Jerzy Kośnik „Promyk”
Nazywam się Jerzy Kośnik. Urodziłem się 27 maja 1925 roku w Warszawie.
- Co pan pamięta z 1939 roku, z początku wojny?
Pamiętam, że się chowałem w rowach, które były wykopane w pobliżu naszego domu. Mieszkałem przy ulicy Zamienieckiej na Grochowie i tam atakowały samoloty. To był chyba drugi albo trzeci dzień wojny.
- Rejon państwa domu był ostrzeliwany, bombardowany?
Wtedy nie, naokoło padło kilka bomb, ale mój dom nie był atakowany.
- Pamięta pan wkroczenie Niemców do Warszawy?
Tak. Wkroczenie Niemców pamiętam dosyć dokładnie, ponieważ na ulicy Zamienieckiej, na Grochowie, w pobliżu placu Szembeka przebiegała linia frontu. Po jednej strony ulicy byli polscy żołnierze, a po drugiej niemieccy. Po mojej stronie ulicy dom obsadzili Niemcy, tak że doskonale pamiętam.
- Jak oni się zachowywali w stosunku do Warszawiaków?
Po prostu ignorowali obecność mieszkańców. Siedzieliśmy w piwnicy, więc nie czepiali się specjalnie, bo to były w większości kobiety i dzieci. Miałem wtedy czternaście lat, więc też nie byłem pełnoletni.
- Jakie były losy pana i pańskiej rodziny podczas okupacji?
Ciężko się wiodło. Była bieda, ogólnie rzecz biorąc. W tej biedzie jakoś się egzystowało. Drobne szmugle, kupowanie żywności, jak było za co, jak ojciec znalazł pracę, bo nie miał pracy. W dużych okresach tracił, potem coś znalazł... Ciężko się żyło, ale się żyło. W drugiej części okupacji, po 1942 roku zacząłem chodzić do szkoły. To była szkoła, która się mieściła w Politechnice Warszawskiej, prowadzona przez profesorów Politechniki Warszawskiej i była na poziomie technikum. Do tej szkoły chodziłem i tę szkołę skończyłem. Właściwie dwa czy trzy dni przed Powstaniem zdałem egzamin, który uznany został jako egzamin maturalny, chociaż to nie była matura, bo matura wymagała specjalnej procedury, ale był oceniony już po wyzwoleniu jako egzamin maturalny. W ten sposób miałem ukończoną szkołę średnią.
- Jakie były pańskie kontakty z podziemiem?
Zaczęły się dosyć wcześnie, bo już kilka miesięcy po wybuchu wojny należałem do KOP, czyli Korpusu Obrońców Polski. W tym oddziale byłem przez kilka miesięcy, potem była generalna wsypa i aresztowania. Skończył się mój udział i była kilkumiesięczna przerwa, a potem zacząłem należeć do AK, to znaczy do oddziału, z którego potem wywodziło się AK.
- Proszę opowiedzieć o tej wsypie. Jak to się stało?
Jak, to dokładnie nie było wiadomo, natomiast było wiadomo, że mnóstwo osób zostało aresztowanych i pozostali, którzy nie zostali aresztowani, rozpierzchli się. Potem to przyschło, ludzie się gdzieś chowali, wyjeżdżali poza Warszawę, ale ci, co ocaleli, wrócili i tak już przyschło, ale oddział był już kompletnie rozsypany.
- Jak pan po tym czasie znalazł kontakt z Armią Krajową?
To było stosunkowo łatwe, ponieważ AK na Grochowie działała, mieliśmy mnóstwo kolegów, z którymi się przyjaźniliśmy, tak że nie było żadnego problemu, żeby znaleźć kontakt z podziemiem. Należałem i byłem w AK. Już będąc w AK, ukończyłem szkołę podoficerską.
- Jak wyglądała taka szkoła?
Zbieraliśmy się kilka razy w ciągu tygodnia, również w soboty i niedziele w mieszkaniach poszczególnych konspiratorów. Na szkoleniu było nas zwykle około sześciu, siedmiu i był dowódca, oficer, na ogół porucznik, który przychodził, który robił nam szkolenie bojowe czy jakieś inne. Szkolenie trwało kilka miesięcy (około czterech miesięcy o ile pamiętam) i potem się zdawało egzamin. Po skończeniu szkoły dostawało się awans na kaprala.
- Mieliście na tym szkoleniu kontakt z bronią?
Oczywiście. Na szkolenie zwykle jakaś dziewczyna przynosiła broń, bo mężczyźni byli bardziej narażeni, kobiety mniej. Dowódca, który prowadził, tę broń rozbierał, pokazywał i tłumaczył. Zresztą po ukończeniu tej szkoły zostałem instruktorem wyszkolenia bojowego i z kolei ja szkoliłem w ten sam sposób. Dziewczyny, łączniczki nosiły broń. Z reguły były to pistolety, broń krótka, czasami maszynowa, no i granaty. Prowadziłem szkolenia w grupach też liczących pięć, sześć osób, z tym że byłem jednocześnie dowódcą drużyny. Miałem swoją drużynę, a poza tym byłem instruktorem wyszkolenia bojowego, tak że prowadziłem szkolenia w różnych innych oddziałach. Przychodziłem pod różne adresy i kolejno instrukcja o posługiwaniu się bronią, o zachowaniu się wobec Niemców, o zachowaniu się w zagrożeniu. Szkoliłem również jeden oddział damski. Były to sanitariuszki. Przechodziły umiarkowane szkolenie, żeby wiedzieć, jak się zachować, co robić w sytuacji zagrożenia.
- Jak pan ocenia zakres, poziom tego szkolenia, biorąc pod uwagę przyszłą otwartą walkę z Niemcami?
Szkolenie było prowadzone w miarę możliwości jak najlepiej, natomiast wartość tego szkolenia obiektywnie rzecz biorąc nie była za wysoka, ale nie chodziło tylko o szkolenie. Chodziło również o nawiązanie pewnych kontaktów, o powiązane ideologiczne całości, również o to, żeby się właściwie potrafić zachować w różnych sytuacjach – na przykład w stosunku do Niemców.
- Były takie przypadki, że podczas szkolenia dochodziliście do wniosku, że trzeba kogoś wyeliminować z grupy, bo jest niepewny?
Nie, takiego przypadku nie było. Wszyscy już się przedtem znaliśmy w oddziałach. Wiem, że takie przypadki się zdarzały i nawet znam przypadek, że ktoś się tak mało interesował, że został wykluczony, ale to nie w tym oddziale, w którym byłem albo prowadziłem szkolenie.
- Czy ci ludzie, których pan szkolił, czy nawet pan, będąc szkolonym, mieliście kontakt praktyczny z bronią?
Mieliśmy. Na szkolenie przynosiła dziewczyna – łączniczka czy też sanitariuszka – broń. Broń była rozbierana i po kolei wszyscy się uczyli. Granat też był rozbierany i pokazywano, jak to działa, żeby tych ludzi przeszkolić. To dawało dobre rezultaty.
- Miałem na myśli takie obozy jak na przykład Grupy Szturmowe. One przechodziły na przykład wyjazdy do lasu, strzelanie...
Robiliśmy również wyprawy do lasy, ale wszystko było tu. Żadnego strzelania nie robiliśmy w lasach, ponieważ to było za bardzo ryzykowne. Było czołganie się, chowanie się, kopanie jakiegoś rowu, w którym się chowaliśmy. Takie rzeczy były robione. Jeździliśmy na ogół do Pyr niedaleko Warszawy. Wtedy tam były jeszcze dosyć potężne lasy. To było dobre miejsce do prowadzenia takich szkoleń, tak że w Pyrach robiliśmy szkolenie. Przynajmniej ja robiłem. Z tymi oddziałami, które szkoliłem, to zawsze jak był wyjazd w teren, to jechaliśmy do Pyr.
- Czy w pańskim życiu były jakieś sytuacje szczególne podczas okupacji, jeszcze przed Powstaniem?
Byłem łapany przez Niemców, ale za każdym razem udało mi się uciec. Trzeba powiedzieć, że jak Niemcy robili łapankę, to zwykle łapali dużą ilość uczestników i jak potem jeden czy dwóch, najwyżej trzech Niemców prowadziło grupę, która liczyła kilkadziesiąt osób, to nie było tak trudno uciec i mi się udało trzy razy. Uciekałem za każdym razem.
- Jak to wyglądało w szczegółach?
Po prosu trzeba było kręcić się, manewrować gdzieś bliżej końca, a jak się widziało, że Niemiec się odwrócił – skok w bok i nie ma. Na ogół wszystko się działo w Warszawie. Było sporo przechodniów, tak że nie było tak trudno wyskoczyć. Oddział był prowadzony jezdnią, więc wyskoczenie na chodnik dawało ratunek. No i trzy razy mi się tak udało.
- Proszę opowiedzieć, jaka była sytuacja w Warszawie w lipcu 1944 roku, przed wybuchem Powstania? Zbliżał się front sowiecki. Jakie były nastroje?
Byliśmy na Grochowie i tam była dosyć mocna partia komunistyczna. Była sytuacja, że my – akowcy – gromadziliśmy się w jednym miejscu, to znaczy w kilku miejscach tam, ale na przykład taki punkt był również w moim mieszkaniu, w mieszkaniu moich rodziców, że tam było pięciu ludzi. Komuniści na ogół stali na ulicy i gromadzili się na placu Szembeka. No i byli bardzo podbudowani, że Rosjanie, że wyzwolenie – z ich punktu widzenia, natomiast my zachowywaliśmy się w stosunku do nich z dużą ostrożnością. Zresztą bardzo dobrze, bo mieli rozpracowany teren, wiedzieli, gdzie kto jest. Po 17 stycznia uciekłem z domu, bo do mnie przychodzili Rosjanie i wyraźnie chcieli mnie zwinąć. Byłem w Warszawie, przeszedłem przez Wisłę, brałem udział [w Powstaniu] na Sadybie i potem wróciłem. Dowiedziałem się, że już się o mnie dowiadują. Byłem w mieszkaniu godzinę i po godzinie wyszedłem, ponieważ jednocześnie dozorczyni powiedziała, że byli u niej jacyś ludzie i powiedzieli, żeby natychmiast zawiadomiła, jak się pokażę. Było niezbyt sympatycznie. Powszechnie było wiadomo, że w Rembertowie był obóz przejściowy i stamtąd wywozili. Zresztą jeden z moich kolegów wsiąkł. Złapali go i jak go wywieźli, to już nie wrócił. Nie widziałem go nigdy więcej.
- Czy przed Powstaniem były jakieś usiłowania przez bojowników komunistycznych wpływania na was?
Nie mieliśmy żadnych kontaktów. Wiedzieliśmy tylko o sobie, widzieliśmy się, ale żadnych rozmów, które by mogły dawać jakieś możliwości prowadzenia agitacji, nie było. Znaliśmy ich, wiedzieliśmy, kto to jest. Stali po jednej stronie Grochowskiej, a my po drugiej stronie. Nie było żadnej wymiany poglądów, w ogóle nic. Po prostu tylko tyle, że się widzieliśmy. Jak przechodziliśmy koło siebie, to my nic nie mówiliśmy i oni nie mówili nic. Tam ich było sporo, spora grupa.
- Jaki był nastrój ulicy w ostatnich dniach przed Powstaniem?
Trudno mi powiedzieć, jaki był nastrój ulicy, bo przede wszystkim ludzie starsi obawiali się tego, co się zdarzy, i w pewnym sensie słusznie, bo Powstanie jednak spowodowało, że tylu ludzi zginęło i właśnie cywili zginęło najwięcej. Powstańców mniej zginęło, bo było ich mniej. Ludzie podchodzili z obawą. Była sympatia, ale jednocześnie pełna obaw, co się zdarzy. Wszyscy byli wykończeni okupacją, mieli tego wszystkiego dosyć i czekali z niecierpliwością, kiedy to wszystko się skończy.
- Chodzi mi o to, czy Powstanie było nieuniknione przez nastroje warszawiaków?
Powstanie było w pewnym sensie nieuniknione, mimo że nasi dowódcy – ci starsi – major, pułkownik, starali się z nami rozmawiać, żeby wyczuć, jakie są nastroje i wcale nie płonęli taką chęcią. My byliśmy młodzi. Chłopaki po osiemnaście, dziewiętnaście lat, to aż nie mogli się doczekać, kiedy będzie Powstanie, natomiast ci starsi dowódcy podchodzili z ostrożnością, bo widzieli nie tylko entuzjazm, ale również zagrożenie. Mieliśmy trochę broni, mieliśmy zrobioną skrytkę na terenie zbliżonym do pętli tramwajowej. Potem jak już szykowało się Powstanie, to okazało się, że na tym miejscu, gdzie jest zakopana broń, stała artyleria niemiecka przeciwlotnicza, tak że nie mieliśmy żadnej broni, bo nie byliśmy w stanie tej broni wydostać. Byli obstawieni jak należy, a my przyszliśmy, popatrzyliśmy raz, drugi, trzeci… Bardzo mało mieliśmy broni. Miałem stena i w mojej drużynie był jeden karabin, który zresztą był zdobyczny, bo zdobyliśmy go na terenie warsztatów kolejowych na Grochowie, i pistolet.
Nas było wtedy około dziesięciu czy jedenastu.
- Jakie mieliście zadanie, jakie cele?
Celem było brać udział w Powstaniu, natomiast Powstanie na Pradze upadło.
- Jaki był cel bezpośredni?
Mieliśmy się udać na określone miejsce i na to miejsce się udaliśmy, ale niestety nic dalej z tego nie wyszło, bo zajęliśmy szkołę przy ulicy Igańskiej i tam było miejsce zakwaterowania plutonu porucznika „Maksa”, gdzie byliśmy, ale właściwie siedzieliśmy w tej szkole i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. W końcu Niemcy zaczęli robić przeczesywanie terenu, bo przez swoich informatorów mieli wiadomość, że tam są powstańcy, no i zaczęli naszych wyganiać, a ponieważ nam już się grunt pod stopami palił, więc przeszliśmy przez Wisłę do Warszawy.
- Jak długo byliście w tej szkole?
Od początku Powstania do 19 sierpnia, bo wtedy przeszliśmy do Warszawy, a tak cały czas byliśmy tam. Było sporo kolegów z Warszawy. Ja byłem na Grochowie, tak że mogłem iść do domu nocować, a pozostali koledzy musieli być gdzieś zakwaterowani i byli zakwaterowani na ulicy Igańskiej w szkole.
- Nie podejmowaliście przez te dziewiętnaście dni żadnych działań ofensywnych?
Nie. Żadnych działań ofensywnych nie podejmowaliśmy. Wychodziliśmy na patrole, ale nie było żadnych bezpośrednich starć z Niemcami, ponieważ nie było warunków, żeby to prowadzić, bo w jednej szkole mieliśmy chyba dwa karabiny czy trzy, ze dwa pistolety maszynowe, mój sten i parę granatów. Nie było żadnej szansy, żeby cokolwiek robić, tak że żeby walczyć, przeszliśmy do Warszawy.
- Skąd decyzja, żeby się przeprawiać przez Wisłę?
Przede wszystkim były wezwania przez radio, bo mieliśmy nasłuch Londynu i innych stacji, Moskwy też i były takie, żeby przechodzić do Warszawy, żeby pomóc Warszawie, a jednocześnie samemu się zabezpieczyć. Niemcy prowadzili penetrację terenu, przechodziła tyraliera, chyba ze dwie kompanie i z domów wygarniali. Kilku kolegów nam wygarnęli w ten sposób. Znaleźli ich, bo byliśmy nie tylko w tej szkole, ale również na kwaterach wokół szkoły. W szkole się nie mieściliśmy. Było nas kilkudziesięciu, chyba z siedemdziesięciu.
- Jak było z zaopatrzeniem w tej szkole?
Było kiepsko, ale nam ludzie pomagali. Z tych skromnych zapasów, które mieli, to nam dawali, mieliśmy jeszcze trochę własnych, tak że jakoś się żyło. Chłopcy, którzy tam byli, i dziewczyny też nie głodowali.
- Decyzja o przeprawie na drugą stronę była jednomyślna czy część została?
Jeżeli by to liczyć procentowo, to nie więcej niż dziesięć procent zostało. Przy przeprawie było nas około pięćdziesięciu, to powiedzmy pięć osób zostało.
- Mógłby pan opowiedzieć, jak ta przeprawa wyglądała w szczegółach?
Przeprawa przez Wisłę odbywała się w miejscu, które teraz jest mniej więcej w odległości 150 metrów od mostu Siekierkowskiego. Przyszliśmy tam w nocy. Wyruszyliśmy o zmierzchu, jak to w sierpniu, więc jak już było ciemno. Była tam wtedy wieś Las. Przyszliśmy na brzeg, a nie było żadnej łódki ani kajaka, nic. Przyszliśmy do wsi Las i tam znaleźliśmy kajak i tylko jedno wiosło. Z tym kajakiem doszliśmy do Wisły i tam się przeprawiliśmy na drugi brzeg rzeki. Był to kajak dwuosobowy, ale byliśmy wtedy szczupli, więc trzech nas popłynęło na druga stronę, w tym ja pierwszy, bo miałem stena, więc, żeby w razie czego dawać jakąś ochronę. Wisła była oświetlana od czasu do czasu reflektorem z mostu Poniatowskiego, który nie jest bezpośrednio widoczny z mostu Siekierkowskiego, ale nad rzeką ta poświata się niosła. Niemcy co jakiś czas włączali reflektor i oświetlali Wisłę. Przeprawiliśmy się na drugą stronę i na drugiej stronie znaleźliśmy łódkę, ale w bardzo kiepskim stanie – tak zwaną pychówkę. Miałem broń, więc zostałem na brzegu warszawskim, natomiast dwóch kolegów, bo było nas trzech, więc jeden kajakiem, drugi łódką, popłynęli na drugą stronę, żeby się przeprawiać. Tam wyszło nieporozumienie, ponieważ to było w nocy, to światło świeciło i kolega, który płynął kajakiem, jeszcze raz popłynął i jeszcze dwóch przewieźli do mnie, potem jeszcze raz wrócił i jak wracał, to zabłądził. Nie trafił do nich, tylko gdzieś go zniosło na tereny bliżej mostu Poniatowskiego, gdzie buszowali Niemcy. Ten, który popłynął łódką, dopłynął do brzegu i zaczęli się do tej łódki pakować. Za dużo ich wsiadło i łódka w końcu zatonęła. Najtragiczniejsze było to, że mieliśmy ze sobą również rosyjski karabin maszynowy. Mieliśmy do tego karabinu od groma amunicji, bo mieliśmy dwie skrzynki, czyli około 1 000 sztuk amunicji. Jeden z kolegów taką skrzynkę z amunicją, która ważyła około ośmiu, dziesięciu kilo, przyczepił sobie do paska. Jak łódka utonęła, to ten biedak poszedł na dno jak z kotwicą i niestety utonął. Potem było tak, że ja byłem po stronie warszawskiej i mieliśmy umówioną sygnalizację latarką. Dawałem im sygnał, żeby przysłali łódkę, a oni mi też wysyłali sygnał, żebym przysłał ten kajak. Nie wiedziałem, że kajak zabłądził, oni też nie wiedzieli. Tak było chyba do godziny trzeciej. Zaczynało się powoli rozwidniać i zdecydowałem się razem z tymi kolegami, którzy byli już po tej stronie, iść na Mokotów, ale nie doszliśmy do Mokotowa. Doszliśmy do Sadyby. Na Sadybie się przespaliśmy, dostaliśmy jeść i następnego dnia wróciliśmy po nich i po tę grupę. Znaleźli jakąś łódkę i przeprawili się. Zebraliśmy ich wszystkich i poprowadziłem ich na Sadybę.
- Tylko jedna osoba zginęła podczas tej przeprawy?
Tak, tylko jedna. Wszyscy przeszliśmy. Przyczepić sobie na przeprawę do paska skrzynkę z amunicją tak, żeby nie móc odczepić, to po prostu błąd i wyobraźni.
- Jak wyglądało życie na Sadybie? Tam jeszcze było w miarę spokojnie.
W tym czasie, kiedy tam przyszliśmy, było spokojnie. Niemcy trochę strzelali, artyleria strzelała, ale niedużo. Była kuchnia, były kazamaty, po prostu fort, a ponieważ nie było na czym spać, więc skombinowali mnóstwo papieru, był rozesłany i na tych papierach spaliśmy.
Tak, w tym forcie, z tym że pluton porucznika „Maksa”, w którym było pięćdziesięciu ludzi, i z którym przyszliśmy, dostał odcinek frontu na Sadybie od strony Wilanowa i tam w poszczególnych domach siedzieliśmy. Trochę strzelaliśmy do Niemców, a Niemcy do nas. Trwało to mniej więcej dziesięć dni – do 2 września, kiedy Niemcy przypuścili atak z użyciem czołgów i samolotu, które tam zbombardowały i Powstanie na Sadybie padło. Byłem na wysuniętej placówce, która była jakieś dwieście metrów przed linią frontu, tak że miałem z lewej strony Niemców i z prawej strony, a z przodu właściwie ich prawie nie było w momencie przed rozpoczęciem ataku. Jak Niemcy rozpoczęli atak, to placówki, które były obok nas, poszły do przodu i zajęły Sadybę, zdobyły po prostu, natomiast my zostaliśmy odcięci. Jak Sadyba padła, przestaliśmy się pokazywać, a w szczególności strzelać. Widać było, że Niemcy zdobyli, bo wyprowadzali wszystkich ludzi i rozstrzeliwali.
- Dosyć krwawo rozprawili się z Sadybą.
Tak. Mój dowódca „Maks” został rozstrzelany i jeszcze więcej kolegów zginęło.
- Jakie były pana dalsze losy?
Zostaliśmy odcięci, Niemcy poszli do przodu. Mieliśmy jeszcze spotkanie z szabrownikami – żołnierzami niemieckimi, bo Niemcy chodzili po kolejnych domach i szabrowali. W naszym domu znalazłem skrzynkę wódki i schowaliśmy się w takiej wnęce. Miałem dobry pomysł, bo wyskoczyłem z wnęki i tę skrzynkę wódki postawiłem przed wejściem do tej wnęki. Tak jak przypuszczałem, Niemiec, który wszedł, świecił latarką, doszedł do wnęki i potknął się o tę skrzynkę. Spojrzał w dół, zobaczył wódkę i krzyknął:
Schnaps! Doskoczył drugi, złapali obaj tę skrzynkę (widziałem, jak to biorą, ale oni na mnie nie patrzyli), wybiegli i skończyło się ich szabrowanie. Zostaliśmy tak do rana, a rano wyszliśmy. Niemcy zdobyli teren, więc już po nocy byli śpiący, nie patrzyli. Poszliśmy stamtąd w kierunku na Lasy Kabackie. W tej dziurze nas było pięciu. Jak już to wszystko padło, to się rozdzieliliśmy. Ja poszedłem i znalazłem się w jakiejś wsi. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że znalazłem wśród rzeczy, które tam były, talię kart. Miałem te talię kart ze sobą i znalazłem również starą książeczkę wydaną jeszcze w zaborze rosyjskim, bo cena była w kopiejkach: „Jak wróżyć z kart”. Zacząłem rozkładać karty, korzystając z tej książeczki, bo nigdy w życiu tego nie robiłem. Próbowałem z nudów wróżenia, bo nie było tam co robić. W takim czasie mnóstwo ludzi było ciekawych, co się dzieje z ich bliskimi, więc zaczęli do mnie przychodzić, żebym wróżył i ja posługując się tą książeczką, wróżyłem. To trwało tydzień, może trochę dłużej, może dziesięć dni, że wróżyłem ludziom. Wróżyłem kilkunastu osobom dziennie, a ponieważ jest taki cygański przesąd, że aby wróżba się spełniła, to powinno się coś dać za wróżbę, więc dostawałem a to jajeczko, to kawałek chleba, to kartofelek, tak że przez te dziesięć dni żyło mi się zupełnie znośnie, bo wszystko miałem. Znalazłem jakąś asystentkę, która przyjmowała te rzeczy. Byłbym tam dłużej, ale mieszkałem w stodole i w tej stodole były okropne wszy. W czasie wojny wszy były popularne i już wcześniej miałem styczność, ale tu to trzy razy w ciągu dnia zdejmowałem koszulę i tę koszulę strzepywałem, a resztę biłem. Przeciętnie około pięćdziesięciu wszy biłem trzy razy dziennie. Po tygodniu czy dziesięciu dniach już miałem tego tak dosyć, że się wyniosłem, bo te wszy by mnie tam chyba zjadły.
- Wróćmy jeszcze na Sadybę. Jakie były siły powstańcze na Sadybie? Jakie było uzbrojenie?
W sumie były chyba trzy karabiny maszynowe. Jeden ten rosyjski, który my mieliśmy.
- Udało wam się przewieźć tę broń?
Tak! Jedna skrzynka amunicji ocalała, tak że mieliśmy z czego strzelać, z tym że za dużo się nie postrzelało. To był ten rosyjski karabin z talerzem.
Tak, tak, rosyjskie naboje i rosyjski karabin. W sumie karabinów było chyba ze sześć. Więcej nie było. Pistoletów maszynowych było może z osiem. Jeszcze parę pistoletów, trochę granatów i to wszystko. Tam był otwarty teren, bo w mieście jest inaczej, jak jest walka w warunkach miejskich, natomiast tam był teren odkryty. W tej chwili wszystko jest zabudowane, ale przedtem było tam mnóstwo otwartego terenu. Niemcy podchodzili do nas regularnie. Można powiedzieć, że robili to w taki sposób, jak jest napisane w podręczniku, i mieli swobodę, tak że nie mieliśmy żadnych szans, żeby się tam utrzymać dłużej.
- Były jakieś środki przeciwpancerne?
Tak. Mieliśmy chyba dwa PIAT-y. Jeden był nawet wystrzelony, ale to było nic, to było zero. Oni przyszli z czołgami. Regularne oddziały, które posuwały się tak, jak należy się posuwać, czyli oddziały piechoty. Nie mieliśmy żadnej szansy. Właściwie pierwszy poważny atak, który był, przyniósł im sukces. Wszyscy albo zginęli, albo zostali wzięci do niewoli, albo tak jak my, uciekli stamtąd po odcięciu. Nam udało się tylko dlatego, że zostaliśmy odcięci, że te dwa oddziały, które były koło nas w tym domu po lewej i po prawej, jak dostały rozkaz pójścia do ataku, to poszły do przodu, a nie interesowały się tym, co się dzieje w tym domu, w którym siedzieliśmy.
- Sadyba była bardzo mocno bombardowana z powietrza.
Była bombardowana. Oczywiście. Niemcy zaczęli od tego. W forcie zginęło całe dowództwo.
- Jakie były pana dalsze losy już po Powstaniu?
Zostaliśmy odcięci i poszliśmy tam. Byłem w tej wsi. Teraz prawdopodobnie jest tam stacja metra, a wtedy była jakaś wieś i tam byłem kilka dni. Po tym, jak się wyniosłem z tej stodoły, gdzie były okrutne wszy, to zakwaterowałem się gdzieś indziej, w jakimś domku i miałem bardzo sympatyczne spotkanie z Węgrami, bo przyszedł któregoś dnia patrol węgierski. Wiedzieli, co się dzieje. Na mnie wystarczyło spojrzeć, żeby wiedzieć, że jestem powstańcem. Zaczęli do mnie mówić łamaną niemczyzną, a ja łamaną niemczyzną im odpowiadałem. Pogadaliśmy sobie i zaprosili mnie do siebie, a byli rozstawieni wzdłuż Wisły. Mieli tam odcinek frontu, bo po drugiej stronie byli Rosjanie. Na razie były patrole, ale już byli Rosjanie. Po tej stronie znowu Niemcy i Węgrzy, z tym że Niemcy stanowili ścisłe dowództwo, natomiast Węgrzy mieli obsadzony teren. Gościli mnie w ten sposób, że całymi dniami piliśmy. Nie wiadomo, skąd wódę brali. Bardzo dobrze się przyjaźniliśmy. Byłem tam trzy dni. Co dzień rano był obchód Niemców. Dowódca tego odcinka – jakiś major – przychodził i przyjmował normalnie raport, jak to w wojsku. Wtedy chowali mnie w piwnicy, a jak odchodził, to znowu mnie wyciągali. Po trzech dniach wyniosłem się stamtąd, bo już dłużej nie wypadało być gościem. Poszedłem do Pyr, tam, gdzie była ciotka mojego kolegi, który zresztą zginął w czasie Powstania. Przypuszczałem, że poszedł do tej ciotki, bo kiedyś mówiliśmy, że u ciotki będzie dobrze. Poszedłem, no i nie było go, bo zginął, czego nie wiedziałem i ciotka też nie wiedziała. Zostałem zaproszony przez tę ciotkę, żebym parę dni pobył. Byłem tam chyba tydzień, może trochę dłużej, w każdym razie jeszcze Powstanie trwało. Z kolei mnie zaprosili inni mieszkańcy Służewa, to znaczy była tam stacja kolejki, w okolicy, na ulicy Wiśniowieckiego 48, o ile pamiętam numer. Zostałem zaproszony i tam byłem w mieszkaniu. Niemcy mieszkańców ulicy Wiśniowieckiego nie zaczepiali, bo oni podchodzili bardzo formalnie. Był rozkaz dowództwa niemieckiego, żeby wszystkich mieszkańców z Warszawy wyrzucić. Przyszli i pytali, gdzie się Warszawa kończy. Ktoś inteligentny powiedział, że kończy się na stacji kolejki. Niedaleko była końcowa stacja – Dworzec Warszawa Południe. Mieli rozkaz, żeby wszystko palić i tak dalej. Całą Warszawę mieli spalić, a ponieważ tam już nie była Warszawa, to się nas już nie czepiali. Siedzieliśmy na Wiśniowieckiego. Szykowała się jesień, więc w okolicach nakopaliśmy kartofli, cebuli. Pownosiliśmy do piwnicy w tym domu, gdzie mieszkałem. Udało się nam zrobić handel wymienny. Nanosiłem dużo kartofli, więc za kartofle dostaliśmy koks, tak że mieliśmy zabezpieczenie na zimę i siedzieliśmy. W ciągu dni, które nastąpiły po tym, do 17 stycznia jadłem cały czas kartofle. Kartofle na trzy osoby były gotowane w kociołku, jak do gotowania bielizny. Jedliśmy kartofle i były posypywane cebulą, surową cebulą. Nie było nic więcej. Czasami, raz na tydzień, udawało się zdobyć kawałeczek jakiejś słoninki, żeby zrobić okrasę do kartofli. W czasie, kiedy nie jedliśmy kartofli, nie obieraliśmy i nie przygotowywaliśmy, to graliśmy w brydża. Tak się jakoś trzymałem.
Jak przychodzili Niemcy – bo chodzili na patrole – to się chowałem. Miałem komórkę pod schodami, gdzie się chowałem. To było wiadomo, bo to był też teren odkryty, nie było gęsto zabudowane. Przychodzili przeciętnie raz na dzień, raz na dwa dni, na sprawdzenie. Sprawdzali, czy nie ma powstańców. Wtedy ja do komórki. Jak odchodzili, to wychodziliśmy. U nich był porządek. Rano było wiadomo, o której przychodzą, więc czekaliśmy aż przyjdą Niemcy. Przyszli na sprawdzenie, a potem jak szli, to jedliśmy kartofle z cebulą i później graliśmy w brydża i znowu kartofle z cebulą i znowu brydż... Tak nam mijały dni do 17 stycznia.
- Jak wyglądało wejście Rosjan?
Tam nie weszli Rosjanie, tam weszli kościuszkowcy. Weszli i nie mogli się zorientować, o co chodzi, bo byłem przekonany, jak weszli, że nasi, przecież Polacy, że wszystko można mówić, a tymczasem okazało się, że nie. Różni ludzie dawali znaki, żeby niczego nie mówić, bo to jest niebezpieczne, może się źle skończyć. Nie było sympatycznie, ale jak już weszli, to następnego dnia się zebrałem i poszedłem do domu. W domu dowiedziałem się – rodzina mi wytłumaczyła, jak to jest z kościuszkowcami i Rosjanami.
- Jak pan się przeprawił na drugą stronę?
Pierwsze przejście było po lodzie, bo Wisła była skuta. Wtedy była ostra zima i po lodzie się chodziło.
Wyglądała szkaradnie. To trudno nawet opisać, bo to były ruiny…
Przechodziłem w okolicy mostu Poniatowskiego. Było takie miejsce, gdzie była wydeptana ścieżka, którą się chodziło, bo Wisła była skuta, miasto już nie istniało, ale jednak wzdłuż Wisły po lewej stronie rzeki był bardzo słaby lód, bo tam płynęło jakieś źródło cieplejszej [wody] i tam trzeba było uważać. Przeprawiłem się przez Wisłę do domu. W domu okazało się, że nie można [pozostać], bo Rosjanie czekają na mnie. Komuniści zameldowali, kto tu mieszka, i oni wiedzieli. Wróciłem z powrotem na ulicę Wiśniowieckiego i tam byłem trochę, ale nie byłem długo, ponieważ front poszedł szybko do przodu. Jak wróciłem jeszcze raz do domu i powiedzieli mi, że mogę wypić najwyżej szklankę herbaty i muszę natychmiast uciekać, bo już kilka razy się dowiadywali o mnie, poszedłem na stary Dworzec Główny w Warszawie, który był bliżej Dworca Zachodniego. Tam w tej chwili jest przystanek Warszawa Ochota. Nie mówiłem nawet rodzinie, gdzie idę, bo nie wiedziałem gdzie. Mój zamiar był taki, żeby jechać w kierunku Wrocławia, ale przyszedłem na dworzec i był pociąg tylko do Katowic. Wiedziałem, że mnie szukają, więc wsiadłem do tego pociągu do Katowic i pojechałem do Katowic. Wtedy byłem radiowcem, bo technikum, które kończyłem, to była szkoła telekomunikacji. Jak wyszedłem w Katowicach (a jechałem chyba piętnaście godzin pociągiem), to dla radiowca gdzie – w Polskim Radio. W Katowicach był dopiero zaczątek, bo to było kilka dni, jak Katowice zostały wyzwolone. Poszedłem do Polskiego Radia i mówię, że jestem radiowcem i chciałbym pracować.
- Pytali się pana, skąd pan się wziął?
Tak. Mówiłem, że przyjechałem z Warszawy. Przecież trwała wojna. To był chyba marzec i wojna trwała, tak że były warunki bojowe, nikt się specjalnie nie interesował. Zaproponowano mi, żebym został kierownikiem radiowęzła w Bytomiu. Poszedłem do Bytomia. Dostałem tylko taką bumagę, że mogę tam działać i poszedłem. Znalazłem jakieś środki, wzmacniacze, głośniki. Uruchomiłem jakieś radio. W Bytomiu była komendantura rosyjska, więc poszedłem i zameldowałem się do tej komendantury, zresztą miałem do nich pismo po rosyjsku, że Polskie Radio zatrudniło mnie jako kierownika, że będę robił radiowęzeł. W sumie tam byłem kilka miesięcy i prowadziłem radiowęzeł. Potem sytuacja zaczęła się klarować i była możliwość ujawniania oddziałów akowskich. W Katowicach się w ogóle źle czułem. Byłem obcy, bo tam byli mieszkańcy Śląska. Wróciłem do Warszawy, ujawniłem się, tak jak się mówiło. Złożyłem deklarację, że się ujawniam i dalej już zacząłem normalnie chodzić do szkoły, do wyższej uczelni Wawelberga. Okupacja i to wszystko mnie tak wytrąciło z równowagi, że zawaliłem rok, no i na następny rok już przystąpiłem na Politechnikę, która zaczęła działać i na Politechnice Warszawskiej zacząłem studia i skończyłem normalnie.
- Czy to ujawnienie skutkowało jakimiś reperkusjami?
To skutkowało takimi reperkusjami, że przez mniej więcej dwadzieścia lat dwa razy do roku byłem sprawdzany. Z początku byłem przekonany, że chcą mnie zamknąć, bo dużo moich kolegów pozamykali. To było w ten sposób, że na ogół dwóch cywili chodziło za mną, patrzyli, gdzie chodzę. Przychodzili na zajęcia, robili wywiad u tych towarzyszy na uczelni, bo przecież mieli tam swoich. Jak zaczęli za mną chodzić i jak się dowiedziałem, że za mną chodzą, to myślałem sobie: „Już koniec ze mną, zamkną mnie”. Siedziałem w domu i czekałem, kiedy przyjdą i mnie zamkną. Nie przyszli, ale dwa tygodnie na ulicy, pod domem przyglądali się, dowiadywali się. Po dwóch tygodniach zniknęli i nie pojawiali się. To było regularnie co pół roku. Jak się pojawili, to już nie chowałem się bardzo, bo uważałem, że jak mnie mają zamknąć, to i tak mnie zamkną i nic mi nie pomoże. Wtedy krócej za mną chodzili, jak pamiętam, to sześć dni chodzili. Doszedłem do wniosku, że po prostu mnie sprawdzają, a żeby mnie sprawdzić, to muszą widzieć, co robię. Potem, jak za mną zaczynali chodzić, to w ogóle nie reagowałem. Olewałem ich, a oni za mną chodzili i widocznie później gdzieś słali raporty. Jak była akcja ujawnienia akt, to miałem chęć sięgnąć. Wyobrażam sobie, że mam zgromadzone bardzo potężne akta, dotyczące mojej osoby, bo jednak miałem sporą działalność, ale doszedłem do wniosku, że to mi nic nie da, bo najwyżej się dowiem, że niektórzy moi koledzy, do których miałem stuprocentowe zaufanie, współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa. Myślę sobie: „Po cholerę mi to? Będę się tylko denerwował”. Świadomie z tego zrezygnowałem. Jak byłem teraz w tym oddziale AK, to byłem chorążym, więc jak któryś z kolegów umierał, to jako chorąży szedłem ze sztandarem za jego trumną i przy grobie też warowałem, więc byłem przekonany, że niektórzy z tych moich kolegów, których chowałem...
- Jak pan ocenia Powstanie z pozycji uczestnika wydarzeń?
Powstanie było nieuniknione. Było powszechne odczucie, że musi się coś zdarzyć. W sumie przyniosło bardzo dużo strat i to nie była impreza korzystna dla nas, ale było nieuniknione. To jest tak, jak trzeba wyrwać ząb, bo boli. Cały naród, społeczeństwo, wszystkich mieszkańców Warszawy to boli. Było nastawienie, że nie wiadomo, co by się działo, gdyby dowództwo nie zdecydowało się zrobić Powstania. Prawdopodobnie skończyłoby się to czymś na pewno nie lepszym, a może gorszym, poza tym z punktu widzenia narodu Powstanie padło, ale jednak to, że do nas się odnosili wszyscy i inne narody z większym szacunkiem wynikało z tego, że właśnie to Powstanie zrobiliśmy, więc to było ważne i potrzebne, chociaż niestety tyle było ofiar... Cóż... To jest tak jak z wyrwaniem zęba. Musiało boleć, bolało i boli do dziś.
Warszawa, 2 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz