Anna Schoen „Hanka”
Nazywam się Anna Schoen, z domu Taube, urodzona 7 października 1925 roku. Mój pseudonim „Hanka”. Byłam w dwóch zgrupowaniach w czasie Powstania. Pierwsze to 3. Pułk Ułanów z Garwolina, chyba strzelcy konni. W drugiej części Powstania dołączyłam do Batalionu „Wigry” na Starym Mieście, na Kilińskiego i tam już byłam cały czas.
- Gdzie się pani urodziła i wychowała?
Urodziłam się w Warszawie i wychowałam się w Warszawie.
- Była pani w Warszawie aż do momentu wybuchu wojny?
Nie, nie całą wojnę. 5 września mój ojciec, który pracował w Wojskowym Biurze Historycznym, dostał nakaz wyjazdu. Został podstawiony pociąg dla wszystkich tam pracujących i wyjechaliśmy na wschód.
- 1 września była pani w Warszawie?
Byłam w Warszawie. Do mamy przyszła moja ciotka i mama mówi: „Słuchaj! Wojna się zaczyna”. Ciocia Janusia mówi: „Ale skąd, to znowu ćwiczenia”. Tak to wyglądało. Nie byliśmy pewni, czy to wojna, czy ćwiczenia, ale blisko nas zaczęło się bombardowanie, bo mieszkaliśmy na Puławskiej, na rogu Madalińskiego. To były takie duże domy Wedla. Niedaleko od tych domów padła bomba, to już wiedzieliśmy na pewno, że jest wojna. Po kilku dniach wielkich nerwów, napięcia i przerażenia (5 września) wyjechaliśmy. To był ważny pociąg, z pracownikami GISZ-u. Biura mieściły się na 6 sierpnia, a między innymi właśnie biuro historyczne, wobec tego nasz nieszczęsny pociąg był bombardowany co chwilę, to znaczy bomby spadały albo przed nim, albo za nim. No i tak dojechaliśmy aż do Kołorobnego, do Dereźnego. Był tam majątek państwa Romanów Potockich. Tam się zatrzymaliśmy, bo właściwie już nie wiadomo było, co robić. Do Rumunii nikt z nas się nie wybierał. Pociąg pojechał, będąc bombardowany jeszcze wiele razy. Zatrzymaliśmy się tam.
- Była pani z całą rodziną?
Byliśmy razem z rodziną, to znaczy był jeszcze ojciec, ale w połowie listopada przyszli go zaaresztować.
- Gdzie się wtedy państwo znajdowali?
Właśnie w Dereźnym, tylko w czworakach, w tych domach okolicznych, no i ojca zabrali do Klewania. Mama nawet jeździła do Równego, ale tam powiedzieli, że nic nie wiedzą i nic nie mogą powiedzieć, tak że wróciła z niczym. Potem z Dereźnego pojechaliśmy do stryja, gdzie był brat mojej mamy i tam spędziliśmy jakiś czas, ale zaczęły się ogromne wywózki i wyjechaliśmy znowu do Morszyna. Morszyn to nieduża miejscowość uzdrowiskowa w tamtych okolicach. Potem już była wiosna i mama dowiedziała się, że puszczają do Guberni, że jest taka możliwość. Ambasada niemiecka, która zadecydowała, że mogą przyjąć ludzi wywiezionych z Warszawy i w ogóle z terenu Guberni… Pojechaliśmy do Przemyśla. W Przemyślu było przejście, ale okazało się, że były potworne kolejki. Ludzie czekali po kilka tygodni. Przyjechaliśmy dosłownie świtem. Od razu poszliśmy czekać do kolejki, żeby się dostać jak najprędzej. Pewnie byśmy się nie dostali, tylko znowu przypadek sprawił, że jacyś urzędnicy tej placówki przeszli przez kolejkę, pytając się o nazwiska, i tych, którzy mieli niemieckie nazwiska, że tak powiem, przepuścili w pierwszej kolejności. Dzięki temu właściwie przeszliśmy granicę.
- Jakie pani miała wtedy nazwisko?
Taube. Tak wyglądało przejście. Potem był długi okres, bo chyba trzy tygodnie jakiejś dezynfekcji… Siedzieliśmy w obozie. Rozmaite rzeczy tam się działy. Oczywiście była rewizja i Niemcy postarali się o to, żeby wszystko, co było wartościowe, zabrać. Zostaliśmy zupełnie bez niczego. No i po trzech tygodniach pojechaliśmy z powrotem do Warszawy, do naszego mieszkania zresztą. W tym mieszkaniu mieszkaliśmy do dnia, kiedy padł Paryż. To był maj, chyba 1940 rok, bo wtedy nas wysiedlili, kazali opuścić mieszkanie w dosyć krótkim czasie. Wędrowaliśmy i potem mieszkaliśmy u mojej ciotki na Rakowieckiej. Później dostaliśmy poniemieckie mieszkanie na Grzybowskiej, no i tam już nas zastało Powstanie. Moja mama, która uważała, że nie może swojej córeczki puścić samej przez niebezpieczne ulice Warszawy, a że muszę iść do Powstania – bo o tym oczywiście nie było mowy, żeby nie pójść – odprowadziła mnie. Szłyśmy aż do Okopowej. Po drodze były rozmaite koleje losu. Mama wróciła, ale dom już był zupełnie zburzony, tak że gdyby mnie nie odprowadzała, to by pewnie zginęła.
Mój ojciec nie wrócił, bo zginął w Rosji. Nie wiadomo, albo w Katyniu, albo na Ukrainie. Był prawdopodobnie w Starobielsku. Poza dwoma listami dziwnej treści, pisanymi na szmatkach jakimś tuszem czy atramentem, gdzie w jakiś sposób można było myśleć, że to ojciec daje znać o sobie – to zdrobnienia używane tylko w rodzinie (Janusia, Kokos), imiona przerobione. Stąd mama myślała, że to jest prawdziwe. Posłaniec prosił, żeby dać dla ojca ciepłe płaszcze, zimowe ubrania, coś takiego… Tak ten wątek się zakończył.
- Kiedy pani wstąpiła do konspiracji i jak do tego doszło?
Oczywiście przez koleżanki, przez znajomych, bo to tak zwykle było. Wstąpiłam na wiosnę w 1942 roku, to znaczy złożyłam przysięgę. Wcześniej jeszcze miałam luźne kontakty, gdzie pomagałam coś zrobić.
- W ramach konspiracji szkoliła się pani?
W ramach konspiracji odbyłam dwa kursy: przysposobienia wojskowego i drugi sanitarny. Odbywało się to u naszej bezpośredniej szefowej – Hani Brykczyńskiej, potem Platerowej. W czasie okupacji zależnie od potrzeby albo byłam łączniczką, albo sanitariuszką, bo w międzyczasie były takie wypadki, że partyzanci byli ciężko ranni i byli przywożeni do Szpitala Ujazdowskiego, a ponieważ tam było sporo tych młodych ludzi, to personel szpitalny nie był w stanie się nimi zaopiekować i ja zanosiłam im obiady. Miałam trzech podopiecznych.
- Kiedy dowiedziała się pani o Powstaniu?
Wszyscy w Warszawie mówili o Powstaniu i wszyscy o tym wiedzieli. Mieliśmy pierwsze zgrupowanie pod koniec lipca. Nie umiem powiedzieć dokładnie którego. To było zgrupowanie na ulicy Burakowskiej, aż za Powązkami, ale po jednym dniu powiedziano nam, że mamy iść do domu, że na razie to nie jest aktualne. Potem były ciężkie dni pracy. Masę tego było. Nie mogłyśmy nadążyć z noszeniem – głównie żywności – dla zgrupowanych już po domach i mieszkaniach chłopców. No i właśnie 1 sierpnia też biegałam z pakami, nosiłam i zostawiałam w ośrodkach, gdzie ci chłopcy byli…
- Skąd ta żywność pochodziła?
Nie pamiętam już. Pamiętam tylko trud noszenia paczek. Tak sobie teraz myślę o Powstaniu, że właściwie nie umiem powiedzieć, jak przeżyłam, od strony bytowej, bo na Stawkach była żywność, było w porządku, na Woli jeszcze tak, ale potem na Starym Mieście było już coraz ciężej. Najgorzej – jeżeli chodzi o stronę żywnościową – było w Śródmieściu w drugiej połowie września. Dostawaliśmy zupkę. Nazywaliśmy ją „plujka”. To był rozgotowany jęczmień, ale nie pamiętam, gdzie się to działo, kto to gotował…
- Gdzie miała się pani stawić w godzinie „W”?
Właśnie na Burakowskiej, więc nie było żadnego problemu. Wiedziałam, gdzie to jest, no i – jak mówiłam – mama ze mną poszła. Wyruszyłyśmy po piątej, bo przed sama piątą przybiegłam do domu i dowiedziałam się, że już byli koledzy zawiadomić mnie i brata. Brat już poszedł, a ja byłam spóźniona oczywiście, więc pozbierałam swoją torbę sanitarną, jakieś drobne rzeczy, bo Powstanie miało trwać trzy dni – najwyżej tydzień, więc na ten okres te rzeczy wzięłam. Poszłyśmy z mamą przez ulicę Grzybowską i jakimiś jeszcze uliczkami, ale w jakimś momencie okazało się, że jest strzelanina, więc weszłyśmy do bramy i szczęśliwym zbiegiem okoliczności okazało się, że w tym budynku, w piwnicach jest przejście do następnego domu i można iść nie narażając się na strzały na ulicy. Szłyśmy przejściami. Przejścia to duże słowo, bo to były dziury, przez które trzeba się było przepchać. W jednym momencie zdarzyła się zabawna historia. Młodzi powstańcy stali przy przejściu i powiedzieli nam, że nie mogą nas puścić, bo tu już jest teren Armii Krajowej i nie ma wejścia. Mówię: „Dobrze, ale my właśnie śpieszymy się do punktu, gdzie mamy zbiórkę, jesteśmy spóźnione i musimy się przedostać”. – „ To tylko z komendantem”. – „To proszę poprosić komendanta, żeby albo przyszedł, albo zezwolił”. Przyszedł komendant i okazało się, że to mój kolega z podwórka, co było bardzo zabawne. Oczywiście nie było problemu, poszłyśmy dalej. Nad ranem – już było jasno – dotarłyśmy na Okopową. W tym czasie był tam jeden z czołgów, bo trzy czołgi chłopcy zdobyli. Spotkałam się ze swoimi i już byłam jakby u siebie. Mama zawróciła do domu, ale już nie zastała domu, tylko poszła do swojej szwagierki – siostry mojego ojca – i tam była. Ja już zaczęłam działać. Okazało się, że na Burakowskiej już nie mamy kwatery, tylko na Stawkach, i że nasze miejsce jest na Stawkach i mamy bronić Stawek, ze względu na ogromne magazyny, które były szalenie ważne dla całego miasta.
- Był tam zorganizowany punkt opatrunkowy?
Nie. Tylko my byłyśmy. Było nas osiem dziewcząt, ale to był bardzo skromny punkt. Nie mogę nazwać tego punktem. To, co miałyśmy w swoich torbach, to było do używania. Mało tego – była sytuacja, że jak Niemcy potem zrobili natarcie, my zaczęliśmy się wycofywać, to braliśmy naszych rannych. Rannych było kilku, lżej rannych, tak że mogli sami iść, ale jeden był bardzo ciężko ranny. Nie było sposobu i chłopcy wzięli skrzydło drzwi i na tym nieśli, zresztą na zmianę, właśnie w stronę Woli. Wylądowaliśmy na Karolkowej koło cmentarza ewangelickiego i tam właśnie umieściliśmy rannych. Zostałam z nimi, a chłopcy dostali rozkazy najpierw do walki na cmentarzu ewangelickim, a potem na Wolskiej. Tam wtedy Niemcy się zaczęli przebijać i były ostre walki. Zdaje mi się, że to był 9 sierpnia, bo tak kiedyś sobie liczyłam. 9 sierpnia nasi dowódcy zgromadzili nas na terenie byłego getta, na tych ruinach. Była nas spora grupa. Powiedzieli: „Prosimy, żeby każdy szedł na własną rękę na Stare Miasto, jak potrafi, jak umie – małymi grupami, żeby się wszyscy tam dostali. Był też mój brat i ja z bratem, taki porucznik „Prot” i jeszcze trzy osoby (było nas sześcioro), poszliśmy właściwie najkrótszą możliwą drogą i właściwie bardzo spokojną. Bez żadnych przygód dotarliśmy na Kilińskiego. Tutaj właściwie skończył się dla mnie etap z 3.Pułkiem Ułanów. Na Kilińskiego spotkałam moje kuzynki, koleżanki z „Wigrów” i tam już zostałam. Było sporo rannych, więc tworzyły się następne części szpitala, bo to był chyba jakiś urząd czy ministerstwo, chyba na Kilińskiego 7 i Podwale. Właśnie w tym budynku był szpital, no i jakaś nasza komendantka, która miała na imię Ewa, organizowała następne, dalsze sale z rannymi i wzięła mnie do pracy i pracowałam już tam cały czas w tym szpitalu na Długiej, z tym że pracy było zawsze strasznie dużo, ale najgorszy dzień to była niedziela 13 sierpnia. Byłam zajęta na górze. Okazało się, że chłopcy zdobyli czołg. Przywieźli ten czołg aż pod szpital, z tym że nawet jedną barykadę trzeba było rozbierać po to, żeby ten czołg dojechał. Ktoś mnie wołał: „Przyjdź koniecznie! Mamy czołg zdobyty. Zobaczysz”. Ja na to mówię: „Nie mogę, bo kończę opatrunek. Za chwilę przyjdę, za minutkę”. Może dwie minuty po tym był wybuch, tak że ocalałam tylko dzięki temu, że od razu nie pobiegłam.
- Pomagała pani opatrywać rannych w wyniku tego wybuchu?
To było straszne. Umiałam, bo przecież się uczyłam i byłam przygotowana do tego, tylko że po prostu nie było czasu. Ciągle przychodzili nowi popaleni, tak że ciężko było. To trwało chyba parę dni. Wszystkiego owało, nawet chust, podstawowych rzeczy do opatrunku, medykamentów też. Robiłyśmy, co mogłyśmy, ranni ciągle nas wzywali, bo była taka potrzeba, a my byłyśmy właściwie bezradne. Naloty trwały, barykady były dalej i ranni byli normalnie już w miarę, ale było coraz gorzej, bo po prostu wszystkiego nam owało w szpitalu. Ludzie byli tak ranni, tacy poparzeni, że… Już nie mówię o tych osobach, które były rozszarpane i to wszystko było porozrzucane po całej ulicy, taka maź… Miałam kilku rannych pod swoją opieką, w tym jedna kobieta, która była właściwie cała sparzona i nie mogła leżeć, nie mogła siedzieć. Od czasu do czasu dostawała morfinę, ale morfiny było mało, a była taka ogromna potrzeba, że po prostu to było dawkowane – to już nie my decydowałyśmy o tym, komu tę morfinę dać. Potem to się jakoś uspokoiło. Dostałyśmy nowe zrzuty rzeczy opatrunkowych, no i dalej kontynuowałyśmy naszą pracę. Byłyśmy już śmiertelnie zmęczone, ale jednak na wołanie trzeba było pójść, spytać się i pomóc rannemu w miarę swoich sił i możliwości. Tak to było. W czasie Powstania były i śluby, nie mówiąc o pogrzebach, które z początku były normalnie robione. Ktoś się starał o księdza, była nawet czasem zrobiona trumna, ale potem na Starym Mieście to już…
- Była pani na takim ślubie?
Nie powiem, że uczestniczyłam bezpośrednio, bo jak wróciłam ze Starego Miasta… Był ślub mojej bliskiej koleżanki, no i odbył się bardzo wspaniale. Był nawet tort z chleba razowego i jakieś przysmaki ekstra. Nawet był kwiatek w ręku młodej pani.
- Gdzie się odbył ten ślub?
Jak wyszłam ze Starego Miasta z kanałów na Wareckiej, to w okolicy, na Okólniku mieszkało moje stryjostwo. Wybrałam się tam, bo niby gdzie. Zupełnie nie wiadomo, gdzie się udać. Każdy idzie w swoją stronę. Ta moja znajoma właśnie była na Okólniku, tylko sam ślub odbywał się chyba na ulicy Sczyglej, poprzeczna do Okólnika to była chyba Szczygla. Po wyjściu byłam w takim stanie, że nie mogłam pójść. Jak to mówią – padłam.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało przejście kanałami?
Pod koniec pobytu na Starym Mieście dostałam czerwonki. Byłam szalenie osłabiona i właściwie nigdzie nie chciałam iść. Postanowiłam, że zostaję, leżę tutaj i leżałam na naszej kwaterze. Trudno. Przyszły moje koleżanki sanitariuszki i jak zaczęły mnie namawiać i tłumaczyć, że przed nami przecież jest jeszcze praca, na Starym Mieście jeszcze będą ranni i trzeba będzie pomagać, to się jakoś zmobilizowałam i poszłam. Poprzedniego dnia były straszne naloty na osoby czekające na wejście do kanału. My poszliśmy następnego dnia i to był bardzo ładny, słoneczny wczesny ranek. Jak wchodziliśmy do kanału, to Niemcy byli już na Miodowej. Na Miodowej już widać było Niemców w niebieskich mundurach strzelających w stronę włazu, tak że dobiegało się do włazu i trzeba było się prędko spuścić na dół. To było okropne, bo człowiek ze słońca, ładnej pogody, wpadał właściwie w czarną czeluść, nie bardzo wiedząc, co go tam czeka, zwłaszcza że poprzednie oddziały miały okropne przygody z rozlaną benzyną czy czymś i podpaleniem tego. Nie mieliśmy żadnych tego typu przygód, z tym że wszyscy chłopcy mieli sznury i każdy z nas był w odległości około dziesięciu metrów, żeby nie iść blisko za sobą, w razie czego, jakby Niemcy zrzucali granatniki do kanału, żeby nie trafić na całą grupę osób, tylko jakoś zmniejszyć ilość rannych czy zabitych. Stąd był pomysł, że szło się co dziesięć metrów.
- Była pani w stanie iść o własnych siłach?
Tak, tak. Oczywiście mi pomagali, ale przeszłam sama w ostatnim momencie. Człowiek szedł i opierał się o mury, które były obślizgłe, brudne, lepkie, to na dole, przy Wareckiej powiedziałam coś takiego, że muszę sobie opłukać ręce, bo szło się też w wodzie. Wszyscy sobie zaczęli żartować, że w czym umyję te ręce. Jak już doszliśmy, to było bardzo przyjemnie, bo nas wyciągali chłopcy, przy włazie była duża grupa powstańców, którzy po prostu pomagali wyjść, bo ludziom było strasznie ciężko się wydostać.
- Jak liczną grupą pani przechodziła?
Szło nas bardzo dużo. Nie było nawet takiego podziału.
- Ranni też wtedy przechodzili?
Niektórzy. Nie wszyscy ranni poszli. Byłam już w ostatniej grupie. Chłopcy nieśli nawet „bombki”. Jak inni już odchodzili, bo od paru dni tymi kanałami sukcesywnie wycofywali się na Stare Miasto i tym, którzy zostawali, zostawiali często broń czy amunicję. Byliśmy chyba ostatni, a jak nie ostatni, to przedostatni i trzeba było wszystkie rzeczy pozabierać, bo to były najcenniejsze rzeczy. Ci młodzi ludzie nieśli jakieś karabiny, jakieś skrzynki z amunicją, co było potwornie ciężkie.
- Jakie były wrażenia po wyjściu?
Wspaniałe. Najcudowniejszy moment. Był już zachód słońca, bo to jednak długo trwało. Było świeże powietrze. Człowiek się nie dusił. Wtedy poszłam z kolegami do mojego stryjostwa. Kilkoro nas tam poszło.
Na Okólnik. To już była pora kolacji. Zastaliśmy moją rodzinę dosyć liczną, bo też ludzie się poschodzili z rozmaitych mieszkań, które już były zniszczone. To mieszkanie w rodzinie jeszcze istniało. Siedzieli normalnie przy kolacji. Było to zadziwiające dla nas, bo przyszliśmy – można powiedzieć – z piekła Starego Miasta.
- Pamięta pani, co było na tej kolacji?
Zupełnie nie. Nawet nie umiem powiedzieć, co sama jadłam przez całe Powstanie. Nie mam pojęcia.
Mama tam była. Nie poznała mnie. Byłam wychudzona, wybrudzona, umorusana. Tam jeszcze były na tyle normalne warunki, że była woda, było światło, więc poszłam do wanny. Mama i ciocia mnie szorowały, żeby się dostać do mojej skóry, bo człowiek był potwornie umazany. Było też ciężko z wodą, nie ma co mówić. Byłam tam parę dni. Nie pamiętam dokładnie, też mój brat się tam znalazł. Niemcy zaczęli natarcie z Powiśla na górę, z elektrowni na Tamkę – gdzieś tędy. Wtedy z kolei mama nas namówiła, żebyśmy jednak nie czekali na tych Niemców. To jeszcze był czas, kiedy powstańcy nie mieli statusu jeńców, no i poszliśmy do Śródmieścia. Dowiedziałam się, gdzie są nasze „Wigry”. To było na ulicy Świętokrzyskiej, naprzeciwko Prudentialu. Dotarliśmy tam. Był wieczór, szliśmy chyba Chmielną. Pamiętam w każdym razie coś takiego – dwie ściany płomieni, ognia, który nad nami się rozpościerał. Wkroczyliśmy tam środkiem ulicy. Nie wiem, czy to wiele zabezpieczało, ale tak nam się wydawało. Na Świętokrzyskiej wtedy było względnie spokojnie, nic się nie działo. Prudential był zdobyty. To był strasznie wielki pocisk. Miał półtora metra długości, niewypał. My go obchodziliśmy, oglądaliśmy, ale właściwie niewiele mieliśmy do roboty, bo w Śródmieściu był spokój. Nic się właściwie nie działo. Nawet naloty były bardzo rzadko, bo na Starym Mieście to to była reguła. Co pół godziny czy… tak że my się czuliśmy tutaj niesłychanie wyluzowani. Potem musiałam z listem czy rozkazem pójść na ulicę Wilczą. Wtedy nasze kwatery były na ulicy Jasnej. Nasi chłopcy mieli swoje miejsce na Królewskiej, wzdłuż Królewskiej i Ogrodu Saskiego, po tej stronie, gdzie były budynki. Po drugiej stronie był już tam ten park. Kiedyś się zdarzyła taka zabawna historia. Wszyscy po prostu byliśmy okropnie głodni. W jakimś mieszkaniu znaleźliśmy śledziki. Ach, jak się ucieszyliśmy. Wprawdzie była na tym warstwa much – taki kożuch – zdjęliśmy muchy i z przyjemnością zjedliśmy rybki. Zabawny akcent. To już było oczywiście po przyjściu do Śródmieścia.
- Jak wyglądało wyjście z Warszawy?
Była straszna różnica między tym, co się działo na Starym Mieście, a tym w Śródmieściu, że to było nieporównywalne. Nam się wydawało, że prawie wszystko jest. Woda jest, elektryczność jest…Zaczęłam mówić o tym, że musiałam zanieść list na Wilczą i przechodziłam barykadą, która była z widoku na Kruczą. Tam też były jakieś historie, że specjalnie trzeba było bez mała mieć przepustkę, ale mnie jakoś przepuścili. W momencie jak wyszłam zza tej barykady, wybuchł granat z granatnika, który jak się potem dowiedziałam, był przy banku BGK. Przewróciłam się, byłam ranna i potem, nawet nie wiem jak, wylądowałam w takim bardzo małym szpitaliku na ulicy Lwowskiej. To był chyba numer piętnaście, ale nie jestem pewna. Wszystkie rany wygoiły mi się dość szybko, nie mniej miałam odłamek w płucach, który noszę do dzisiaj. Zarósł się szczęśliwie jako pamiątka i nic się tam nie plącze. Właściwie w tym szpitalu zastała mnie (to były może dosłownie trzy dni) kapitulacja Powstania Warszawskiego. To był albo 1 października, albo ostatni września. To było coś strasznego.
- Nie spodziewała się pani tego?
Wszyscy się w jakiś sposób spodziewali. Przecież to było nieprawdopodobne, żeby się tego nie spodziewać i z tym nie liczyć, ale sam moment…Była jeszcze zabawna historia, bo przysłali mi żołd w postaci dwudziestu sześciu dolarów. Tak opatrzona zastanawiałam się, co zrobić. Czy iść z cywilami, czy iść z wojskiem, czy w końcu zostać na tej Lwowskiej. Jednak zdecydowałam pójść z cywilami. Zabrałam brata i tę dziewczynkę – sanitariuszkę. Dzięki robotnikom, którzy szli obok, i którzy zaproponowali, żebyśmy się do nich dołączyli całą trójką, ominęliśmy obóz w Pruszkowie. Wprawdzie nocowaliśmy w Pruszkowie, ale w jakimś prywatnym domu. Bardzo poczciwie się nami zajęli, a potem, na drugi dzień, odprowadzili nas do Milanówka – tam, gdzie już była część rodziny.
- Pani mama wcześniej wyszła z Warszawy?
Mama wyszła wtedy, jak Niemcy ją zabrali, jak było natarcie z Powiśla na Okólnik i Tamkę. Mama szczęśliwie trafiła, że udało jej się, że nie została wywieziona. No i właśnie też trafiła do Milanówka.
- Tam się państwo spotkali?
Tam się spotkaliśmy, ale w Milanówku też nie było tak prosto i wesoło, dlatego że Niemcy co chwilę robili rewizje i poszukiwania powstańców. Byliśmy młodzi. Miałam osiemnaście, a mój brat miał piętnaście lat, więc mama drżała o nas, żeby Niemcy nas z powrotem nie zabrali. No i jak przychodziła wiadomość, że znowu są Niemcy i szukają… Zabawne, bo było „iks” szpitali w Milanówku, małych szpitali w willach, to na nie było nalotów, tylko na tych zdrowych i żywych. Wychodziliśmy w pola okoliczne, do lasu przeczekać łapanki, bo inaczej tego nie można nazwać. Parę dni przed Bożym Narodzeniem wyjechaliśmy do Krakowa. Mama miała braci w Krakowie i przyjechaliśmy do nich. Tak się zakończył dla nas okres wojenny, bo w Krakowie już było spokojnie. Nic się nie działo.
- Została już pani w Krakowie?
Zostałam na całe życie w Krakowie.
- Czy stanęła pani przed komisją likwidacyjną?
Nie. Właściwie muszę powiedzieć, że instynktownie chciałam zapomnieć o wszystkim. Teraz myślę, że to był zły pomysł, ale wtedy to było odreagowanie tych przeżyć. Młody człowiek przeżywa chyba wszystko bardziej niż dorosły. Nie chciałam o tym słyszeć. Nie podtrzymywałam znajomości, przyjaźni z okresu Powstania. Była jeszcze historia na Starym Mieście, że dostałyśmy rozkaz pójścia do pałacu Krasińskich. Tam wtedy były Sądy. Z naszą ówczesną szefową Tereską Potulicką poszło nas osiem dziewcząt. Miałyśmy czekać na akcję. Nie wiadomo było, o co chodzi. Była już druga połowa sierpnia. Ciągle ktoś coś mówił, że musimy siedzieć i czekać w takiej ogromnej sali, no i tak czekałyśmy parę godzin. W sumie dziewczęta się rozeszły. Zostałam tylko ja i nasza szefowa, bo nas było osiem. Nic się nie działo, nikt się nami nie interesował. Potem się wycofałyśmy do naszego oddziału i tyle. Siedziałyśmy chyba dobrych parę godzin. Osiem albo lepiej. Miałyśmy rozkaz być, miałyśmy czekać, ale jak długo można czekać. Teresa chodziła się dowiadywać, ale ciągle ją zbywali i mówili, że mamy koniecznie być i czekać, ale potem to się jakoś rozeszło. Wróciłyśmy do naszej kwatery. Wtedy to jeszcze był dosyć dziwny rozkaz „Kilińskiego”. Rzeczywiście kompletnie nic się nie działo. Tamte dziewczęta poszły. Mówią: „Nic się nie dzieje, to my idziemy”. Z kolei ja uważałam, że skoro nam kazali, to trzeba było siedzieć i czekać.
- Czy to się jakoś w końcu wyjaśniło?
Nie wyjaśniło się. Była masa niewyjaśnionych spraw, które jakoś umarły śmiercią naturalną.
- Kiedy już pani mieszkała w Krakowie, nie utrzymywała już pani kontaktów z koleżankami z Powstania?
Mało. Moje trzy kuzynki były też w Powstaniu, tak że trochę utrzymywałam z najbliższymi, ale mało. Po prostu odsuwałam od siebie myśli, bo rozmowy automatycznie wracały do Powstania, do tych najgorszych wspomnień. Chciałam zacząć jakoś żyć. Zaczęłam studia, wyszłam za mąż, no i tak się to skończyło.
Kraków, 16 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk