Longinus Sip „Longin”
Nazywam się Longinus Sip. Moje imię dano mi z uwagi na to, że przed wojną nie było ani radia, ani prądu, tylko rodzina była oczytana w takich patriotycznych książkach jak „Ogniem i mieczem”, „Krzyżacy” i tak dalej. Dostałem imię właśnie z „Ogniem i mieczem”. [...] Urodzony zostałem 17 maja 1925 roku w Gostyninie.
- Proszę powiedzieć, jak pan pamięta czas od wybuchu II wojny światowej. Gdzie pan wtedy był?
Druga wojna światowa zastała mnie w Gostyninie. Uczęszczaliśmy wtedy jeszcze chyba ze dwa miesiące do szkoły podstawowej i Niemcy ją rozwiązali, tak że wszystko zostało rozproszone. Wobec tego niemiecka żandarmeria albo wywoziła albo poszukiwała [ludzi] gdzieś do pracy. W naszych okolicach zamieszkały w majątku siostry zakonne, które uciekały przed Niemcami po zajęciu Polski przez armię niemiecką. Tam się osiedliły, bo nie miały innego wyjścia. Żyły tylko z kwesty, [z tego co] rolnicy im dali. Wobec tego moja mama też im pomagała. Jedna z sióstr zakonnych mówi do mamy, żeby mnie przysłała do nich, to będzie mnie uczyć języka niemieckiego. To były [siostry] z Poznania, widocznie już trochę obeznane z tym językiem (poznańskie, to jak najbardziej). Uczęszczałem do nich i tam cokolwiek gramatyki poznałem. Powiadały, że w życiu może się to przydać. Tak się stało, gdy Niemców, folksdojczów czy innych, zabierali do wojska i jakiś znajomy skomunikował się z jednym z listonoszy, że znam cokolwiek język niemiecki. W ogóle prawie że nie znałem... Znałem trochę pismo gotyckie, z uwagi na to przyjęto mnie za listonosza na pocztę niemiecką.
To był Reich. Granica pomiędzy Reichem a Gubernią przechodziła tu gdzie Kutno, Żychlin. Pracowałem na poczcie w Strzelcach pomiędzy Kutnem a Gostyninem. Było nas tam pięciu Polaków, bo jeden folksdojcz poszedł do wojska. Sytuacja była różnego rodzaju, były różne donosy do żandarmerii. Jeszcze do dziś dnia żyje tam jeden z tych, z którym miałem kontakt. Była historia tego rodzaju, że myśmy ze skrzynek przewozili na pocztę listy. Jeżeli były kierowane do żandarmerii, to było tylko nas trzech zaufanych, że mogliśmy ten list odpieczętować, przeczytać i zakleić. Jeżeli zachodziła taka potrzeba, to myśmy go dostarczali żandarmerii dzień później, a tego człowieka się ostrzegało. Była taka sprawa, gdy dokonano doniesienie do żandarmerii. Tego wieczoru pojechałem na tą wioskę, poprosiłem syna gospodarza (jeździłem z pocztą, to się z nim znałem) i mówię: „Słuchaj, Stasiek, wszystko co macie, musicie usunąć. Nawet pył we własnej stodole”. Oni tam mielili zboże na młynku i piekli chleb. „Tak czy inaczej będzie tutaj kontrola. My musimy ten list oddać, bo jeżeli nie oddamy, to ten, który to doniesienie zrobił, może mieć pretensję i będzie w stosunku do was i do nas dochodzenie”. Po wojnie ten właściciel, który donosił, nie wrócił na gospodarstwo, gdzieś znikł. Gmina przejęła to gospodarstwo. Ja się nie interesowałem, przypadkowo się dowiedziałem.
- Proszę jeszcze w skrócie opowiedzieć, co pan robił w Strzelcach i później jak pan przyjechał do Warszawy.
Była jeszcze taka historia, że myśmy z towarzystwem lubili sobie w niedzielę posiedzieć i pobawić się w pokoiku u znajomych. Przyjechał do tego domu na kontrolę, do sklepu Niemiec, który kontrolował sklepy spożywcze. W towarzystwie upił się i zostawił... zresztą nie będę już wchodził w szczegóły. [Mówimy]: „Co się tam dzieje?”, bo taki harmider – to było na górze. Wyglądam z jednej strony (z jednej i z drugiej strony była brama). [Niemiec] wziął rower i widzi, że po pijanemu nie może trafić do miasta Kutna, bo [jedzie] w innym kierunku i wraca. Przychodzi na podwórko. Uciekam przed nim, żeby mnie nie [złapał] – on za mną. Towarzystwo siedzi, ja jeszcze w kuchni. On za mną, wyciąga pistolet i mówi do mnie po niemiecku:
Sie oder ich? Byłem zaskoczony – nie wiem, czy uciec do pokoju, czy się z nim ambarasować. Nie zdążę uciec i strzeli [do] mnie przez drzwi – przecież może mnie poranić albo zabić. Odwróciłem się, wykręciłem go za rękę i zabrałem mu ten pistolet. Jego towarzystwo na podwórzu oczekiwało, co się dalej stanie, a na górze była żandarmeria i wszystko wiedzieli. Zaraz oddałem pistolet Niemce, bo już wiem, że będzie ambaras. Na drugi dzień jestem w terenie z pocztą, wybieram pocztę ze skrzynki. Żandarmi jadą na rowerach i mówią do mnie: „Coś ty tam narobił? Coś ty narobił?” i żebym przyszedł na posterunek. Kiedy przyszedłem na posterunek, to już protokół piszą. Ale nie rozumiałem, co w tym protokóle jest, bo to przecież po niemiecku. Wobec tego tylko czułem, że to jest protokół sporządzony do prokuratury do Kutna. Nie miałem innego wyjścia i zacząłem się konsultować z jedną panią, która miała bliską znajomość z żandarmem z tej samej komendy, ale z innego terenu. On mówi, że najlepiej, żeby mnie nie było (powiedziała mnie to). Przy samej granicy był brat mojej matki, pracował w mleczarni. Pojechałem do niego i mówię: „Wujku, jest źle. Sytuacja taka, że muszę uciekać, bo to się źle może skończyć”. Porozumiał się z jednym człowiekiem, co mieszkał nad samą granicą i mówi: „Dobrze, jutro cię zabierze, ale dzisiaj już musisz jechać”. Rozwiozłem jeszcze pocztę, ale szybko zakończyłem swój czas rozwożenia. Na poczcie mnie nie kontrolowali, że wcześniej wróciłem – [listy] zostały rozwiezione, to dobrze. Ten człowiek przy granicy zabrał mnie do siebie. Przesiedziałem u niego jeden dzień i wieczorem podprowadził mnie do granicy, do gospodarzy, których gospodarstwo było ostatnie przy samej granicy. Pokazuje mi wieczorem – tam na drodze stoi straż. Już był śnieg, już chrupało na polach – trochę było niebezpiecznie. Ale pamiętam, [że] żyto było zielone i trochę podmarznięte. Wyprowadzili mnie w pole i teraz trzeba tak [iść], żeby zniknąć z pola widzenia straży. Było już ciemno, ale [dalej] było widać murowany budynek – [trzeba] żebym się do [niego] dostał. Jakoś spokojnie przeszedłem granicę, dostałem się do tego budynku. Tam już byli chyba powiadomieni, [bo] przyjęli mnie. Czarny chleb ze skwarkami i kawa to była kolacja. Maszerowałem polem pod Sochaczew, niebezpiecznie bez dokumentów było. Przeciąłem drogę do Łowicza. Tam też miałem rodzinę, więc byłem już kierowany. Ci z rodziny mówią: „Dobrze, [tu] się zatrzymasz, a my będziemy się starali jakoś pomóc. Gdzie chcesz się dostać?”. „Do Warszawy” – w Warszawie też miałem rodzinę, szwagier mojego ojca był przed wojną policjantem w Wielkopolsce. Później jakoś się dostał do Warszawy i w Warszawie też był polskim policjantem. Ale był też oficerem w AK. Miejscowość, gdzie dotarłem, to było Rybno. [Mój] kuzyn, [który] też na poczcie pracował, mówi: „Będziemy poszukiwać” (poszukiwał tego policjanta). [Wujek] nazywał się Lewandowski. Dlatego dał mi potem to nazwisko, że to on mnie usynowił – na [wszelki] wypadek jestem jego synem. Znaleźliśmy go – to był chyba 13. komisariat na Woli, jak się nie mylę. Przyjechał do Sochaczewa. Wziął z komendy rower i przyjechał do Rybna. Zabrał mnie na rower, przyjechaliśmy do Sochaczewa. Założył [mi] kajdanki, wepchnął mnie do pociągu i tak przyjechałem do Warszawy. Jak przyjechałem, włosy mi stanęły dęba! Przecież, jak wynikało z tego [co widziałem], mysz by się nie przecisnęła na dworcu, bo tak był obstawiony żandarmerią! Ale nie doczepiali się do [wujka], bo policjant – może jakiegoś złodziejaszka chwycił. [Wsiedliśmy] do tramwaju i jedziemy na ulicę Gostyńską, bo tam mieszkał. Dał mi sygnał, że mam wychodzić, jak [powie]. Rozkuł mnie po cichu i wyszedłem. Mam iść pierwszy. Szedłem pierwszy, ale nie wiem gdzie, pod który numer. Dopiero dał mi sygnał, skręciłem w bramę i się u nich zatrzymałem. To był koniec listopada. Przebywałem tam cztery miesiące w [latach] 1943–1944. Różnie bywało. [Wujek] zabierał mnie na komendę i tam zamykał mnie do celi z uwagi na to, [że] były obstawy ulic. Na Woli było okropnie. Ale zwróciłem mu uwagę: „Niech mnie wujek nie zamyka”, bo poszedł w teren, a tu do komendy przyjechała żandarmeria. Pamiętam, deszcz padał, a oni okropnie wyglądali, bo [byli] w takich ciemnych płaszczach – z boku było widać. Mogli każdego jednego więźnia wziąć za zakładnikai policja musiałaby wydać. Ale nie wiem, jakie tam sprawy były, bo w policji było [dużo] i Ukraińców, i folksdojczów, tak że trudno coś powiedzieć.
- Dlaczego pan nie zostawał w domu?
Z obawy na obławy, bo Niemcy blokowali ulice i przeszukiwali domy, a ja nigdzie nie pracowałem i nie miałem jeszcze dokumentów.
- Co później zrobił pana wujek?
Dostałem dokumenty: metrykę urodzenia, fotografię... [Na metryce] podpisany był ksiądz Pierzchała. Była wydana w [Kościele] Świętej Trójcy (nie przypominam sobie dokładnie, ale chyba) w Równym. A tam już wywiad wywędrować nie mógł, bo byli tam Rosjanie w tym czasie (to był marzec czy styczeń). Kiedy miałem takie dokumenty, postanowiono, żeby złożyć wniosek o kenkartę. Nie wiem, może to była próba, ale w każdym bądź razie to było zalecenie z AK na Kole. Byłem właśnie na Kole po te dokumenty. Postanowiono, żebym złożył podanie. Złożyłem podanie o kenkartę do magistratu na obecnym Placu Teatralnym (nie wiem, jak to się dawniej nazywało) i po miesiącu czasu zgłosiłem się tam. Chciałem zrobić wywiad, co to będzie, ale jedna z urzędniczek mówi: „Proszę pana, musi się pan zgłosić jeszcze do pałacu Brühla”. Wtedy rozumiałem o co chodzi. Popatrzyłem gdzie jest pałac Brühla i co tam jest. Przecież ze dwieście metrów od pałacu wszystkie domy najeżone były automatami! Tylko wejście było, ale wyjścia to już nie! Zrezygnowałem z dalszego dochodzenia w sprawie tego dokumentu. Wujek mówi: „Nie ma innego wyjścia, tu są takie obławy, to już trzeba będzie iść do lasu, do partyzantki”. [Mój] wujek to była rodzina mojego ojca, a ja nawiązałem kontakt z rodziną mojej żony, Krystyny. Myśmy się jeszcze przed wojną znali, odwiedzałem ich na Chłodnej. Powiedziałem im, że pewno wywędruję do partyzantki. Ale jej ojciec to był człowiek bardzo zrównoważony, przeszedł też już I wojnę. Pięścią w stół uderzył i mówi: „Nigdzie nie pójdziesz, do żadnej partyzantki, bo oni cię nie znają i ty ich nie znasz! Nie wiadomo do jakiej partyzantki trafisz”. Tak zostało. Szwagier tatusia nawiązał kontakt ze mną i [załatwił] mi pracę w jednym z prywatnych sklepów na Bagnie. Pracowałem tam jako sprzedawca. Była tam galanteria metalowa. Było nas troje: szef, siostra jego żony i ja.
Mieszkałem najpierw na ulicy Gostyńskiej, później na Chłodnej u żony, ale opuszczałem [mieszkanie], bo obawiałem się, żeby kogoś z rodziny nie napotkała jakaś nieprzyjemność. Zawsze uważałem. Prosiłem nieraz tego właściciela sklepu (mieliśmy do siebie duże zaufanie) i zamykał mnie w pakamerze – tam też mieszkałem. Zamknął mnie, miałem tam książki, zrobiłem sobie jakąś kolację i spałem do rana. Rano trzeba było wysypać trocinami sklep, bo to nie była podłoga, tylko beton. Przydawałem się jemu, dlatego że w tym podwórzu mieścił się szewc, który pracował raczej dla niemieckich kolejarzy. Naprawiał buty i [Niemcy] tam przyjeżdżali też do sklepu, to po kłódki, to po jakieś łańcuszki, to po zamki do walizek. Zawsze jakoś tym językiem niemieckim się posługiwałem. Miałem raz taki wypadek. Przyjechali [Niemcy]. [Do sklepu] przyszedł Niemiec, kłódki brał czy coś. Stał samochód, [bo] przyjechali samochodem osobowym. On załatwiał w sklepie, a samochód stał przed sklepem, trochę dalej. Przychodzi trzech i pukają w szybę. Niemiec otwiera i pyta się, co jest, a oni się pakują, pistolety do głowy, [jeden] z tyłu, drugi z drugiej strony: „Masz jechać!” Pamiętam, że ten samochód [aż] rwał, bo Niemiec ze strachu się trząsł i trzymał nogę na gazie. Wyprowadzili go, wypuścili i nie robili żadnego hałasu, tylko zabrali samochód i pojechali w swoją stronę. To byli chłopcy z AK. [Niemiec] wyszedł [i mówi], że
Auto geklaut, że samochód został skradziony. Zabrali się i poszli.
- Czy był pan w konspiracji? Czy w Warszawie poznał pan ludzi, którzy wprowadzili pana do konspiracji? Mówił pan, że pana wujek był w AK.
Tak, oczywiście. Mój brat cioteczny też, (mieszka [obecnie] na Szlenkierów), też właśnie był w AK. Byłem wciągnięty w tę konspirację, tylko może z uwagi na młody wiek oni zawsze ostrożniej podchodzili do sprawy. [...] Wujek [też był w konspiracji], ale z policjantami mnie nie zapoznawał. Mówił mi [o tym] albo mnie zabierał i chodziłem z nim po terenie, dlatego że kiedy przyjeżdżali szmuglerzy i potem na węzłach tramwajowych wsiadali do tramwajów, to niektórzy policjanci im odbierali [towar]. Inni czuwali nad tym, żeby ci policjanci nie odbierali. Byli tacy folksdojcze czy jacyś Ukraińcy, co właśnie... Potem była jakaś cicha egzekucja [na] takich, to nie ulega wątpliwości. Wujek mi to mówił, tylko że zginął w masakrze na Woli. Gdybym ja tam mieszkał, to byśmy tu dziś na pewno nie rozmawiali.
- W jaki sposób pan został wciągnięty do konspiracji? Jak to wyglądało? Czy miał pan jakieś szkolenia?
Nie. Mój brat cioteczny chodził na szkolenia, ale ja nie chodziłem. Ja wiem... może byłem przysposobiony do partyzantki, do lasu... Już nie pamiętam, jak to wyglądało. W każdym bądź razie, kiedy mnie zastało [Powstanie], to nie zdążyłem przejść (miałem przejść na Gostyńską). Zostałem właśnie tam, na Bagnie. Mój szef też był w AK, tylko się nie wydawał.
- Jak pan pamięta wybuch Powstania? A jeszcze chwileczkę przed Powstaniem – jak pan pamięta Warszawę z tego czasu? Nie był pan Warszawiakiem, więc dla pana była to pewnie duża różnica z takiej cichej miejscowości przenieść się do Warszawy, gdzie była okupacja, Niemcy na ulicach. Jak to wyglądało z pana punktu widzenia?
Byłem trochę zaskoczony, bo znałem Warszawę tylko z opowiadań, a tak to w trakcie, kiedy już pracowałem, poznawałem Warszawę więcej, bo musiałem nieraz wyjechać. [Czasami] musiałem komuś zawieźć tace posrebrzane, to jakąś walizkę noży stołowych – to wszystko trzeba było bardzo ostrożnie. Były takie sytuacje, że w biegu z tramwaju trzeba było wyskakiwać. Na przykład jak mieszkałem na Chłodnej, wsiadam w tramwaj i jest sygnał, krzyk... Tak czy inaczej żandarmeria była przecież w budynku na rogu Żelaznej i Chłodnej, [który] stoi do dziś dnia (tylko jest tam sklep „Marta”). Jeszcze patrzyłem – był tam bunkier, gdzie zawsze siedział jakiś Niemiec z karabinem maszynowym. W biegu się wyskakiwało. Trzeba było zmylić ulicę i uciekać, bo oni zatrzymywali i [przeszukiwali] tramwaje i ludzie.
Tak! Rewidowali... Wrócę jeszcze do tego, jak mieszkałem na Gostyńskiej. Przyjechałem w odwiedziny do rodziny, do żony. To było w niedzielę. Ona wtedy [była] panienką, uczyła się. Odprowadziła mnie do bramy i pożegnaliśmy się. Wsiadłem w „szesnastkę” (akurat chodził tam tramwaj [numer] 16) i tramwaj przystanął tam, [gdzie] po prawej stronie jest dom towarowy na rogu Wolskiej i Młynarskiej. Po lewej stronie (pamiętam do dziś dnia) [był] mały budyneczek, na tyłach kwiaciarnia. Jak tramwaj stanął, obok tramwaju podjeżdża buda – od razu ręce do góry i wszystkich, którzy stoją na przystanku, rewidują. Ja zawsze stałem... Nigdy nie siadałem w środku, tylko stałem na pomoście, zawsze w pogotowiu, żeby można było uciekać. Już zacząłem palić papierosy. Tak palę papierosa na pomoście tramwajowym i decyduję: robić skok, czy zostawić wszystko w spokoju? Pamiętam, że [żandarm] z tej budy tylko tak filuternie spojrzał na mnie z samochodu, bo to blisko przecież (jeden nie wychodził, tylko tam siedział) i dałem spokój. Ale gdybym był wyskoczył, to nie uciekłbym, bo miałem się skierować właśnie koło tych domków. Była tam zajezdnia tramwajowa na Młynarskiej i tam właśnie chciałem uciekać, ale zdecydowałem, że nie. Tramwaj pomaleńku ruszył i dopiero ogarnął mnie strach, jak był następny przystanek.
- Jak pan pamięta wybuch Powstania?
Wybuch Powstania. Pamiętam, jechałem rano do pracy tramwajem, bo wtedy nocowałem chyba na Gostyńskiej...Wrócę jeszcze do takiej sytuacji. Tam w podwórzu był wdowiec. Żona mu zmarła, jego córki gdzieś miały sklepy, a on mieszkał sam. Ale miał astmę i nie mógł spać pod ciepłym okryciem, bo go dusiło. Ciotka mnie z nim zapoznała, zaprzyjaźnił się ze mną. Spał na kozetce, był piecyk na drzewo i w nocy zawsze tam podpalałem, żeby było jako tako ciepło, więc był zadowolony i bardzo mnie doceniał, że mu takie usługi spełniam. Mieszkałem u niego na takie okresowo. Jadę do pracy tramwajem, a tu syrena. Była jedenasta i zrozumiałem, że to było odwołanie. Ale to nie był nalot, bo jeżeli chodzi o nalot, to była inna [syrena]. Tak sobie myślę – przecież nie było nalotu, nie było syreny, że nalot, a jest odwołanie. Przyjeżdżam, a już się zaczyna robić ruch i mój szef mówi: „Tu jest niebezpiecznie, musimy się zabezpieczyć. Idźcie na plac Żelaznej Bramy, może tam jeszcze jakąś słoninę kupicie albo coś [innego]”. Już się tu organizują, już wózki jakieś zwożą. Jak myśmy poszli na plac Żelaznej Bramy, tak patrzę: już chłopcy idą, harcerze idą w mundurkach.
Tak, tak, 1 sierpnia. Mówię: „Aha, już się zaczęło”. Samochody niemieckie z wojskiem uciekają z Pragi przez plac Żelaznej Bramy, ale nam nic nie robili! Później z żoną szefa żeśmy uciekli do parku, bo była strzelanina. Dużo Niemców uciekło do Ogrodu Saskiego i tam się za drzewami usadowili. Żona nie decydowała się iść, to wysłała mnie, żebym poszedł i powiedział, że jest tutaj, przy Żelaznej Bramie pod tym i tym numerem. Wróciłem na Bagno i tam zostaliśmy zorganizowani właśnie przez porucznika „Siwka” do penetracji sklepów. [Braliśmy] co się tylko da: czy to będzie ropa czy benzyna, przeważnie chodziło nam o siarkę, pamiętam. Myśmy z chłopcami mieli wózek i jeden z poruczników z automatem prowadził nas po sklepach – tam żeśmy rekwirowali to, co było potrzebne. Na Pańskiej był dom bombardowany w 1939 roku przez lotnictwo niemieckie, był zniszczony. Tam był obstrzał z PAST-y, tak że [trzeba było] bardzo ostrożnie, [bo] kto się poruszał, to strzelali. Porucznik mówi tak: „Ustawimy się i dam sygnał”. Zaczął walić z automatu widocznie dlatego, żeby postraszyć Niemców, żeby się schowali, a my przez ten czas hop! i żeśmy [przeskoczyli]. Zdążyliśmy przeskoczyć, a tu za nami tylko po cegłach kurz został! Tak że myśmy dostarczali towar, ale broni nie było żadnej.
Dostarczaliśmy ropę na Zielną do punktu AK, gdzie Niemców właśnie chcieli wykurzyć z PAST-y, bo był za duży obstrzał. Wtedy mówię – broni nie ma i proszę dowództwo, czy mogę pójść na Stare Miasto do rodziny (tam siostra żony mieszkała). Przedostałem się tam. Było tam bardzo dużo mieszkańców Woli. Gdzie tylko kto mógł, pouciekał. Z Woli się przedostawali i ze Śródmieścia. Jakoś się na tym placu Krasińskich przecisnąłem, pamiętam, i dostałem się na ulicę Kościelną.
To był chyba 3 czy 4 sierpnia – daty się już wtedy gubiły. Odnalazłem [ich], więc wszyscy byli ucieszeni, że się tam znajdujemy i wypytywali o rodzinę. Wiedziałem, że Krystyna jest na Woli, bo mój szef zaczął szukać żony. Znał adres i jakoś dotarł na Chłodną. Zastał jeszcze na Chłodnej ojca Krystyny i powiedział mnie, jak wygląda sprawa z rodziną. To samo powiedziałem na Starym Mieście. Mój wujek stał w bramie z opaską, to był przedwojenny oficer. Jeszcze z nim rozmawiałem – młody chłopak byłem, to co mogłem powiedzieć, człowiek się spodziewał wyzwolenia. Co mogłem wiedzieć o Ruskich? Słyszałem działa, jak grzmiały gdzieś za Pragą. Mówię: „Wujku, jak już Rosjanie nas wyzwolą, to pójdziemy na Berlin”. Nic nie mówił, bo co miał mówić. Miał może swoje problemy. Co mogłem wiedzieć – jedni wrogowie ustępowali, a drudzy nadchodzili, to jest inna kwestia. Dopiero człowiek z historii się dowiadywał o tym.
Dostałem ekwipunek małą paczkę żywności – siostra żony przypięła mi na guziku i mówi: „To jest twoja żelazna porcja”. Wywędrowałem stamtąd, bo chciałem się dostać z powrotem pod PAST-ę do swoich. Dobijam do Elektoralnej i już nie mogę dalej iść. Na Elektoralnej było kiedyś Ministerstwo Handlu Wewnętrznego czy coś takiego. Portier tam chodził po podwórzu, trochę ludzi było... Znów myślę, żeby się dostać na Stare Miasto. Piwnicami dochodzę do Orlej. Widzę, co się dzieje. Tam mi ludzie tłumaczą, że mogę przejść tunelami do Orlej i Orlą, bo już tutaj nigdzie dalej. A Niemcy w koło obeszli plac Żelaznej Bramy, złączyli się w Ogrodzie Saskim, doszli do Szpitala Maltańskiego (tam był szpital Maltański, pamiętam). Wszystkie siostry czy pielęgniarki w białych kitlach przebiegły przez plac Bankowy i schroniły się w piwnicach właśnie w tym ministerstwie. Myślę, że może się jeszcze gdzieś przedostanę. [Patrzę], jak to wygląda, a Niemcy już byli przecież na Elektoralnej. Jakiś powstaniec wyskoczył, miał zawinięte rękawy i przykrytą opaskę. Niemiec nie zauważył go. Był taki obrazek, [że] klęczał na jednym kolanie z karabinem, a [powstaniec] nie wiedząc co [robić], przeskoczył przez ten karabin i ucieka prosto Orlą. Niemiec nie strzelał, tylko cofnął się i mówi:
Polonische Banditen, Polonische Banditen! A to był wermachtowiec. Jak Niemcy weszli na podwórze, to wszystkich z piwnicy wyrzucili:
Alles raus! [Ludzie] wychodzą. Dali spokój, bo widzą, że w białych kitlach. Byli wszyscy pomieszani – i matki z dziećmi, i mężczyźni (za dużo mężczyzn to tam nie było). Na ulicę, na ulicę i dalej, dalej nas popędzali! Nie było już żadnego odwrotu. Wehrmacht był jeszcze jakoś troszeczkę jak gdyby pobłażliwy w takich sytuacjach. Dochodzimy do kościoła Świętego Karola Boromeusza na Chłodnej (teraz się inaczej nazywa ten kościół). Jeden z wehrmachtowców:
Komm! Komm! tak mnie, jednego i drugiego – wywołuje nas. [Myślę] – oni nas rozstrzelą, bo tu jest okropna strzelanina z Hal Mirowskich. Po prawej stronie ulicy byli Ukraińcy. To wściekli żołnierze – mieli czerwone apaszki, pełno naboi. Koło tego kościoła było okropnie, bo ci z Wehrmachtu znów chodzili z pochodniami i palili w piwnicach, w domach, w oknach, to ludzie uciekali. [Gdy] uciekali, to Ukraińcy strzelali lub bili ich. Temu Niemcowi, co nas wywołał, chodziło o to, żeby wyważyć drzwi w mieszkaniu i na te drzwi kazał nam położyć rannego niemieckiego żołnierza. Nieśliśmy go. Ich samochód był zasłonięty przed obstrzałem. Stał za Kościołem Świętego Karola Boromeusza, tam jest też figurka – [stał] tuż koło [niej]. Taka moja pamięć, że właśnie tam żeśmy składali tego żołnierza niemieckiego do samochodu, do dżipa go zsunęliśmy. Wtedy on mówi:
Gut, raus (że dobrze) i odprawił nas, a tu cały szereg ludzi wędruje. Myśmy pomiędzy tymi ludźmi poszli. Dziwiłem się, bo stał jeden z AK (nie wiem, czy jego tam postawili, czy bał się uciekać), był w furażerce i jeszcze mu tutaj granat wisiał – tak spacerował. Przecież mógł się wmieszać w tłum ludzi, bo z grupą, to wzięliby go do niewoli, a jednego to mogli zabić. Zostawili go tam z tym granatem... Zdziwienie, ale nie było czasu się nad tym zastanawiać. Wpędzili nas potem do kościoła Świętego Wojciecha na ulicy Wolskiej. Ale okropnie było tam z Ukraińcami, to jest nie do zapomnienia... To była ukraińska dywizja SS.
- Co oni robili, co pan pamięta?
Tam nie było wolno spojrzeć, bo jak tylko człowiek się patrzył na nich, to zabierali. Gdy mu się podobały jakieś buty (bo była taka sytuacja, że ktoś się w eleganckie buty, oficerki [ubrał]) czy jakiś zegarek zauważyli, to do bramy wciągnęli go, zabili, zabrali co chcieli i w porządku! Kto tam dochodzenie jakie robił? [...]
W kościele myśmy nie mieli nadziei, że wyjdziemy, bo przecież wszystko było obstawione. Od ulicy Sokołowskiej byli Niemcy z karabinem maszynowym i kto by się ruszył, to od razu strzelali. Przez całą noc przesiedzieliśmy tam, a raczej staliśmy, bo tam nie było miejsca, żeby siedzieć. Na środku było wiele cukru i kto chciał, to do tego cukru miał dostęp. Myśmy się wpakowali do piwnicy i żeśmy siedzieli na takich czarnych trumnach – to było jedno miejsce do siedzenia w tym czasie! To były dekoracyjne trumny na jakieś święta w kościele przyszykowane. Rano wszystkich wyprowadzają. Były tam i kobiety, i dzieci... Wszystkich wyprowadzają na Dworzec Zachodni, do wagonów i do Pruszkowa. Z Pruszkowa znów nas załadowano w wagony i wywożą nas. Jaki kierunek – kto wie, w każdym bądź razie jedziemy na Koluszki, na Łódź. Jest strzelanina podczas transportu. W naszym wagonie jednego człowieka zabili, ale kto strzelał, to nie wiem. Myśleliśmy, że to na pewno partyzanci, bo z zewnątrz były te strzały. A przecież konwojenci byli na początku czy na końcu, wagony też pozamykane... Przyjeżdżamy do Ostrowa Wielkopolskiego. Staliśmy tam jeden dzień. Nie wypuszczano nas w ogóle, ani do wody, ani nic. Potem niektórzy z tych Niemców, konwojentów nam powiedzieli, że mieli i rozmowy, bo myśmy byli kierowani do obozu do Oświęcimia. Były przetargi i nas do Brzegu wywieźli. W Brzegu nas wyładowali, na rynek, Niemców zebrali i kto chciał, to brał tych naszych z Warszawy do rolników. Ich informowali w ten sposób, że jesteśmy uciekinierami przed bolszewikami. My im nie wyjawialiśmy sytuacji, że uciekamy przed bolszewikami, bo to było niemożliwe. [...]Później nas wywieziono do Milicza. W Miliczu nas zakwaterowano w kaplicy Świętej Anny (chyba stoi do dziś dnia). Nazywali to Anna Kapelle. Było nas tam trzysta osób, Warszawiaków. Między innymi był tam znany również Henryk Mościcki, brat stryjeczny naszego prezydenta. Myśmy się władowali na chór i on też z nami tam był. Dlaczego? Dlatego że powietrze było tam zawsze cieplejsze, cieplej było. A reszta osób była na [dole]. Byli ludzie, [niektórzy] przyzwyczajeni, że mieli dobre warunki domowe, był prysznic, wanna i tak dalej. Był taki profesor, co w ogóle nie dawał sobie rady z sobą. Myśmy się tam trochę śmiali z niego, że powinien nogi umyć. Ale co tam były za warunki? Myśmy sobie jakoś radzili, bo jeden trzymał siatkę do góry, a myśmy pod drutami się wieczorem przesmyknęli. Był staw i koło stawu domek – tam byli w niewoli Francuzi. Nie byli wcale chronieni, tylko sami mieszkali i nieraz tak troszkę za nami [wołali], ale trudno było się porozumieć. Myśmy się tam wykąpali, wyprali i przyszliśmy z powrotem. Ale były takie historie, że jeden z panów mówi, że się nie przedostanie, a też chciał iść z nami. Trudno było go zabrać. My młodzi, takie smyki, jeszcze żeśmy się przedostali, a on taki gruby zawadził się o tę siatkę i później ani do przodu, ani do tyłu. Wachmani Niemcy go zbili.
Byliśmy tam do stycznia 1945. To był wrzesień, październik, listopad, grudzień i styczeń. Jak Sowieci nachodzili, to nas wypędzono stamtąd i na zachód nas transportowali (piechotą). Była zima, mróz. Jak nas zapędzili do jakiegoś miasteczka na Śląsku, do Bautzen, pamiętam, to weszliśmy do korytarza, a Niemcy nas wypędzili [stamtąd]. W mróz całą noc żeśmy stali na dworze, bo jak ktoś wszedł do korytarza, pukał nogami, żeby mu cieplej było, to był hałas – oni wychodzili z pistoletami w garści i nas wypędzali na dwór. Doszliśmy [później] do Zgorzelca. W Zgorzelcu też fatalnie się z nami Niemcy obchodzili. Może ten Wschód nas tak nie dotknął, co Zachód. Niemcy nas poganiali. Jedni i drudzy – wrogowie, ale to od Niemców żeśmy dosyć wycierpieli. [Potem] do Żytawy. Żytawa to po niemiecku Zittau. Była tam fabryka „Zittwerke” – tam były rozmontowywane maszyny i wywożone w góry Harzu do Halberstadtu. Sowieci już tam podchodzili, strzelali, to było widać i słychać. Nas w drugiej turze wywieźli do Halberstadtu. Miejscowość była przy samym Halberstadcie, to była stacyjka, niby robocza – nazywali to Kamerun. Jakieś dwa kilometry [dalej] była wioska niemiecka, pola i wszystko tam było obstawione przez SS. Wszystko wędrowało po ulicach, drogach. Do tej wioski nawet trudno się było dostać, żeby coś ukraść czy skombinować do jedzenia. Obiad to była woda i kawałek suszonej kapusty, nic więcej.
- Jak długo jeszcze pan jeździł po świecie zanim pan wrócił do Polski?
Zaraz skończę. W tej fabryce żeśmy [pracowali] w sztolni. To wszystko w sztolni – góry porozbijane przez jeńców z obozu koncentracyjnego. Obóz [koncentracyjny] był obok – nawet nie wiedzieliśmy gdzie, tylko żeśmy to widzieli, bo był tam okropny smród, fetor taki, że jak się wstało rano, to [były] kłęby dymu. Niemcy chyba zwłoki palili, bo ten dym był już taki przesycony, że nie mógł wyżej iść (to był wąwóz) i tylko czubki świerków było widać, a tak to dym kłębił się po [ziemi]. Było dużo jeńców włoskich z armii Badoglia – strasznie [to] przeklinali. Myśmy ustawiali maszyny na korytarzach sztolni. Podałem się tam za elektryka, choć nie miałem żadnych kwalifikacji, przecież kiedy można było to uzyskać? Kułem rowy, kanały do przewodów elektrycznych w ścianach. Był tam trochę zaprzyjaźniony majster, który zawsze nas ostrzegał przed kontrolą – tak się pilnował, żeby się nie dostać na front wschodni. Nieraz coś przyniósł z kuchni, była taka historia. Myśmy do Niemców nie mieli zaufania, ale nieraz przyniósł (to było kilka razy) ryż w gazecie. Z tym tuszem też się zjadło i nic człowiekowi nie szkodziło. Oczywiście myśmy się podzielili, bo [jak] przyniósł, to położył za maszynę dla grupy. Miałem taki przypadek... Przepustka była małej wielkości i z pasem. [...] Jak tej przepustki się nie pokazało, to nie wpuścili albo nie wypuścili – można było tam zostać i z głodu umrzeć. Co się dzieje? Miałem zapiętą tą przepustkę w kieszonce na agrafkę, ale koniec agrafki się skrzywił. Nie mogłem wyjąć, a tutaj:
Weiter, weiter, weiter! – idźcie do roboty i tak wkoło. Zawsze przy każdym wejściu stał esesman z bronią i wehrmachtowiec. Pchnął mnie i po niemiecku powiedział:
Du sollst wie der Hund marschieren. – „Masz maszerować jak pies!” (wkoło niego). Takie upodlenie! Wyjmuje pistolet i trzyma, dopóki nie wyrwałem tej przepustki. Wziąłem [ją] w zęby i później mu pokazuję. Każe mi wstać:
Nur gut! Jeszcze wziął i pchnął mnie. Poleciałem i przewróciłem się na tory (były tam tory, pociąg wjeżdżał, przywoził różne towary, maszyny i tak dalej). Mówi po niemiecku, mógł mnie
erschieβen, ale jestem
zu jung, czyli za młody, to jeszcze jestem potrzebny do roboty. Chłopaki mnie poklepali i pocieszyli: „Dobrze, że ci się tak upiekło”. Potem mnie zapraszali na obiad (mieli taki rów, gdy pouciekali z pracy i [byli] w tym rowie), a ja tak w żarcie mówię: „Jaki obiad?”, a oni trawę w rowie gotowali. Ale w tej sztolni to co się tam nie wyrabiało! Przecież jeszcze byli i warszawiacy... ale ci, co byli w obozie [koncentracyjnym], to mieli różne choroby. Jak poszedł na latrynę, to gdy Niemcy wpadli. Kto nie zdążył uciec, to się utopił, nie ulega wątpliwości. Naraz rzucili z samolotów kartki żywnościowe. Pozbieraliśmy, ale nikt nie korzystał z tego. Amerykanie zrzucili te kartki. W niedzielę był nalot. Tylko godzinę było nalotu – zbili bombami cały Halberstadt! Masa ludzi pouciekała z miasta do sztolni i się tam skryła, schowała. To było w niedzielę. Mówię do kolegi: „Trochę jest rozluźnienia. Wiesz co, może pójdziemy gdzie na wieś, coś się tam skombinuje. Może jakich Polaków tam spotkamy”. Był taki grzbiet wzniesienia porośnięty lasem, czuliśmy, że nim jest gdzieś wioska może. Myśmy dochodzili do tego grzbietu, a tu strzelanina! Patrzymy, a tu strzelają do siebie jakieś czołgi. Mówimy: „Wracamy!” Wróciliśmy, patrzymy, a tu po polu idą żołnierze. Tego nigdy się nie wiedziało, ani w polskim wojsku, ani w niemieckim: mieli radiotelefony, takie rózgi – anteny i idą po polu...
- Co się działo na tym polu?
Tam się zetknęły dwa czołgi, jeden niemiecki a jeden amerykański. Amerykanie przybyli do tego obozu i do miasta, do Halberstadtu – zajęli [go]. Tego samego wieczoru – już wiemy, co jest i [idziemy] do miasta. Patrzymy i mówimy: „Ojej, jak Niemcy uciekają, ale są strasznie brudni po tym froncie!” A to nie byli Niemcy, tylko Murzyni amerykańscy! Na rogu stał żołnierz amerykański i pokazuje [coś]. Myśmy nie rozumieli, bo [mówi]:
clock, clock, a była tylko godzina do dziewiątej. Żeśmy się dostali do magazynu, cośmy mogli znaleźć, to [wzięliśmy]. Tam i Rosjan było dużo i [innych] narodowości. Były sery – jeszcze takich serów nie widziałem, większe jak koła od wozu! Rosjanie je wytaczali do siebie do obozu. Mówimy, żeby nam dali trochę: „O nie!”
- Proszę powiedzieć, jak pan wrócił do Polski.
Po wyzwoleniu Amerykanie się nami bardzo opiekowali. Inna rzecz, że w Halberstadcie był też Amerykanin polskiego pochodzenia, tak że myśmy dostali samochody niemieckie do wożenia prowiantu. Kazał wypisać sekretarce pismo, niemiecka policja musiała podstemplować i mogliśmy sobie wziąć jakikolwiek samochód, tylko było dużo zepsutych. Potem nam wydali przepustki, że nie wolno nam się oddalać [więcej] jak sześć kilometrów od obozu. Chodziło o to, że Amerykanie podzielili się terenem z Rosjanami. Nas wycofywali na zachód. Kto chciał, to został. Wycofywali nas w rejon Hannover, Hildesheim, Göttingen, Kreiensen – w tamte okolice, wszystkich Polaków, którzy tylko [chcieli]. Te tereny objęli potem Anglicy. Amerykanie się wycofali na południe, a Rosjanie zajęli właśnie teren Halberstadt i tam powstało potem NRD. Siedzieliśmy w obozie polskim i różnie to było...
- Chciałabym prosić, żeby pan w skrócie opowiedział, jak pan wrócił do Polski, do Warszawy.
Potem zapisałem się na transport. Była historia tego rodzaju, że robotnik pojechał, urzędnik i oficer pojechał, a my się będziemy bać?! Jedziemy do Polski, oczywiście! Dostałem jeszcze list z domu (bo [wcześniej] pisałem), żeby przyjechać. Przyjechałem w swoje miejsce, tam gdzie byłem meldowany. Mówię do przewodniczącego gminy, żeby mnie zameldowali, a on mówi: „Panie Lońku, po co panu meldunek? Pan jest, pan ma tu kartotekę”. Wziął przestawił i mówi: „Panie, niech pan się nigdzie nie [melduje]. Spokojnie, nigdzie się nie pokazywać, nigdzie się nie meldować!”. Tak mi poradził i bardzo dobrze!
- Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego i pana udziału w Powstaniu?
Za dużego udziału w tym nie miałem. Rzeczywiście, gdyby była broń, to by może była rozdana i inaczej zorganizowane. Jak kilku odważnych, którzy mieli broń, przedostawało się do budynku PAST-y i próbowało Niemców wykurzyć, to co innego. Potem już dochodziły inne oddziały, to może tak, [ale] z początku to były trudności z porozumiewaniem się. Na przykład w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego była komenda i też się wycofała, bo już nie mieli czym [się bronić]. Byli już wkoło [otoczeni].
- Pytam o pana osobiste zdanie na ten temat.
To było dążenie, żeby jakoś ta Polska była. Miało się taką nadzieję, że pokona się Niemców. Nie wiadomo kto i jak później tą Warszawą będzie zarządzał, ale to była inna sytuacja... Na początku, pierwsze dwa dni, był taki entuzjazm, że już jesteśmy w wolnej Warszawie, ale później to już naprawdę była makabra, tylu zabitych. Tak że człowiek tracił ducha i nie wiadomo, jak wybrnąć z tej sytuacji. Całe szczęście, że o takich dokumentach jeszcze się wymigałem z rozstrzelania, że [mi] to wyszło. Inaczej to albo byliby nas porozwalali, tak jak to robili na Placu Teatralnym esesmani: zabrał dowód, w głowę i na dół. To przecież nonsens, że prezydent Warszawy zgodził się zabawy robić na tym placu – to jest nie do pojęcia! My pamiętamy, ale młodzi nie pamiętają tego, nie są zapoznani, że to taka czy inna sytuacja była – byli ludzie, zginęli i tak dalej. W okolicach Placu Teatralnego była trudna sprawa. To samo było i na Woli. Kto tylko mógł się przedostać w inne okolice, [robił to]. Przecież jak spędzili tych ludzi na Woli: wszystkich i nie było, że mama, tata czy dzieci... [Mojej żony] tata też zginął. Na Chłodnej był rentgen, tam na sali ranni. Jak żona opowiadała, tata nie chciał się wycofać, bo miał opiekę nad rannymi powstańcami – zrobili szpitalik u Rentgena. Weszli [Niemcy]:
Hände hoch! i na oczach [ludzi] zabili żony ojca! Do dziś dnia nie wiemy, gdzie jest pochowany... Idziemy na Wolę i na każdym grobie z NN [świeczkę] zapalamy.
Warszawa, 4 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich