Wanda Broszkowska-Piklikiewicz „Wanda”, „Łucja”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Broszkowska-Piklikiewicz, urodziłam się w Warszawie 29 listopada 1926 roku – znamiennie 29 listopada. W czasie Powstania byłam sanitariuszką-łączniczką. Przygotowana byłam do akcji jako sanitariuszka ponieważ przeszłam przeszkolenie, ale w zasadzie głównym moim zajęciem było zajmowanie się łącznością w Batalionie „Zaremba-Piorun”, które obejmowało część Śródmieścia, a właściwie, ściśle mówiąc, Warszawa Południe – od Alei Jerozolimskich na południe. Byłam na ulicy Żulińskiego. Mój pseudonim „Wanda”, „Łucja”.

  • Zacznijmy chronologicznie od początku, okres przed wojną, dom rodzinny, szkoła. Jak pamięta pani Warszawę przedwojenną? Gdzie pani wtedy mieszkała?


Moje dzieciństwo jest sielskie-anielskie, jak mówi poeta. Rzeczywiście miałam wspaniałe, wesołe, przyjemne dzieciństwo. Mieszkaliśmy pod Warszawą. Mogliśmy robić absolutnie to, co chcieliśmy, rodzice mieli do nas absolutne zaufanie. Dziwię się dzisiaj, właściwie patrzę, jak szalenie trzeba dzieci chronić, po prostu jest inny czas, inny okres, inne warunki. Myśmy zupełnie swobodnie żyli. Czasami jeździliśmy na sankach późnym wieczorem, mieliśmy górę obok swego domu i nikt się tym nie przejmował, że z soplami przychodziliśmy do domu. Nikt nie chorował. Miałam dużo rodzeństwa, nas była czwórka, dwóch braci i ja z siostrą Marią. Chodziłam do szkoły powszechnej, to nie takie szkoły piękne jak dzisiaj. Chodziłam do szkoły po dawnych rosyjskich koszarach, właściwie to były baraki.

  • Gdzie ta szkoła się mieściła?


W Legionowie, była na terenie wojskowym. Miałam do szkoły około trzech kilometrów. Chodziłam pieszo, musiałam przejść przez tory. To była dosyć uczęszczana miejscowość, dzisiaj, zdaje się, też jest tam jakaś dosyć duża rozdzielnia. Musiałam przejść i nikt się tym nie przejmował, bo wiedzieli, że poczekamy, że zamkną szlabany, że przejdziemy i się nic nie stanie. Rzeczywiście nigdy nie było żadnego wypadku. Szkoła mieściła się w tych dawnych koszarach rosyjskich. Ogromne korytarze, klasy po jednej stronie. Oczywiście wyrzucano nas zawsze na przerwę na plac ogromny. Sprawy higieny osobistej właściwie żadne, dlatego że te sprawy były w oddzielnym pomieszczeniu na zewnątrz. Tak że zimą było to wszystko bardzo utrudnione. Ale myśmy na to w ogóle nie zwracali uwagi i uczyliśmy się świetnie. Musiałam zawsze mieć piątki ze wszystkiego i tak miałam przez całe życie, bo w domu się uważało, że musimy umieć najlepiej. Zresztą wszyscy, cała czwórka. Chodziła do tej szkoły, wszyscy chodzili do tej szkoły. Moją wychowawczynią była pani Parolowa, do dzisiaj pamiętam, żona kierownika, niesłychanie sympatyczna, uczyła nas polskiego. Wierszy uczyliśmy się na pamięć, do dzisiaj znam trzy czwarte wierszy, których wtedy uczyłam się w szkole. Były oczywiście akademie, w których zawsze brałam udział, musiałam wygłosić jakiś wierszyk. Później, już w starszych klasach, to tak zwany referat okolicznościowy: 11 listopada, urodziny Piłsudskiego, te rzeczy. Szkoła dla mnie nie przedstawiała żadnych trudności, jeśli chodzi o naukę, bo myśmy wszyscy pisali i czytali, mając pięć lat. Zresztą teraz też i moja wnuczka to samo. Tak że nie było żadnego problemu. Szkoła była dosyć ciekawa (jak dzisiaj patrzę), dlatego że sporo się nauczyłam. Była na przykład nauka robót, były prawdziwe warsztaty z imadłem, żeby przykręcić do piłowania, miałyśmy laubzegi. Poza tym szyłyśmy też ręczniki czy jakieś mereszki. Sporo się nauczyłam w tej szkole na robotach, nie mówiąc już oczywiście o normalnej nauce języka polskiego i rachunków, jak to się wtedy nazywało, dzisiaj matematyki. Nie było języków obcych. Z językiem obcym spotkałam się dopiero w gimnazjum. Chodziłam do sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu. Moja ciotka była przeoryszą sióstr szarytek na Starej, zajmowały się dziećmi, bezdomnymi chłopcami. Po wojnie dostały duży dom na Rakowieckiej, a potem na Tamce był ich właściwy dom. Właśnie uważała, że powinnam pójść do szkoły do sióstr. Byłam u sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, one do dzisiaj prowadzą. Mieszkałam zresztą w internacie, bo myśmy chwilowo nie mieszkali w Warszawie, więc żeby nie dojeżdżać, [mieszkałam tam]. Ale to były bardzo wspaniałe rzeczy. Miałyśmy mademoiselle z Paryża, już języka żeśmy się uczyły, reszta zajęć normalnie. Siostry uczyły i świeccy nauczyciele, szczególnie fizyki, matematyki.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?


Mój ojciec był bankowcem, był dyrektorem banku. Moja mama pochodzi z Wileńszczyzny, tam mieli swoje dobra, które oczywiście dawno przepadły. Siostrę straciła w Rosji gdzieś głęboko, a jej… to też historia niesamowita jak na taką opowieść. Miała bratanka w Stanach i on jej przysłał bilety, żeby przyjechali jednak do Stanów, bo Stany to jest przyszłość. Miała bilety na ten statek, który zatonął, a nie pojechała, dlatego że zachorował mój brat na ciężki dyfteryt. Wtedy to nie było… Dlatego nie popłynęła. Oni przez Ukrainę przeszli z ojcem, potem przyjechali do Warszawy i tu się organizowali bardzo różnie, bo to były czasy powojenne, dosyć trudne. Mój ojciec z wykształcenia był ekonomistą, pracował w firmach głównie niemieckich, ponieważ mówił bardzo dobrze po niemiecku. Tak się nam to życie wiodło, plotło. Byliśmy bardzo kochającym się rodzeństwem, najstarszy brat przewodził. Nie było wtedy takich wspaniałych klubów jak dzisiaj są, młodzież może sobie grać w piłkę, spotykać się. Wszystko odbywało się w bardzo małym gronie. Kiedyś zrobił nam szczudła, chodziłyśmy wspaniale na szczudłach, skakałyśmy wzwyż i w dal. Wszystko nam urządzał, takie zawody sportowe, ponieważ sport w szkole właściwie nie istniał. To było chyba zbijanie się piłką, dwa ognie czy coś takiego, to była jedyna rzecz, która była właściwie… i gimnastyka. Ręce do góry, ręce w bok, ręce na dół. Ale dzieci bardzo swobodnie żyły, może dlatego mniej miały rozmaitych zmian w swoim układzie kostnym, a może i nie było sprawdzane dostatecznie. W każdym razie w tej szkole skończyłam sześć klas, zdawałam potem do sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, tam byłam – nie wiem, rok czy dwa – i wybuchła wojna. To było straszne.

  • Jak wyglądały pani losy i pani rodziny, kiedy wybuchła wojna?


Muszę powiedzieć, że wojna skończyła wszystko, moje dzieciństwo sielskie-anielskie, pełne radości i całkowitej wolności. Nam wolno było chodzić, spacerować. Myśmy czasem wracały z łyżew w nocy o dziewiątej zmarznięte na kość i wiadomo było, że się nam nic nie stanie. Już wspominałam o tym, ale w każdym razie jeździłyśmy po rozlewiskach, bo nie było takich lodowisk jak dzisiaj. Z siostrą wracałyśmy wieczorem.

Wojna. Mieszkaliśmy wtedy w Wołominie pod Warszawą i pierwszy nalot… Zawsze z uwagi na pozycję mego ojca mieszkaliśmy w bardzo dobrej dzielnicy czy w bardzo dobrych domach. Mieszkaliśmy właściwie w parku, gdzie były nowe domy, wille. Niemcy zrobili pierwszy nalot i zbombardowali właśnie tą część miasta, właściwie tą ulicę na końcu. Wszystko płonęło. Nasz dom nie był zbombardowany, ale na drugi czy trzeci dzień przyszli Niemcy: Raus!

Jeszcze przed Bożym Narodzeniem nas stamtąd wyrzucili. Ponieważ jak wspominałam, ojciec mówił dobrze po niemiecku, więc zapytał się: „Oni mają tak wyjść jak na sankach? Przecież muszą wziąć coś ze sobą. Nie mamy się dokąd przenieść, nie mamy co ze sobą zrobić”. Wobec tego oni bardzo jakoś, zauważyłam od początku, byli zdumieni w ogóle, że mówimy po niemiecku, w związku z tym okazywali się bardziej łaskawi. Na saneczkach pozwolił nam zabrać jakąś poduszkę, kołdrę i garnki. Udało nam się znaleźć jakieś prymitywne mieszkanie na parterze, z dziurami i ze szczurami, natomiast w bardzo pięknym miejscu, w alejach. Trudno w tak małym miasteczku nagle znać mieszkanie. Na saneczkach przenieśliśmy trochę rzeczy. Pozwolono nam wziąć jedno łóżko i koce. Te koce służyły do zawieszenia w oknach, ponieważ nie było to opalane, a były to okropne zimy. Pierwsza zima była straszliwa i następna była też bardzo ciężka. Bardzo mroźne zimy. Jakoś żeśmy sobie dawali radę. Moja mama nas ratowała szalenie, ponieważ ma za sobą przeszłość, ucieczkę z Rosji, więc wiedziała, co robić. Zdobyła piecyk okrągły, tak zwany żelaziak i paliło się w tym żelaziaku. Jakoś żeśmy się zagospodarowali. Był to szok straszny.

Muszę powiedzieć jeszcze inną rzecz, a mianowicie myśmy byli wychowywani w duchu patriotycznym. Wszystkie akademie i w ogóle Polska, chwała, godność i tak dalej. Zbieraliśmy pieniądze na karabiny maszynowe, jeden dał obrączkę, a drugi… Dzisiaj patrzę na to wstecz z przerażeniem, ale tak było. Uczono mnie w szkole, że Niemcy mają buty tekturowe, a w ogóle ubrania z papieru i jedzą Eintopf. Myślę sobie: „No tak, ta wojna się zaczyna, natychmiast ich pokonamy”. Zresztą taka była u nas propaganda, okropna po prostu, straszliwa i prymitywna. Ale myśmy w to wierzyły, nie wiem, kto wiedział, jak jest naprawdę. Nagle – jestem w Wołominie – wjeżdżają Niemcy, od stóp do głów nosili ogromne płaszcze, bo cała czołówka na motocyklach z hełmami. Zupełnie jak ludzie z innego świata, nie kartonowe czy papierowe ubrania. Ten styk był straszny. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że wtedy działa propaganda po prostu, że nas uczono, nie wiem z jakich powodów, że oni w ogóle niczym nam nie grożą i są śmieszni, do niczego nie przygotowani, a my jesteśmy dzielni i nie oddamy ani guzika. Straszny szok, to było dla mnie porażające absolutnie i już tak zostałam przez całą okupację porażona tym, jak oni wjechali.

Bardzo szybko przenieśliśmy się do Warszawy, ponieważ mieszkanie tam groziło najrozmaitszymi konsekwencjami. W Warszawie było łatwiej się znaleźć i zgubić. Mieliśmy ogromne, przepiękne mieszkanie na Starym Mieście, na ulicy Długiej przy Kilińskiego, z widokiem na naszą cudowną Starówkę. Przywieźliśmy wszystkie wspaniałe rzeczy mojego taty, obrazy wielkiej wartości, zbiory książek i to w skórze. Miał wspaniałe rzeczy. Zawsze lubił obrazy i ogromną bibliotekę. Kiedyś w jedne wakacje przeczytałam całego Wyspiańskiego, Ajschylosa, wszystkich Greków, Moliera, bo to było wydawnictwo chyba „Wiedza Powszechna”, w szarych tomikach. Przychodziły chyba dwa lub trzy miesięcznie i to wszystko przeczytałam natychmiast. Miałam chyba jedenaście albo dwanaście lat. Ponieważ w tym wieku jest ogromna chłonność, to bardzo dużo rzeczy umiałam na pamięć, to znaczy fragmenty oczywiście, nie całego Ajschylosa, ani całego „Pana Tadeusza”, tylko jakieś fragmenty.

  • Kontynuowała pani swoją naukę w czasie okupacji?

 

Tak… Aha, to był główny powód, dlaczego wróciliśmy do Warszawy. Ponieważ było takie zarządzenie, że nie wolno uczyć się w średniej szkole, Polak może kończyć tylko szkołę zawodową. Wobec tego gimnazjów nie było. Skończyłam już szkołę podstawową i teraz był problem, co dalej. Na początku mieliśmy profesora, który uczył mnie i moją siostrę, jeździłyśmy do niego. Pamiętam, jak mówił do mnie… przychodziłam punktualnie, mówiłam: „Jestem punktualnie”. – „Punktualność jest grzecznością królów”. To sobie zapamiętałam, że trzeba być punktualnym. Ale potem w Warszawie udało się otworzyć różnego rodzaju szkoły o charakterze szkół zawodowych, po prostu to była przykrywka. Chodziłam do szkoły gospodarstwa domowego, ale tam normalnie była łacina, francuski, język polski oczywiście. Polski normalnie można było wykładać. Ale na przykład historii też uczyliśmy się na kompletach w małych grupach, już nie w szkole, żeby nie przynosić książek. Jak daleko to było groźne? Sprawa książek. Miałyśmy książki do polskiego, to znaczy jedna książka była na trzydzieści osób. Przynosił codziennie kto inny i jak był jakiś niepokój, to się chowało do piecyka, bo piece były w tych klasach, zamykało się. Piecyk miał otwór, zamykało się piecyk, bo nam nie wolno było w ogóle uczyć się literatury. Myśmy tam zamykały. Jak dalece Niemcy to egzekwowali? Moją sąsiadkę, Genię Młynarczyk aresztowano pod naszą szkołą i została zesłana do obozu koncentracyjnego, bo przyniosła książki, miała książki w swojej teczce. Wszystkie na ogół nosiłyśmy z kołonotatnika kilka kartek, uczyłyśmy się na pamięć w domu i jakieś książki były dyżurne w szkole, które się zamykało w piecu na wszelki wypadek. Nie było nigdy nalotu w szkole, ale na wszelki wypadek. Mieliśmy wspaniałych nauczycieli. Kilku z nich po wojnie wykładało na uniwersytetach. Świetnie przygotowani, polonistka znakomita, łacinniczka świetna, matematyczka, chemiczka znakomita. Bardzo dużo się nauczyłam. Rzeczywiście żeśmy się uczyli, bo uważaliśmy, że to jest nasz obowiązek, bardziej może niż gdyby była pełna wolność, to znaczy gdybyśmy byli w wolnym kraju. Uważaliśmy, że to jest nasz święty obowiązek. Oczywiście pisało się wypracowania najrozmaitsze, okropne zresztą, bo nasza polonistka uważała, że na piątkę umie Bóg, na czwórkę umie ona, a na trójkę to możemy my umieć. Tak że tak zwany poziom był bardzo wysoki, nigdy nie stawiała wyższych stopni. Jedną miałyśmy wspaniałą dziewczynę, która pisała reportaże, kiedyś dostała czwórkę, to było przeżycie dla całej klasy. Ale nauczyła nas pisać, nie ma u nas „w kajdanach niewoli”, nie wolno było takich rzeczy używać, takich sloganów bez znaczenia. Rzeczywiście literaturę z tamtego okresu pamiętam do dziś pierwszorzędnie. […] Dzisiaj właściwie głównie się kładzie nacisk zdaje się na współczesną literaturę. Myśmy się uczyły bardzo dokładnie historii literatury, na każdy okres były odpowiednie przykłady.



  • Czym się zajmowali pani rodzice w czasie okupacji?


Muszę powiedzieć, że okupacja była dla nas straszna. Na szczęście po przyjeździe do Warszawy mieliśmy ogromne mieszkanie, sześć pokoi, było chyba dwieście metrów i ono nam dało potem możliwość egzystencji. Mój ojciec ciężko zachorował. Zajmował się dostarczaniem żywności do oddziałów, zachorował, zaziębił się i bardzo szybko umarł. Bardzo krótko chorował, zostaliśmy sami. Nie było żadnych emerytur, tylko te środki, które się miało, to znaczy jakiś łańcuszek czy coś złotego. Na ogół w domach było jakieś złoto, które się sprzedawało, żeby można było żyć. Nas uratowało to mieszkanie, bo wtedy Warszawa miała bardzo duży najazd ludzi z zewnątrz. Tutaj łatwiej było się schować, dostać odpowiednie dokumenty i myśmy po prostu wynajmowali dwa pokoje. To była możliwość przeżycia. Mieszkała z nami również moja przyjaciółka Krystyna Czarna, która była zaangażowana całkowicie w podziemną pracę. Była asystentką Raabego, to był znany przyrodnik i ojciec jego też przyrodnik. Była jego łączniczką. To były grupy o charakterze lewicującym. Wiem, że jeździła do Konstancina i na linii otwockiej. Tam przebywali, ona zajmowała się kontaktami. Mieszkała z nami. Taki był obyczaj wtedy, że ktoś nagle przyjechał i mieszkał pół roku, rok. Moja kuzynka Krystyna przyjechała, bo ich wysiedlili z Warthegau, były duże wysiedlenia. Ponieważ mój stryj był wicestarostą, więc aresztowali go i do Mauthausen. Drugi stryj był też w obozie koncentracyjnym, a rodzina musiała uciekać stamtąd przez zieloną granicę. Mieszkali u nas, potem się jakoś zorganizowali.

  • Pamięta pani działalność konspiracyjną, kiedy się pani zetknęła z nią, kto wprowadził, w jaki sposób?

 

Tak, zetknęłam się najpierw z „Biuletynem Informacyjnym”, z gazetkami. Od tego się zaczęło. Ponieważ myśmy mieszkali na czwartym piętrze, ostatnim i mieliśmy to duże mieszkanie z dwoma wyjściami – wyjście kuchenne i wyjście [główne]. Ono było bardzo korzystne na potrzeby konspiracyjne. Duża konspiracja była pod nami, na trzecim piętrze, u nas i naprzeciwko. Naprzeciwko mieszkali muzycy i ponieważ nie było koncertów – nie wolno było patriotycznej czy wspaniałej naszej muzyki uprawiać – to raz na dwa, trzy miesiące był koncert u niego. Spotykaliśmy się, taki dosyć cichy, nie na pełne brzmienie, ale właśnie Chopin. Jeśli chodzi o działalność konspiracyjną, wszystko to było bardzo skomplikowane i nie wprost. Moja koleżanka z ławki Zosia P., żyje jeszcze, wspaniała dziewczyna, pierwsza wstąpiła do konspiracji i wciągnęła wtedy mnie. Zaprzysiężenie było i cała sprawa dla nas polegała na małym sabotażu i na dostarczaniu gazetek.

  • Jaka to była organizacja? To było harcerstwo czy coś innego?


To nie było harcerstwo. Szefem naszym był bratanek przedwojennego ministra Kwiatkowskiego, on Gdynię budował. To była malutka jak gdyby… Myśmy nie wiedzieli, w jakim kręgu się znajdujemy. To była nasza trójka, on miał kontakt wyżej i jeszcze wyżej. Dostarczano nam bibułę, prasę, którą rozprowadzałyśmy w naszym kręgu. Oczywiście zawsze z tym przeznaczeniem, żeby podawano dalej, bo tak dużo nie drukowano, „Biuletyn Informacyjny” głównie. Skończyłyśmy wtedy tajny kurs sanitarny. Do dzisiaj jestem świetną sanitariuszką i tak świetnie potrafię w jodełkę bandażować nogi, że wszyscy się pytają, gdzie się tego nauczyłam…

  • Gdzie się ten kurs odbywał, w jakich warunkach?


Tajnie, to znaczy tak jak komplety, tak samo u kogoś. Tylko nie w jednym miejscu, w różnych miejscach. Dwa, trzy miejsca takie były, że spotykałyśmy się raz w tygodniu, żeby odbyć cały… Budowa człowieka, pierwsza pomoc, tego typu.

  • Ile czasu taki kurs trwał?


Sześć tygodni, potem były egzaminy i jak ktoś chciał, to mógł robić drugiego stopnia, bardziej pogłębiony. Zrobiłam tylko pierwszego, wystarczył mi nawet na okres walki w Warszawie. Nie miałam tak bardzo do czynienia z rannymi. Dużo było sanitariuszek, lekarzy. Warunki były straszne, bo nie było lekarstw i bandaży, to było najważniejsze. Wiele osób umiało się obchodzić z rannymi, tylko trzeba ich ratować w szpitalu. Okupacja była dla mnie wspomnieniem naprawdę groźnym. Sama myśl, że jestem Polką i że Niemiec, który idzie i jak mu nie ustąpię, może mnie zastrzelić (bo takie mieli prawo), była druzgocąca zupełnie. Byłam świadkiem strasznej rzeczy. Mówiłam o tym, że mieliśmy duże mieszkanie, różni ludzie u nas mieszkali, przyjaciele i mieszkali tacy, którzy wynajmowali, też byli przyjaciółmi… Ach, mieliśmy naszą hrabinę. Hrabina nie miała w ogóle pieniędzy i rzeczywiście… wyleciało mi w tej chwili nazwisko, ale bardzo znane. Ona przychodziła do nas, do kuchni, bo w kuchni toczyło się życie w takim dużym domu, jak było tyle osób, i codziennie mówiła: „Dzisiaj zjem sobie zsiadłe mleczko z kartofelkami”. Na drugi dzień przychodziła i mówiła: „A dzisiaj zjem kartofelki z zsiadłym mleczkiem”. Jadła tylko to, bo nie miała w ogóle pieniędzy. To znaczy czasem się jej coś podrzuciło, ale była bardzo dumna i mówiła, że jej to znakomicie wystarczy i herbatka. […] Myśmy byli strasznie głodni stale. Jak mówiłam, nie mieliśmy nic, sprzedawało się obrączkę czy bransoletkę, ale to się skończyło. Wynajmowało się, ale to nie było tyle, żeby można było ubrać nikogo, przecież nie było sklepów. Przyjeżdżała krawcowa, siadała w pokoju służbowym, była maszyna i przerabiała z męskich marynarek jakąś kurtkę dla nas i tak dalej. Tak się żyło wtedy, nie było materiałów. Z butami było najgorzej. Pamiętam, że na początku jeszcze były buty przez rok czy półtora, ale potem nie było i to był problem straszny. Myśmy chodziły latem w butach robionych ze sznurka. Zresztą moja siostra, która była genialna, też wyrabiała spody ze sznurka, a na wierzchu z taśmy. Zresztą bardzo ładne, niedawno modne były takie pantofle na lato. Nosiłyśmy te buty. Co było zimą? Zdaje się, że jakieś ocalały w schowku, buty sznurowane, że myśmy zimą je nosiły. To były straszne zimy. A może w kaloszach chodziłyśmy, nie pamiętam. Ach nie! Już wiem, przywoziło się z Zakopanego długie buty zrobione z materiału. Potem bardzo dużo się nosiło w Polsce, w Warszawie, wszędzie. Nie pamiętam, jak one się nazywały, miały specjalną nazwę. To były bardzo ciepłe buty na zimę. Tak, nosiło się te buty, a latem jakieś sandałki. To bardzo poważny problem jak nie ma butów, bo właściwie, w czym chodzić. Nie było żadnych możliwości. Buty się bardzo szybko niszczą. Oczywiście szewcy bez przerwy coś lepili, ale do jakiego stopnia [można było naprawić] – pięć lat była okupacja. Wracając do tego horroru. Moja mama zapraszała swoich przyjaciół. Mieliśmy mało jedzenia, ale oczywiście wszyscy się dzielili. Zawsze te kartofelki, mieliśmy ogromną, piękną jadalnię na dwanaście osób, wszyscy zasiadali. Coś się robiło, ludzie przywozili ze wsi. To były tak zwane dostawy, kobiety przeważnie to przywoziły, tak zwaną rąbankę. To się kupowało, robiło się obiad dla wszystkich przyjaciół. Między innymi przychodził redaktor Gonerko, nie pamiętam jego imienia. To był człowiek, który nie uznawał okupacji. Powiedział: „Nie mogę sobie wyobrazić, że tutaj są Niemcy”. Mówię: „Jak to pan sobie nie może wyobrazić? Przecież wszędzie są Niemcy”. On nie przyjął kenkarty, tylko miał swój dowód osobisty. Oczywiście długo nie trzeba było czekać, aresztowano go. Nie można go było w żaden sposób wykupić. Krystynę żeśmy wyciągnęły, ale ze Skaryszewskiej, a z gestapo nie miałyśmy wtedy jeszcze kanałów, którymi można byłoby go wyciągnąć. Dlaczego o tym mówię? Bo widziałam, jak on zginął. Niemcy rozstrzeliwali na ulicach, robili uliczne pokazy. Widziałam, jak on zginął, ponieważ przywieziono dwudziestu więźniów, skrępowanych, oczy mieli zawiązane i mieli zdjęte koszule czy rozpięte koszule. Z mojego pokoju sypialnego wyjrzałam, oczywiście bardzo tajnie z boku, co się tam dzieje. Bo już wiedzieliśmy… Niemcy naturalnie oczyścili ulicę Kilińskiego i tam między innymi był redaktor Gonerko, ten który nie chciał uznać wojny. Został rozstrzelany. Widziałam to. Dużo było miejsc, gdzie Niemcy rozstrzeliwali Polaków, zresztą teraz są tablice w tych miejscach. Niemcy najpierw gromadzili ludzi, żeby patrzyli, że ci, którzy nie przestrzegają przepisów niemieckich, tak zginą. Potem był nakaz, żeby się rozejść, przygotowywali oczywiście… to było pod karabinem, ludzie chowali się. Jak odjechali, bo to zawsze pluton przyjeżdżał ciężarowym samochodem z obstawą, to oni podbiegali do tych zmarłych i niektórzy maczali chusteczki w krwi, żeby zanieść do domu. Mnie to opowiadali. Myślałam, że to jest tak straszliwe, że to może jest wyobraźnia tylko, ale sama to widziałam z moich okien. Na Kilińskiego rozstrzelali naszego przyjaciela. Dlatego o tym mówię, że działy się straszne rzeczy, wszyscy cierpieli, były najrozmaitsze tragiczne rzeczy w Warszawie. Ale jak one dotyczą bezpośrednio i zna się tych ludzi, to jest jak gdyby bardziej wstrząsające. Bo ilość… zginęło nie wiem: 50 000…500 000… to nie działa. Ale ten jeden człowiek, który siedział przy stole, jadł ziemniaczankę i potem go rozstrzeliwują, to jest wstrząsające. Żyliśmy pod strasznym terrorem, ale byłyśmy młode dziewczyny. Wobec tego postanowiłyśmy z Zosią i jeszcze z dwoma koleżankami pojechać sobie kiedyś na niedzielę… dzisiaj to się mówi weekend. Takie wyjazdy robiło się w kierunku Otwocka. W pociąg wsiadało się, to było najbardziej bezpieczne. Bo znowu wyjazdy nie były bezpieczne, bo Niemcy wpadali, szukali żywności, którą ludzie dowożą. Kobiety woziły z Lubelszczyzny i tak dalej. Robili rozmaitego rodzaju rewizje. Ale mama nam pozwalała, nie robiła z tego problemu, że musimy jakoś troszeczkę od tego odetchnąć, od tej tragedii Warszawy. Jeździłyśmy do lasków otwockich, nawet bliżej, przed Otwockiem i spędzałyśmy sobie niedziele. To była grupa kilku osób. Nie jeździłyśmy razem tylko w oddzielnych wagonach na wszelki wypadek. Stale uważałyśmy, że przepisy konspiracyjne są ważne. W ten sposób doszliśmy do [okresu] Powstania. Z Zosią żeśmy zaczęły Powstanie, potem zeszłyśmy na Powiśle, bo tu się nic nie rozwijało, nikt nie przyszedł na nasz punkt. Żegnam się z mamą w niedzielę, Powstanie wybuchło we wtorek. Miałam być na punkcie…

 

  • A gdzie był punkt wyznaczony?


Miałam wyznaczony punkt na Żurawiej blisko poczty. Po prawej stronie jak się idzie Marszałkowską, nie ma tego domu, nie odbudowano. Myśmy tam poszły, byłyśmy w trzy. Ja, Zosia i „Poeta”. Czekamy, co dalej, bo powinien być jakiś kontakt albo łącznik, albo coś w takim mieszkaniu kontaktowym. Nic. Jeden dzień mija, drugi dzień mija, trzeci dzień mija, nic. Mówię: „Słuchajcie, co się dzieje? Może ich aresztowali gdzieś? Nikt nas nie zawiadamia. Przecież nie spędzimy tutaj…”. Nie wiedziałam, że to ma być Powstanie. Dzisiaj mówię, że myśmy wychodzili na Powstanie. Nam powiedziano, że mamy stawić się tego i tego, w takim i w takim miejscu. Ktoś kto był wyżej, pewnie wiedział, że to było Powstanie, ale my łączniczki na tym poziomie nie wiedziałyśmy… Żegnałam się z mamą, mama mnie całuje i mówi: „Dziecko, dokąd ty idziesz?”. Mówię: „Matuś, jest dzisiaj niedziela”. Wiem, że we wtorek ma się zacząć, tego już jej nie mówię. „Myślę, że w piątek jesteśmy z powrotem”. Wszyscy myśleli, że ta cała akcja będzie trwała tydzień, a trwała dwa miesiące, zniszczyła miasto, kulturę, ludzi, wszystko totalnie. Wojna zniszczyła totalnie wszystko, myślenie nawet o tym, jak to ma być. To tak jak gdyby trzęsienie ziemi – zawaliło się wszystko, wpadło w głąb, nie ma. Ludzie, z którymi się było, przedmioty, księgarnie, myślenie, wszystko przepadło. To było tak straszne, że nie wolno było o tym myśleć, bo właściwie nie dziwię się, że ludzie, oficerowie popełniają samobójstwa. Do pewnego momentu uważałam, że to jest jakiś nonsens albo szok nerwowy, ale teraz rozumiem. Zawaliło się wszystko. Powstanie trwało, zeszłyśmy na Powiśle. Uznał porucznik, który był z nami, że nawiążemy kontakt, bo tam były oddziały, do których on przynależał. Zeszłyśmy na dół i na Powiślu akcja już trwała. Niemcy byli wszędzie. Oni wiedzieli, że będzie Powstanie, mieli tak opanowane miejsca, że ostrzeliwali bez przerwy. Nasz kolega zginął od razu trzeciego dnia, jak zeszliśmy na Powiśle, na Solcu. Robiła się pustka, Powiśle… Niemcy bardzo sprytnie to zrobili, bo Powstanie powstało najpierw głównie na Woli i potem ogarniało całe miasto. Wtedy myśmy sobie nie zdawały sprawy, bo nie było łączności, nie można było tego ogarnąć. Ale dzisiaj to widzę, jak obserwuję, piszę czy czytam. Oni szli jak gdyby dzielnicami. Wolę zmasakrowali, zdziesiątkowali, 100 000 ludzi zabitych. Potem Stare Miasto, które zniszczyli totalnie, bo zostało zbombardowane zupełnie, nasze mieszkanie, wszystko. Moja mama coś wielkiego wyrzuciła przez okno na barykady, z czwartego piętra. Moja mama była cudowna. Budowali barykady przed Niemcami, bo na Starym Mieście oni żyli tak jakby w zamkniętym kręgu. Kanałami przeszli później do Śródmieścia. Potem Niemcy zajęli Powiśle i następnie Mokotów i Śródmieście. W ten sposób zabrali całą Warszawę…

  • Ale wróćmy do pani wspomnienia z Powiśla.


Jak zeszliśmy na Powiśle, to skierowali mnie do „Alfa Laval”…

  • Co to było „Alfa Laval”?

 

To była fabryka, myśmy robiły granaty. Podchorąży „Juno” nami dowodził, mówi: „Słuchajcie, tu dla was akcji nie ma. Trzeba przygotować broń dla powstańców”. „Alfa Laval” to była fabryka między Wybrzeżem Kościuszkowskim a… nie wiem, jak ta ulica się nazywa, którejś z ulic, tam są trzy ulice równoległe. Zresztą ona chyba jest do dzisiaj, to była szwedzka firma. Nasi przełożeni uznali, że trzeba przygotować jakąś, nawet bardzo prymitywną broń dla powstańców. Dwojakiego rodzaju była broń, granaty były albo woreczki, które ktoś szył, w które naładowało się różnego rodzaju gwoździe, metal, a potem zapalnik i spłonka. Potem przyszły puszki – nie wiem, kto je produkował – i w puszki się ładowało wnętrze, które kogoś mogłoby skaleczyć, gdyby to się rozerwało. Przy próbie jednego z pierwszych granatów naszemu podchorążemu „Juno” urwało dłoń. Liczyło się: „Raz, dwa, trzy, cztery”. Rzucałam takim granacikiem, zresztą miałam ze sobą zawsze granat, jak chodziłam, ponieważ nie chciałam być ranna. Być rannym w czasie Powstania w tych szpitalach to była straszliwa rzecz, więc wolałam tak zasadniczo być przygotowana. Miałam może trochę lepszy granat, bo on mi ten granat wyszykował, zawsze go miałam za pasem, bo broni nie było, w każdym razie mało było broni. Zresztą nie dadzą łączniczce broni, jak potrzeba jej na barykadzie. On zginął na Powiślu, pamiętam pogrzeb. Pochowaliśmy go na podwórzu. Na podwórzu wtedy chowało się wszystkich.

 

 

  • Czy była pani świadkiem walk o elektrownię na Powiślu?


Nie, nie byłam w tej części. Byłam w części, jak schodzi się Dobra, Solec, na prawo. Elektrownia jest z drugiej strony, nie byłam, nie brałam udziału. Tam był nasz kolega, zawsze opowiada, jak potem na uniwersytet podchodzili z dołu, jak to wszystko padło. Myśmy byli tutaj, jak Niemcy już się posuwali… Dowództwo powiedziało tak: „Kto nie ma możliwości, nie ma broni, nie ma co ze sobą zrobić w Centrum, zostaje z rodziną”– czy, że musi wyprowadzić rodzinę, czy że ma kogoś… Moja koleżanka Zosia została z mamą, starszą panią na dole, a ja z kolegami poszłam w górę. Przez Nowy Świat trzeba było przeskoczyć, było bardzo trudno, bo nie było barykady. Niemcy strzelali od pomnika Kopernika i z BGK. Drugi raz się z tym spotkałam w Alejach Jerozolimskich. Każdy brał cegłę, ale właściwie rzecz polegała na tym, że nie można było czołgać się, trzeba było przeskakiwać. Oczywiście była jakaś ilość ludzi, która zginęła, nie przeskoczyła. Przez Nowy Świat na wysokości Wareckiej i potem dalej. Muszę powiedzieć, że wszystko to odbywało się w jakimś śnie, właściwie nikt nie wiedział, co robi. Były jakieś polecenia: „Zatrzymujemy się tutaj”. Ktoś gdzieś ugotował zupę. Nie pamiętam, żebym coś jadła, może tą zupę wtedy w czasie całego Powstania. Ale niemożliwe, żebym nie jadła dwa miesiące. Taki był nastrój psychiczny i tak to nie było ważne i może nie było co jeść, ale ktoś gotował na podwórzu na cegłach dla powstańców. Potem był rozkaz, że będziemy przechodzić przez Aleje Jerozolimskie na drugą stronę, to znaczy na stronę południową.

  • Jak takie przejście wyglądało?


Już były podkopy, już piwnicami się chodziło. Po tamtej stronie już to było zorganizowane. Piwnicami się dochodziło do Alei Jerozolimskich. Ogon, ogromny ogon [ludzi], żeby przedostać się na tą stronę. Pełno rannych w podkopach, przekopach, ludzie popychają się. Trzeba mieć przepustkę, żeby się przedostać, bo po prostu każdy myśli, że ucieka przed Niemcami, że tam jest jeszcze kawałek wolnej ziemi. Zosia została na dole z matką, a ja przechodziłam z obcymi ludźmi, to znaczy z dwoma kolegami i jeszcze z jakąś koleżanką. Byliśmy w walce, czyli byliśmy w oddziale i razem żeśmy tamtędy przechodzili. Podchorąży „Juno”, ktoś jeszcze był, w tej chwili nie pomnę. Dostaliśmy oczywiście przepustkę i odstaliśmy jakiś czas, żeby się przedostać. Przejście przez ulicę… już było lepiej, to przejście przez ulicę w tamtą stronę było tragiczne. W tamtą przechodziłam z Zosią, moją koleżanką z ławki. Nie było jeszcze barykady, każdy brał cegłę i zostawiał, przebiegając czy kuląc się nisko, żeby ustawić rosnącą osłonę. Mówię: „Ty idź pierwsza”. Ona przebiegła, potem ja przebiegam i mówię: „Gdzie Zosia?”. – „Nie ma”. Myślę sobie: „Co się z nią stało? Postrzelili ją?”. A ta idiotka zamiast wejść do środka, to stanęła… bo tam osłona była przy chodniku. Ona się przytuliła z drugiej strony z dezorientacji, gdzie był ostrzał z BGK. Wyciągnęli ją stamtąd. Jak gdyby wystawiła się na śmierć, ale nie spotkało ją to. Przeszliśmy na tą stronę. Już było inaczej, dlatego że już był podkop, można już było przejść. Była barykada wysoka, już się nie pełzło.

  • Który to już mógł być dzień Powstania, kiedy pani przeszła na drugą stronę?


To był… Na siedemnastkę żeśmy przechodzili, wszyscy przechodzili na siedemnastkę, Aleje 17, po skosie. To była najszersza ulica, jaką w życiu przechodziłam. Muszę powiedzieć, że Champs-Élysées w Paryżu są węższe niż Aleje, jak wtedy przez nie przechodziłam, to znaczy przebiegałam czy przepełzałam, czy jak to nazwać.

  • Ale to jeszcze nie był wrzesień?


To był wrzesień. 5 czy 6 września myśmy byli już po tej stronie, już byliśmy zorganizowani do następnej akcji. […]

Jeszcze jedną rzecz powiem, która nie jest wielu osobom znana albo o niej nie mówią. Na początku Powstania jak się przechodziło piwnicami, jak były przebite wszystkie piwnice, ludzie mieszkali na dole. Zeszli ze swoich mieszkań do piwnic, siedzieli w korytarzach. Potem było ich więcej, uciekali z Ochoty, uciekali z rozmaitych dzielnic, które już były zajęte. Na początku cywile, ci którzy się tam znajdowali, mówili: „Dziewczyny, chłopcy, walczycie. Błogosławimy was”. Entuzjazm i radość. Ale jak już wracaliśmy na tą stronę, to siedzieli ponurzy. Małe dzieci urodzone w tych piwnicach, uciekinierzy, którzy nic nie mają, nie mają co jeść, skuleni w kłębek wzdłuż, a my przechodzimy. Muszę powiedzieć, że strach mnie ogarniał. Patrzyli na nas z niechęcią, że my wywołaliśmy to Powstanie, myśmy zrobili im taki straszny los. Bo w czasie wojny trzeba być w wojsku, to jest moje doświadczenie. Żal mi było tych ludzi bardzo, szczególnie – to były kobiety i małe dzieci urodzone na dole. To był zamęt, wszystko to siedziało i czekało nie wiadomo na co. Od czasu do czasu były wezwania Niemców do wyjścia ludności cywilnej. To też był cały problem, bo w zasadzie uważało się, że oni nie powinni wychodzić, że nie powinni się poddawać temu rozkazowi niemieckiemu. Dzisiaj patrzę na to inaczej. Niczego nie mogli zdziałać.

Niemcy brali ludność cywilną dla osłony czołgów, jak podchodzili, to brali, żeby Polacy nie strzelali. Potem zrzuty dostaliśmy, były PIAT-y. Można było strzelać do czołgów… żeby nie strzelać do ludności. Okropne były chwyty i straszliwy rodzaj prowadzenia walki. Z naszej strony myśmy nie umieli, to znaczy nie ja, nasze dowództwo, myślę, że nie miało nigdy do czynienia z partyzantką miejską. To też jest pewien specjalny rodzaj walki. Wszystko było improwizowane z myślą, że to… Muszę powiedzieć, że jak podpisano kapitulację czy rozejm, to nie wierzyłam w to, mówiłam: „To jest absolutnie niemożliwe”. Myśmy myśleli, że oczywiście do końca walczymy. W jaki sposób, to nie wiem. Dzisiaj sobie myślę, że to była totalna niewiedza. Wszystko się rozpadało, nie mogliśmy leczyć rannych, nie ma żywności, nie ma broni, co jest najważniejsze. Właściwie jesteśmy ofiarami, które można… Ale był patos w tym wszystkim. Pamiętam, że jak oni podpisali, to: „Jak można było podpisać?! To niemożliwe, że już skończyło się Powstanie!”. Nie myśleliśmy o tym, że ktoś przyjdzie nas ratować, że akurat Rosjanie przyjdą z tamtej strony Wisły. W ogóle nie wiem, jak myśmy myśleli, że my zwyciężymy, że my odepchniemy Niemców. Wydawało się, że to było możliwe, bo Niemcy z Warszawy uciekali. Może był zły moment wybrany wtedy. Oni uciekali z Warszawy, wycofywali się. Dzisiaj sobie myślę, że może można było zastosować system rosyjski, który szarpał Napoleona – jak poszedł na głębokie śniegi, wycofywał się. Wojska rosyjskie go w ten sposób niszczyły. Może byśmy mogli też niszczyć wojska niemieckie. Ale to są myśli po obiedzie. W każdym razie Powstanie dogorywało.

 

  • Jakie były warunki życia już w końcowym okresie w Śródmieściu?


Dalej nie ma wody, dalej nie ma lekarstw, dalej nie mamy czym ratować naszych, ale za to jest mniej ostrzału. Głównie bombardowania są… Właściwie wystarczył jeden samolot. Dwa, zdaje się, latały nad Warszawą, rzucały bomby. To było okropne, ale jeszcze straszliwsze były „krowy”. To było sześć min, rozsypywało się, ludzie wypadali płonący, trzeba było ich ratować, zawijać w jakieś szmaty, żeby zgasić, palili się. Dla mnie „krowy” były tragiczne. Nazywali to „szafy” albo „krowy”, dwie nazwy. Okropny pomysł, żeby tak nazywać. Dlaczego „szafy”? Bo tak skrzypiało, a „krowy” niby ryczą.

Myślałam, że Warszawa jest pusta. Cywile w większości wyszli, kobiety z dziećmi i tak dalej. Tymczasem nagle na Marszałkowskiej tłumy, wszystko powychodziło. Zastanawiają się, co zrobić, podpisana jest kapitulacja i teraz co dalej. Okazuje się, że jest masa kolegów, wszyscy się znajdują, chodzę do znajomych niedaleko na Wspólną, na Hożą, wszyscy się odwiedzamy. Co robimy? Rozkaz jest taki, jeśli chodzi o kobiety, dziewczyny, że albo idą ze swoimi oddziałami, bo musimy iść do niewoli (okazuje się, że wojsko idzie do niewoli), albo zdejmują swoje odznaki i idą z ludnością cywilną. Zresztą żołnierze też mogą pójść, takie było polecenie. Jeżeli chcą zostać, to mogą pójść z ludnością cywilną. Poszłam z Krystyną i ze swoim oddziałem do niewoli. Nikogo nie miałam, nie miałam dokąd iść. To znaczy jakichś znajomych tak, ale rodziny nie miałam, żadnego kontaktu, bo oni byli na Starym Mieście.

  • Co się stało z matką?


Nie wiedziałam nic, nigdy nie przyszła do mnie poczta polowa. Tak się mówiło o poczcie polowej – nigdy nie doszło do mnie nic. Nie wiedziałam nic, nie wiedziałam, co się dzieje na Starym Mieście, myślałam o najgorszym, że tam wszystko zawalone i że ich nie ma. Moja mama była z moją siostrą i z moim bratem ośmioletnim. Idziemy do niewoli, wychodzimy z Warszawy. Są filmy, bo Niemcy filmowali, jak idzie szereg, zdajemy naszą broń. Okazuje się, że nawet jest jej dosyć dużo. Niektóra broń była gdzieś zakopana. To było dosyć trudne technicznie, bo trzeba było odpowiedni dół wykopać, oznakować to miejsce, że niby będzie można odkopać. Ale niektórym udało się to zrobić, oczywiście z polecenia dowódców. Wychodzimy czwórkami, straszny widok, bo dopiero jest się na zewnątrz. Spalone ulice, idziemy po zwałach gruzów, Niemcy obok z karabinami. Wyprowadzają nas do Ożarowa. Były podwody, chwilami pozwalali mi jechać, bo miałam nogi okręcone bandażami. Dostałam długie spodnie. Doszliśmy do Ożarowa. Miałam przyjaciółkę, która nie żyje, która miała bardzo ostre spojrzenie na wiele rzeczy i ona napisała, że dopiero w Ożarowie się wyspała, to znaczy spała spokojnie. Tak te wszystkie przejścia wojenne i okupacyjne, że pierwszy raz od dwóch lat spała spokojnie. Ożarów, fabryka kabli, na ziemi, na betonie leżymy. RGO jakąś zupę ugotowało i w puszkach żeśmy zjadły trochę tej zupy. Ale byli chłopcy, był mój dowódca, byliśmy wszyscy razem.



  • Wspomniała pani, że widziała pani w Ożarowie von dem Bacha.


Nie, to było inaczej. W Ożarowie, tylko na razie jestem jeńcem, ładują nas we wagony, dużo żeby ugnieść. Wagony są oczywiście towarowe. Mnie zawsze bawi jak czytam: „Jechałyśmy bydlęcymi wagonami”. A jakimi miałyśmy jechać, kuszetkami? Oczywiście, że były towarowe, wojsko jedzie towarowymi. Jak zasunęli zasuwy, to mówię: „Słuchajcie, co to będzie?”. Na szczęście miałam wspaniałe towarzystwo, nasze koleżanki z łączności. Fela Bańkowska, która zaraz zorganizowała, żeby dziurę wyciąć w podłodze dla wiadomych celów, zmysł niebywały.

Ale w pewnym momencie rozsuwają się drzwi, krzyk straszny, nie wiemy co się dzieje. Podchodzi do mnie i: Komm hier. Muszę skakać, Krystyna z tego wagonu i jeszcze wzięli z innych, nie wiemy co się dzieje, dokąd nas biorą. Usiłuję go zapytać: Wohin gehen wir? Mund halten – zamknij się. Wzięli kilka osób z różnych wagonów, było zdaje się trzech panów i my. Zawieźli nas właśnie do Ożarowa, do pałacyku, w którym był von dem Bach. Ogromny ogród, ganeczek na kolumienkach, stoły w ogrodzie, siedzą kaprale, w każdym razie niższe szarże, maszyny do pisania. Zostaliśmy zabrani z tego pociągu na zeznania. Pytania: gdzie walczyłyśmy, ilu rannych, ilu Niemców zabitych, ilu z nas zabitych, jaki oddział, jaki numer i tak dalej. Ponieważ szybciutko poszła między nami decyzja, że nie odpowiadamy na żadne pytania, to: nie wiem, nie znam, nie pamiętam. To były nasze odpowiedzi, wszystkich tych sześciu czy siedmiu osób, już nie pamiętam, ilu było nas.

 

  • Jak pani myśli, po co były im te informacje potrzebne?


Może chcieli bezpośrednio z walki, wtedy im przekażą. Niemcy mieli dużo różnych informacji do całości obrazu. Chcieli wiedzieć, jaką broń mieliśmy, że tak długo to trwało. Może powiemy, że mieliśmy kilka armat czy coś. Tak sobie wyobrażam, że o to chodziło. Niemcy lubią mieć dokładnie jakieś dane. Ponieważ od nas się nic nie dowiedzieli, to nas skierowali w kierunku tego pałacyku i wyszedł dowódca naczelny ze strony niemieckiej. Stanął, patrzył na nas z takim obrzydzeniem, z taką niechęcią. Stał prosto, wyprostowany, ręce do tyłu i nam się przyglądał. Myśmy też stanęli, w miarę wyprostowaliśmy się i patrzyliśmy sobie w oczy: von dem Bach i powstańcy Warszawy. Trwało to niedługo, najdłużej trwała ta historia, żeby nas namówić jednak do zeznań, do spisywania. Właściwie mogliśmy im powiedzieć, ale uznaliśmy, że nie, wobec tego nie. Co tam Niemcy będą nas przesłuchiwali. Po około dziesięciu minutach stania naprzeciwko siebie, przyjrzał się nam dobrze. Pomyślał sobie, z kim walczył tak długo, mając taką broń. Czołgi ściągnęli przecież. Odwieziono nas na dworzec do Ożarowa, ale nasz transport już poszedł. Wobec tego znalazłam się w innym transporcie, z całkiem obcymi ludźmi. Moje koleżanki pojechały do innego obozu.

Pojechałam do Fallingbostel z innymi, wspaniałymi dziewczynami, wszystkie były wspaniałe. Właściwie do końca żeśmy się przyjaźniły szalenie. Dzisiaj na całym świecie są dziewczyny z Oberlangen, to znaczy ochotniczki, które były w obozie Oberlangen. Jak się zadzwoni czy spotka, czy będzie się miało adres i się powie Oberlangen, to przyjmą, odzieją, ubiorą, załatwią wszystko. Taka została między nami przyjaźń i serdeczność z tych lat. […]

Ponieważ nie jechałam ze swoją grupą, ze swoim oddziałem, to przyjechałam w całkiem inne miejsce niż moje pozostałe koleżanki. Przyjechaliśmy do Fallingbostel. Był to ogromny międzynarodowy obóz jeniecki. Fela powiedziała: „Słuchajcie, wchodzimy do obozu na baczność”. Wchodzimy zmęczone, zmordowane podróżą na słomie, bez jedzenia. Ale wobec tego wchodzimy na baczność i śpiewamy piosenkę powstańczą. Nagle na drutach pełno twarzy mężczyzn, właśnie tych, którzy są w niewoli: Francuzów, Polaków, Anglików mniej, ale i Holendrów, wszystkie narodowości. Biją nam brawo, ogromne brawo i kompletna dezorientacja skąd nagle… My dziewczyny z opaskami biało-czerwonymi, które przechowałyśmy w butach. Jak szłyśmy do niewoli, to żeśmy to upychały, żeby nam ktoś nie zabrał po drodze. Ale jeszcze nie było rewizji, potem były bez przerwy rewizje. Ale wchodzimy do obozu z piosenką na ustach, bardzo zadowolone, że dotarłyśmy wreszcie na miejsce wśród ogromnych braw i wiwatowania. To znaczy ten taki typowy obraz chłopców rzucający czapki do góry. Niemcy nie wiedzieli, co z nami zrobić, przecież nie mieli kobiet w niewoli, nie ma specjalnych obozów. Wobec tego zgromadzili nas w dwóch barakach. W baraku mieści się 200 osób. Pierwsza sala jest mniejsza, druga sala jest ogromna, 180 osób, a w pierwszej czterdzieści, może 220, dzisiaj nie pomnę ile. Musiałabym to sprawdzić w dokumentacji. W obu salach jest rura, to jest piecyk, w którym pali się drewnem. To znaczy to jest teoretyczne – ogrzać ten barak. Niemcy bardzo wiele rzeczy robią teoretycznie, ale ponieważ trzeba ogrzewać, wobec tego chodziłyśmy do lasu po drewno i paliło się w tej rurze. To są okrągłe piecyki, dosyć wysokie, one nam służyły do gotowania. Jak gdzieś się zdobyło jakiś kartofel, utarło na tarce zrobionej z puszki, to się gotowało zupę bezpośrednio na palenisku w środku, ponieważ na zewnątrz na cegłach to długo trwało, tutaj trwało znacznie szybciej. Podgrzewało się zupę, którą się dostało na obiad. Piecyki były dla nas bardzo ważne. Nie ogrzewały może tak bardzo, oczywiście pierwszą część sali tak. Tam stały stoły, przy których siedziałyśmy i jadłyśmy, rozmawiałyśmy. Dalej były prycze. Mieszkałam zawsze na trzypiętrowej, najwyższej pryczy. Miałam trochę przestrzeni. Krystyna miała palto futrzane, wyszła z Powstania w futrzanym palcie. Mówiłam: „Krystyna, ty wyglądasz jak jakaś uciekinierka nie wiem skąd, z płonącego miasta”. Teraz nam się przydało, bo było potwornie zimno. Wyrzuciłyśmy sienniki, bo było bardzo dużo robactwa, zostałyśmy na deskach. Przykrywałyśmy się tym paltem, a spałyśmy razem na jednej pryczy, to było nam cieplej. Mówiłam: „No dobrze, że masz jednak to palto, przydało nam się”. Zaczęła się niewola. Niewola to jest coś niesamowitego, poczucie, że człowiek nic nie może. Na początku zebrali nas na ogromnym placu, musiałyśmy wyrzucić wszystko, co mamy, na ziemię, na jakąś płachtę i oni zabierali wszystko, co mieliśmy – biżuterię, środki opatrunkowe, niektóre dziewczyny miały jakieś sprawy związane z leczeniem, strzykawki. Właściwie zostawiali nas bez niczego. Ale myśmy naturalnie bardzo dużo rzeczy przerzuciły, ponieważ partiami było to sprawdzanie i przechowało się. Niemcy niewiele skorzystali wtedy. Jedyne zdjęcia, jakie mam z domu ze Starego Miasta, to są te, które wzięłam ze sobą w ostatniej chwili, miałam przez całą walkę. Mam nawet Gepräge zrobiony przez Niemców, bo potem mi postemplowali. Na początku zabierali wszystko, ale potem postemplowali, że mogę je mieć. Zmienialiśmy obozy. Każdy przyjazd do obozu zaczynał się tak samo, to znaczy rewizją. Ustawiają się w wielu rzędach, Niemcy sprawdzają wszystkie plecaki czy worki, czy co kto ma, zabierają, co tylko można. Starałyśmy się i na ogół udawało nam się przechować, szczególnie rzeczy, które służyły potem jako pomoc. Nożyczki, bandaże, resztę leków, książki przemycane, jakiś notes do pisania. Nie wiedziałyśmy, że nie będziemy mogły pisać w ogóle, bo nie będzie papieru. Tak że różne rzeczy nam się udało przemycić i potem się wchodziło do baraku, zajmowało się prycze dowolnie. Zawsze przy łazience mieszkałam, to znaczy na końcu. Zimno było, ale za to blisko łazienki. Rano można było się umyć. Ciekła woda małym strumyczkiem, zamarzając jednocześnie, ale jednak. Miałam za sobą Powstanie, gdzie raz jeden dostałam kubeł wody, strzelali Niemcy i nie mogłam się umyć. Tak że ten problem rzeczywiście dla mnie przebija przez cały ten okres, problem mycia. Tam były koryta i kureczki z rurki, woda przeważnie była o czwartej rano, puszczali troszkę wody. Bo Niemcy też oszczędzali, to już koniec wojny, to też to wszystko jest na styku. Weszłyśmy do baraków, nastąpiła potem cała organizacja. Już w Warszawie nasza komendantka dostała polecenie, żeby została starszą obozu, bo ktoś musi zorganizować. Podział był na baraki i kompanie, na poszczególne zespoły, zastępy, ponieważ musiałyśmy obóz utrzymać same, w tym sensie, że były komenderówki do kuchni, do obierania, do przynoszenia żywności, do dzielenia chleba. Czy ktoś wie, jak podzielić chleb na dwadzieścia osiem osób tępym nożem? Bardzo trudno. Okruszki się wybierało. Jedne tą pajdeczkę zjadały od razu, inne potrafiły na trzy razy podzielić – śniadanie, obiad, kolację. To te, które miały szalenie silną wolę. Głód był po prostu. W Powstaniu się niewiele jadło, w okupacji też jak wspominałam, jadłam właściwie stale tylko zacierkę. Bardzo ją lubię też dzisiaj. Różnie było, niektórzy ludzie w Warszawie byli bardzo zamożni. Mieli zapasy, niektórzy mieli swoje interesy, ale akurat my należeliśmy do tych, którzy starali się. Robiliśmy różne rzeczy, moja siostra plotła sandały, ale to na życie jest dosyć trudno. W każdym razie jesteśmy w tym obozie. Teraz powiem historyjkę, która też jest dosyć dziwna i mówi, jak dziwne rzeczy zdarzają się w życiu. Otóż w tym samym obozie, w Fallingbostel XII B, w tym samym baraku, był mój brat, bo był w wojnie 1939 roku i dostał się do niewoli. Jak myśmy potem konfrontowali, to prawdopodobnie spał na tej samej pryczy, to znaczy na pewno przy łazience. Myśmy odtwarzali tą sprawę, bo on przeżył. Potem dostał się do obozu koncentracyjnego, został aresztowany. Jego kolegów powiesili, trzech ocalało. Wyszedł z tego obozu, został uwolniony, to znaczy wyzwolony. Mieszkałam koło łazienki, to był bardzo dobry wybór i że na górze mieszkamy. Wspaniałą miałyśmy grupę naszych koleżanek. Bez tego nie można byłoby chyba tego przeżyć. Obóz był zorganizowany, świetnie komendantka pilnowała wszystkich rygorów, bo one muszą być. Tyle ludzi, 1728 kobiet, potem jeszcze się urodziło dziewięć niemowląt, każda o innych oczekiwaniach, różne wykształcenie, inne pochodzenie, razem zebrane na tym terenie, w jednym baraku tyle ludzi. Jakoś to się dawało… to znaczy myślę, że dzięki dużej dyscyplinie, organizacji i chęci zorganizowania się jakoś to udało się zorganizować i przeżyć. Wprawdzie powiedziałam, że jak będą ewakuowali ten obóz… Bo trzy były możliwości. Albo ewakuować, albo zatopią, bo byliśmy nad granicą holenderską, otworzą śluzy, albo nas rozstrzelają. Nawet ostatnio dostałam dokumenty, że Niemcy przygotowywali, to znaczy było zapytanie, czy jest dostateczna ilość amunicji i czy są karabiny maszynowe. Zapytywał się szef naszego obozu niedaleko stojącego oddziału niemieckiego. […] Wszystko to się odbywa w okolicach północy Niemiec.

 

  • Ile obozów pani w Niemczech przeszła?


Wszyscy mniej więcej przechodzili, bo Niemcy przerzucali. Nagle dostali kobiety, nie wiedzieli co z tym zrobić. Na końcu zorganizowali obóz kobiecy. Byłam… zaraz policzę, w Fallingbostel, w Bergen-Belsen, potem znalazłam się na komenderówce i jestem w koncentracyjnym obozie, potem wróciłam tutaj i Oberlangen. Sześć. Komenderówka była związana z obozem karnym, koncentracyjnym. Sześć miejsc.

  • To były obozy pracy czy po prostu byliście przetrzymywani?


To były obozy jenieckie, odrutowane. Podlegałyśmy konwencji genewskiej, wobec tego szarża nie jest zmuszana do pracy. My natomiast możemy przez Niemców być wysłane do rozmaitego rodzaju pracy, oprócz tych, które pracują na rzecz wojny, jak przemysł wojenny. Oczywiście Niemcy tego nie przestrzegali, bo posłali nasze dziewczyny do fabryki broni, amunicji, do fabryki zbrojeniowej, a inne wysłali do młynów, do prac polowych i tak dalej. Wysyłali, chcieli wykorzystać, bo swoich ludzi przecież mieli na froncie, więc mieli darmową, niewolniczą ilość ludzi do wykorzystania. Bardzo myśmy się przed tym bronili. Robiliśmy wszystko, żeby zostać w obozie. Ale jak oni zażądali jakiejś grupy ludzi, stu czy pięćdziesięciu, to ktoś musiał jechać. Komendantka uważała, że będzie dobrze, jak nie będzie wyznaczać, tylko jeżeli dobrowolnie się zgłoszą. Uważam, że to było bardzo słuszne. Tak było, jedna się zgłosiła, koleżanki, to już było pięć. Tak że ona nie była w tak trudnym położeniu, że musiała wyznaczać na te wyjazdy. Jesteśmy w obozie, musimy obsługiwać obóz, to jest jasne. Najcudowniejsze były dwie komenderówki. Jedna, którą ja obsługiwałam, to była scheisskommando, bo trzeba było wywozić nieczystości poza teren. Dlaczego tam jeździłam? Bo znałam niemiecki i miałam dosyć dużą łatwość porozumiewania się z tymi ludźmi, którzy mieszkali gdzieś w okolicy, w jakichś małych domkach. … Ale to będzie troszeczkę później, bo na początku to my siedzimy, nie mamy co jeść i w ogóle jest okropnie. Ale potem przyszły paczki czerwonokrzyskie i właśnie wtedy można było coś z tych paczek wymienić na chleb i kartofle. Bo cóż z tego, że się zje czekoladę, to jest bardzo pyszne, ale to nie załatwia tego, że jesteśmy głodni. Tak że jak dostawałyśmy jedną czwartą paczki czy pół paczki i to dostawałyśmy my, „Bergenki”. Wszyscy strasznie nam zazdrościli w obozie. Dlaczego „Bergenki”? To znaczy był Fallingbostel i potem Bergen. Myśmy się nazywały „Bergenki”, grupa nieduża. Komendantka była taka dzielna, że natychmiast po przyjeździe polscy jeńcy z 1939 roku zorientowali ją, że trzeba natychmiast wysłać specjalne formularze do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, do Genewy i ona to zrobiła. Wobec tego oni od razu wysłali paczki i te paczki żywnościowe za nami szły, co było rzeczą nadzwyczajną. One były pięciokilowe i dostawałyśmy pół czy ileś tej paczki, żeby na dłużej wystarczyło, bo było za mało na tą ilość ludzi. One ratowały jakoś tą sytuację w pierwszym okresie. Można było to wymienić, w ogóle czułyśmy się paniami losu, bo Niemcy chcieli papierosów. Tam były papierosy w puszkach, Niemcy chcieli czekolady. Mogłyśmy jej nie mieć, potrzebowałyśmy kartofle, chleb i smalec. Podstawowe rzeczy, żeby przeżyć, bo byłyśmy głodne, chude szkielety. No nie wszystkie, ale na ogół bardzo nędznie to bractwo wyglądało. Tak ten obóz trwa. Nawet komendantka „Jaga” Milewska („Jaga” to jej pseudonim) wymyśliła, że musimy utrzymać kondycję. Wobec tego trzeba robić gimnastykę rano. Był apel, przychodziła Niemka, liczyła nas, żeby się wszystko zgadzało. Nawet były dwie ucieczki, ale złapano ich i przyprowadzono do obozu bez jakichś konsekwencji. Bo mężczyźni mieli bardzo ostre konsekwencje. Oglądałam nawet film, jak uciekli z obozu. Obóz się organizuje, każdy organizuje rodzinki, żeby razem można było to przeżyć wszystko. Nie tylko z punktu widzenia jedzenia czy ugotowania zupy, ale w ogóle tej samotności, tego okropieństwa. Wracam do tego, co mówiłam, że jak przyjdzie rozkaz, że idziemy tam, to na pewno zostanę i pójdę w drugą stronę. Bo już się miało dość, jak się miało 200 osób dwadzieścia cztery godziny razem. Mówią, krzyczą, płaczą, śmieją się i tak dalej. To jest jak w ulu, tylko ja nie jestem pszczoła. To jest straszna historia. Cały czas szum, bo każdy rozmawia. Ale zorganizowano bardzo dużo spraw. Były tam bardzo młode dziewczęta. Zorganizowano szkołę powszechną i pierwsze klasy gimnazjum. Było dużo różnych ludzi. Były uczennice, ale były też nauczycielki wśród nas. Nauczycielki szkół średnich, nauczycielki szkół podstawowych i również uniwersyteckie. Tak że zaczęła się ta cała sprawa organizacyjna również pod względem wypełnienia czasu, nie stracenia tego czasu i szły normalne lekcje. Normalne, bez papieru i pisania, ale bardzo dużo się wtedy uczyło na pamięć. One robiły wykłady, były odpytywania, były egzaminy. Bardzo to było ważne, że ten czas był [zorganizowany]… Była gazetka mówiona, ponieważ nie było papieru. Jedna z koleżanek chodziła po barakach i opowiadała, co się dzieje, krótkie opowiadania. Nawet niedawno czytałam gdzieś o tej gazetce mówionej, że nie słyszeli przedtem. To jest nasz wynalazek widocznie. Co najważniejsze było? Czy paczki przyszły. Największe wydarzenie to było, jak ktoś mówił: „Słuchajcie, paczki w Lathen”. Lathen to była najbliższa miejscowość, dokąd dochodziła kolej. Myśmy stamtąd przyszły pieszo, dwanaście kilometrów czy czternaście, nie pamiętam, ile to było. „Paczki w Lathen” to było hasło, które budziło cały obóz. Ale zdaje się, były tylko dwa razy te paczki. Front się przesunął, to już nic nie można było zrobić. Ale wiedziałyśmy, że jak się front przesuwa, to i wolność bliżej. Mówiłam o moim bracie, który był w tym samym obozie. To jest tak nieprawdopodobna historia, ale straszliwie jakaś… Mnie zbulwersowała niesłychanie, bo brat mówił: „Ten barak?”. Ja mówię: „Tak, ale ja mieszkałam tam na górze”. On mówi: „Ja też”. – „Ale tam była łazienka”. Jak myśmy się dogadali… Mój brat nie mieszka w Polsce, powiedział, że nigdy nie będzie mieszkał w Europie, mieszka w Ameryce Południowej. Po prostu następny obóz był tak straszny, że on absolutnie zrezygnował. Skończył studia inżynierskie w Monachium po wyjściu z obozu i wyjechał. Mieszka w Wenezueli. Obóz miał rzeczy straszne i miał rzeczy wesołe, jak to życie. Robiłyśmy rozmaitego rodzaju przedstawienia, barak czwarty zrobił rewię sylwestrową. Nie wiem, skąd one wzięły [materiały] – apaszki porobiły, spódnice, kalosze, tańczyły. Miałyśmy dużo artystek, aktorek. Miałyśmy dwie siostry bliźniaczki, one były tancerkami. Nawet zrobiłyśmy teatr i Niemców zaprosiłyśmy, przyszedł komendant i oglądał. Jasełka były, tak że ci ludzie byli zajęci rozmaitymi sprawami i czas się toczył, żeby to było mniej więcej coś normalnego. To była wielka zasługa naszych dowódców, bo myśmy były młode osoby i dosyć niezaradne, bez rodziny, odcięte, żadnych listów. Nigdy nie miałam listu, nawet po odzyskaniu wolności nie przyszedł do mnie żaden list. Pamiętam, że wszyscy dostawali listy. Dostałam pierwszy list we Francji, ale już straszny.

 

  • Jak pani trafiła do tego ostatniego obozu, do Oberlangen?


Niemcy wpadli na pomysł, że nie można kobiet trzymać w różnych obozach męskich. Że mężczyźni starają się dostawać do nas, Francuzi byli w tym genialni. Mieliśmy piece i jako zduni, że oni reperują, przynosili nam wiadra kawy, bo oni już byli cudownie zorganizowani. Podobno Francuzi mieli zapasy na następną wojnę, na następne pięć lat, bo dostawali paczki zewsząd, [podobnie] Brytyjczycy, natomiast Polacy mieli grządki, siali sobie koperek, marchewkę, dostawali nasionka. Zagospodarowani już byli i szalenie nam pomogli. „Wrześniacy” myśmy ich nazywali, byli tak kochani. Po pierwsze poinstruowali komendę i nas, co mamy robić, jak się ustawić w tym położeniu jenieckim, bo już mieli swoje doświadczenie, co przysługuje, co jest z Genewą. Dali nam pierwsze blankiety na paczki, bardzo się zajęli i pomogli. Duńczyk był mężem zaufania tej grupy polskiej z 1939 roku. Zachowali się wspaniale. Dali nam ubrania, bo przecież myśmy nie miały nic. Byłam na bosą nogę, a tu zima. Dali nam ubrania swoje, te szyneliki były trochę za długie, trochę żeśmy przeszyły. Nie miałyśmy tak dużo nici. Spodnie poobcinałyśmy trochę, żeby były krótsze, ale dali nam prawdziwe ubrania wełniane. Miałyśmy płaszcze z napisem Kriegsgefangen na plecach białą farbą (KGF). Oberlangen się toczy, piękne Boże Narodzenie, dzielimy się opłatkiem, płaczemy, śpiewamy, powstają piosenki, opowiadania na skrawkach papieru. Przyszły paczki, było na czym pisać, na tekturze też się pisało. Boże Narodzenie. Niektóre dziewczyny chodzą… Niemcy żądają, żeby pracowały w miasteczku, w różnych miejscach. Nie kantyny tylko do pomocy gdzieś, gdzie szyją, w takich miejscach. Niektóre z wyboru czy z chęci chodziły na te komenderówki. One nam przynosiły wieści z placu boju, to znaczy, co się dzieje na froncie, bo przecież nie miałyśmy gazet, ani radia, ani nic. Potem już zaczęłyśmy słyszeć ten front, front się zbliżał i zaczynamy się zastanawiać, kto nas wyzwoli. Na gwałt wszyscy się uczą angielskiego. A może Francuzi, może lepiej pogłębić francuski? Uczymy się, wszyscy siedzą, cisza, tylko uczymy się języków. Przyszedł 12 kwietnia, wielki czołg rozbił nasze druty, wjechał, my wypadamy z okrzykiem: Parlez-Vous Francis? A on wjeżdża na motorze, w czołówce, dwóch na motorze w hełmach i nagle krzyczy tak: „O rany Boskie, a ile tu bab!”. Taki okrzyk. Okazuje się, że to dywizja generała Maczka. Czy można sobie wyobrazić piękniejszą rzecz niż to, że wyzwalają nas nasi chłopcy? Dziewczyny zupełnie zwariowały, wszystkie wypadły z baraków, obsiadły tych chłopaków. To co się działo, trudno sobie wyobrazić. Biedny Koszucki, dowódca maleńkiego zwiadu, który przyjechał… Dowódca nie wiedział, on się sam wybrał, bo dowiedział się, że jest jakiś obóz niedaleko. On się nagle przeląkł, że Niemcy mogą być, bo oni jeszcze nie przeszli rzeki Ems. Oni są jeszcze w Holandii, tylko on przejechał, mostek zresztą im się zawalił. On błaga komendantkę, żeby jakoś opanowała to, bo jak Niemcy postawią karabin maszynowy, to w ogóle nas rozsieką. Oczywiście pierwsza rzecz, zdjęli Niemców z wieżyczek. Zeszli na dół, osiemnastu czy dwudziestu Niemców i już ich aresztowali. Jeden został od razu skazany na śmierć, natychmiastową rozprawą, szybką, został rozstrzelany. Ten, który był z gestapo. To tak mówię gwoli prawdy, bo nie wszędzie jest to podawane. Może nie rozstrzelany, ale zastrzelony, będzie bardziej prawdziwe. A komendantkę „Jagę” błaga Koszucki, żebyśmy weszły do baraków albo jakoś się ustawiły, bo jeżeli Niemcy są gdzieś blisko, a ten hałas jest tak straszny, że słychać pewnie u Pana Boga, to oni tutaj nas zdziesiątkują. On pisze w swoich wspomnieniach, że: „Jak zobaczyłem, w jaki sposób ustawia się ten szereg w czworoboku, to zobaczyłem, że to naprawdę jest wojsko i że te dziewczęta walczyły w Warszawie”. Tak potem przeszedł cały nasz czworobok, salutując ze łzami w oczach. Muszę powiedzieć, że to jest niezapomniana chwila. Sztandar uszyty nocą u nas w barakach z jakiejś poszewki czerwonej i białego kawałka prześcieradła został wciągnięty na maszt – najpiękniejszy sztandar na świecie. Zaśpiewałyśmy hymn i tak stałyśmy się wolnymi. To był Oberlangen. Z wszystkich obozów z całych Niemiec oni pościągali, ponieważ nie wiedzieli, co z nami zrobić, do jednego obozu Oberlangen. Wszędzie, we wszystkich obozach mieli grupy, które w różny sposób wychodziły z Warszawy, czy były wywożone z Warszawy. Niemcy kwaterowali je tak jak im było wygodniej czy łatwiej, a potem ściągnęli do Oberlangen. Po pewnym czasie, jak oni oswobodzili ten obóz, to wtedy nagle wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Kto nie przyjeżdżał do Oberlangen, ten w ogóle się nie liczył. Wszyscy szukali sióstr, matek, żon, narzeczonych, koleżanek, jak to się rozniosło. Jest taka gazeta, która wychodziła w dywizji, i tam jest wiadomość o śmierci Roosevelta. Ale to poszło jako druga wiadomość, bo jako pierwsza poszła wiadomość o uwolnieniu obozu w Oberlangen.

Chciałam powiedzieć, jak ważne to było dla nich, czy jakie to było niezwykłe przeżycie, jeśli w wojskowej gazecie oficjalnie jest zawiadomienie o śmierci Roosevelta, idzie jako druga wiadomość na dole, a pierwsza idzie, jak dywizja generała Maczka oswabadza obóz jeniecki kobiet, żołnierzy, powstańców warszawskich. Wtedy tego nie doceniałam, wiadomość poszła czy nie poszła. Dopiero w trakcie zastanawiania się nad tym czy dzisiaj przeglądania tych dokumentów, gazet, to widzę, jakie to miało znaczenie, jaki to był szok. To było zupełnie niesamowite, bo to było spotkanie najpierw z „wrześniowcami”, to znaczy z żołnierzami z 1939 roku, a teraz z tymi, którzy walczyli na Zachodzie. Dla nich to było pierwsze prawdziwe wojsko, z którym oni się spotkali. Wiadomości mogli z kraju bezpośrednio [otrzymywać]. Bardzo dużo rodzin się spotkało w Oberlangen, było nas jednak sporo. Ponieważ Maczek dostał pod swój zarząd tą część Niemiec, bo wojna się zaraz skończyła i tutaj organizowali zaplecze, była strefa brytyjska, francuska i amerykańska. Myśmy nie mieli swojej strefy, myśmy byli w ramach strefy kanadyjskiej, która podlegała brytyjskiej. Jakoś tak to było, to było w północnej części Niemiec, gdzie był ten obóz i wszystkie obozy. Hitler zepchnął tam chyba siedemnaście obozów jenieckich, koncentracyjnych i tak dalej. Bo tam były torfowiska, to było w ogóle tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, gdzie w ogóle zupełnie oddalone to było. Były inne obozy również wewnątrz, bo przecież były wielkie obozy koncentracyjne w Niemczech. Ale tak dużo obozów było zgrupowane w tej części, Emsland to się nazywa. Kraj, który leży nad rzeką Ems. Zaczęli przyjeżdżać, oczywiście pierwsze małżeństwa bardzo szybko i zaczyna istnieć problem, jak rozładować obóz. Sytuacja jest dosyć trudna, bo nikt jakoś nie deklaruje się z powrotem do Polski. Na razie nie ma połączeń, nie ma możliwości poruszania się. Wszyscy się starają orientować, co się dalej będzie działo, bo nie wiemy wiele, jeśli chodzi o politykę i o sytuację. Ale wiemy, co się stało, że tutaj jest pewien podział Europy. Rozładowanie obozu, są duże problemy. Czytałam rozkaz następcy wodza naczelnego do naszej komendantki. Delikatnie mówił, że: „Zastanawiamy się, co zrobić”. Bo to jest bardzo dużo ludzi, wojna się kończy czy skończyła już właściwie.

 

  • Dokąd się pani udała, została skierowana?


Jechałam na wojnę do Japonii, bo wojna w Japonii jeszcze trwała. Mnie koniec wojny zastał w Celle na północy, nie dojechałam do kanału. Ale dobrze się stało, bo w Celle spotkałam brata zupełnie przypadkowo, tego który był w obozie koncentracyjnym. Myśmy nie wiedzieli, co z nim jest, bo listy przestały dochodzić, moja mama była zrozpaczona. Można było ćwierćkilowe paczki wysyłać co tydzień. Przeważnie to był chleb nasączany smalcem, bo chodziło o to, żeby było jak najbardziej pożywnie. Wszyscy wysyłali takie paczki do swoich, na jakieś nazwisko wysyłało się do obozów. Myśmy nie wiedziały i wysyłały w dalszym ciągu do obozu jenieckiego, a brat przecież był już w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Przyjechałam do Celle, na autostop oczywiście, bo przecież nie ma… Ale miałam taki troszeczkę naciągany rozkaz jazdy, bo musiałam mieć jakiś dokument. Wobec tego przyjechałam do Celle. Cały czas autostop, stoi się i potem jedziemy. Jechałam z koleżanką, ona szukała swego ojca, a ja szukałam swego brata. Jeszcze jest wojna, to znaczy tu nie, ale jeszcze jest. Jedziemy, wreszcie dojeżdżamy do jakiegoś miasteczka i ona mówi: „Wiesz co, ja pojadę w tym kierunku. A ty pojedziesz ze mną?”. Mówię: „Nie, ja pojadę troszkę w tą drugą drogę”. Rozstałyśmy się. Zatrzymuję, panowie mnie zabierają. Oczywiście wszyscy są wojskowi. „Dokąd by pani chciała pojechać?”. Mówię: „Nie bardzo wiem, ale teraz jest tak późno już, bo się robi siódma godzina. Gdzieś będę musiała przenocować. Może macie takie warunki, że macie kwatery czy macie rewir jakiś, żeby można było przenocować?”. – „A pani?”. Mówię im, że po prostu szukam swojego brata, wyjechałam z obozu. „Tak, wiemy, nasi panowie wybrali się też nad granicę holenderską”. – „Szukam brata, on był w obozie”. – „Nazwisko”. Mówię: „Władysław Broszkowski”. On nic. „Wie pani co, pojedziemy do Celle, tam mamy kwatery. Oddamy pani jedno mieszkanie”. Oni mieli poniemieckie domy, oczywiście nie dla siebie, taki rozkaz był, polecenie. Tak było ogólnie przyjęte, że gdzieś muszą kwaterować. Przyjechaliśmy do Celle, niewyraźnie się czuję, nie wiem, co mam zrobić. Jestem w mundurku, bo myśmy już dostali mundury, to znaczy niektórzy z paczek, niektórzy… Miałam amerykański dres i spódniczkę. Z butami było źle, już nie pamiętam, jakie buty miałam, może pożyczyłam od kogoś na podróż. To bardzo ważne, co teraz mówię, bo oni mówią: „No to jedziemy, może zjemy jakąś kolację, my tu mieszkamy”. – „No dobrze”. – „Potem poszukamy jakichś możliwości”. Są czteropiętrowe domy, wchodzimy po schodach na czwarte piętro, dzwonią. „Tutaj mieszkają nasi koledzy, bo my zajmujemy te mieszkania”. Otwierają się drzwi i w progu stoi mój brat, ten który był w obozie jenieckim, potem w koncentracyjnym, a teraz jest w Celle w drzwiach. Patrzę, myślę sobie: „Co? Jakieś zwidy mam, taka zmęczona jestem”. Spotkanie, oni zrobili mi taką [niespodziankę]. Nic nie powiedzieli, ani jednego słowa. Byłam zmęczona i nie wiedziałam jak, a oni nie powiedzieli słowa. „Boże! Władek, żyjesz! Żadnych wiadomości”. – „Ty żyjesz. Co z mamą, co z ojcem, co z resztą?”. To było niesamowite i myślę, że w życiu właśnie może w takich okolicznościach więcej się zdarza takich przypadków niesamowitych, bo sam czas jest niesamowity w dniu codziennym. Aha, wtedy on mówi: „Słuchaj, wyjdziemy na dół”. Wszyscy schodzą na podwórze, na ulicę. Tłumy ludzi, żołnierze, oficerowie i nagle wiadomość, że jest koniec wojny, bo to było 8 maja, jak go znalazłam. Wszyscy strzelają, oczywiście do góry, szał kompletny. Koniec wojny przeżyłam w Celle, już z moim bratem. To było naprawdę nieprawdopodobne, niesamowite i w ogóle… Koniec wojny, 8 maja. Potem był problem, co dalej.

  • No właśnie, brat nie zdecydował się na powrót do kraju…


Nie, on nie chciał zostać w Europie.

  • A pani?


Rozładowywanie obozu, bo ten obóz dalej istnieje, my tam jesteśmy. Trzeba trzymać tych ludzi w pewnym… rygor to za duże powiedzenie, ale w jakiejś dyscyplinie. Dwie koleżanki zginęły, bo Niemcy jeszcze po prostu zamordowali je. Kilka zginęło w katastrofach, bo były tak szalone, dżipami jakimiś [jeździły]. Już odzyskały wolność i straciły życie. Ta euforia, entuzjazm i tak dalej. Dlatego komendantka starała się troszkę łagodzić to szaleństwo. To jest koniec wojny, ale jeszcze nie skończyła się wojna w Japonii. Wobec tego jest zapotrzebowanie na czterdzieści osób na wyjazd do Anglii. Tajemnica, jedziemy. Wobec tego zgłaszam się, Krystyna się zgłasza, czterdzieści osób, jedziemy. Jedziemy przez Francję północną, zbombardowaną straszliwie. Północ była zbombardowana i walki były, jak weszli, był ten wał i tak dalej. Bardzo była zniszczona. Jedziemy przez Niemcy do góry i w lewo, tak jak na mapę patrzę, jedziemy przez Francję i mamy jechać do któregoś z portów. Zastanawiam się: nas jest czterdzieści, nie ma żadnego dowództwa, wysłali nas, że jedziemy do Anglii, a z Anglii to właśnie nie wiadomo, czy będzie dalszy transport, czy nie. Dojechaliśmy do Lille i zakwaterowano nas w Lannoy, w pałacyku pod Lille, to jest miejscowość Roubaix, dwanaście kilometrów od Roubaix i jeszcze dalej do Lannoy. Potem wojna się skończyła i myśmy nagle się znalazły w tym miejscu, odcięte od obozu. Była z nami komendantka, pani kapitan Wojewódzka i zorganizowała obóz. Byłyśmy pod opieką i przywództwem… bo tam byli żołnierze polscy w koszarach, którzy przystąpili do walki z Francuzami. Był taki okres, że Francuzi walczyli z Niemcami, nie ten pierwszy, kiedy od razu się poddali, tylko właśnie jak Niemcy już wychodzili. Polacy, którzy byli w różnych obozach jenieckich, oni przyłączyli się do tej armii i właśnie w Lannoy, wtedy było już po wojnie, byli w koszarach zakwaterowani. Mieli żołd, mieli swój przydział żywności i normalny kocioł, jak to nazywamy, czyli obiad. Myśmy mieszkały w pałacu, ta grupa, która nie dotarła do Anglii. Teraz co się zaczyna? Zaczyna się wysupływanie niektórych osób, jak to w życiu, jak to w Polsce. Ponieważ każdy ma pełno znajomych wszędzie, to ci, którzy mieli jakichś znajomych, a głównie ludzi o wyższej szarży w Anglii, to ci starali się swoje rodziny przerzucić do Anglii. Natomiast reszta siedziała. Nikogo w Anglii nie miałam i siedziałam, nie pojechałam do Japonii, siedziałam w Lannoy i tak tam siedzimy. Ale jest profesor Świda z Politechniki Warszawskiej, który jest z mężczyznami w koszarach męskich i często do nas przychodzi. Mówię: „Panie profesorze, już czas, żeby pan siadł z nami i ten francuski dobrze przerobił. Zrobić porządne lekcje”. Znał świetnie francuski. Mówi: „Oczywiście”. Zaczęła się nauka francuskiego, ale bardzo przyspieszona. Bo cały czas się uczymy, ale w jakimś momencie przerywamy. Znałam to z gimnazjum, bo była mademoiselle. Potem niemiecki, który musiałam znać dobrze, zdawałam zresztą z niego maturę. No to Świda nas uczy francuskiego. Mówię: „To bardzo dobrze, to zaczniemy studiować tutaj w Lille na uniwersytecie”. Bo jeszcze nie wiadomo, co zrobić. Nie mam żadnej wiadomości, czy moja rodzina żyje, czy w ogóle istnieje.

 

  • Jak rozumiem, pani osiadła we Francji zaraz po wojnie?


Nie, tylko ta chwileczka jest, w tym obozie jestem. Nie osiadłam indywidualnie, tylko jestem z całą grupą, która jest zarejestrowana, która ma żołd, nie wiem, chyba dziesięć franków na miesiąc. Ale chodziło o to, żeby było na przejazd tramwajem. Jesteśmy w wojskowej formacji, nazywamy się camp taki i taki – po francusku i po angielsku. Mamy swoje legitymacje na wszelki wypadek. Ale sobie pomyślałam: „Jak tu siedzimy, jest Świda, to on będzie znał…”. On stale miał zaplamiony ten bateldres. Mówię: „Jasiu, jak tak można”. On mówił: „To tylko plamy, na słońcu też są plamy”. Od tej pory jak ktoś się zaplamił, to mówił: „A Jasio jak mówił? Na słońcu też są plamy”. Zawsze bardzo dowcipny był. […]Postanowiłam zacząć studiować – ja, Krystyna Czarna i jeszcze dwie osoby. Natychmiast zaczynam studiować albo robić coś takiego, co daje… Pojechał z nami Leszek Muszyński na uniwersytet i zapisał nas, bo musiał poświadczyć, że mamy maturę. Maturę zrobiłam na pięć minut przed dwunastą, to znaczy przed Powstaniem. Tak że on poświadczył w dziekanacie francuskim, że myśmy zrobiły maturę, i zaczęłyśmy studiować. Zaczęłam studiować medycynę. Najgłupsza historia, jaką można sobie wyobrazić. Ale uważałam, że to jest potrzebne, konieczne, nie ma ludzi, chorzy są. Jeździłyśmy, wstawałyśmy o piątej rano, bo trzeba było się tam dostać tramwajem, dwie przesiadki i tak dalej. Siadałyśmy w aulach, wszystko jest tak, na końcu nic nie rozumiemy. Profesorowie bardzo szybko mówią, cały czas jest dużo biologii, bardzo dużo fizyki. Tablice latają, jedna do góry, druga na dół, takie długie tablice. Mówię do Francuzów: „Słuchajcie, ja nic nie rozumiem”. – „Co ty się przejmujesz, my też nie rozumiemy”. Tak że tak wyglądała nasza nauka. Ale chciałam koniecznie pierwszy egzamin złożyć i chodziłam na zajęcia z wielkim poświęceniem.

  • Jak długo to trwało?


Chodziłam pół roku… więcej, zaliczyłam ten rok, bo potem zdałam egzamin.

  • Gdzie później pani trafiła?


Potem przyjechałam do Polski, bo dostałam list, ten, o którym mówiłam…

  • Od kogo?


Z domu, od mojej ciotki, że moja mama nie żyje i została moja siostra i mały brat.

  • W jakich okolicznościach? Mama zginęła w Powstaniu?


Nie zginęła, tylko wyszli. Ranna była w czasie Powstania moja siostra i ona. Niestety umarła i oni zostali. To jest jeden list, który dostałam z Polski przez cały ten czas. Pomyślałam sobie tak: „Jestem tutaj, jestem wolna. Cóż, pojadę do Polski”. Jeszcze ksiądz był, który się też wybierał. „Pojedziemy razem i ich tu przywiozę. Będę studiować, wezmę sobie przerwę na uniwersytecie, oni też jakoś”. Jakoś dziwnie się myśli w tym wieku, jakoś wszystko jest możliwe. Tyle granic przejechać. No i dobrze. Poszłam do komendantki Wojewódzkiej. Ona mówi do mnie tak: „Wanda, gdzie ty jedziesz? Ja mam ogromne posiadłości w Afryce. Mój mąż właśnie przysłał mi kufry”. Kufry wybite metalem w środku, bo to trzeba płynąć. „My tam hodujemy Bóg wie co, zabieram was cztery i jedziemy do Afryki”. Mówię: „Ale ja nie mogę, muszę pojechać po nie [rodzeństwo]. Jak wrócę, to do was dołączę”. Wspaniała była nasza komendantka. Rzeczywiście chciała nas jakoś… bo wszystko nie ma rodzin, gdzieś wszystko zniknęło, a ja jednak jadę do Polski. Było to bardzo trudne, żeby zorganizować przyjazd do kraju. Ale jakoś to zorganizowałam. Pojechałam do Wilhelmshaven, do Niemiec, tam mi pomogli, wsiadłam na statek i przypłynęłam do Szczecina. Byłam przerażona, myślę sobie: „Co ja zrobię? Nie mam ani grosza, buty koślawe, w ogóle nic nie wiem. Jadę do tego kraju, tam zostawiłam wszystkich, gdzie mam oparcie”. Całą noc przechodziłam… byli oficerowie łącznikowi z zachodu i ze wschodu, tak jakby warszawscy i londyńscy. Ten był warszawski, bo statek płynął tutaj. Mówię mu, że wracam, potrzebuję pracować, nie wiem, nie potrafię, nie wiem, co zrobić, robiłam gimnazjum, nic nie umiem. „Niech pani się w ogóle nie przejmuje, niech pani się w ogóle do niczego nie przyznaje, niech pani natychmiast mówi, że wszystko umie. Nie ma ludzi w ogóle w Polsce, jest tragedia. Jest tak dużo pracy, a nie ma ludzi”. Myślę sobie: „Jak tak jest, no to zarobię na życie”. Bardzo mnie podniósł na duchu. Potem wysiadłam, znalazłam siostrę, odnalazłam brata…

 

  • Jaki to był miesiąc, rok?


To był lipiec 1946 roku.

  • Kiedy pani wróciła już do Warszawy, tak?


Nie, do Warszawy nie mogłam wrócić, wróciłam do Łodzi.

  • Do Łodzi, tam była rodzina, tak?


Tak, w Lublinie i w Łodzi. Odebrałam brata z Lublina, miał zapalenie skóry, strupy na głowie. Myślałam, że się popłaczę. Dali go do jakiegoś sierocińca. Straszne rzeczy, muszę powiedzieć. Ale powiedziałam sobie: „Dobrze, że przyjechałam, bo go stąd zabrałam. Pojadę do Łodzi, znajdę jakąś pracę”. Potem się tak potoczyło po trochu. Okazało się, że wyjazd jest na razie niemożliwy, mimo że ja miałam możliwość, natomiast nie mogłam ich zabrać. Przyjechałam dla nich, więc uważałam, że… Skończyłam studia, wszyscy skończyliśmy studia, mój brat studia na Politechnice z odznaczeniem. Mam dwóch braci, to jest młodszy. Tamten z niewoli już nie wrócił nigdy do Europy. Moja siostra jest biologiem, ja skończyłam historię i historię sztuki. Z wielkim samozaparciem wszyscy studiowaliśmy, ale było można na pewno zrobić studia w tym czasie, jeśli ktoś chciał. Naturalnie pracowało się jednocześnie, bo przecież musieliśmy się utrzymać. Nie było stypendiów, więc trzeba się było jakoś utrzymać. Ona zaczęła we Wrocławiu… Ten Wrocław nas uratował, bo tam była możliwość mieszkania, tu nie było nic. Przyjechałam do Warszawy. Myślę sobie: „Muszę wrócić do Warszawy”. Znalazłam moją Krystynę Czarną, o której wspominałam i mówię: „To ja u was zamieszkam”. Ale w końcu musiałam spać na stole, bo w ogóle nie było się gdzie ruszyć. Była klitka na parterze, dom cały zburzony, nierealne.

  • Jak pani po latach patrzy na Powstanie Warszawskie, jak pani je ocenia?


To jest bardzo trudne pytanie, bo może nie mam prawa oceniać. Myślę, że to była wielka, tragiczna walka. My młodzi wiedzieliśmy, że ona ma sens, cel i że będzie miała dobry koniec, właściwy koniec, zakończenie. Nie spodziewaliśmy się do końca, mówiłam, że nie mogłam uwierzyć, że jest podpisany upadek Powstania. Dzisiaj oczywiście patrzę trochę inaczej, bo to już i doświadczenie, i wiedza, i to co zobaczyłam w tym mieście, i to jak strasznie trudno było to odbudowywać, i jak strasznie było trudno zaczynać. Ja w przefarbowanym szynelu wojskowym, bo wszystko zniszczone, nikt nic nie miał. Jak strasznie było odbudowywać. Dlatego tak myślę, że trudno jest położyć na szali jednej czy drugiej straszne straty w kulturze, ludzi, dzieci, przyszłości, rzeczy, których się nie da odrobić, bo to są tylko jak gdyby odwzorcowane rzeczy, do których się przyzwyczailiśmy. Kocham Warszawę, jestem tu urodzona, jestem warszawianką mimo jej wszystkich błędów czy niedociągnięć. Powiem, dlaczego jest i trudno mówić. Dlatego, że zginęło tylu wspaniałych ludzi, tylu zginęło z mojej klasy. Dzisiaj nie mogę powiedzieć, że nie było warto, bo to jest jakoś wbrew tej śmierci. Muszę sobie wyrobić jakieś poczucie tragicznej konieczności. Nie wiem, jak to nazwać, głównie ze względu na tych, którzy stracili życie dla tej walki. Tak myślę.

Warszawa, 5 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Wanda Broszkowska-Piklikiewicz Pseudonim: „Wanda”, „Łucja” Stopień: sanitariuszka-łączniczka; starszy strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter