Wanda Grodzińska „Bimbuś” „Janka”
Wanda Grodzińska, urodzona 6 listopada 1926 roku, Białowieża, pseudonim „Bimbuś”, „Janka”.
- Czy miała pani jakiś stopień?
Żaden.
- Do jakiego ugrupowania pani należała ?
Ja należałam do grupy wykonawczej przy „Pasiece” Szarych Szeregów. To się mieściło na Świętokrzyskiej 28 w czasie Powstania.
- Proszę opowiedzieć o pani losach przed wybuchem wojny.
Przed wybuchem wojny mieszkałam w Nowogródczyźnie. Mój ojciec był nadleśniczym lasów państwowych. Byliśmy tam chyba z pięć lat. To było od Baranowicz pięć kilometrów. Ja z siostrą chodziłyśmy do, jeździłyśmy właściwie – bo te pięć kilometrów latem na rowerach, zimą bryczką, do szkoły, do gimnazjum w Baranowiczach. Tak nasze życie tam [przebiegało]. Do wybuchu wojny było spokojne.
- Jak zapamiętała pani 1 września 1939 roku ?
O, strasznie zapamiętałam. Tuż przed 1 września, właściwie 1 września, zjechało do nas pełno rodziny i gości z Warszawy, którzy się bali bombardowania i uważali, że u nas będzie bardzo spokojnie i że przetrwają ten trudny okres. I tak – niby tak było. Ale nasz dom był przy torach kolejowych między Wilnem i Stołpcami. Niemcy latali tam samolotami i siekli z karabinów maszynowych i jakieś tam bombki nieduże zrzucali. Kryliśmy się więc, wychodziliśmy z domu i kryliśmy się na łąkach, po krzakach ... ot tak. Ale to wszyscy stwierdzili a szczególnie moja mama, że tam było dużo dzieci więc to jest niebezpieczne, pojedziemy nad granicę polsko-bolszewicką, bo tam jest najspokojniej. Więc młodzież, która miała po osiemnaście lat, na rowerach, dwie czy trzy bryczki... Mama zadzwoniła do leśniczego, On powiedział, że proszę bardzo, i pojechaliśmy. Tylko przyjechaliśmy nad granicę, wieczorem - rano pali się wieś. Bolszewicy wkraczają do Polski.
To już był 17 września... tak. Co robić, trzeba wracać do domu bo tam zostać nie można. Już ten leśniczy się zmienił, już nas nie chce. Chłopstwo ze wsi przychodzi robi rewizje, co się da to zabiera, zegarki wszystkim, rowery zabrali, dali nam jakieś rozpadające się. Zaczęło się wracać. To co się widziało w drodze powrotnej – bo to było koło stu kilometrów – powywieszanych Polaków na krzyżach, na gałęziach drzew.... Kto to wywieszał... niby chłopi wywieszali, podburzeni przedtem przez chodzących po wsiach sprzymierzeńców ruskich. To wszystko były straszne widoki... straszne, bo tam było dużo mająteczków, które za pierwszą wojnę światową legionistom podawano. Oni wszystkich ich wywieszali, całe rodziny. My z drżeniem wróciliśmy do domu – co tam u nas słychać? Ale u nas był spokój z tym, że oczywiście w mieszkaniu co dwie godziny rewizja. Zabierano wszystko – co zdołali ukraść to zabrali. Poza tym myśmy mieli gospodarstwo duże, szereg koni, krów, owce. Oni to też zabrali. Ale przecież trzeba było coś jeść. Zawsze myśmy mieli mąkę, masło, wszystko to było swoje. Pozabierali mleko, ale moja mama [poszła] do takiego chłopa, który ze wsi tam przychodził, nie jeden a paru – i mówi: „Tak ci w Polsce źle było a ten brzuch na czyim chlebie ci urósł?”. Chłopstwo zaczęło się śmiać. Dali nam dwa worki mąki, bo mama mówi: „Ja też mam dzieci, ja też muszę coś im dawać jeść”. Zacierkę na wodzie jadło się trzy razy dziennie. Żeśmy się musieli przenieść do Baranowicz. Tam przyszedł taki pan z tartaku, który współpracował z moim ojcem (to był już listopad) i powiedział, że jesteśmy na liście do wywózki na Syberię, jako pierwsze osoby. Trzeba było uciekać. Zaczęło się sprzedawać (nie było rzeczy) jakieś prześcieradła, bieliznę, serwety. To się wszystko sprzedawało. A że oni na nowy rok mieli zmienić pieniądze na czerwieńce – no to ludzie chętnie kupowali. Mama wynajęła młodego człowieka – przewodnika, który miał nas do granicy (już wtedy z tą gubernią) doprowadzić. Rzeczywiście doprowadził nas. To w Sylwestra było. Przed Sylwestrem, niby żeśmy pojechały do rodziny na święta i zniknęłyśmy z Baranowicz. Do jakiejś wsi [pojechałyśmy], (nie pamiętam jak się ta wieś nazywała) niedaleko granicy. To była noc styczniowa z trzydziestego pierwszego na pierwszego stycznia, mróz minus trzydzieści pięć stopni. Tłum ludzi na tej granicy. To było chyba sto pięćdziesiąt osób. Ten tłum przechodzi przez rzekę. Śnieg, ale rzeka zamarznięta i wszystko to całe towarzystwo przechodzi na stronę – już teraz niemiecką, tak zwaną.
Bug... Tam nas chłopi, którzy wioskę mieli, zaczęli rozbierać po swoich domach żeby do noclegu. Mówią, że Niemcy przyjdą na pewno w nocy i zobaczą, będą się coś pytać, to żeby mówić, że my z Warszawy jesteśmy i na wakacje się wyjechało i do Warszawy wracamy. Rzeczywiście Niemcy przyszli w nocy, nam nic nie zabrali, natomiast innym ludziom (jak żeśmy się później dowiedzieli) robili rewizje, zabierali pieniądze i zachowywali się nie bardzo przyjemnie. Rano chłop nas wziął na furmankę – oczywiście za wszystko się tam płaciło i [zawiózł nas] na pociąg do Warszawy. Dojechaliśmy do Warszawy. Ale już na dworcu wydawało się nam, że jesteśmy w innym świecie, bo muszę powiedzieć, że w Baranowiczach było strasznie. Oni wypuścili z więzień męty, które się po ulicach i wszędzie wlokły niby w żołnierskim ubraniu, ale sukmany nieobrębione, karabin stary na sznurku, sklepy tam obrabowali. Na każdym guziku budzik, i wszystko tak latało. Masę było z nahajami na koniach. Nie wiem, czy to Białorusini czy Ukraińcy latało tam. Nie było nic w sklepach do jedzenia, więc jak się na dworcu zobaczyło białe pieczywo to byłyśmy zdziwione, że jest w ogóle pieczywo białe, bo nawet o czarne było trudno. Ludność miejscowa, właśnie koło Baranowicz uważała, że w Polsce było bardzo źle. Ale jak oni przyszli (bolszewicy przyszli), nie mogli kupić walonków, bo są zawsze duże śniegi i mrozy, więc ludność kupuje walonki na mróz i kalosze na to i tak się całą zimę chodziło. Cukier był zawsze, wszystko można było kupić. Teraz nic nie było. Cukru nie było, nie było mąki, niczego nie było. Mieli „Raj na ziemi”. No to tyle. Dojechałyśmy do Warszawy. W Warszawie moja mama miała rodzinę i przyjaciół mieliśmy i tak się nam zaczęło życie w Warszawie. Mama wynajęła pokój u znajomych i dwa lata chyba żeśmy spędziły z tym, że pieniądze wyszły i nie było. Mama zaczęła pracować w fabryce i trzeba było się przenieść gdzieś indziej. Tak się trafiło nam dobrze, że jedni państwo zaproponowali nam swoje mieszkanie. To było mieszkanie profesora SGGW, który nie mieszkał, on był poszukiwany przez Niemców i ci państwo chcieli zrobić przedszkole, do trzeciej godziny. Nam dali jeden pokój, a później po trzeciej mogłyśmy używać co się chciało. Oczywiście kuchnia była, łazienka, wszystko.
- Co się stało z pani tatą?
Mój tata jak został powołany do wojska (czyli w sierpniu) był gdzieś w okolicach Lwowa. Wiem, bo przyszedł żołnierz i powiedział, później w Szepietówce. Później zabrali ich do Starobielska i do Charkowa gdzie został zamordowany. Mój ojciec znał świetnie rosyjski, bo się wychował w Mińsku Litewskim i znał doskonale Rosję. Mieszkał przedtem we Władywostoku z rodziną. Na tamtych terenach rosyjską szkołę kończył, znał świetnie rosyjski, mógłby uciec, ale mówił, że nie honor uciekać. Dlatego pewno pozwolił się zamordować. […]
- Jaki miał stopień wojskowy?
Był kapitanem rezerwy, bo w tamtej wojnie też brał udział.
- Wróćmy do czasów okupacji i Warszawy, gdzie państwo mieszkali ?
Na ulicy Filtrowej, chyba 62. To jest tam przy dużym skwerku, dom wojskowy. U znajomych wynajęłyśmy pokój. Pan, który był właścicielem tego mieszkania, pan pułkownik Zieleniewski był za granicą. Jego żona nam wynajęła. Tam mieszkałyśmy dwa lata.
- Czy chodziła pani do szkoły w tym czasie?
Tak, blisko była szkoła Słowackiego. Jeszcze Niemcy nie zarekwirowali budynku i chodziłam chyba rok do tej szkoły, do drugiej klasy liceum. Szkołę zamknięto, może nie tyle zamknięto co przeniesiono ją, ponieważ Niemcy zarekwirowali gmach. Dyrektorka przeniosła ją na Wilczą. Najpierw na Smolną, w prywatnym domu była, który był jeszcze nie dokończony. Później na Wilczą, jako szkołę krawiecką. Tam żeśmy się wszystkiego uczyły i wszystkie lekcje się odbywały. Niby handlowe lekcje, niby szkoła handlowa, ale w gruncie rzeczy były lekcje normalnego liceum czy gimnazjum.
- Jak dużo godzin dziennie?
To była szkoła po południu. Niby rano miałyśmy się uczyć zawodu, a po południu od pierwszej czy od dwunastej do jakiejś czwartej, piątej, chyba nawet może później wszystko się odbywało.
- Czy to było na zasadzie tajnych kompletów?
Nie, to nie było na zasadzie tajnych kompletów. Owszem, niektóre przedmioty były na kompletach, ale tak właśnie żeby nam ułatwić to życie i mieć jakiś papierek dla Niemców, że się w szkole uczymy handlowej. To była tylko przykrywka, bo były tam lekcje krawieckie, handlowe. Uczyliśmy się czegoś z handlu, ale w gruncie rzeczy były to normalne lekcje gimnazjalne. Wszyscy nauczyciele byli ci sami, którzy nas uczyli przed tym w gimnazjum Słowackiego.
- Z czego się państwo utrzymywali w pierwszych latach okupacji?
Moja mama pracowała w fabryce cukierków, a że była świetną gospodynią przed wojną – umiała robić „krówki”. W fabryce oni nie robili „krówek”, ale podkusiła właściciela i robili „krówki”. To bardzo dobrze szło. Później w domu wypiekała ciastka, torty i to się sprzedawało.
- To była niemiecka fabryka?
Nie. To też znajomi mieli tę fabrykę, na razie nie była jeszcze niemiecka, ale może był jakiś nadzór niemiecki.
Nie pamiętam. Była ona koło kościoła św. Jakuba, na tyłach.
- Co było dalej, dalsze lata okupacji jak wyglądały?
W 1941 roku chyba, wstąpiłam do Szarych Szeregów. Już byłam bardzo zajęta. Były zbiórki, spotkania koleżeńskie, w konspiracji oczywiście. Było noszenie różnych meldunków, przede wszystkim prasy, gazetek, roznoszenie w różne punkty. Było dosyć dużo pracy w związku z tym, i nauka w szkole, której nie należało zaniedbywać, a różnie było.
- Jaka to była drużyna, jaki numer?
To nie była drużyna numer... To była grupa wykonawcza przy Szarych Szeregach, przy męskim hufcu Mokotów. Później „Pasieka”, znaczy Kwatera Główna Szarych Szeregów. Była to drużyna żeńska przy oddziale męskim. Było wszystko inaczej niż powinno być. Drużyna składała się z różnych zastępów. Drużynową naszą była Ewa Łukaszewska, nie Ewa przepraszam, to był jej pseudonim. Romana Łukaszewska. Jej mąż pomagał nam założyć wszystko i nas wciągnąć do oddziałów męskich. To wszystko dobrze funkcjonowało. Grupa nasza, było nas chyba dziesięć czy dwanaście zastępów, w każdym zastępie po pięć. Miałyśmy różne kursy, kurs sanitarny, łącznościowy, inne kursy.
- Gdzie się odbywały kursy?
W domach prywatnych, w różnych, nie stale u jednej, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Bardzo miałyśmy przykre doświadczenia z dwoma koleżankami, które Niemcy zatrzymali na ulicy, znaleźli gazetki i wsadzili na Pawiak. Jedną rozstrzelano jako zakładniczkę po zamachu na Kuczerę. Drugą dwa dni wcześniej (bo też by pewnie rozstrzelano) wywieziono do obozu do Niemiec.
- Jak wyglądały ostatnie miesiące przed wybuchem Powstania?
Ostatnie miesiące przed wybuchem powstania to była gorączka i napięcie. Już właściwie wszyscy młodzi, zresztą nie tylko młodzi, którzy brali udział w konspiracji, to już szykowali się na Niemców. Dlatego, że wiedzieli, że tak nam Niemcy dokuczyli. Straszne były aresztowania, tak strasznie się zachowywali na tym Pawiaku, strasznie mordowali ludzi, strasznie bili, wykręcali ręce. To była nienawiść, jedna fala nienawiści. Gdyby nie było Powstania, pewno rozruchy byłyby bardzo poważne. Akurat wtedy miałam w grupie koleżanek naukę Morse’a, bo miałyśmy iść do lasu i przejmować różne meldunki. Na jednej właśnie z takich zbiórek zawiadomiono nas, że dzisiaj wybucha Powstanie i że o godzinie tej i tej, ta i ta ma być tu i tu, a inne w innych punktach i musiałyśmy skończyć to. Była godzina pierwsza jak nas zawiadomiono, a o czwartej miałyśmy być już na miejscach. Każdy myślał, tak jak i ci którzy organizowali wszystko, że to potrwa trzy, cztery, pięć dni, a potrwało trochę dłużej. Jak się wyszło na ulicę to już się wiedziało, że coś się szykuje. Niemcy wtedy wracali z frontu pobici. Straszną klęskę ponieśli w Rosji. Na wozach ranni wracali, oni się nawet tak nie czepiali tych młodych na ulicach tego dnia. To widać było, chłopcy nieśli karabiny pod kocami. Było widać, że coś się dzieje w mieście. Każdy poszedł na swój punkt, jeśli doszedł. W niektórych dzielnicach Powstanie zaczęło się wcześniej, w innych dzielnicach zaczęło się później. Ludzie niektórzy nie doszli na swoje punkty, na które mieli wyznaczone, więc przyłączyli się do innych oddziałów wojskowych, najczęściej tak było. Ten kto nie doszedł, gdzieś się przyłączał. Ci co nie chcieli, siedzieli w piwnicach. Na razie w swoich domach. Później, w domach nie można było siedzieć, bo strasznie było niebezpiecznie. Niemcy jak się brali za jakąś dzielnicę, to tak co piętnaście minut nalot. Z „grubej Berty” strzelali dosłownie co dziesięć minut, z „goliatów”. Tak, że właściwie nie było chwili wytchnienia, nie można było siedzieć. Ludzie zeszli do piwnic, ci którzy nie chcieli brać udziału i ci którzy musieli się dziećmi opiekować. Wszystko się działo w piwnicach. W piwnicach się zrobiło przejścia. Wybijało się mury do następnych piwnic, żeby nie chodzić ulicą, bo ulicą nie można było chodzić. Niemcy wszędzie ostrzał robili, z punktów widocznych, a jeszcze na dachach tak zwani „gołębiarze”, też z broni strzelali do ludzi przechodzących podwórkiem. Trzeba było przechodzić tylko piwnicami.
- Gdzie było pani miejsce zbiórki?
Na Świętokrzyskiej 28, naprzeciwko Prudentialu. Jak się zgłosiłam na moje miejsce zaczął padać deszcz. Po południu tego dnia, było zimno i nieprzyjemnie. Zaraz obok były stare, jeszcze z 1939 roku gruzy i ruiny. Chłopcy natarcie na gmach niemiecki robili. Wszyscy byli głodni. Zaczęłyśmy gotować zupę i jak ona była gotowa, roznosiłyśmy na wszystkie punkty gdzie oni leżeli, żeby coś zjedli. Ja byłam na drugim piętrze. Na parterze był oddział „Kilińskiego”. Rotmistrz Leliga, który kierował zdobyciem Poczty Głównej i stale potrzebował łączników, wysyłał. Później byłam łączniczką. Ja i jeszcze moja koleżanka i jeszcze paru chłopców i myśmy latali opłotkami na Pocztę Główną.
- Jak wyglądała dalej pani służba w Powstaniu?
Później byłam cały czas zakwaterowana w Prudentialu. Na pierwszym piętrze, na drugim było strasznie brudno. Ten kurz, wszystko było straszne. Wody nie było. Po wiaderko wody trzeba było na Chmielną latać, wiaderkiem przynosić żeby się umyć. To było nie do pomyślenia. Czuwał, że tak powiem, nad nami druh „Kuropatwa”, albo „Gozdal”, miał drugi pseudonim. Po wszystkich przykrych przedpołudniowych godzinach, o godzinie piątej, czy szóstej robił nam koncert. Wszyscy, którzy mogli przychodzili na dół gdzie był fortepian. On grał na fortepianie różne harcerskie pieśni i ludowe. Myśmy wszyscy śpiewali i było bardzo przyjemnie. Tak przez godzinę, półtorej to trwało. Ale nie trwało długo, bo później zaczęło się piekło, że już nie można było. Moja praca była nocna. Na Jasnej była drukarnia. Tam dostawałam gazety, które były wydrukowane i różne pisma. Z jedną koleżanką, czasami jeszcze z kimś, przelatywałyśmy przez Aleje Jerozolimskie. Dostawałyśmy odpowiedni adres gdzie to zanieść. Aleje Jerozolimskie przez pierwszy chyba tydzień, może i więcej. To było bardzo niebezpieczne miejsce, zanim nie zrobiło się barykady. Niemcy z BGK obstrzeliwali tę ulicę i wszystkich właściwie kto tam leciał, a nie daj Boże zobaczyli, to wszystkich ranili. Trzeba było w nocy robić, kiedy jak najmniej było widać. Później, jak już była barykada było łatwiej, ale też nie wolno było wychylić głowy spoza barykady. Kiedyś byłam z dwoma koleżankami i jedna wychyliła głowę i padła. Myślałam, że się potknęła, szturcham ją – ona w skroń dostała i już nie uratowało się jej.
Już nie pamiętam. Jest opisana w książkach, naszego Wiktora znajoma. To tyle lat minęło, nie pamięta się już. Wiele wyszło z pamięci.
- Czy pamięta pani tytuły gazet?
Nie pamiętam. Zresztą było wszystko zapakowane, ja tego nie otwierałam, do nas też one docierały, ale jakie tytuły, nie pamiętam. Różne ulotki, różne pisma i na Bracką gdzieś dostarczałam, po tamtej stronie.
Jeszcze opowiem taką historię, jak raz w ciągu dnia musiałam przejść, coś zanieść, meldunek na Bracką. Żeby się dostać do domu od strony Alei Jerozolimskich próbowaliśmy dostać się do domu, który jest prawie naprzeciwko Brackiej. Troszkę wtedy był inny układ domów. Z ulicy Widok wchodziło się na drugie piętro i były deski rozłożone z okna do okna (domy były bardzo blisko). Tak się przechodziło też na drugie piętro domu w podwórku i schodziło się na parter. Nie było już ludzi w tych domach. Któregoś dnia tak przeszłam, ale jakoś nie zapamiętałam dobrze w którym miejscu deski były, jak ja mam się z powrotem dostać. Było tyle różnych bram. Przeleciałam. Jak wracałam za parę godzin to dom się palił. Ten dom właśnie. Przeleciałam do bramy. Tam jeszcze się nie paliło. Szukam przejścia na kładkach. Nie mogę znaleźć. Obleciałam cały dom. Nie pamiętałam, że na drugim piętrze, myślałam, że na trzecim, a tam się już paliło. Nie wiem co bym zrobiła, a to już było popołudnie, właściwie już wieczór się robił, nie można było uciec. Na tle ognia było się bardzo widocznym, a ci strzelali cały czas. Na szczęście jakiś pan z tamtej strony z Brackiej wypadł, i on wiedział gdzie jest przejście i razem żeśmy się już wydostali. Ponieważ w ogóle nie było gdzie spać, często było tak, że jedni państwo mi powiedzieli, że mogę się u nich przespać w domu. Myślę sobie: „Dobrze to ja troszkę odpocznę”. O jedenastej położyłam się, a zawsze wiedzieli gdzie jestem, żeby mnie w razie czego budzić i meldunek. O godzinie dwunastej wzywają mnie, że mam meldunek zanieść gdzieś tam. Dobrze. Wróciłam, domu już nie było. Tak było często. Teraz tak się nie da opowiedzieć wszystkiego, już to nie jest świeże. Ale były bardzo ciężkie sprawy. Śródmieście Północ, tam było bardzo trudno wytrzymać, każdy dom był już absolutnie zbombardowany, nie było co jeść zupełnie. Czasem od Haberbuscha zdobyto skrzynki z miodem i miód jedliśmy, troszkę miodu. Nie było nic do jedzenia. Postanowiono nas ewakuować na ulicę Wilczą. Tam było trochę więcej spokoju. Jeszcze powiem może, że na Śródmieściu Północ przychodzili do nas ze Starego Miasta, jak się poddało, jak było zmiecione z powierzchni ziemi, wszystkie domy i szpitale. Ewakuowano rannych kanałami. Na ulicy Wareckiej wyszli z kanałów. Było bardzo dużo moich koleżanek, kolegów z batalionu „Zośka”. Wyszli stamtąd i poszli na plac Trzech Krzyży. Tam był gmach Królowej Jadwigi. Akurat ich spotkałam, a szłam do Instytutu Głuchoniemych. W Instytucie Głuchoniemych miałam ciocię i chciałam od niej zdobyć trochę kartofli, może pomidorów dla moich znajomych kolegów. Oni byli w szpitaliku na Zgoda, chciałam im coś dać do jedzenia. Poszłam i przeżyłam w gmachu Głuchoniemych straszliwe bombardowanie. Niemcy rzucili bomby i gimnazjum Królowej Jadwigi zbombardowali. Tam byli ci wszyscy, którzy wyszli ze Starego Miasta. Zginęli wszyscy. Jak wyszłam to lej, na dwa piętra. Wtedy kościół Aleksandra bardzo uszkodzili. Teraz w kościele, od dawna jest tablica upamiętniająca, bo wtedy chłopcy z Szarych Szeregów pomagali księżom wszystko uporządkować i wynieść co trzeba. Na pamiątkę, już po wojnie tablicę umieszczono i ona jest chyba po prawej stronie, jak się wchodzi do kościoła. Tablica upamiętniająca tamte straszne chwile. Przeszliśmy na Wilczą. Nie pamiętam pod którym 42 czy 45, była Kwatera Główna Szarych Szeregów, naczalstwo nasze. Tam też jeść nie było zupełnie co. Karmiono nas soczewicą i jednocześnie zmieszaną z buraczaną marmoladą i z workiem soli. Bomba zmieszała te trzy składniki. To było takie świństwo, straszne. Wtedy mnie powiedziano, że mam przejść na Mokotów. Przed samym Powstaniem mieszkałam na Mokotowie, naprzeciwko SGGW. Tam była willa Kiepury. Teraz gmach stoi. Naprzeciwko willi Kiepury był dom profesorów SGGW. Mieszkałam na pierwszym piętrze z moją mamusią i z siostrą. Nie wiem czy dlatego? W każdym bądź razie, druh Broniewski z Szarych Szeregów powiedział, że ja z drugą koleżanką mamy (on by chciał) spróbować wydostać się z Warszawy i pójść do lasów grójeckich. Dał mi wszystkie namiary gdzie, co i jak. Najpierw nam mapy dano, coś nas uczono, instruowano, już co, to nie pamiętam. Trzeba było pójść najpierw na Czerniaków. Szło się dołami, wykopanymi, rowami na ulicę Okrąg. Teraz na ulicy Ludnej, róg Okrąg jest olbrzymi stary gmach. Widać jeszcze tynk od szrapneli. Teraz jest policja. Jest to dom w formie kręgu, w podziemiach miał cztery piętra. Tam był szpital. Bardzo dużo osób było ciężko rannych. W tym szpitalu, też miałam swoje koleżanki. Niemcy chcieli odbić to. Byłam tam trzy dni i trzy noce i nie wiem jak by się skończyło, wydawało mi się, że wieki tam byłam, to było coś strasznego. Ściany tak się odchylały w podziemiach, byłam chyba na trzeciej kondygnacji. Straszne było natarcie Niemców i bombardowali, i „goliaty”, i „gruba Berta”, strasznie. Atak Niemców został odepchnięty, ale wiadomo było, że to nie będzie na długo, dlatego, że nie było broni, nie było naboi, nie było niczego. Co tu robić? Był rozkaz: „Wszyscy, którzy się trzymają na nogach idą do kanałów i kanałami idą na Mokotów”. Miałam zadanie iść na Mokotów, więc też musiałam tam iść. A kto zostaje z rannymi? Zostają sanitariuszki, które muszą zostać. Po szeregu latach chodziłam na język angielski w Pałacu Kultury. Moim nauczycielem był młody człowiek, który mi opowiedział co było dalej. On miał wtedy lat siedem czy sześć, był ciężko ranny w głowę i tam, w tym domu właśnie, w tych podziemiach siedział razem z siostrą. Jak tylko się zrobiła cisza i Niemców się odparło, on z tą siostrą wiedział, że oni muszą wyjść z domu. On ledwo chodził, miał straszny ubytek w głowie. Wyszli, żeby uciec do schronów, gdzie ludność cywilna była, nie gdzie było AK dlatego, że ich zabiliby. Gdzieś na Czerniakowskiej do domu weszli i już razem z ludnością cywilną wszystko razem poczekali na koniec. Ale on wiedział (bo wędrują te wiadomości) co się stało w tych podziemiach. Jak Niemcy przyszli, wzięli sanitariuszki i chorych, którzy na noszach, powynosili i wszystkich zabili. Sanitariuszki powiesili i tak się skończyło. Weszłam do kanałów, w tłumie stu albo i więcej osób. Był jeden przewodnik, który nam mówił (a było również pełno rannych, w rękę, wysoko) jak [iść], żeby sobie nie zamoczyć rany, ale się szło, bo Niemcy się tak bestialsko zachowywali, że woleli już w tych kanałach zginąć. Ale słyszymy od tego przewodnika, że musimy iść koło Szucha, a może nawet pod Szucha. Oni tam rozwieszają karbid, żeby udusić wszystkich przechodzących i że bardzo cicho należy się zachowywać. Sto osób wchodzi do burzowca, albo nawet i więcej. Przecież to się woda pluska, woda jest [po piersi]. Szczury, myszy biegają, tego się nie widzi. Te kanały się rozgałęziają, więc trzeba tak iść, żeby mieć tego przed sobą na wyciągniętą rękę. Szło się strasznie długo. Rzeczywiście, pod Alejami Szucha musieliśmy bardzo cicho się zachowywać. W kanałach przecież ludzie mdleli, niektórzy się topili. Oni tam zrobili tamę i woda coraz była głębsza. To było straszne. Bałam się, że się utopię. Nie jestem bardzo duża. Byłam kiedyś wyższa, ale wtedy nie byłam też jeszcze taka wysoka i [bałam się], że się po prostu potopimy. Ale jakoś żeśmy przeszli. Żeśmy szli od godziny dziewiątej rano do godziny czwartej chyba po południu.
- Pamięta pani, kiedy to było, który to był dzień Powstania?
Tak, to było w sierpniu albo we wrześniu, żebym wiedziała, że wam na tym zależy to bym zajrzała, ale teraz już nie pamiętam. Ale to było we wrześniu, gdzieś pewno ósmy czy dziewiąty wrzesień. Jak żeśmy wyszli, oczywiście człowiek śmierdzi, nie ma wody. Trochę wody nam dali do umycia się, ale to wszystko jest mało. Jakoś dostałyśmy rzeczy, żeby się przebrać. Człowiek w ogóle był nie ubrany, buty już były zdarte, ubrania na wierzch przecież się z sobą nie wzięło. Mój dom na Mokotowie, co już byli Niemcy, okazało się, nie można się było dostać. Nas było trzy koleżanki, które miałyśmy wyjść. Zakwaterowano nas, ale na razie był spokój. Żeśmy trochę odetchnęły. Może trochę było więcej do jedzenia, bo płatki owsiane. Żeśmy płatki owsiane na płycie kuchennej (w której się troszkę czymś paliło z wodą) rozgniotły i tak jak w obozach chleb się grzało na tym, myśmy tak płatki [robiły] i żeśmy zjadały. Nie było mowy żeby wyjść, bo było jedno tylko miejsce, którym można było przejść do lasów Kabackich. Ale wszystko było tak, przez Niemców, wszystkie czujki, wszystko. Myśmy tam chodziły na wywiad, ale wojskowi nam mówili, że mowy nawet nie ma, że nie możemy teraz próbować nawet, bo zaraz nas rozwalą Niemcy. Widać było posterunki niemieckie. Na razie czekałyśmy i zaczęło się bombardowanie Mokotowa. Byłam niedaleko szpitala [sióstr] Elżbietanek. Ten szpital, wszystkie domki, co się rozpadały jak domy z kart, bo te wille przecież są bardzo lekkiej budowy. To się wszystko rozpadało i właściwie też się zaczęło robić tragicznie. 28 września albo 26 Mokotów się poddaje. To też było straszne. Mokotów się poddaje, Własowcy wpadają, tłum ludzi. Wszystkich z domów wygarniają, spędzają, zabierają od razu kosztowności, zegarki. Trzeba było coś schować, ale się też nie bardzo udawało. Pędzą, całe tłumy ludzi na Wyścigi. Z Wyścigów pędzą okrężną drogą do Pruszkowa. Tam obóz zrobili, gdzie wagony budowali. Żeśmy doszły do Pruszkowa. W Pruszkowie brudne, zawszone, wyglądało się strasznie, zresztą wszyscy tak wyglądali. Z jednej strony było dobrze, że tak się nie podpadało Niemcom, bo jakby człowiek, lepszy wygląd miał to by zaraz wyłowili. Na betonie najgorzej noc. Rwą nogi, kolana, wszystko. My nie ubrane, nie mamy ciepłych rzeczy. Kurtki miałyśmy zafasowane z niemieckich magazynów. To tylko to było. Na drugi dzień, można było pochodzić po halach olbrzymich. Słyszę, że na ambonie stoi pielęgniarka i wywołuje moje nazwisko i mojej koleżanki. Podeszłam do niej i się pytam o co chodzi. Ona mówi: „To pani jest ta i ta”? Tak. Pani mama jest w Leśnej Podkowie, ja mieszkam w tym samym domu. Pani mama pani szuka (a wie, że teraz przyjdzie grupa z Mokotowa) więc prosiła mnie żebym się panią zajęła i pomogła pani wyjść. I tamta druga koleżanka, której mama też jest gdzieś tam. Co ona zrobiła dla nas? Bardzo dużo. Ona musiała nas przewekslować na inny oddział, z innego bloku na inny blok, bo tu gdzieśmy były było wszystko na wywóz do Niemiec przeznaczone. Dała nam bandaże, myśmy się obandażowały, że jeszcze ranne jesteśmy. Brudne i tak okropnie. Przeprowadziła nas do Niemca, niby lekarza, który miał wydać zezwolenie na przejście na inny blok. Powiedziała, żeby on nas nie oglądał, bo nie wiadomo czy my nie mamy tyfusu i on nas nie oglądał zanadto. Przeprowadziła nas na drugi blok, a z tamtego bloku do guberni wywożono. Nie tylko do guberni, ale również do podmiejskich szpitali, gdzie rannych lokowano. Myśmy były ranne niby, bośmy się tak pobandażowały. Jeszcze byłyśmy dwa dni chyba na drugim bloku i żeśmy dołączyły do wozu. Dwa wozy na których leżeli ciężko ranni. My też człapałyśmy za tym wozem i ten wóz jechał w kierunku Milanówka, do szpitala w Milanówku. Powiedziała nam ta siostra gdzie się mamy odłączyć. Tylko po cichutku, nie za szybko, nie za blisko Pruszkowa tylko dalej i dała nam adresy gdzie mamy pójść. Tak dotarłam do mojej mamy. A później były też dalsze tarapaty.
- Jak ludność cywilna reagowała na waszą walkę?
Bardzo różnie. Niechętnie, bo uważała, że przecież w nią też się godzi, bo Niemcy jeżeli zobaczą, że się bronimy, to będą więcej w ludność cywilną godzić. Ale były patrole z młodzieży do różnych części miasta, dzielnic właściwie, na różna ulice. Chodziło się po piwnicach, rozmawiało. Jak były zdobyczne rzeczy, u Haberbuscha miód, mleko, to się wszystko starało dzieciom rozdawać. Staraliśmy się opiekować ludnością. Ale na podstawie Woli wiadomo co się stało. Na Woli wyrżnęli nie tylko ludność, ale i tych wszystkich akowców, młodzież i harcerzy. Dosłownie wyrżnęli. Tak, że to był dosyć trudny okres. Myśmy nie siedziały w schronie, wszyscy którzy działaliśmy. Bo w schronie siedzieć jest straszne, tylko się czeka czy spadnie czy nie spadnie. Spokoju nie było nigdy, walili cały czas. Czy na nas, czy nie na nas. Ludność siedziała cały czas w schronie, rzadko kto wychodził. Może rozejrzeć się jak jest i zaraz wracał, bo tam kolegę zabili, a to, a tamto. My byliśmy cały czas w ruchu, w ruchu łatwiej to wszystko przejść. Jak nie było donoszenia gazet, meldunków, czy czegoś innego, tośmy szli po wodę na Chmielną. Tam była jedyna studnia na ulicy i był ogonek okropny do studni. Ale trzeba było tej wody trochę przynieść, żeby sobie czy herbatę, herbatę – wodę ugotować, żeby się umyć z grubsza. Bardzo było dużo osób chorych na biegunkę i nawet nasza jedna koleżanka zmarła na czerwonkę.
- Jak wyglądała higiena w czasie Powstania?
Nie było żadnej higieny, bo nie było wody. To wszystko o to chodziło. A jak była woda, trzeba było ją trochę oszczędzać. Przecież ludziom w schronie, mieli dzieci, ugotować coś ciepłego. Tak żadnej przecież herbaty nie było żeby się napić. Ciepłą wodę. Ale wtedy było strasznie gorąco. W sierpniu był straszny upał. Pamiętam taki moment w sierpniu, straszne było bombardowanie przez Niemców. Chcieli zbombardować PKO na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Tam też były cztery piętra schronów, szpital i dowództwo. Trzeba było stamtąd wychodzić, bo góra była już całkiem zbombardowana i oni by zasypali ruiny i nawet wyjście. Tyle było gruzów. Był piękny słoneczny dzień. Słońca nie było widać, takie były chmury dymu i pyłu. Szłam i prowadziłam rannych ze szpitala w inne miejsce. Szłam ulicą Jasną. Na poziomie pierwszego piętra była ścieżka, bo tyle było gruzów na ulicy, że nie można było przejść. Tylko taka ścieżka wydeptana, to się szło, prowadziło się rannych i prawie w ogóle się nic nie widziało. Był pył, człowiek się krztusił co parę chwil. Ciemno było, chociaż słońce świeciło.
- Czy mieliście czas wolny?
Czasu wolnego było pod dostatkiem, ale przecież człowiek nigdzie nie wyszedł, bo musiał siedzieć w schronie. Walili tak strasznie, że mowy nie było, żeby głowę wysunąć. Oni czasem przestawali, wtedy się wychodziło, gdzieś się przemknęło do kogoś. Chciało się zobaczyć czy żyją jeszcze, czy nie żyją. Poczta harcerska, młodzi harcerze, wszystko roznosili bardzo daleko. Mieli punkty bardzo wysunięte, gdzieś przy Dworcu Głównym starym i tam roznosili. Bardzo dzielnie się sprawowali. Przynosili odpowiedzi, były znaczki poczty harcerskiej, które niektórzy mają do dziś, jeżeli jakoś umieli je ładnie przechować. Wszystko było zorganizowane, tylko jak już Niemcy walili, już życia nie było. Jeszcze były tak zwane „krowy”. Miotacze ognia. To tak skrzypiało jak otwierana szafa. Mówiło się „szafa leci”. Paliły ludzi. To było coś strasznego, skóry nie było. Człowiek żył, ale tak strasznie cierpiał i umierał. Oni to też rzucali, znęcali się strasznie.
Nie było schronów, były piwnice. W piwnicach żeśmy siedzieli, albo nie siedzieli. Pod koniec na Śródmieściu Północ siedziało się w schronach. W piwnicy się siedziało, bo już nie można było wychodzić.
- Czy miała pani kontakt z mamą?
Nie. Pierwszy kontakt był w Podkowie Leśnej. Moja mama przed Powstaniem wyszła na Plac Narutowicza i tam ją Powstanie zastało. Została wypędzona z domu na tak zwany „zieleniak”. Stamtąd jakoś wyszła. Ponieważ była starszą osobą, niemłodą, nigdzie mamy nie wywieźli. Tylko zatrzymała się w Leśnej Podkowie, pracowała. Jakąś pracę znalazła w fabryce jedwabi, bo tam była hodowla jedwabników.
- Co się stało z mieszkaniem? Czy zostało zburzone?
Nie wiem co się stało z mieszkaniem. Było chyba spalone. Niemcy przecież jak już się Powstanie skończyło, nie chcieli, żeby został kamień na kamieniu. Podpalali wszystkie jeszcze zachowane budynki. Możliwe, że ten dom został się, ale nic w nim już nie było. W każdym bądź razie podpalali każdy dom, ale przedtem dom plądrowali, wszystko zabierali na samochody ciężarowe i wywozili do Rzeszy.
- Czy słuchaliście radia? Czy czytaliście prasę podziemną?
Prasę podziemną to cały czas. Biuletyn informacyjny dwa razy w tygodniu wychodził i był po całej Warszawie rozpropagowany, roznoszony. Oczywiście w ukryciu się czytało. Radia nie wolno było. Za radio było się rozstrzelanym. Ale ludzie mieli porobione pokoiki za ścianą, tam radio było i słuchali. Stąd były nasłuchy i później wiadomości w biuletynie informacyjnym. Wszystko było z radia. Tylko ludzie się bardzo bali, bo radia trzeba było przedtem oddać. Straszne były kary, więc to nie było tak jawnie. Poza tym każdy się bał sąsiada. Usłyszy radio to pana wyda i dopiero będzie. Jeden na drugiego donosił, strasznie. Tak jak i za sowietów.
- Czy uczestniczyliście w życiu religijnym?
W życiu religijnym w czasie Powstania, tak. Księża odprawiali zawsze co niedzielę Mszę. Nie tylko odprawiali, ale i chodzili. Można się było wyspowiadać, można było brać Sakramenty i w niedziele zawsze były Msze.
- Gdzie były odprawiane Msze?
W piwnicy najczęściej, a jeżeli to na parterze. Często były przerywane, bo był atak bombowy, że nie można było zostać.
O tak, bardzo dużo.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy nieprzyjacielskich, niemieckich?
Zionęłam nienawiścią i jako paskudne „Prusaki”. Strasznie ich nienawidziłam. Byli nieprzyjemni. Człowiek się ich bał. Żeby nie pójść do obozu. Raz byłam w łapance. Na Marszałkowskiej były często łapanki. Akurat szłam Marszałkowską i widzę, zatrzymują się dwie „budy”. Zamykają z dwóch stron ulicę i wszystkich ludzi łapią i pakują do „bud”. Jakoś spostrzegłam to z pewnej odległości i weszłam do bramy. Poszłam na klatkę schodową na ostatnie piętro, ale bałam się, że oni przyjdą. Przyszli, ale na drugie piętro tylko. Zobaczyli, że nikogo nie ma i zeszli. Strasznie się wtedy bałam, bo tych, których biorą (nic nie zrobili), jak przy kimś coś znajdą to jest nie dobrze, tak samo do obozu.
- Kiedy to było? W którym roku?
Nie pamiętam już. W 1940... Na pewno przed Powstaniem. Prawdopodobnie w 1942. Łapanki były stale, bardzo trzeba było uważać. Często się przenosiło broń, ale przedtem szła jedna z przodu, ale też nie wiele by dało. Nie było to często.
Tak, raz.
To była normalna torba, gazety na wierzchu, niemieckie. Była taka gazeta, która wychodziła w czasie okupacji, mówiło się „szmatławiec”. Tym „szmatławcem” przykryte. Była to broń krótka.
- Po Powstaniu dotarła pani do mamy. Co się potem działo?
Byłam w Leśnej Podkowie. Z Leśnej Podkowy pojechałyśmy pod Kraków. Zapomniałam już, bardzo znane miejsce. Tam miałyśmy znajomych. Pobyłyśmy tam dwa, czy trzy miesiące. Stamtąd jeździło się do Krakowa. W Krakowie znalazłam swoich znajomych i żeśmy tam zamieszkały. W Krakowie był szpital Ujazdowski ewakuowany z Warszawy, który mieścił się w gmachu klasztoru Ojców Jezuitów na ulicy Kopernika. Był tam szpital i mieszkania dla lekarzy, dla pomocy. Żeśmy tam [zamieszkały], ponieważ miałyśmy znajomą lekarkę. Zaraz się zakwaterowałam jako pomoc sanitarna, bo potrzeba było. Tam pracowałam. Moja mama też coś robiła. Pokój był bardzo duży, mieszkałyśmy w cztery panie i trzy w moim wieku dziewczęta. Wtedy się mówiło nie dziewczyny, a dziewczęta. Tak się życie plotło. Teraz zaczyna się... Niemcy uciekają, sowieci wkraczają. W szpitalu mówią, że będzie wyjazd do Oświęcimia. Pomoc sanitarna dla więźniów. Będzie zorganizowana, tutaj ze szpitala, jak najszybciej, bo już Niemcy będą odstępować i będziemy jechać. Ja się wkręciłam. Były pielęgniarki wykwalifikowane, paru lekarzy. Takich osób jak ja, było chyba dwie. Pojechaliśmy do Oświęcimia i byliśmy dosłownie parę godzin, jak Niemcy wyszli z obozu. Jeszcze w nocy wszyscy się bali, że oni się wrócą. Oświęcim, już sam obóz, na drugi dzień, były wojska radzieckie. Zostawili nam wolną rękę w leczeniu, w opiece nad wszystkimi chorymi i więźniami. Co tam było? Nie było już tak dużo więźniów. Polaków nie było dużo, ale byli. Było dużo Jugosłowian, francuzów, Rosjan, Włochów. Pierwsze dosłownie zetknięcie z obozem było straszne. Jeszcze były stosy trupów w miejscu, w którym ich zabijali i karali. Ale najgorsze co było, przynajmniej dla mnie, były całe hangary włosów ściętych, od podłogi do sufitu. Butów, od pary, wszystko tak rzucali. Od tych ludzi, którzy przyjechali, przywieźli, których zabijali. Wszystko było zabierane. Jakieś ubrania, walizki, grzebienie, były całe hangary od podłogi do sufitu. Tam się dopiero widziało. Na podstawie tego ile ludzi przeszło, jakie to było straszne. Trupy się uprzątnęło, tego nie było już później, ale wszystko zostało i chyba zostało po te czasy teraz. Później już tam nie byłam. Powiedziałam: „Nigdy nie pójdę do żadnego obozu.” Tak na trwałe mi zostało, to było coś strasznego. Oglądanie wszystkich magazynów, pełnych różnych rzeczy ludzkich. One nie były pomieszane. W jednym były same włosy, w innym były same buty, później chustki, jakieś koce. Ludzie, którzy tam byli, trudno powiedzieć, że to byli ludzie. To byli, jak oni ich nazywali „muzułmanie”. Byli tak strasznie zniszczeni, wygłodniali. Ci ludzie nie chcieli rozumieć, że my im radzimy dobrze, żeby się nie rzucali na jedzenie. Była kuchnia radziecka. Kasza manna z masłem. Bardzo dobre dla ciężko chorych. Jak najmniej masła, ale tej kaszy mannej trzeba trzy razy dziennie. I była grochówka. Grochówka była dla zdrowych, ze skwarkami z mięsem. Ale tego nie wolno jeść chorym. Jak on zje parę łyżek takiej grochówki, zaraz ma biegunkę. Mówiło się im, że oni tego jeść nie mogą. Oni uważali, że my im żałujemy. I mówiło się: „Umrzesz za parę dni, jak będziesz jadł tę grochówkę”. Ci, co się posłuchali i jedli kaszę i też nie za dużo, codziennie więcej troszeczkę, to przeżyli. Pamiętam, zaprzyjaźniłam się z dwoma żydówkami z Francji. One się bardzo słuchały, przeżyły. Tam nie było przecież żadnej bielizny, nic. Były koce. Piękne koce, nieraz i wełniane, takie, siakie. Ludzi się okrywało, na tym spali. Koce brudzili, to się wyrzucało. W każdym bądź razie, ci co się stosowali do tego co lekarze im mówili, że muszą mało jeść i tylko dietetyczne rzeczy (tam były tylko kasza manna i grochówka, nic więcej nie było), przeżyli. Reszta umierała na potęgę, to było straszne. Spotkałam dwóch młodych żydów z Łodzi. Jeden miał dwadzieścia parę lat, a drugi miał może pod dwudziestkę. Wyglądających wspaniale. Pytam się: „Jak wyście się tu uchowali”, no bo jak?: „Myśmy pracowali w Kanadzie”. Kanada, to było miejsce gdzie przychodziły paczki od rodzin. Oni wszystkie paczki sprawdzali. Często były tam owoce, dolary w figach. Oni wszystko zabierali i tym się Niemcom wykupywali. To znaczy, częściowo dawali Niemcom, żeby ich Niemcy nie zgładzili. Przypuszczam, że to była prawda co mówili, że w ten sposób zachowali życie, a z tych paczek mieli dobre jedzenie i tak się zachowali. Żadna paczka prawie, myślę chyba nie docierała do ludzi, do właścicieli.
- Jak zachowywali się radzieccy żołnierze?
Wtedy zachowywali się w porządku. Z nami nie mieli nic wspólnego. Tylko słychać ich było przez ścianę, jak śpiewali Katiusze. Upijali się i w wolnych chwilach tańczyli.
- Co się dalej działo z więźniami?
Ci, którzy przetrwali, którzy wyzdrowieli (można powiedzieć) , odjeżdżali do swoich krajów. Ich się wysyłało. Nie było wtedy chyba pociągów tak bardzo, więc do większych skupisk ciężarówkami, a tam później pociągiem.
Byłam tam trzy miesiące. Przyrzekłam sobie, że nigdy nie odwiedzę żadnego obozu i nie byłam nigdy już w żadnym obozie. To co zobaczyłam już na całe życie mi wystarczyło.
- Została pani jeszcze w Krakowie?
W Krakowie tak, bo w Krakowie była moja mama. Ale moja mama ciężko się rozchorowała na róże. Kiedy to było, nie było antybiotyków. Była bardzo ciężka choroba. Później moja mama zmarła na niewydolność krążenia. W tym Krakowie zostałam, ale koniecznie chciałam dostać się na studia na medycynę. Wróciłam do Warszawy. W Warszawie miałam właśnie w domu, na rogu Asnyka i Filtrowej, znajomą panią, przyjaciółkę mojej mamy, która dostała tam mieszkanie. U niej się ulokowałam. Stamtąd zdawałam na studia. Zaczęłam pracować. Ponieważ miałam drugą znajomą mojej mamy, która mi ułatwiła pracę w szpitalu Dzieciątka Jezus, w rentgenie u profesora Zawadowskiego, jako laborantki. Tam się nauczyłam, robiłam zdjęcia rentgenowskie. Stamtąd zdawałam na Uniwersytet Warszawski. Pierwszy rok się nie dostałam, dopiero w drugim roku dostałam się w Gdańsku i w Warszawie. Ponieważ zdawałam i tu i tu. Wybrałam Warszawę, bo miałam zaprzyjaźnionych wiele osób, a w Gdańsku nikogo, więc tutaj zostałam. Znalazłam sobie pracę. Pracowałam w akademiku na Placu Narutowicza w rentgenie. Tam była przychodnia otwarta dla studentów. Tak mi się życie układało. Na drugim roku wyszłam za mąż i tak życie zaczęło biec coraz szybciej.
- Czy spotkały panią represje ze strony władz komunistycznych w Polsce?
Mnie nie. Tylko mego męża spotkały. Mój mąż był w partyzantce i później się to odbiło na jego zdrowiu. Miał owrzodzenie żołądka, wtedy nie było leków takich jak są teraz, bardzo cierpiał. Oni go chcieli zamknąć do więzienia, właśnie za to, że był w partyzantce i że z NSZ-em miał dużo wspólnego. Jakoś się wymigał z tego, ale musiał się meldować na UB cały czas. To się skończyło jeszcze możliwie. Później mój mąż poszedł na operację i operacja się nie udała. Zmarł. Już mieliśmy dwoje dzieci. Cały czas pracowałam, uczyłam się. Tu już żeśmy mieszkali. Dom był już jako tako odnowiony, to była własność ojczyma mego męża. Oni to odnowili. Prosili, żeby tu zamieszkać, bo mieszkali w Sosnowcu. Żeby pilnować przed rozkradzeniem. I tak było. Tu mieszkałam.
Na Czerniakowie. Nie było tego wszystkiego tutaj. Tylko dom był jednopiętrowy. Studiowałam. Skończyłam studia jeszcze jak mąż żył i dostałam dyplom lekarza. Ciężko mi bardzo było, bo musiałam przecież zarobić. Musiałam pracować i to dużo, żeby zarobić na utrzymanie dzieci. Musiałam robić specjalizacje, czas biegł. Ileś lat już po 1965, wyjechałam do Tunezji. Byłam półtora roku w Tunezji. Wróciłam. Później, po dziesięciu latach wyjechałam do Algierii. Byłam tam osiem lat. W międzyczasie moi synowie dorośli. Jednego wysłałam do Kanady. Tam miałam rodzinę, która z armią Andersa z Syberii przeszła i już została. On pojechał do Kanady i zaczął pracować. A drugi syn był tutaj. Skończył studia. Przysyłałam mu pieniądze z Algierii. On budował dla mnie mieszkanie, a na pierwszym piętrze ma swoje. I tak to jest.
Jestem lekarzem radiologiem.
- Czy ma pani jakieś najlepsze przeżycie z czasów Powstania?
Najlepsze? Wszystko było najlepsze. Jak się jest młodym, to wszystko wydaje się najlepsze, bo było niecodzienne przeżycie. Chociażby najlepsze były z „Gozdalem”, „Kuropatwą”. Popołudnia pieśni śpiewanych, jego gry na fortepianie. To były bardzo przyjemne przeżycia w tym strasznym świecie pełnym bomb, pełnym gruzów. Póki się to dało robić, on robił i były to chyba najmilsze wspomnienia z tamtego okresu.Wanda Grodzińska, urodzona 6 listopada 1926 roku, Białowieża, pseudonim „Bimbuś”, „Janka”.
- Czy miała pani jakiś stopień?
Żaden.
- Do jakiego ugrupowania pani należała ?
Ja należałam do grupy wykonawczej przy „Pasiece” Szarych Szeregów. To się mieściło na Świętokrzyskiej 28 w czasie Powstania.
- Proszę opowiedzieć o pani losach przed wybuchem wojny.
Przed wybuchem wojny mieszkałam w Nowogródczyźnie. Mój ojciec był nadleśniczym lasów państwowych. Byliśmy tam chyba z pięć lat. To było od Baranowicz pięć kilometrów. Ja z siostrą chodziłyśmy do, jeździłyśmy właściwie – bo te pięć kilometrów latem na rowerach, zimą bryczką, do szkoły, do gimnazjum w Baranowiczach. Tak nasze życie tam [przebiegało]. Do wybuchu wojny było spokojne.
- Jak zapamiętała pani 1 września 1939 roku ?
O, strasznie zapamiętałam. Tuż przed 1 września, właściwie 1 września, zjechało do nas pełno rodziny i gości z Warszawy, którzy się bali bombardowania i uważali, że u nas będzie bardzo spokojnie i że przetrwają ten trudny okres. I tak – niby tak było. Ale nasz dom był przy torach kolejowych między Wilnem i Stołpcami. Niemcy latali tam samolotami i siekli z karabinów maszynowych i jakieś tam bombki nieduże zrzucali. Kryliśmy się więc, wychodziliśmy z domu i kryliśmy się na łąkach, po krzakach ... ot tak. Ale to wszyscy stwierdzili a szczególnie moja mama, że tam było dużo dzieci więc to jest niebezpieczne, pojedziemy nad granicę polsko-bolszewicką, bo tam jest najspokojniej. Więc młodzież, która miała po osiemnaście lat, na rowerach, dwie czy trzy bryczki... Mama zadzwoniła do leśniczego, On powiedział, że proszę bardzo, i pojechaliśmy. Tylko przyjechaliśmy nad granicę, wieczorem - rano pali się wieś. Bolszewicy wkraczają do Polski.
To już był 17 września... tak. Co robić, trzeba wracać do domu bo tam zostać nie można. Już ten leśniczy się zmienił, już nas nie chce. Chłopstwo ze wsi przychodzi robi rewizje, co się da to zabiera, zegarki wszystkim, rowery zabrali, dali nam jakieś rozpadające się. Zaczęło się wracać. To co się widziało w drodze powrotnej – bo to było koło stu kilometrów – powywieszanych Polaków na krzyżach, na gałęziach drzew.... Kto to wywieszał... niby chłopi wywieszali, podburzeni przedtem przez chodzących po wsiach sprzymierzeńców ruskich. To wszystko były straszne widoki... straszne, bo tam było dużo mająteczków, które za pierwszą wojnę światową legionistom podawano. Oni wszystkich ich wywieszali, całe rodziny. My z drżeniem wróciliśmy do domu – co tam u nas słychać? Ale u nas był spokój z tym, że oczywiście w mieszkaniu co dwie godziny rewizja. Zabierano wszystko – co zdołali ukraść to zabrali. Poza tym myśmy mieli gospodarstwo duże, szereg koni, krów, owce. Oni to też zabrali. Ale przecież trzeba było coś jeść. Zawsze myśmy mieli mąkę, masło, wszystko to było swoje. Pozabierali mleko, ale moja mama [poszła] do takiego chłopa, który ze wsi tam przychodził, nie jeden a paru – i mówi: „Tak ci w Polsce źle było a ten brzuch na czyim chlebie ci urósł?”. Chłopstwo zaczęło się śmiać. Dali nam dwa worki mąki, bo mama mówi: „Ja też mam dzieci, ja też muszę coś im dawać jeść”. Zacierkę na wodzie jadło się trzy razy dziennie. Żeśmy się musieli przenieść do Baranowicz. Tam przyszedł taki pan z tartaku, który współpracował z moim ojcem (to był już listopad) i powiedział, że jesteśmy na liście do wywózki na Syberię, jako pierwsze osoby. Trzeba było uciekać. Zaczęło się sprzedawać (nie było rzeczy) jakieś prześcieradła, bieliznę, serwety. To się wszystko sprzedawało. A że oni na nowy rok mieli zmienić pieniądze na czerwieńce – no to ludzie chętnie kupowali. Mama wynajęła młodego człowieka – przewodnika, który miał nas do granicy (już wtedy z tą gubernią) doprowadzić. Rzeczywiście doprowadził nas. To w Sylwestra było. Przed Sylwestrem, niby żeśmy pojechały do rodziny na święta i zniknęłyśmy z Baranowicz. Do jakiejś wsi [pojechałyśmy], (nie pamiętam jak się ta wieś nazywała) niedaleko granicy. To była noc styczniowa z trzydziestego pierwszego na pierwszego stycznia, mróz minus trzydzieści pięć stopni. Tłum ludzi na tej granicy. To było chyba sto pięćdziesiąt osób. Ten tłum przechodzi przez rzekę. Śnieg, ale rzeka zamarznięta i wszystko to całe towarzystwo przechodzi na stronę – już teraz niemiecką, tak zwaną.
Bug... Tam nas chłopi, którzy wioskę mieli, zaczęli rozbierać po swoich domach żeby do noclegu. Mówią, że Niemcy przyjdą na pewno w nocy i zobaczą, będą się coś pytać, to żeby mówić, że my z Warszawy jesteśmy i na wakacje się wyjechało i do Warszawy wracamy. Rzeczywiście Niemcy przyszli w nocy, nam nic nie zabrali, natomiast innym ludziom (jak żeśmy się później dowiedzieli) robili rewizje, zabierali pieniądze i zachowywali się nie bardzo przyjemnie. Rano chłop nas wziął na furmankę – oczywiście za wszystko się tam płaciło i [zawiózł nas] na pociąg do Warszawy. Dojechaliśmy do Warszawy. Ale już na dworcu wydawało się nam, że jesteśmy w innym świecie, bo muszę powiedzieć, że w Baranowiczach było strasznie. Oni wypuścili z więzień męty, które się po ulicach i wszędzie wlokły niby w żołnierskim ubraniu, ale sukmany nieobrębione, karabin stary na sznurku, sklepy tam obrabowali. Na każdym guziku budzik, i wszystko tak latało. Masę było z nahajami na koniach. Nie wiem, czy to Białorusini czy Ukraińcy latało tam. Nie było nic w sklepach do jedzenia, więc jak się na dworcu zobaczyło białe pieczywo to byłyśmy zdziwione, że jest w ogóle pieczywo białe, bo nawet o czarne było trudno. Ludność miejscowa, właśnie koło Baranowicz uważała, że w Polsce było bardzo źle. Ale jak oni przyszli (bolszewicy przyszli), nie mogli kupić walonków, bo są zawsze duże śniegi i mrozy, więc ludność kupuje walonki na mróz i kalosze na to i tak się całą zimę chodziło. Cukier był zawsze, wszystko można było kupić. Teraz nic nie było. Cukru nie było, nie było mąki, niczego nie było. Mieli „Raj na ziemi”. No to tyle. Dojechałyśmy do Warszawy. W Warszawie moja mama miała rodzinę i przyjaciół mieliśmy i tak się nam zaczęło życie w Warszawie. Mama wynajęła pokój u znajomych i dwa lata chyba żeśmy spędziły z tym, że pieniądze wyszły i nie było. Mama zaczęła pracować w fabryce i trzeba było się przenieść gdzieś indziej. Tak się trafiło nam dobrze, że jedni państwo zaproponowali nam swoje mieszkanie. To było mieszkanie profesora SGGW, który nie mieszkał, on był poszukiwany przez Niemców i ci państwo chcieli zrobić przedszkole, do trzeciej godziny. Nam dali jeden pokój, a później po trzeciej mogłyśmy używać co się chciało. Oczywiście kuchnia była, łazienka, wszystko.
- Co się stało z pani tatą?
Mój tata jak został powołany do wojska (czyli w sierpniu) był gdzieś w okolicach Lwowa. Wiem, bo przyszedł żołnierz i powiedział, później w Szepietówce. Później zabrali ich do Starobielska i do Charkowa gdzie został zamordowany. Mój ojciec znał świetnie rosyjski, bo się wychował w Mińsku Litewskim i znał doskonale Rosję. Mieszkał przedtem we Władywostoku z rodziną. Na tamtych terenach rosyjską szkołę kończył, znał świetnie rosyjski, mógłby uciec, ale mówił, że nie honor uciekać. Dlatego pewno pozwolił się zamordować. […]
- Jaki miał stopień wojskowy?
Był kapitanem rezerwy, bo w tamtej wojnie też brał udział.
- Wróćmy do czasów okupacji i Warszawy, gdzie państwo mieszkali ?
Na ulicy Filtrowej, chyba 62. To jest tam przy dużym skwerku, dom wojskowy. U znajomych wynajęłyśmy pokój. Pan, który był właścicielem tego mieszkania, pan pułkownik Zieleniewski był za granicą. Jego żona nam wynajęła. Tam mieszkałyśmy dwa lata.
- Czy chodziła pani do szkoły w tym czasie?
Tak, blisko była szkoła Słowackiego. Jeszcze Niemcy nie zarekwirowali budynku i chodziłam chyba rok do tej szkoły, do drugiej klasy liceum. Szkołę zamknięto, może nie tyle zamknięto co przeniesiono ją, ponieważ Niemcy zarekwirowali gmach. Dyrektorka przeniosła ją na Wilczą. Najpierw na Smolną, w prywatnym domu była, który był jeszcze nie dokończony. Później na Wilczą, jako szkołę krawiecką. Tam żeśmy się wszystkiego uczyły i wszystkie lekcje się odbywały. Niby handlowe lekcje, niby szkoła handlowa, ale w gruncie rzeczy były lekcje normalnego liceum czy gimnazjum.
- Jak dużo godzin dziennie?
To była szkoła po południu. Niby rano miałyśmy się uczyć zawodu, a po południu od pierwszej czy od dwunastej do jakiejś czwartej, piątej, chyba nawet może później wszystko się odbywało.
- Czy to było na zasadzie tajnych kompletów?
Nie, to nie było na zasadzie tajnych kompletów. Owszem, niektóre przedmioty były na kompletach, ale tak właśnie żeby nam ułatwić to życie i mieć jakiś papierek dla Niemców, że się w szkole uczymy handlowej. To była tylko przykrywka, bo były tam lekcje krawieckie, handlowe. Uczyliśmy się czegoś z handlu, ale w gruncie rzeczy były to normalne lekcje gimnazjalne. Wszyscy nauczyciele byli ci sami, którzy nas uczyli przed tym w gimnazjum Słowackiego.
- Z czego się państwo utrzymywali w pierwszych latach okupacji?
Moja mama pracowała w fabryce cukierków, a że była świetną gospodynią przed wojną – umiała robić „krówki”. W fabryce oni nie robili „krówek”, ale podkusiła właściciela i robili „krówki”. To bardzo dobrze szło. Później w domu wypiekała ciastka, torty i to się sprzedawało.
- To była niemiecka fabryka?
Nie. To też znajomi mieli tę fabrykę, na razie nie była jeszcze niemiecka, ale może był jakiś nadzór niemiecki.
Nie pamiętam. Była ona koło kościoła św. Jakuba, na tyłach.
Warszawa , 27 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys