Imię: Wanda Nazwisko: Goc Nazwisko w czasie Powstania: nie podano Rocznik: 1930 Funkcja: cywil Dzielnica: Pruszków Rozmowę prowadził: Michał Studniarek Miejsce rozmowy: Warszawa Data rozmowy: 2015-03-10 Nazywam się Wanda Goc.
Mieszkaliśmy w Pruszkowie, wtedy kiedy ja się urodziłam. Rodzice przybyli do Pruszkowa z Warszawy z powodu jakiejś tam zamiany mieszkania. Urodziłam się w trzydziestym roku i tam przebywałam do wieku dorosłego. Dostałam potem jako nauczycielka pracująca mieszkanie w Warszawie i przeprowadziłam się do Warszawy. Ojciec mój pracował na kolei, mama nie pracowała zawodowo. Ja poszłam od razu do klasy drugiej. Na szóstej klasie skończyłam szkołę podstawową i chodziłam najpierw na komplety gimnazjalne. Skończyłam gimnazjum w Pruszkowie, to było gimnazjum imienia Tomasza Zana. A do liceum zgłosiłam się już w Warszawie. To było liceum imienia Elizy Orzeszkowej, pedagogiczne liceum. Mieściło się bodajże na Bema 76. No i tutaj po tym liceum zaczęłam w Warszawie pracować.
Nie, nie miałam nigdy rodzeństwa.
To był tragiczny dzień, ponieważ pierwszego dnia już spadły bomby przy ulicy, na której ja mieszkałam, dwa domy dalej i tam zginęło sporo osób. Ponieważ moja mama miała przyjaciółkę… Mieszkaliśmy przy samym torze kolejowym, naprzeciwko warsztatów kolejowych… Ponieważ mama miała przyjaciółkę nieco dalej od torów, to tam się przeprowadziliśmy na kilka dni. Wiem, że mężczyźni uciekali na wschód przed Niemcami, ale potem dosyć szybko wracali.
Właśnie ojciec też ze swoim przyjacielem, też kolejarzem, udali się na wschód. Opowiadali, dokąd doszli. Potem dowiedzieli się właśnie o tym, że Rosjanie również nas atakują, i wrócili do domu.
Potem do Pruszkowa wkroczyli Niemcy.
Tak.
Tak. Znaczy ja zdałam do trzeciej klasy.
Tak. Przede wszystkim zajęli budynek szkolny. Myśmy nie mieli się gdzie uczyć, więc poszczególne klasy rozlokowano w prywatnych mieszkaniach. Często nawet te domy były oddalone od siebie, każda klasa miała jakieś swoje pomieszczenie w prywatnym domu. Nauczyciele zostali ci sami.
Wszystkie zajęcia w jednej klasie, bo to była jeszcze szkoła podstawowa. Po skończeniu szóstej klasy mama zapisała mnie na komplety gimnazjalne. Tam wtedy była szkoła imienia Tomasza Zana. Liceum i…
Tak. Były komplety. To byli ci sami nauczyciele, którzy uczyli przed wojną, i dyrektor został ten sam. Te komplety odbywały się w różnych miejscach. Jak było na przykład sześć osób czy siedem na takim komplecie, to u każdego inny przedmiot był w ciągu dnia. Tak że w ciągu dnia kilkakrotnie zmienialiśmy miejsce nauki.
Nie, nie spotkałam się z tym.
Myśmy mieli zapowiedziane, że jeżeli będzie jakaś łapanka, to mamy wracać do domu i nie iść [na] miejsce spotkania. Tak że uważaliśmy bardzo. Poza tym w Pruszkowie nie było tak tragicznie jak w Warszawie. W Warszawie były częste te łapanki. W Pruszkowie były, owszem, ale nie tak często. Chodziło się bocznymi drogami. Nie chodziło się głównymi ulicami.
Tak. Według przedwojennych programów.
No pamiętam. Pamiętam. Wiele osób pamiętam. Nauczycieli.
Języka polskiego uczyła mnie taka młoda nauczycielka, pani Żyro chyba się nazywała, bardzo dobra. Matematyki uczył… nie pamiętam dokładnie nazwisk. Dyrektorem był pan Zieliński, to był chyba przedwojenny wicedyrektor. Nie pamiętam nazwiska matematyka, był bardzo dobrym nauczycielem, ale to tyle lat upłynęło.
To znaczy moja rodzina, ta bliska, to była matka i ojciec. Ojciec był sporo starszy od mamy i on już nie nadawał się, on raczej w I wojnie brał duży udział. Ale z dalszej rodziny tak.
Takim działaczem był jeszcze przyjaciel ojca mojego, troszkę młodszy od niego. Dzieci odsuwano od takich spraw. Starali się wszyscy, żeby dzieci jak najmniej wiedziały dla własnego bezpieczeństwa.
Nie.
Tak, o tym się mówiło. O tym się mówiło, na to się czekało. Pamiętam.
Samego momentu nie pamiętam. Ale pamiętam, że ponieważ mieszkałam „nad torem” (to taki rząd domów), to przed godziną policyjną (była chyba o dwudziestej) wszyscy wychodzili nad tor na taki kawałek trawnika i patrzyli w kierunku Warszawy. Ponieważ to były dość szerokie tory kolejowe, tam chyba było co najmniej sześć, siedem torów, to był ten widok na niebo nad Warszawą. I wchodzili wszyscy do godziny ósmej, wychodzili nad ten tor i patrzyli na łunę, na dymy. To było widać w Pruszkowie. No i o ósmej oczywiście wszyscy musieli się schować.
Ludzie przechodzili. Poza tym wiem, że były takie radiostacje podziemne, znaczy skryte to… Nie wiem, czy to były telefony, nie umiem powiedzieć, ja tego nie widziałam, ale słyszałam rozmowy dorosłych, jak mówili, co się dzieje w Warszawie. Zresztą to było przerażające. Te łuny, te dymy nad Warszawą, które było widać w Pruszkowie przy dobrej pogodzie. I co jakiś czas ktoś uciekł z Warszawy, chodził tu, mówił czy do rodziny, czy do znajomych i mówił, co się w Warszawie dzieje. I wszyscy tym żyli po prostu.
Wiem, że tak. I to w czasie całej okupacji.
Tak, rodzice mieli. Ale mnie nie dawali tego.
W czasie okupacji to nie wiem, ale przed wojną był kierownikiem robót warsztatowych. Był stolarzem meblowym, że tak powiem, wyuczonym. A w czasie okupacji chyba to samo robił. Ale wiem, że przychodził zawsze bardzo zdenerwowany, że miał zatarg z jakimś Niemcem, że nawet mówił mamie: „Jeżeli któregoś dnia nie przyjdę, to nie denerwuj się, jakoś sobie dacie radę”.
Nie, nie.
Raczej nie mówił. Wtedy się nie mówiło o takich rzeczach, bo czym człowiek mniej wiedział, tym było dla niego bezpieczniej.
W dzień poprzedzający Powstanie normalnie wszyscy poszli spać. Obudziliśmy się rano i na podwórku stało po kilka czołgów, na każdym podwórku. Bo ja mieszkałam wtedy na parterze i były okiennice zamykane, ale zachowywali się tak cicho, że nikt się w nocy nie obudził, ludzie w ogóle nie wiedzieli. Dopiero rano, jak pootwierali okiennice, powstawali, zobaczyli, że stoi czołg przy czołgu. Na podwórkach przy całej tej ulicy Pięknej, przy której ja mieszkałam. Czyścili te lufy od armat, czyścili broń. Zachowywali się zresztą bardzo cicho. I potem, chyba koło południa, wszyscy wyjechali w kierunku Warszawy. I myśmy wiedzieli, że to właśnie już do Powstania.
Może pociągiem, ale ja tego nie widziałam.
Nie, nie.
Hali parowozowej, gdzie byli zgromadzeni warszawiacy wywożeni po Powstaniu.
No, tam specjalnie niczego nowego nie robili, tak. Ale hala parowozowa, ja nie pamiętam, czy ona była wodowana przed samą wojną, czy na początku wojny, nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć. Cały ten teren kolejowy otoczony był wysokim, drewnianym murem i nie widziało się właściwie, co tam się dzieje. Ja mieszkałam tam na drugim piętrze w tym samym domu i z tego okna było widać teren warsztatów. I widać było ludzi zgromadzonych w tej hali. Niektórzy młodzi jeszcze nawet na dach wchodzili i obserwowali teren dookoła. Tak jak mówiłam, już ta pani Bogucka, taka znajoma mojej mamy została kierownikiem kuchni, ale ktoś ją tam właśnie specjalnie na tym stanowisku zatrudnił, żeby mogła pomóc wielu ludziom. I właśnie ona wyciągała przed samą ósmą, przed godziną policyjną, wiele osób. I ponieważ myśmy mieszkali blisko, to do nas czasami o samej ósmej wieczorem już gromada ludzi przychodziła na noc. Mieliśmy dość duże mieszkanie. To były dwa bardzo duże pokoje, takie po dwadzieścia, jeden dwadzieścia kilka, drugi koło trzydziestu metrów. Więc można było ich po prostu przenocować.
Wtedy już nie było pracy na kolei. Już była… jak Niemcy już odchodzili, to nikogo do pracy tam nie zapraszali.
Był w domu.
Wszyscy byli zaangażowani. Wszyscy.
Dorośli zwykle ukrywali przed dziećmi to, co robią, ze względu na bezpieczeństwo i dzieci, i swoje własne. Więc szczegółów ja nie znam. Ale wiem, że dużo rzeczy się mówiło po cichu, szeptem, że czasami ktoś przyszedł. „No to wyjdź, córeczko, do pokoju, bo teraz my będziemy rozmawiali o innych sprawach”. No, tak było po prostu. Dzieci się nie włączało w pewne sprawy.
Było czasami, oczywiście. No, stąd ja wiele rzeczy pamiętam, ale nie umiem w tej chwili powiedzieć, o co tu chodzi.
W czasie całej wojny ja nigdzie nie wyjeżdżałam.
Po prostu było się w domu.
Wtedy kiedy już warszawiacy byli tam przywożeni… To znaczy tak, moja mama była w ogóle osobą taką bardzo gospodarną i było bardzo skromnie, ale zawsze było co zjeść w domu. I gdzieś tam zdobyła taką białą mąkę żytnią, tak zwaną pytlową, na chleb. Ponieważ ta wojna u nas wisiała na włosku, już wiadomo było, że Niemcy się wycofują, że lada dzień wejdą [Rosjanie] (tylko to się mówiło Rosjanie, bo myśmy naprawdę nie wiedzieli, że z Rosjanami są polskie wojska), to mówi do taty: „Wiesz co, weź tę mąkę – tam było, nie wiem ile, no, taki spory woreczek, może było kilkanaście, może dwadzieścia kilogramów – idź, zanieś do piekarza, wojna się skończy, to sobie po bochenku będziemy brali i będziemy mieli prawdziwy polski chleb, taki jak był przed wojną”. No i tata zaniósł to. A ten piekarz był tak na drodze właśnie między warsztatami kolejowymi i naszym domem. I potem, jak za pierwszym parkanem drewnianym stały pociągi, w których przygotowano ludzi do wywiezienia, warszawiaków do wywiezienia gdzieś, albo w głąb Polski, albo do obozów w Niemczech, to z tymi ludźmi był kontakt. Trzeba było przebiec przez tych kilka torów i przez ten parkan można było ich zobaczyć, rozmawiać. To były te tak zwane bydlęce wagony z rozsuwanymi drzwiami. Mama mówi: „Przecież oni nie jedli normalnego chleba przez tyle czasu. Idź do tego piekarza i weź – nie powiedziała ile – weź i [im] daj”. Zresztą wiele osób dawało i ten czarny chleb, i to, co mieli, często coś ugotowali i w garnkach podawali, żeby ich dożywić, bo byli głodni i prosili o jedzenie. Więc ja nie pamiętam ile, bo to już za dawno, zresztą nie liczyłam. Brałam ten chleb po dwa bochenki i trzeba było przerzucić ten parkan, ale zawsze to ktoś silniejszy robił. I ten chleb zaczęłam im przynosić. Po pewnym czasie piekarz mówi, że właściwie to już zostały tylko dwa bochenki. Może mama będzie chciała. Ja mówię: „Ale oni są głodni, niech pan da je”. I ten wszystek chleb im w ciągu kilku dni oczywiście… Potem mama mówi… Aha, ostatni transport jeszcze stał, już tak pusto było, i mama mówi: „No to dobrze żeśmy tego chleba im trochę dali. Wiesz co? Ale przynieś jeszcze bochenek do domu”. Poszłam do piekarza, piekarz mówi: „Przecież już nie ma tego chleba”. I ja się trochę wystraszyłam mamy. Mamy się bałam. Wracam do domu, mama mówi: „No przyniosłaś ten chleb?”. Ja mówię: „Mama, już nie ma. Ja im wszystko oddałam”. Mama taką minę zrobiła: „To dobrze, to dobrze zrobiłaś. Bo my możemy jeszcze ten jeść”. Tak że oddałam im ten chleb. I tak mi było lekko potem, że czymkolwiek mogłam tym biednym ludziom, takim znękanym, pomóc. A bałam się mamy.
Tak, tak. Nas było pełno na tych torach. Z tym że właśnie ostatniego dnia nawet nie wiedziałam, że to jest ostatni dzień wywożenia tych transportów. Ostatni transport już był przygotowany do wywiezienia. I ja nie wiem, czy jeszcze coś z domu wzięłam, nie pamiętam, w każdym razie jeszcze podbiegłam do jednego wagonu i coś tam rzuciłam. I Niemiec stał na torach i zaczął strzelać do mnie. Z tym że on nie chciał mnie trafić na pewno, ponieważ ja zaczęłam biec w kierunku domu i tylko czułam ten piach, który w nogi mnie uderzał, jak on strzelał właśnie w ziemię. Chciał mnie po prostu nastraszyć.
Nie, wtedy nie było żadnej reakcji Niemców. Ja nawet tych Niemców nie widziałam na torach. Przypuszczam, że byli po tamtej stronie, na terenie tych zakładów.
Różnie. To było różnie. Od trzech, czterech, nawet czasami i dziesięć. Sąsiedzi pomogli mamie w ten sposób, że jakieś koce dawali, jakieś tam sienniki, żeby na czym było ich położyć. Bo większość to przychodziła tylko na jedną noc. Natomiast była jakaś zorganizowana grupa ludzi, Polaków, którzy rozprowadzali tych ludzi po jakimś większym terenie. Nie wiem, nie widziałam nikogo, nie słyszałam, ale wiem, że tacy byli właśnie.
To znaczy być może, że tak było. Oni zajmowali duży pokój, dwadzieścia parę metrów, który miał oddzielne wejście z klatki schodowej, więc nie przechodzili przez nasze mieszkanie. Bo właśnie był ten jeden pokój, to były drzwi do kuchni i pokój, który łączył kuchnię z tym drugim pokojem. Ja nie widziałam, czy ktoś ich zabierał, czy oni jakąś inną drogą dostawali informacje. Być może, że ktoś po nich przychodził. Ale oni się kręcili bez przerwy, bo tak: ubikacja była na dole, więc wchodzili, wychodzili, no zrozumiałe. Trzeba było im dać wodę, żeby się umyli. No, no było tak…
Tak, tak. Z tym że myśmy mieli największy metraż wolny i u nas po prostu jakoś tak było najwygodniej. Niekrępujące to było dla nich.
To znaczy ja nie wiem, nie wiem. Po prostu się tym nie interesowałam. Myśmy patrzyli, żeby oni dostali… Taki garnek zupy mama gotowała. Przeważnie to była zupa z zacierkami albo tak zwany żurek czy zalewajka, jak to się mówiło wtedy. No bo właściwie już nie bardzo było z czego gotować. Dostawali właśnie ten wielki gar zupy. Mama z garnkiem nosiła, dawała talerze, pokrojony chleb, ten oczywiście czarny, bo nie mieliśmy wtedy innego, i oni po prostu jedli taką gorącą kolację. Wiem, że ten garnek zupy to był gotowany codziennie.
Tak.
To była taka bardzo delikatna osoba, bardzo delikatna. Ja nie wiem, czy ona miała rodzinę, w każdym razie wtedy była samotna. Coś słyszałam, że miała dziecko, jakieś dorosłe już, ale nie wiem, nie znałam. I ona była taka pełna poświęcenia. Zresztą ja już o niej słyszałam w czasie okupacji. Ona miała możliwości jakieś kogoś wyciągać z jakiegoś więzienia, z punktu zatrzymania, nie wiem, jak to się wtedy nazywało. W każdym razie ona bardzo pomagała ludziom. Bardzo.
Ona opowiadała, ale nie pamiętam tego dokładnie. Jakiś tam musiała podać powód, że albo chorzy… Wiem, że czasami to mówiła do Niemców, że podejrzewa o jakąś chorobę zakaźną, wtedy oni bez dyskusji zwalniali. No więc różne sposoby tam były, różne.
Tak, to była taka sympatyczna młoda osoba, nie pamiętam, Hanka chyba miała na imię, która chyba z rok przyjeżdżała do nas. Prześmieszna była. Była taka… W Warszawie powstała Rada Główna Opiekuńcza, to się w skrócie mówiło RGO. I ona jak opowiadała: „Poszłam do »ergieła«”, w ten sposób, więc myśmy się strasznie bawili tym, jak ona opowiadała. Ale przyjeżdżała co parę dni do mojej mamy, jak już gdzieś w Warszawie się ulokowała, i opowiadała wszystko, wszystkie swoje przeżycia. I ona tak chyba z rok przyjeżdżała do nas jeszcze. Poza tym była taka starsza pani, bardzo inteligentna, kilka nocy była u nas, no i dni oczywiście, która przyjechała po jakimś czasie z prezentem do mojej mamy. Wygrzebała gdzieś w piwnicy spalone sztućce srebrne, niekompletne oczywiście. Noże i widelce tam były, ale takie bardzo stare. I to do tej pory jest u mnie w tej chwili. Ona gdzieś po pożarze to wyciągnęła z własnej piwnicy i mamie w ramach wdzięczności za tę opiekę kilkudniową to sprezentowała.
Siostry to były, ale po przeciwnej stronie warsztatów, trochę daleko ode mnie. Ja tam nawet w czasie okupacji do szkoły chodziłam, bo jakaś klasa tam się właśnie u tych sióstr lokowała. Ale o ich pomocy nie słyszałam. Na pewno pomagały, to były takie dobre kobiety, ale ja po prostu nie w tym rejonie byłam.
Nie wiem, czy dwóch, czy trzech. No tak, tak.
Oni właśnie mówili, że oni się kontaktują z Niemcami, żeby razem wspomóc. Żeby ci akowcy, którzy przedostali się jeszcze, żeby zasilić szeregi armii niemieckiej, żeby wzmóc ich siłę przeciwko Rosjanom.
Tak. Oni głównie z moją mamą rozmawiali. Ale ucho mi się wyciągało, słuchałam. Zresztą mama potem nie przeczyła.
No tak. Byli kilka dni. Jeden był z jakiejś wsi z okolic Pruszkowa, bo czasami jechał do rodziny i potem wracał na drugi dzień rano. Tak że oni się tak trzymali. Ich kilku było, ale dokładnie nie wiem, ilu.
I ślad zaginął. Tak.
No tak.
Nic takiego specjalnego mi nie utkwiło w głowie z tego okresu. Po prostu przestali przywozić ludzi i wywieźli tych, którzy byli. Może coś tam się ciekawego wydarzyło, ale do mnie nie dotarło nic.
Chyba tak samo jak w czasie poprzednich lat, w okresie świąt.
Ja byłam z mamą też w budynku „nad torami”, ale kawałeczek dalej. Bo moja mama panicznie się bała… Ponieważ pamiętała pierwszą wojnę, więc strasznie się bała. I tam mieliśmy znajomych. Mama mówi: „Chodź, pójdziemy tam – mówi – no bo ja się boję tutaj”. Tym bardziej że właśnie ten trzeci dom za nami był 1 września zbombardowany. I ponieważ [dom stał] przy tym torze, mama uważała, że jak bombardują tory, no to jesteśmy bardziej narażeni na zbombardowanie. Tam było tak, że ja jeszcze nie zachorowałam, ale chyba się już trochę źle czułam. W pewnym momencie przybiegła naszej sąsiadki córka i mówi do mamy: „Pani Ireno, polskie wojska weszły!”. Mówi: „Krysiu, ty nie widziałaś polskich wojsk w trzydziestym dziewiątym roku, nie pamiętasz, jak polscy żołnierze wyglądali”. – „Ale przysięgam pani, że polscy żołnierze i mówią po polsku”. Mama mówi: „Coś tej Krysi odbiło, ona nie odróżnia Rosjan od Polaków”. I dopiero potem się okazało, że rzeczywiście między żołnierzami rosyjskimi byli Polacy i właśnie w Pruszkowie więcej było Polaków niż Rosjan. Tak że to było dla nas zaskoczenie, bo nikt nie słyszał o tym, że Polacy są wcieleni do tej rosyjskiej armii i że też idą tutaj. Przynajmniej to było zaskoczenie dla dorosłych.
No właśnie… tak że drugiego dnia już nie pamiętam.
Po długim czasie tak, poszłam… I wtedy już komplety były zlikwidowane, oczywiście otworzyli szkoły. Nasza szkoła jeszcze nie mieściła się we właściwym budynku, tylko w budynku przy kolejce EKD, na ulicy Lipowej. Stąd pamiętam nazwę, że naprzeciwko tej szkoły rodzice mieli plac. No i tam właśnie w tym takim… To był budynek postawiony przed samą wojną. To był budynek szkoły podstawowej, ale myśmy, gimnazjum i liceum, zajęły ten budynek.
Trzecią klasę gimnazjum tam kończyłam. Czwarta klasa już była w starym budynku, który był bliżej stacji kolejowej, taki naprawdę stary budynek. To był czterdziesty szósty rok, jak skończyłam to gimnazjum. Potem poszłam do Liceum Pedagogicznego imienia Orzeszkowej w Warszawie, które mieściło się przy Bema.
Tak. Czasami kolejką EKD, czasami pociągiem.
Tak, tak. Ale już długo nie pracował.
Tak.
Najbardziej pamiętam wrażenie Warszawy z czterdziestego czwartego roku, z lipca, przed Powstaniem. Ponieważ książki się kupowało od starszych uczniów, od starszych kolegów, taką handlową ulicą była ulica Świętokrzyska… I ja na tych kompletach miałam koleżankę starszą o dwa lata od siebie, bo przeważnie tak było, ja byłam zawsze najmłodsza. I pojechałyśmy… mama zezwoliła na to pojechanie na Świętokrzyską, żeby sobie kupić podręczniki. […] Pamiętam, jak wsiadłyśmy do tramwaju, jechałyśmy przez most. I pamiętam, że ogromne wrażenie zrobił na mnie widok Starówki. To był chyba ten most, który jest obecnie Śląsko-Dąbrowski.
Tak, chyba tak. Ten tramwaj się zatrzymał na moście i stał około pół godziny. I ta Warszawa była taka – jeszcze przed Powstaniem – taka okopcona, taka brudna, taka zaniedbana. I był taki strasznie nerwowy ruch wszędzie. Czuło się, że coś się za chwilę wydarzy, po prostu się to czuło. A ja byłam gdzieś w połowie lipca, więc niedługo przed wybuchem Powstania. I to zapamiętałam chyba najdłużej, ten widok. Pamiętam, że staliśmy na tym moście i ja doszłam do okna, tłok był straszny, i patrzyłam na Starówkę. I ta Starówka mi się wydała taka strasznie biedna, taka zaniedbana, że pamiętam, że mi się łzy kręciły. I potem już jej takiej nie widziałam więcej, tylko ruiny, no a potem już nową.
No, czterdziesty szósty, to jeszcze kończyłam w Pruszkowie.
W szóstym. W szóstym we wrześniu. Szkoła, do której poszłam, to była na Bema 76. I to był cały budynek, ona nie była zniszczona.
Oj tak, tak. Chodziło się wszędzie, tak, grupami, całą klasą. I wyciągało się całe cegły, układało się na takie stosiki. Ten drobny gruz osobno. Oczywiście nie było wolnej niedzieli.
Bardzo dobrze. Przede wszystkim dla mnie to było normalna szkoła, bo tak nie bardzo pamiętałam tę drugą, trzecią klasę podstawówki, natomiast ta szkoła mi bardzo odpowiadała, miałam takie koleżanki prawie w swoim wieku (właściwie były takie nawet do dwudziestu pięciu lat). Bardzo mi odpowiadała. Tylko że wtedy w klasie to było po czterdzieści parę osób.
Tak, już wcześniej zdecydowałam
Przede wszystkim z przyjaciółką się umówiłam, że obie tam pójdziemy. Taką przyjaciółkę miałam, która mieszkała u mnie jeszcze w czasie gimnazjum. Ona pochodziła z Grodna, uciekły z matką stamtąd. Jej matka nauczycielka dostała pracę gdzieś tam na Białostocczyźnie, a ona została tutaj, żeby chodzić do szkoły. Została u kuzynki, ale kuzynka była bardzo niezadowolona. Ona przyszła kiedyś do mnie, żaliła się do mojej mamy, że nie ma co ze sobą zrobić. No to moja mama od razu reakcja: „No jak to co? Wanda mieszka w jednym pokoju dużym, to przecież we dwie się zmieścicie”. No i tak została. Jeszcze potem rok pracowałyśmy, też jeszcze mieszkała u mnie.
Pierwszą pracę w szkole numer 2. To był taki barak na dwie szkoły za kościołem Zbawiciela. Łączył Marszałkowską chyba z Polną. Jeśli się nie mylę, ta druga to była ulica Polna. Tam pracowałam dwa i pół roku na kontrakcie, ponieważ ta pani, którą zastępowałam, była oddelegowana do Związku Nauczycielstwa. Potem dostałam skierowanie na Elektoralną do szkoły tepedowskiej (podobno to był wtedy duży awans) i tam pracowałam do roku chyba sześćdziesiątego. Stamtąd przeniosłam się jeszcze z trzema koleżankami… To znaczy z jedną na Świętokrzyską, a dwie do innej szkoły przeszły. Tak, w jednej szkole na cztery nie było miejsca.
Wtedy już były niezłe warunki. W tej szkole były lepsze warunki niż w takich innych szkołach. Tam były większe dotacje i nauczyciele odrobinkę więcej zarabiali. Trochę było więcej pieniędzy na pomoce. Bo szkoły były zupełnie pomocy pozbawione. Pamiętam, że na… Jak ta ulica się nazywała? Tutaj za hipoteką zaraz, po lewej stronie. Tam była taka wypożyczalnia pomocy naukowych dla całej Warszawy. Bo proszę sobie wyobrazić, pomoce naukowe dla całej Warszawy – po mapę trzeba tam było jechać, jak ktoś uczył geografii, po jakieś tam inne pomoce. Było bardzo ciężko, jeśli chodzi o pomoce do nauki.
Matematyki.
Od samego początku.
No, są tacy, którzy pokończyli studia matematyczne, sporo jest takich, na stanowiskach. Między innymi uczyłam Wiktora Zborowskiego matematyki. On nie był moim wychowankiem, on nie był w mojej klasie. Sporo takich. Jakbym tak usiadła, zastanowiła się, to bym więcej sobie przypomniała. Czasami właśnie w telewizji kogoś poznaję. Mam taką byłą matematyczkę, jest pracownikiem naukowym teraz, bardzo obowiązkowa dziewczyna była. Ale nie pamiętam nazwiska w tej chwili.
Bardzo. Bardzo. Dzieci przede wszystkim chciały się uczyć, były dobrze wychowane, były zdyscyplinowane. Szanowały wszystko to, co dostawały od wszystkich. To były zupełnie inne elementy, zupełnie inne. Ja po odejściu na emeryturę w osiemdziesiątym czwartym roku spotkałam się ze swoją koleżanką, która została tam dyrektorem szkoły. I ona mówi: „Wiesz co, w samą porę odeszłaś ze szkoły. Teraz się nie da pracować. Dzieci są rozwydrzone, a rodzice jeszcze bardziej – mówi. – Nie ma z kim rozmawiać na temat dziecka. Rodzice sobie nic nie dadzą powiedzieć”.
Nie, nie. Właśnie w sześćdziesiątym chyba roku przeszłam do Szkoły 38 imienia Marii Skłodowskiej-Curie, na Świętokrzyską 18, i tam dopracowałam emerytury.
Tak. Ośmioletnia wtedy była.
W samym Powstaniu wiadomo, że udziału nie brałam. Ale spotykałam się potem z wieloma ludźmi, którzy opowiadali o swoich przeżyciach. Jakoś tak się na przykład zdarzyło, że moja taka dość bliska rodzina, właśnie mojej mamy rodzina, przed samą wojną przeniosła się do Ursusa. Czyli z takiej bliskiej rodziny to został tylko brat mojego ojca z żoną i dziećmi. Ale nie wiem zupełnie, co się z nimi stało. Mieszkali na Woli.
Warszawa, 10 marca 2015 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek