko obronne. Właściwie, za wyjątkiem Woronicza, na południowym Mokotowie był spokój. Niemcy nie atakowali. Piechota nie atakowała. Tylko były bombardowania artyleryjskie i one były bardzo szkodliwe. Odłamki, szrapnele. W willach chodziliśmy po ogrodach, to były olbrzymie szkody ludzi. Były warty przed budynkami, dużo ludzi było poranionych szrapnelami.
- Więcej niż w zwartej, dużej zabudowie?
Mnie się wydaje. Większe zabudowania, to jest brama duża. Tutaj było dużo otwartej przestrzeni. Pociski rozrywały się w powietrzu, szrapnele dookoła. Szedłem rowem i klęczała pani z torbą pomidorów. Mówię do niej „Niech pani wstanie”. Nie żyła. Siedziała nad tym koszem. Nie żyła.
- Byliście usytuowani wówczas w okolicach jednorodzinnych domów. Jakie były kontakty z ludnością cywilną? Czy byli życzliwi wam?
Ciężko jest powiedzieć. Nie miałem osobiście żadnych kontaktów z cywilami. Domy były puste, wszyscy uciekali do środkowego Mokotowa. Tam było dużo prowiantu, książki były, było trochę wygody. To był taki okres, że warzywa były, owoce w ogrodach. Osobistych kontaktów nie miałem z cywilami.
- Mówi pan o żywności. Wasza sytuacja była nieco lepsza, niż tych którzy byli w Śródmieściu, na Starówce na przykład. Mówi pan o tych pomidorach, o warzywach…
Nie było chleba. Podstawowych rzeczy nie było. Była woda, nie wiem, czy prąd był wtedy, może piecyki jakieś były, można było ugotować. Właściwie nie było tak bardzo wesoło. Może człowiek miał kaszę w domu, ryż, kartofle. Chodziłem na przedpole zbierać kartofle z innymi. Pociski chodziły, Niemcy widzieli, że my chodzimy na przedpola przed Mokotowem. Trochę się zebrało kartofli, wycofywało się tyłkiem z powrotem.
- Sami musieliście myśleć o aprowizacji?
Sami. Nie było tak zorganizowane jak w wojsku. Człowiek szukał [jedzenia] po mieszkaniach. Tak jak w filmie „Pianista”.
- Do kiedy dla pana trwało Powstanie, do końca?
Tak. Byłem raniony. Miałem ranę tutaj pod samym nosem.
- Jak wyglądał ten moment, przy jakiej okazji pan został ranny?
Nie pamiętam, jaka to była okazja. Nagle krew się leje, albo kula, albo szrapnel. Kolega z karabinem chciał otworzyć drzwi do domu. Byłem też z karabinem. Miał niezabezpieczony karabin, jak uderzył w bramę, to kula poszła koło twarzy.
- Bo kolbą uderzał, a lufa była ustawiona w przeciwną stronę?
Koło mnie. Nosiłem meldunek z jednej grupy do drugiej. Szedłem rowem, rowy były tak na zygzak. Z jednej strony patrzę w drugą, a nade mną [czołg typu] Tygrys stoi z otwartą klapą. Widocznie albo siedzieli, albo wyszli. Musiałem wycofać się i bokiem iść drugą drogą.
- Lepiej, żeby pana nie zobaczyli.
Pod sam koniec. Już ostatnie parę dni, właśnie „Czapla”, który miał tego PIAT-a, jeszcze miał kilka pocisków. To było w parku Dreszera. Zobaczył Tygrysa, mówi „Spróbuję upolować”. Nie trafił, akurat przed tym. Barykada była, za tą barykadą byliśmy i weszliśmy do piwnicy narożnego domu. Nas było osiem osób. Ten gość w Tygrysie zobaczył, z jakiego kierunku szedł pocisk i strzelił w nasz dom. Nagle płomień w piwnicy i straszny dym z piasku, każdy macał, czy jeszcze żyjemy.
- Nikomu nic się nie stało wtedy?
Dzięki Bogu, nic się nie stało. On równo w róg domu [strzelił], a my byliśmy w piwnicy. Wyszliśmy wszyscy [obsypani] piachem, ale człowiek przeżył. I jeszcze jedno. My wycofywaliśmy się z jednej części Mokotowa do innej, przez ulicę Dworkową. Szliśmy nocą. Buty były zapakowane.
Żeby nie stukały, albo boso w skarpetkach. Szliśmy bokiem zupełnie cichutko. Jeden gość był, sierżant, zaczął kasłać, myśmy go owinęli…
Tak. I przeszliśmy. Pod koniec znów atakowaliśmy Woronicza. Już mieliśmy więcej broni. Człowiek już wtedy był bardziej zahartowany. Człowiek szedł, za rogiem, tego […]. Ale to już był koniec walk. Niemcy już wtedy atakowali, piechota atakowała. To były duże Zgrupowania Hermanna Göringa. Ona szła, atakowała. Nasz rejon się kurczył. W takich domach małych, jak się wycofują, to już się traci. Pod sam koniec 25, 26 września byliśmy w kolejce do kanałów.
Koło Dworkowej. Po tej stronie Puławskiej. Dworkowa jest po drugiej stronie Puławskiej. My byliśmy po stronie zachodniej. Szykowaliśmy się w kolejce do kanałów.
Nie. Dziękuję Bogu za to, że nie zeszliśmy.
Byliśmy w kolejce. Mnie się zdaje, że kanał był zapchany.
- To było straszne, ale kanały wielu ludziom uratowały życie.
Tak. Ale to są tylko mniejszości.
- Doczekaliście na dzień kapitulacji?
Były jakieś kłopoty. Dowódca tego rejonu, „Karol” szedł kanałami do Śródmieścia, powiedzieli mu, że musi wrócić. On był ranny. Jakieś były historie dowódców. Zakończenie akcji było 27. Kapitulacja Mokotowa.
- Jak to wyglądało? Zdawanie broni…
Właściwie dużo broni nie było. Jeżeli była broń, to była zakopana. Każdy kombinował jakoś.
Może wróci, coś się stanie.
Większość szła na Pola Mokotowskie. Niemiecki oddział był. Pierwsza rzecz, to nam dali zupę gorącą.
Kłopot był. Nikt nie miał żadnych naczyń do jedzenia. Ktoś miał tylko jedną puszkę. Tę puszkę oddawano od osoby [do osoby]. Ta zupa była bardzo smaczna. Niemiecka.
Niemiecka, ale bardzo smaczna. Jeżeli chodzi o wyżywienie w czasie Powstania, pod koniec Powstania ktoś znalazł magazyn syropu z cukru. To było jesienią 1943 roku. W konspiracji mieliśmy dużo materiałów tajnych. „Biuletyn Informacyjny”, „Rzeczpospolita”. Miałem wtedy książkę, nazywała się „Kamienie na szaniec” Kamińskiego. Była dosyć cienka wtedy, okładka była papierowa. (Teraz jest dwa razy większa. Czy można ją dostać? Czy może ktoś mi ją przysłać?). Ta książka miała na zewnątrz znak kotwicy na murze. Miałem kogoś odwiedzić. Nie wiem, czy to był mój najstarszy brat. Miałem wtedy wolne ze szkoły. Zwinąłem biuletyny najrozmaitsze, na to dałem normalną gazetę. Wyszedłem z domu, niosąc płaszcz reglan ojca z dużymi rękawami. Włożyłem paczkę tutaj w lewym ramieniu. Poszedłem do ulicy Okopowej, złapałem tramwaj, pojechałem na Złotą. Wtedy był taki dwuwagonowy tramwaj. Nie było siedzeń, dużo ludzi [jeździło], tak że nie było miejsca na siedzenia. Myśmy stali. Odjechaliśmy jakieś sto metrów:
Halt! Halt! . Cały tramwaj okrążony policją niemiecką i wojskiem niemieckim. Tramwaj stanął.
Raus! Raus!. . Wychodzić. Co ja z tym zrobię? Szliśmy, jak to w tramwaju, wychodziłem z grupą ludzi, potrząsnąłem rękawem, żeby wyleciała między ludźmi, żeby mnie nikt nie zobaczył, że miałem paczkę.
- Udało się panu pozbyć tego?
Skoro tu jestem, to mi się zdaje, że mi się udało. Potrząsnąłem i ona spadła. Wtedy wychodzę. Zszedłem z tramwaju, idę. Dookoła było wojsko niemieckie, poszedłem do starszego Niemca, małego takiego.
Ausweis! Ausweis! . Dowody. Pokazuję mu dowód. Tak zerknąłem z boku, [od paczki było] jakieś pięćdziesiąt metrów, czy mniej. Niemiec podniósł tę paczkę i mu dał. Zaczął rozwijać. Tak zerknąłem. Niemiec na mnie patrzy,
Ausweis ., w końcu patrzy i mówi [„W porządku”]. Nie wiedziałem czy lecieć, czy iść.
Udało się. Do kolegi Kurkiewicza, który niestety już nie żyje. Do niego zadzwoniłem, czy go spotkałem, mówię „Słuchaj, to była jedyna kopia w naszym plutonie. Kopia Kamińskiego. Ty musisz do tych Niemców iść, poprosić, żeby ci oddali”.Latem 1944 roku, były wakacje. Nas trzech szło ulicą. Wszyscy byliśmy w konspiracji ze szkoły. Wtedy chodziłem do Wawelberga, byłem w pierwszej klasie. Tak, to już były wakacje 1944 roku. Idziemy ulicą Chłodną w kierunku kościoła św. Karola Boromeusza. Dwóch Niemców, żandarmów idzie z hełmami wiszącymi pod ręką, z karabinami pod pachą:
Halt! Halt!. Wzięli nas na policję. My zupełnie zdziwieni. Miałem wtedy notatki minerskie. Chodziłem na kurs minerski. Na cienkiej bibułce notatki miałem, nie wiem, czy ja to połknąłem, nie pamiętam. Wsadzili nas do Komisariatu Policji Polskiej na Krochmalnej. Krochmalnej już teraz nie ma.
Na rogu Żelaznej i Chłodnej policja niemiecka była, taki budynek. Oni właśnie wracali do tego budynku ze Śródmieścia. Nas wzięli na Komendę Policji Polskiej na Krochmalnej, do celi nas trzech.
- Mieli jakiś powód, że was zatrzymali?
Wzięli wszystkie dokumenty, szelki wzięli, pasy i do celi. Cela, to jak w ogrodzie zoologicznym, klatka taka. Było kilku takich starych czy to pijaków, czy złodziei, oni mówią „Tacy wspaniali panowie i siedzicie tutaj z nami?”. Jakiś policjant młody przyszedł, pytał się o nazwiska, żeby poinformować naszą rodzinę. To się działo w sobotę. Tak się złożyło, że jeden z kolegów, Zdzisław Kowalewski, który mieszka w Sopocie, też należał do K-2. Przez jego ciotkę, która miała sklep fotograficzny na Wolskiej, miała kontakty z Niemcami i zdaje się, również ciotka jego kolegi (Jerzy Kositorny, który już nie żyje), [również] miała kontakty z Hiszpanami czy z Węgrami, którzy mieli kontakty z Niemcami. Oni dali Niemcom łapówki w złotych monetach, w gotówce, w dolarach, nie wiem. Rodziny się [spotkały] i przez noc zebrały forsę i przez [te] łapówki nas puścili. W południe, w niedzielę, wyciągnęli nas z tych cel, dali nam papiery, wszystkie dowody. Nie połapałem się, że jesteśmy wolni. Wzięli nas na podwórko i dosłownie dali nam kopniaka. Polacy, nie Niemcy. Ale człowiek był wolny.
- Zatrzymali was Niemcy a wypuszczali Polacy?
Niemcy potrzebowali jakiejś łapówki, forsy potrzebowali. Wiedzieli, że można na tym zarobić. Nie podejrzewam, że Polacy byli w tym. Tylko że Niemcy działali przez Polaków.
- Wracamy do zakończenia Powstania. O kapitulacji już pan wspominał. Potem był transport?
Był transport. Pociągiem do Pruszkowa. To były wagony towarowe. Człowiek słyszał jakieś pociski, że akcja gdzieś dookoła była. Na stacji, jak zatrzymywaliśmy się, Polacy dodawali nam otuchy, była ludność cywilna. Można było uciekać, czy było warto uciekać. Tak dojechaliśmy do Pruszkowa. To była stacja kolejowa, wszystkie wagony, taki tabor kolejowy był. Hale fabryczne kolejowe. Człowiek spał między torami. Nic nie było, tak jak człowiek tam siedział. Tak było przez dwa, trzy dni. Stamtąd przygotowali transport do Skierniewic. Skierniewice były ciekawe. To był pierwszy tydzień października. Spaliśmy w rowach. Rowy były przykryte słomą. Pchły były i wszy były. Piach dookoła i spało się w tych rowach. Ludność cywilna pytała się nas o nazwiska przez płoty. Nie było dużo Niemców. Tam byłem jakiś tydzień, dziesięć dni. Stamtąd pojechaliśmy do Niemiec, też pociągiem towarowym. Nas było w wagonie trzydzieści, czterdzieści osób. W dwóch kątach kubły były i trochę wody. My się na zmianę przesuwaliśmy, kto będzie stał koło tych kubłów. Człowiek jechał przez zachodnią część Polski, widział wspaniałe niemieckie farmy, budynki wspaniałe.
- Po zniszczonej Warszawie to był niebywały widok.
Niebywały.
Zatrzymaliśmy się pod Berlinem. Otworzyli wagony. Jechaliśmy spod Skierniewic do Berlina może niecałą dobę. Osiemnaście godzin, może mniej. Niemiecki Czerwony Krzyż dał nam zupę. Każdy [chciał wyjść], to powietrza świeżego, wyczyścić kubły. Czerwony Krzyż się zaopiekował nami. Nie wiem, czy był Niemiecki Czerwony Krzyż, czy jaki? Może międzynarodowy. Znowu do wagonu i na Zachód. Pojechaliśmy za Hamburg. Między Hamburgiem a Bremą, miejscowość się nazywa Bremenfelde.
Zanim dojechaliśmy, słyszeliśmy warkot samolotów. Myślimy „Cholera, zbombardują nasz pociąg”. My jesteśmy zamknięci w wagonach. Oni na pewno wiedzieli, to Amerykanie bombardowali w czasie dnia. Na pewno wiedzieli, że są niedaleko obozów jenieckich wagony, są Niemcy, ale również mógł prowiant być, nie wiadomo. W końcu nie zbombardowali naszego pociągu. Wysiedliśmy z tego pociągu i piechotą dwa, trzy kilometry do obozu. Obóz Stalag XB Sandbostel. Olbrzymi obóz. Wszystkie narodowości za wyjątkiem Anglików i Amerykanów. Masę Rosjan, sporo Polaków jeszcze z września. Innej narodowości: Włochów, Francuzów, mieszanka. Ci już dobrze byli usytuowani, siedzieli przez parę lat. Chowali koty na jedzenie, tak, tak człowiek się nie przejmował. U nas był straszny głód. To był początek i właściwie Niemcy głodowali też. Prowiant był paskudny. Z początku była kąpiel, strzyżenie, wszystkie włosy na ciele wszystko strzyżone, malowanie.
Wszom. Każdy miał wszy, wszystkie ubrania były oddane do dezynfekcji. Wracały ciepłe, pachniały. Ale były ciepłe. Pierwszy raz się człowiek wykąpał pod gorącym prysznicem. Niemcy sprawdzali zdrowie tak pobieżnie, jak wygląda ciało, smarowali. I do baraków. Oddali ubrania, te same cośmy mieli poprzednio. Barak był oczyszczony. To był inny barak. Oni zawsze zmieniali, jak tę dezynfekcję prowadzili. To były duże baraki, podzielone były. Tak zwane po angielsku
open plan . , to znaczy można było wszystkich widzieć, nie było żadnych korytarzy, tylko przegrody były. W każdej przegrodzie drużyna mieszkała. Były długie prycze, trzypiętrowe, poziome. Najgorsza była ta najniżej i ta najwyżej. Koce były szare, czarne. To wszystko. Nie było żadnych materaców. To było jeszcze znośne pod koniec jesieni. Ale jak mróz przyszedł, to było paskudnie.Żywność była paskudna. Z samego rana przychodziła zupa, wiadra były na dwie osoby z kuchni. To była woda. Zupa rozwodniona, trochę było brukwi, może było parę kartofli na cały kocioł. To było dobre do umycia i do golenia.
- Najeść to się nie można było?
Nie. Jedyny prowiant, jaki mieliśmy, to była jedna siódma bochenka chleba niemieckiego. Chleb niemiecki jest bardzo solidny, żytni. On waży jeden kilogram, czyli mniej więcej sto pięćdziesiąt gramów [na osobę] i pajdka albo margaryny, albo cukier do tego, albo powidła z buraków.
- Zamiennie margaryna albo powidła?
Margaryna codziennie i trochę cukru. Najgorzej było z krojeniem tego bochenka chleba. Gość dostawał chleb. My mieszkaliśmy [razem] i jak był pluton, to wszyscy się trzymali tego samego plutonu. Spałem z „Czaplą”, z „Kaczorem” z tego samego ugrupowania, z tej samej kompanii. Trzeba się było trzymać własnych kolegów. Życie w takich grupach jest bardzo ważne, bo każdy każdym się opiekował. Ktoś zachorował, dzielił się papierosami, i tak dalej. Dzielenie chleba to był rytuał. Dostawał gość bochenek chleba i musiał pokroić na siedem części, to nie jest takie łatwe. Nie było takich eleganckich dużych noży. Gość miał mały scyzoryk. Jak ukroił, to jedna część byłaby grubsza, druga cieńsza. Komu dać? Jak to robili? Jeden się odwracał i pokazywał „A ta część dla kogo?”. Dla Witolda, dla Jurka. Nie było żadnej sprzeczki.
Mieliśmy paczki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. To były paczki głównie amerykańskie, czasami angielskie. Nawet mieliśmy polskie papierosy z Anglii. Nie wiem jak one się dostały. Amerykańskie paczki były wspaniałe. Kłopot był z tym, że ta paczka była na trzy, cztery osoby. Ona ważyła trzy, cztery kilogramy. To była kwadratowa puszka i tam było wszystko, cukier, margaryna, kawa, specjalna czekolada z witaminami, witaminy, papierosy.
- A konkrety, wędliny, coś takiego?
Nie. To by się nie utrzymało. À propos wędliny. Nagle dostałem paczkę z Polski ze Skierniewic. Panie, które chodziły i zbierały nazwiska, przysłały nam paczkę. Dostałem paczkę z chlebem i kiełbasą. Do dziś mam zanotowane nazwisko tej pani. Już nie żyje teraz. Paczka amerykańska wspaniała była, ale niestety trzeba się było dzielić. To była paczka jedna na miesiąc.
- Na długo nie starczało. Jak wyglądała organizacja życia, co robiliście?
Komenderówki były. Niemcy wymagali, żebyśmy pracowali. Znaczy nie wszyscy. Główna komenderówka to było czyszczenie, ubikacja była poza budynkiem, to była szopa. Szambo trzeba było wyciągać, losowali, kto będzie tę robotę robił. Trzeba było wsadzać rurę, pompować, zalewać, wyjeżdżać za teren i wypróżniać. To była jedna komenderówka. Druga komenderówka to było przywożenie, była wąskotorowa kolejka z wagonikami, dwie osoby na wagonik, pchać wagonik. Puste wagony szły kilka kilometrów do stacji kolejowej, aby przywozić brukiew, węgiel, głównie brukiew. To było ciekawe, dlatego że człowiek szedł, pchał, zbierał liście z krzaków na papierosy, paliło się [takie] papierosy i człowiek jadł brukiew. Brukiew była zamarznięta, miał człowiek nóż i jadł zimną brukiew. [Inna] komenderówka to było opiekowanie się kopcami kartofli. Kartofle były zakopane w ziemi. Myśmy nie opiekowali się. Robiliśmy dziury i wyciągaliśmy kartofle. Na komenderówkę kartoflaną nosiło się podwójną parę spodni.
Człowiek miał zaszyte sznurkiem i między spodniami kładł, i szedł z tymi kartoflami. Przeszedł przez wartę niemiecką, to było dobrze. Niemcy orientowali się, jak to było. Patrzy w tych nogach, trzeba było wszystko wysypać. Ale trzeba się było opiekować i zakrywać te dziury. Była ciekawa komenderówka - sprzątanie kopców węgla. To była przyjemna. Najgorsza robota była przy torfie.
Człowiek nie miał gumowych butów, a stał w wodzie. To był rejon bagnisty, torf był dookoła. Były zagłębia torfowe. Człowiek kroił torf.
- Potem się suszyło, ale najpierw trzeba było wejść w bagno.
Dosłownie w bagno. Miałem paskudne, jeszcze powstańcze buty. Były nieszczelne. Trzeba gumowe, wygodne i ciepłe a tu [człowiek] nic nie miał, żadnych skarpetek. To była paskudna robota, ale tylko raz robiłem ją. Druga to było sprzątanie magazynów węglowych. To była ciekawa robota. Przy tym było kasyno. Takie małe kasyno dla Niemców i w kuchni pracowali Serbowie. Widzieli nas, że my tam pracujemy, to pytali „Chcecie ciepłą zupę?”, dawali nam zupę. Ale to tak okazyjnie. To była mleczna zupa z mąką. Na ogół był głód.
- Ile posiłków dziennie było?
Ile posiłków było dziennie?! [Cha cha].
- Zdaje się, że już mi pan odpowiedział…
Ile było posiłków? Nie było żadnych posiłków. Człowiek kombinował na własną rękę z kolegami coś ugotować. Albo z paczek.
- Mówił pan, że to był ogromny obóz. Ogromna liczba ludzi.
Tak. Każdy barak był oddzielony od innych.
- Tak, ale miał jakichś komendantów, zarządców. Powinni swoimi podopiecznymi jeńcami się opiekować.
Powinni. To jest dobre słowo.
- Jednym słowem, tylko jedliście to, co się udało wam zdobyć?
Tak.
W moim wypadku trwało od połowy października do połowy stycznia.
- A co się stało w styczniu?
Powiem ciekawą historię. Woda była zimna w kranach. Mróz, cholerny mróz. Człowiek musiał się myć w zimnej wodzie. Człowiek nie był zdrów, żołądek nawalał, jakaś zaraza. Była izba chorych, ale jaka to była opieka, wiadomo. Nie było wesoło. Jeden gość był, ciekawy typ. Bardzo inteligentny facet, nocami szedł i szukał pustych puszek i wylizywał palcem, co jeszcze w puszce było. Głód był straszny. Trzeba było żyć w grupach wieloosobowych i dzielić się żywnością. Był tylko mały jeden piecyk z rurą w każdym przedziale, ale nie było żadnego paliwa. Może dali trochę węgla. Nie było centralnego ogrzewania, baraki były cholernie zimne. Każdy szukał materiałów palących. Co robili? Ubikacja na zewnątrz. Drzwi drewniane zabrali, porąbali do spalenia. Człowiek szedł do ubikacji, nie było drzwi. Wiatr, deszcz, śnieg, człowiek siedział w ubikacji. Co się stało? Okazało się, że sufit był zrobiony ze specjalnego materiału, nie plastyczny, tylko jakiś papier, czy jakieś trociny, zerwali cały sufit.
Tak. Jak para zaczęła się skraplać, to wszystko szło na głowę tych którzy spali na samej górze, na trzecim piętrze. Czyli najlepiej było spać na środkowej pryczy. Goście spali przez cały dzień. Niemcy szukali ochotników do pracy. Każdy chciał pojechać do pracy. To nie było przymusowe, to było [na] ochotnika. Zapisałem się. Miałem wtedy doświadczenie techniczne, rzemieślnicze. Jeden z kolegów, Tadeusz Kopeć, pojechał na te prace, ale on źle trafił. Dużo pojechało do Austrii. Mój kolega Kopeć trafił do Hamburga. Pojechałem później.
Do Hamburga pojechałem. Nie wiedziałem, gdzie będziemy pracować. Wiedziałem, że pracować będziemy w dziale mechanicznym. To była ciekawa historia. Przed wyjazdem, już było po świętach, po Nowym Roku 1945 roku. Przed wyjazdem dali nam nowe ubrania. To były ubrania amerykańskie z pierwszej wojny światowej, które były w magazynach Czerwonego Krzyża. Wszystko było pomalowane KGF
Kriegsgefangene ., na spodniach, na plecach. To były wspaniałe zielone płaszcze i berety. Zapakowali nas wszystkich i ze stacji pojechaliśmy do Hamburga. To była dosyć przyjemna podróż, dlatego że był wagon z kominkiem.[…]. Było trzydzieści, czterdzieści osób. Pojechaliśmy pod Hamburg, a spod Hamburga do kolejki podziemnej. Ludzie wracali z pracy, my wszyscy rozrzuceni po całym pociągu podziemnym, ze swoim bagażem, między cywilami niemieckimi. Jechaliśmy do ostatniej stacji
U-Bahn ., wysiedliśmy. To było późno wieczorem, śnieg zaczął padać, szliśmy do obozu jenieckiego w okolicach Hamburga. Doszliśmy i [stanęliśmy] na podwórku. To było już koło północy. Staliśmy na podwórku ze śniegiem przez dwie godziny. Nie było światła, wszystkie baraki były zupełnie ciemne. W końcu wepchnęli nas do baraków, [ale] nie widać, gdzie można było spać. Człowiek się położył na podłogę i spał. Wstało się rano. Poznałem wtedy swoich kolegów, którzy byli w obozie. Byli w paskudnych warunkach. Trzymani byli jak w obozie koncentracyjnym. Cholerna była dyscyplina, po prostu karna. Oni sprzątali wszystkie fabryki, które były zbombardowane w Hamburgu. Mój kolega, Tadek, pracował właśnie, sprzątał, to były magazyny tytoniowe, znaczy liści tytoniowych. Oni sprzątali, przywozili trochę tytoniu do obozu, ale reżim był paskudny. My przyjechaliśmy pracować w fabryce i nas wszystkich wzięli do sprzątania ulicy. Mieliśmy takie wozy i zbieraliśmy śmiecie na ulicach. Po drodze spotykaliśmy gości z obozu koncentracyjnego w tych ubraniach pasiastych, w beretach, z numerami. Oni też to zbierali. My też zbieraliśmy w innych okolicach. Zanim człowiek wyrzucił kosz do wózka, to sprawdzał, co tam w środku było. Niemcy wrzucali całe bochenki chleba. Widocznie wyrzucali dla tych kacetowców. Człowiek przyłapywał takie wypadki, że może dostać bochenek chleba, i pod pachę. Goście wyskakiwali, wymieniali kawę. W obozie czarny rynek szedł między Niemcami. Niemcy szukali amerykańskiej kawy, herbaty, papierosów. Za puszkę kawy dawali i bony niemieckie, i chleb dostarczali. Mydła potrzebowali, mydła nie mieli też. Tak że wymiana była. Zawsze za kawę. Kawy nie używało się, dawało się zaufanym Niemcom. Niemcy oszukiwali, bo brali i nie przywozili tego.
- Jaki to był okres? Jeszcze trwała wojna?
Tak. To był styczeń 1945 rok. Po około dwóch tygodniach wzięli nas na wóz ciężarowy i do fabryki. To była fabryka Daimler-Benza. To były właściwie warsztaty reperacyjne Daimler-Benza.
Tak. Wtedy reperowali ciężarówki, które wracały z frontu. To nie były rosyjskie ciężarówki, jakieś zagraniczne. Myśmy rozbierali silniki Diesla. Robota była ciekawa. Człowiek wiedział, jak ci Niemcy pracują.
- Tam pana zastało wyzwolenie?
Nie. Przed samym końcem, my przy fabryce mieszkaliśmy w baraku, też straszny był głód. Pod koniec wojny, to już był początek kwietnia 1945 roku, Międzynarodowy Czerwony Krzyż zażądał, żeby wszyscy jeńcy rozrzuceni w okolicach Hamburga przenieśli się do Lubeki. Lubeka była tak zwanym Wolnym Miastem. Lubeka miała szpitale i magazyny Czerwonego Krzyża. Lubeka nigdy nie była bombardowana. To było miejsce połączenia Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wszyscy jeńcy szli z wszystkich okolic w kierunku do Lubeki. Nasz cały bagaż wzięli na wóz ciężarowy, a my szliśmy. Nie miałem wtedy dobrych butów. Miałem drewniaki. Taka kolumna nasza szła. To było dość przyjemne. Człowiek wszedł do lasu. Niemcy mówią „Pójdźcie spać tutaj do lasu, pod Hamburgiem.”
- Musimy wyzwolić obóz. Tym razem na tym poprzestaniemy. Wyzwolenie.
Jesteśmy w olbrzymim (hala gdzie wymieniają krowy, świnie, jak się taka hala nazywa po polsku, po angielsku to się nazywa
cuttle market .). To była olbrzymia hala
cuttle market , to jest licytacja tych krów, kto daje tyle i tyle.Wszystkie narody się zebrały Polacy, Rosjanie, Francuzi, Belgowie, Włosi za wyjątkiem Anglików i Amerykanów. Olbrzymia hala. Pod koniec goście wyciągają własne sztandary narodowe. Francuzi zaczynają śpiewać Marsyliankę, i tak dalej. Już było czuć, że się kończy. Tylko była warta przy bramie. Niemcy już byli, czy oni uciekli jako cywile, zniknęli.
- Odbijania żadnego nie było.
Żadnego odbijania nie było. Wszystko było bardzo przyzwoite.
To byli Anglicy. To byli Szkoci. Wyglądali bardzo dziwnie, bo mieli berety z pomponami. To byli bardzo prości ludzie. Przeklinali, [co] drugie słowo przekleństwo. Człowiek się nie orientował, co to wszystko znaczy. Człowiek był wolny. To było tak zwane bezprawie. Nie było nic.
- Organizacja życia już we własnym zakresie?
Nie. Organizacja była dość dobra. Polskie dywizje, które stały, oni mieli łączników. Wiedzieli o Polakach w Lubece, wszystko było połączone, były formacje. Zgrupowania były porobione. Polacy, którzy byli jeńcami, byli dołączeni do zgrupowań. Oni mieszkali w koszarach poniemieckich. Byli w innych miejscowościach, myśmy byli rozdzieleni.
- Jednym słowem, jak organizacja była dobra, to już dla was jakaś nadzieja, że nastąpi normalizacja życia?
Człowiek nie wiedział, jaka będzie przyszłość. Jeszcze wojna trwała z Japonią. Człowiek nie wiedział, ale już było lepiej, prowiant był. My byliśmy lepiej traktowani od Niemców. Człowiek chodził, kombinował, materiał kolejowy stał, goście szabrowali, kradli, rozbijali. Prostytucja była dookoła.
Normalne życie. Po wojnie wszystko było wyolbrzymione. Jednym słowem, to co najgorsze już było za panem.
Londyn, 20 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt