Izabela Skorupka
Nazywam się Izabela Skorupka z domu Bakierowska, urodziłam się 2 stycznia 1934 roku w Warszawie. Mieszkałam w Warszawie przy ulicy Mochnackiego 4 mieszkania 35. Obecnie to jest tak zwana Stara Ochota.
- Proszę powiedzieć, gdzie pani była 1 sierpnia 1944 roku?
Bardzo dokładnie pamiętam ten dzień. Byłam wówczas w domu i o godzinie piątej stałam na balkonie – zobaczyłam grupę młodych ludzi, którzy szli obładowani paczkami. W pewnym momencie weszli do naszej bramy z bronią w ręku. I zaczęło się Powstanie w ten sposób. Muszę powiedzieć, że moja matka koniecznie chciała pójść do Powstania, ojciec ją prosił, żeby tego nie robiła, żeby nie zostawiała dziecka. Wyszliśmy na chwilę na podwórze, wówczas widzieliśmy ludzi z pistoletami, którzy biegli już z podwórka w kierunku bramy. Nasz dom jest usytuowany – bardzo to jest nieszczęśliwe usytuowanie – naprzeciwko Domu Akademickiego, przedzielony jedynie ulicą Uniwersytecką. Oficyna, która jest bezpośrednio na ulicy Uniwersyteckiej, jedna została spalona w 1939 roku. Właśnie myśmy to zauważyli, że powstańcy obsadzają oficynę spaloną, dlatego że mieli bezpośrednie pole obstrzału na dom akademicki. Myśmy wówczas zeszli do piwnicy, w pewnym momencie zaczęli przynosić rannych. Pamiętam chłopaka, którego przynieśli, był cały zalany krwią. Prosił, żeby zawiadomić jakąś Elżbietę i pytał się, czy został zdobyty dom akademicki. Było to absolutnie niemożliwe. Była to twierdza obstawiona bunkrami. Tak że to natarcie, które trwało około trzech godzin, nie powiodło się. Był kontakt ludności z Powstaniem, myśmy nawet szykowali jakieś butelki zapalające, taka była wówczas sytuacja, że ludzie [pomagali]. Była nieprawdopodobna sprawa – po tylu latach okupacji.
- Jak ludność tej kamienicy zareagowała na wybuch Powstania?
[Mieszkańcy] kamienicy przyjęli Powstanie z nieprawdopodobną euforią. Ludzie zaczęli wywieszać flagi na podwórzu, wychodzili mimo tego, że zaczął się już obstrzał od strony domu akademickiego, kule zaczęły gwizdać. Powstańcy powiedzieli, że za chwilę może być tego rodzaju sytuacja, że zaczną tutaj padać trupy. Chyba około godziny ósmej wieczorem z naszego domu wycofali się powstańcy, zostawiając tego rannego, który w międzyczasie zmarł. Został znaleziony również chłopak na czwartym piętrze w tym spalonym domu. Po dwóch dniach, kiedy [ludzie] z naszego domu tam weszli, on nie żył. Ci dwaj zostali pochowani na naszym podwórzu. Potem już właściwie Powstanie upadło, jeżeli chodzi o nasz dom. Broniła się jedyna reduta na ulicy Wawelskiej (róg Wawelskiej i Mianowskiego), to jest dość znany dom. Natomiast powstańcy się wycofali.
1 sierpnia około godziny siódmej. Było ich powiedzmy kilkadziesiąt. To była grupa, tam były też sanitariuszki. Po prostu się wycofali. Zresztą nam powiedzieli, że to jest sytuacja taka, że otrzymali rozkaz, nie mają tutaj [szans]. Dzielnica była wyjątkowo niekorzystnie usytuowana, bo był nie tylko dom akademicki, ale też dawna szkoła marynarki wojennej (obecnie też jest) obstawiona przez doborowe oddziały niemieckie. Tak że dzielnica była naszpikowana Niemcami. No cóż oni mieli? Broń krótką, mieli pistolety. Ja to widziałam. Były pistolety przeważnie, było ich nie wiem… dwa. Ktoś kiedyś rzucił granat, bo był taki moment, że była eksplozja. Któryś z powstańców rzucił granat w kierunku domu akademickiego. Tak że była to sytuacja absolutnie beznadziejna.
- Pamięta pani te pogrzeby? Jak one się dobyły?
Pogrzeby wyglądały w ten sposób, że mężczyźni wykopali po prostu dół. [Ci chłopcy] nie mieli żadnych dokumentów. Stałam, widziałam to wszystko – nie mogli nawet ustalić nazwiska, bo po prostu oddziały już się wycofały. [Kiedy] ten chłopak jeszcze żył, nikt nie pytał się o nazwisko, o imię. Uważali, że jeszcze go może będzie można uratować. Mężczyźni wykopali po prostu dół, w jakieś prześcieradło zawinęli trupy i ustawili drewniany krzyż, który ktoś przyniósł, i to tak wyglądało. Potem zaczął się już absolutny horror. Na placu Narutowicza była umieszczona tak zwana szczekaczka. To był głośnik, przez który były nadawane komunikaty. Był taki komunikat powtórzony – to było słychać na całą ulicę, to było bardzo głośno – że jeżeli chociaż z jednego domu padnie strzał, to wszyscy zostaną rozstrzelani. Domu nikt nie opuścił.
- Kiedy szczekaczka zaczęła nadawać?
Pierwszego dnia. To było o godzinie, powiedzmy… już zmrok był. To było pierwszego dnia, kiedy tego rodzaju komunikaty bez przerwy były nadawane w języku niemieckim i w języku polskim. Kolejne dni były coraz gorsze, dlatego że już zaczął się obstrzał artyleryjski, bez przerwy kanonada. W zasadzie nie można było [iść do swojego mieszkania]. To znaczy kiedyś nocą jeden jedyny raz z mamą poszłam na górę, bo mieszkaliśmy wtedy na drugim piętrze. Okna mieliśmy od ulicy Mochnackiego, więc poszliśmy coś wziąć, zabrać z domu, bo już było wiadomo, że nas wypędzą. To było oczywiste.
Dlatego że dom naprzeciwko, na ulicy Mochnackiego, już 5 sierpnia przez okno widzieliśmy, jak wypędzają ludzi. Przy tym to były [oddziały rosyjskojęzyczne]. To straszne, ale w tym momencie nie słyszałam języka polskiego. To był język rosyjski. To były oddziały [RONA], jak się później dowiedziałam. Byli w czarnych mundurach, przeważnie wszyscy pijani – wszyscy. Znaczy w momencie [kiedy nas wyprowadzali], bo myśmy 10 sierpnia wyszli, więc może kolejne dni scharakteryzuję. Myśmy zdawali sobie sprawę, że nas za chwilę stąd wyrzucą, pewnie zabiją. To tak wyglądało. 9 sierpnia to już tego rodzaju był obstrzał artyleryjski, że w ogóle nie można było wyjść na podwórko. Już padały odłamki. A 10 sierpnia nas wypędzili. Jak to wyglądało? Wyglądało to w ten sposób, że było koło godziny drugiej po południu, było piękne słońce – jak dzisiaj to pamiętam, ten dzień – wpadli do piwnicy. Powiedzieli, że mają wszyscy wychodzić – właśnie w języku rosyjskim – że jeżeli ktoś zostanie, zostanie natychmiast zastrzelony. Wszyscy ręce do góry. Ludzie mieli różne walizki, miałam na przykład malutki plecaczek, w którym miałam jakieś sukienki, ryngraf, który dostałam na pierwszą komunię, więc miałam to na plecach. Ale na przykład moja ciotka wzięła walizeczkę z biżuterią, no i musiała ją rzucić. Wyszliśmy na podwórko. Była to absolutnie dzika banda, straszna. Wszyscy byli przeważnie pijani. To było widoczne na pierwszy rzut oka. Mieli granaty, potrafili bawić się tymi granatami. Uformowali kolumnę, myśmy wyszli na ulicę. W międzyczasie zaczęli wyciągać młode dziewczęta z kolumny, więc działy się rzeczy straszne, bo mężczyźni krzyczeli, tamci zaczęli strzelać, krótko mówiąc, zaczęli zabijać. Szliśmy ulicą Mochnackiego, palił się już dom na rogu Uniwersyteckiej, to jest chyba Mochnackiego 18, a z drugiej strony jest ściana domu akademickiego. Ludzie rzucali właściwie wszystko. Leżały trupy, leżały rzeczy porzucone. Na przykład, co mnie się wbiło w pamięć? Tam są dwa dworki i z tych dworków – nie wiem w jaki sposób – wyciągnęli góry pieniędzy. Widziałam górę pieniędzy w nowych banknotach do pierwszego piętra. Muszę powiedzieć, że to pozostało mi na całe życie. Tak że nie mam do pieniędzy w tej chwili wielkiej [estymy], bo to było niesamowite. Widziałam taki numer, że facet wyrwał jakiemuś mężczyźnie wodę kolońską, wypił ją. Łykając, nawet się nie skrzywił. Zegarki – całe ręce z jednej i z drugiej strony. Mieli zawinięte rękawy do łokcia i było widoczne, że mieli zegarki. Co pewien czas zatrzymywali się i rabowali wszystko. Ryngraf mnie wyciągnęli z plecaka, to wsadził sobie jeden za przeproszeniem do gęby. Nie wiem, czy myślał, że to złoto, bo gryzł to. Zerwali mi z szyi złoty łańcuszek z medalikiem, który miałam. W pewnym momencie jeden się do mnie przyczepił – a miałam dziesięć lat wtedy, byłam zupełnym dzieckiem – że mam takie spodnie (miałam pumpy), że to są niemieckie spodnie. Mój ojciec, który znał świetnie język rosyjski podszedł do niego i zaczął z nim rozmawiać. W pewnym momencie dał mu zegarek, którego jeszcze nie zabrali, odczepił się ode mnie. Były takie sceny. Szliśmy na tak zwany Zieleniak. W tej chwili jeszcze jest, to jest targowisko na ulicy Banacha, dom jeszcze istnieje. Byli w tym domu zakwaterowani, który jest obecnie ośrodkiem kultury. Jest bardzo podobnie, w ogóle tam niewiele się zmieniło. Przypuszczam, że nie był spalony. Była wąska brama, w bramie stali i już rabowali, powiedzmy kobietom zrywali bluzki. W ogóle rzeczy działy się straszne. Mnie matka w pewnym momencie zasłoniła oczy. Dopiero później się zorientowałam, że dziewczynę wyciągnęli, gwałcili ją dosłownie na ulicy, więc mama mi po prostu zasłoniła oczy. Pamiętam to, ale później sobie dopiero uświadomiłam, co to było. Na Zieleniaku byliśmy całą noc. W międzyczasie wszystko się paliło naokoło. Obserwowałam dom, który podpalili – pomału się palił. Wyglądało to również w ten sposób, że wyciągali kobiety przez cały czas. Wrzaski pijackie, makabra. Tak że te młode kobiety, między innymi moja mama – już taka młoda nie była, miała czterdzieści parę lat. Mnie przykryli kocem. Dosłownie ojciec usiał na tym kocu. Rano zaczęli formować kolumny, w ogóle nic nie powiedzieli. Jeszcze była taka sytuacja, że nas zatrzymali. Myśmy szli niedaleko Instytutu Radowego i nas zatrzymali. Był taki moment, że chcieli nas chyba zastrzelić. Wtedy widziałam, że jakiś Niemiec podszedł do tego, który dowodził. Jakaś była wymiana zdań, myśmy dalej poszli, wtedy jak nas pędzili na Zieleniak.
- Jak pani to wyczuła, że chcieli was zastrzelić?
Bo nam kazali ustawić się pod ścianą i dorośli zaczęli mówić: „Oj, tutaj nas załatwią”. Jeszcze ustawili karabin maszynowy, więc to było oczywiste. Tylko tam nas chyba uratował ktoś z Niemców, bo był w mundurze niemieckim ten facet, który podszedł do tego, który tam dowodził. Czy ja wiem, czy to był oficer? To w ogóle była banda! Pijana banda. Potem uformowali kolumnę. To już chyba byli Niemcy, już w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, czy to byli Ukraińcy, czy to byli Niemcy. W każdym razie prowadzili nas pod eskortą.
- Na Zieleniaku byliście jeden dzień?
Tak, noc. Bo wypędzili nas, powiedzmy, o godzinie drugiej po południu, przyszliśmy tam o godzinie piątej, bo ciągle zatrzymywali, rabowali. Tak to sobie uświadomiłam i spędziliśmy całą noc. A rano uformowali kolumny.
- Dali wam do picia jakąś wodę?
Nic, absolutnie. Ludzie mieli trochę wody w jakimś plecaku, to się dzielili wodą. Nic nie było! Absolutnie! Traktowali nas – trudno powiedzieć nawet jak bydło, to chodziło po prostu o absolutną eksterminację, więc nikt nikomu nie dawał żadnego jedzenia, nie było nic takiego.
- Te gwałcone dziewczyny wracały?
Na ogół nie, tego nie wiem. Ja na przykład nie widziałam. Młodą dziewczynę wyciągnęli z kolumny – ona nie wróciła. To była tego rodzaju sytuacja, że one były wyciągane. Czy one wróciły, czy nie? Była jedna historia, że matka mojej koleżanki, Elżbiety Weisenhof – zresztą starsza osoba – właśnie na Zieleniaku poszła po wodę i bardzo długo jej nie było. Mąż strasznie się denerwował, ale ona w końcu wróciła. To już była taka pani siwa. Zresztą też kobiety były wszystkie umazane jakimś węglem, rozczochrane. Chodziło o to, żeby wygląd był taki, żeby [nie zainteresowali się nimi].
- Dlaczego pani ciocia zostawiła walizkę z biżuterią?
Dlatego że jak podniosła ręce do góry, a miała walizkę, to musiała ją puścić. Gdyby nie podniosła rąk do góry, to by ją zastrzelili. I to nie ona jedna, bo na przykład mój ojciec dwie teczki miał na pasku i dzięki temu mógł podnieść. Jemu też kazali podnieść ręce do góry. Wszyscy, dzieci – oczywiście, przecież wychodziliśmy z rękami do góry.
- Tak że to było natychmiastowe opuszczenie, bez możliwości zabrania czegokolwiek?
Wrzucili granaty na podwórzu. W ogóle nie było mowy o żadnym braniu rzeczy. Nie było nic takiego. To był absolutny terror! To był terror, więc dlatego muszę powiedzieć, że jak teraz słyszałam o jakichś kartach przesiedleńczych, to po prostu się przeraziłam. To bzdura jest totalna. Jak to wyglądało później? Doszliśmy do Dworca Zachodniego. W międzyczasie widziałam po obu [stronach] – tam są ogródki działkowe – na ogródkach działkowych leżały gromady trupów. Przy tym teraz, ponieważ wtedy zapamiętałam twarz, mogę powiedzieć, że były to strzały na pewno z przystawienia. Bo już będąc adwokatem i kończąc medycynę sądową, mogłam to sobie uświadomić, że na przykład leżała kobieta, która miała całą twarz osmaloną prochem. To musiał być strzał z przystawienia. Doprowadzili nas do Dworca Zachodniego i tam nas wpakowali w wagony. Przy czym wagony to były tak zwane osobowe. To nie były wagony [towarowe]. Pociąg ruszył. Oczywiście był potworny tłok. Wyglądało to w ten sposób, że ludzi wpędzali z obu stron. To już chyba właśnie Niemcy z psami na krótkich smyczach – i puszczali przez drzwi do wagonu. Pociąg ruszył. Muszę powiedzieć, że największy dla mnie szok nerwowy to był taki, że on w pewnym momencie zatrzymał się na stacji we Włochach albo w Ursusie i tam byli ludzie normalnie ubrani, chodzący, normalni. To było coś, co nam w ogóle w głowie się nie mieściło, że człowiek wyszedł z tego piekła, a w odległości dziesięciu kilometrów było normalne życie. Ci ludzie nawet próbowali nam podawać jakąś wodę, jakieś jabłko, pamiętam, ktoś mi rzucił papierówkę. To pamiętam. Dojechaliśmy do Pruszkowa i to znowu się powtórzyło. Tam już rabunku nie było. To znaczy weszliśmy na teren – obecnie to są Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Wtedy to chyba to też było jakieś przedsiębiorstwo kolejowe. Była olbrzymia hala zapełniona ludźmi do ostatnich granic. Przy czym [niektórzy] leżeli, widać było, że byli konający, ranni. Widziałam jakieś kobiety w białych fartuchach. To chyba były pielęgniarki – mnie się wydaje, że polskie. Byliśmy bardzo krótko, bo w pewnym momencie zaczęli znowu formować kolumnę. To znaczy myśmy tam byli tylko parę godzin. W każdym razie nie noc. Wpakowali nas później, podjechał [pociąg], to już były wagony bydlęce, towarowe i znowu to samo. Zaczęła się selekcja. To znaczy na przykład była taka sytuacja, że odsuwali kobiety młode, młodych mężczyzn. Nam się udało szczęśliwe, że cała nasza rodzina jakoś weszła do wagonu. Tak że pociąg ruszył. Były wysokie okienka zakratowane, duszno było potwornie, pociąg się nie zatrzymywał. W pewnym momencie się zatrzymał. Wszedł do wagonu polski kolejarz, w mundurze polskim, powiedział: „Proszę państwa, pociąg tutaj stanął. To jest Łowicz. Proszę wysiadać, bo muszę państwu powiedzieć, że Niemcy powiedzieli, że kto ma rodzinę, [może wysiąść], a reszta może pojechać dalej. Ale proszę z tego pociągu wysiadać”. Potem się okazało, że pociąg pojechał do Oświęcimia. Myśmy wysiedli. Znowu było to samo, znów Niemcy – to już Niemcy byli – znowu z psami. Wyszliśmy na stację, tłum ludzi i tam do nas podeszli – to już jest późniejsze, co się dowiedziałam, że na tej stacji była placówka Armii Krajowej i oni ludzi zaczęli kierować do różnych osób. Nas skierowali, całą naszą rodzinę do państwa Przybyłowiczów. Pamiętam dobrze to nazwisko, bo później z nimi się kontaktowałam. Mieszkali na ulicy Sienkiewicza 37. Mieli ogród, to była jakaś resztówka, bo to był stary dworek, trochę rozwalony. Prowadzili ogrodnictwo. Było chyba ze trzydzieści osób, warszawiaków. Muszę powiedzieć, że rzeczywiście byli wspaniali. Bo ludzie przecież nic nie mieli. Tak byliśmy tam aż do [chwili,] kiedy wróciliśmy do Warszawy.
- To znaczy, że po prostu miejscowi państwa przygarnęli?
Miejscowi.
- Nie było nakazu od Niemców?
Nic, tak w ogóle nie było! Nie wiem na przykład takiej rzeczy: próbowałam znaleźć mamy kenkartę, ale ona pewnie ją kiedyś wyrzuciła [...]. W każdym razie nie wiem, czy nie było trzeba się meldować. Tego nie wiem. Ale na pewno nie było żadnych nakazów. O tym w ogóle nie ma mowy. Nikt nikomu nic nie nakazywał, bo tam było dwadzieścia osób co najmniej. Było też dwóch chłopaków z Powstania, którzy się ukrywali. Jakoś wyszli, udało im się wyjść. To była cała grupa ludzi. Po prostu tam żyliśmy w ten sposób. Były jarzyny, były owoce i była jeszcze akcja zorganizowana przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza) dla warszawiaków, że można było zjeść obiady. Obiady były wiadomo jakie, ale w każdym razie były obiady.
- Gdzie były organizowane obiady?
Niedaleko był klasztor – już dawno nie byłam w Łowiczu, bardzo dawno – chyba w refektarzu klasztornym, ale nie mam absolutnie pewności, że tak było. W każdym razie obiady były na pewno, bo chodziłam na te obiady.
- Czyli rodzina, która przyjęła panią i pani rodziców zrobiła to z dobrego serca?
Ależ oczywiście. Absolutnie nie było tu żadnej akcji ze strony Niemców. W ogóle przecież była taka sytuacja, że właściwie niektórzy ludzie… Zastanawiałam się, co się z nimi stało, bo na przykład w moim wagonie była staruszka prawie umierająca. Była z córką i ona mówi: „No dobrze, ale przecież nikogo tu nie mamy”. A ludzie je jednak namawiali, żeby konieczne wysiadły. Bo chodziło o to, żeby nie dać się wieźć dalej, bo nie wiadomo, co to było. Ten pociąg na pewno poszedł do Oświęcimia, ktoś to później ustalił.
- To znaczy, że Niemcy pozwolili wam wysiąść w Łowiczu?
W Łowiczu, tak. Przysłali jakiegoś [kolejarza]. Nie wiem. Trudno jest powiedzieć, czy Niemcy pozwalali, czy to była jakaś akcja indywidualna, bo też ludzie byli wśród Niemców. W każdym razie nie wszedł Niemiec, tylko polski kolejarz. Pociąg dość krótko stał, muszę powiedzieć, bo w pewnym momencie, jak myśmy jeszcze byli na stacji, to ruszył dalej z tymi ludźmi. To był dosyć długi pociąg.
- Dużo osób wtedy wysiadło?
Wtedy wysiadł cały nasz wagon z wyjątkiem staruszki. Nie wiem, czy w końcu jej nie wynieśli, tego już nie pamiętam. W każdym bądź razie nasz wagon wysiadł. Z innych wagonów widziałam, że ludzie wysiadali, bo szli. Tak że to tak wyglądało. Nie ma mowy o żadnej akcji przesiedleńczej, nie ma mowy o tym, że Warszawa została otwarta. Warszawa była zamknięta, bo wszystkie domy były palone. Przecież najpierw były rabowane. Przedłożyłam to, bo mój ojciec to spisał na gorąco. Ojciec mój był przed wojną dyrektorem banku ziemiańskiego, był człowiekiem dość zamożnym. Myśmy mieli bibliotekę 1 800 tomów, ale poza tym bardzo cenne obrazy. Ojciec to bardzo dokładnie opisał, bo była taka akcja od razu w czerwcu 1945 roku. Na takim blankiecie to zostawiłam, oczywiście nic. Tak że to wszystko jest przekłamanie absolutnie.
Była taka akcja, żeby zgłaszać, co w Warszawie się spaliło i ludzie, jeżeli rzeczywiście coś stracili, [zgłaszali]. To było duże mieszkanie w Warszawie, spółdzielcze. To mieszkanie odzyskałam. Nie w całości, ale jeden pokój tylko nam zabrano. Odzyskałam to mieszkanie i mieszkam w domu, w którym się urodziłam.
- Kiedy przyjechała pani do Warszawy?
Powiem, jak „wolność” weszła do Łowicza. To było chyba w styczniu. Wiem, że jeszcze Wigilia była bardzo dramatyczna. Myśmy jakąś choinkę nawet mieli u tych państwa Przybyłowiczów. Jakaś strzelanina się wywiązała i w pewnym momencie łomot kolbami do drzwi. Weszło dwóch – muszę powiedzieć, że przypominali mi tych z Warszawy. Pytali się, czy
germańcy tutaj są, oczywiście żadnych
germańców nie było. Wobec tego jeden wziął kryształową paterę, która stała na stole i powiedział, żeby każdy dał zegarek. Ludzie dali i oni sobie poszli. Następnego dnia przyszli oficerowie rosyjscy. To była ciekawa historia. Jeden z nich to był lekarz z Moskwy, szalenie inteligentny człowiek (mówił później, jak się rozgadał, że pochodził z rodziny białogwardyjskiej), drugi to był Gruzin, bardzo sympatyczny i lekarka Kałmuczka, która wszystkich przesiedleńców karmiła świńską tuszonką, bo wtedy zaczął się głód. Jak już się z nimi zaprzyjaźniliśmy, bo to byli ludzie, z którymi można było rozmawiać, to powiedzieliśmy mu o zegarkach i o paterze. Powiedział, żebyśmy ich rozpoznali, to ich od razu rozwali. Ustawił ten swój oddział, oczywiście nikt nikogo nie rozpozna. Tak że taka historia też była. Myśmy wrócili do Warszawy. Najpierw pojechał ojciec z moją ciotką, zostałam z mamą. Oczywiście całe mieszkanie było spalone, trupy jeszcze jakieś leżały. Już później widocznie kogoś zabijali, bo była góra trupów podobno na podwórku – ja tego nie widziałam.
- Jak wychodziliście, to dom stał cały?
Jak wychodziliśmy to dom stał cały, oczywiście.
- To jest dowód na to, że Niemcy musieli to spalić po waszym wyjściu.
Ależ oczywiście! Mało tego, że spalili, to jeszcze zaminowali. Paranoja absolutna. Myśmy przyjechali wszyscy.
- Proszę jeszcze opowiedzieć, jak tata opowiadał, że dom był zaminowany.
Nie tata opowiadał, tylko zaraz powiem, jak to było, dojdę do tego. Jak myśmy jechali, to pociąg z Łowicza szedł dwadzieścia cztery godziny. Ludzie jechali na dachach do Warszawy. Oczywiście do Warszawy dojechać nie można było, można było dojechać do Włoch, bo myśmy piechotą z Włoch szli. To wyglądało w ten sposób, że był maszynista radziecki, co pewien czas pociąg stawał i on mówił, że się lokomotywa popsuła i zbierał forsę na reperację lokomotywy. Potem, jak ludzie zebrali, jakąś wódkę pewnie [mieli], więc długo trwała podróż do Warszawy. To też widziałam. Jak przyszliśmy, to dom był spalony całkowicie. Były tak zwane kleinowskie sklepienia od podwórza, więc wypalone było. Drewniane sklepienia były od strony ulicy, więc tam dziura się zrobiła, ale od strony podwórka można było wejść. Oczywiście było absolutnie wszystko spalone. Nigdy nie zapomnę rzeczy zupełnie niesamowitej. Myśmy mieli pewne książki oprawione w skórę i jak weszliśmy… Była duża szafa w przedpokoju, tam gdzie właśnie były kleinowskie sklepienia i te książki stały. W pewnym momencie, jak dotknęłam do tego, to książki w proch się rozpadły. To takie wrażenie, które miałam z domu. Jeszcze dwa czy trzy dni nocowaliśmy u dozorcy w piwnicy i w pewnym momencie, jak przyszliśmy – poszliśmy, już nie pamiętam, zjeść czy coś takiego – to dozorca mówi, że wszyscy mają się wynieść, dlatego że będą wysadzać miny. Tak że potem się okazało, że jeszcze domy były zaminowane. Były na przykład napisy – nawet byłam zła na mój zarząd, bo jeszcze w jednej piwnicy zachował się napis:
Miny niet. Mówię: „Słuchajcie, zostawcie”. Wzięli i zamalowali. I tak to wszystko się skończyło. Tak że dom został odbudowany w 1948 roku.
Ale skąd. Przede wszystkim młodzi zginęli. Bardzo dużo ludzi zginęło. Poszli do Powstania i już nie wrócili. To byli różni ludzie i starzy, i tacy. Ale poza tym była jeszcze jedna sytuacja, że odbudowało to chyba Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego i zabrali dwie trzecie domu na mieszkania. Tak że myśmy dostali tylko jeden pokój, potem, w miarę, po trzydziestu trzech latach mieli to opuścić i oddać. Oczywiście do tej pory mamy tak zwanych obcych użytkowników, to są już dzieci ich i wnuki.
- Kogo pani pamięta z piwnicy z okresu Powstania?
Kogo pamiętam? Pamiętam, ja ich znam. Byli państwo Rębowscy. To byli starsi państwo.
Nie, nie wrócili.Potem było małżeństwo Krzeszkiewiczów. Też nie wrócili. Potem byli państwo Randowie. Andrzej Rand wrócił, nawet odzyskał mieszkanie. Teraz niedawno to mieszkanie sprzedał. Jeszcze byli państwo Borejsza – to nie wiem, chyba też nie wrócili. Musiałabym zobaczyć, bo [jeszcze] była taka pani Berezowska. Był Edek Jachosz, nawet brał udział w Powstaniu, jest tablica na kościele świętego Jakuba. On też zmarł. Edek miał czternaście lat, jak wybuchło Powstanie. Niewiele był starszy ode mnie, myśmy na podwórku się bawili. Tak że tak to się skończyło. Dom został odbudowany.
- W tej chwili z tamtych mieszkańców żyje pani i te dwie siostry?
To, co [wiem] z cała pewnością, to tak. Ja i te dwie siostry. One nazywają się Rabek, to są bliźniaczki.
- Brały udział w Powstaniu?
Tego nie wiem, więc na ulicy Mochnackiego mogły nie być.
Był ojciec – Jan Bakierowski, mama – Eufrozyna Otylia i ciotka – Ludwika Tomaszewska, która straciła syna w 1939 roku. Myśmy ją tak przytulili, Władek był podchorążym, zginął w czasie obrony Warszawy. Tak że już też nie żyją. Ojciec to zmarł w 1949 roku, mama w 1973, ciotka w 1975.
Dozorca wrócił. Nazywał się Sielczak i przez długi czas był dalej dozorcą, miał taki status. Ale potem – nie wiem, czy zmarł, bo już później on się chyba wyprowadził. Przyjaźniłam się z jego córką, Danką, ale w pewnym momencie ci Sielczakowie się wyprowadzili. Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Jeszcze mieszkał doktor Narkiewicz z żoną, też już nie żyją, bo to starzy ludzie byli. Adwokat Żaboklicki mieszkał, też nie żyje. Teraz jego rodzina, ale to dziesiąta woda po kisielu.
- Ten Żaboklicki i inni wrócili po wojnie?
Żaboklicki wrócił, tak. Część ludzi dostała [jakieś mieszkania] zamiast. Myśmy mieli pięć pokoi, dwa wejścia, bo dom został przebudowany w ten sposób, że teraz są trzy mieszkania, a przedtem były dwa, były kuchenne wejścia. Były luksusowe mieszkania, to była inteligencka spółdzielnia zbudowana w 1932 roku. Nazywała się „Dom przy Ulicy Mochnackiego 4”. Jeszcze na drzwiach przed bramą jest stara tabliczka, która ocalała, i jak byłam w radzie nadzorczej to nie dałam jej zrywać i ją tam z wielkim pietyzmem przyczepili. Jest też gazetka w bramie, to zrobili, ale tam niewiele jest. Są fotografie domu sprzed 1939 roku, jedna oficyna się paliła, to jest z 1939 roku, jak oficyna się paliła i są zdjęcia już obecne.
- Wróćmy jeszcze do Łowicza, jaka była relacja z miejscowymi?
Bardzo była przyjazna. Naprawdę. To społeczeństwo – rzeczywiście dzielili się, można powiedzieć, ostatnim kawałkiem chleba. Tak to było, bo w pewnym momencie, jak zaczęły posuwać się wojska radzieckie, zaczęły się walki, to zaczął trochę być głód. Znaczy nie zupełnie, bo były kartofle, na przykład były krowy, więc było mleko, można było krowy wydoić. Nie było tak źle, bo jakieś zaplecze mieli. Mówię o [naszych gospodarzach], bo to była rodzina Przybyłowiczów i Kalinowskich. Oni tam mieszkali.
- Niemcy was niepokoili? Przychodzili do was?
Tego nie zauważyłam. Tam Niemcy przychodzili po kwiaty, bo ona prowadziła kwiaciarnię. Jacyś Niemcy przychodzili, ale to nie było związane z [naszym] pobytem w Warszawie. Jakoś nie, nie było tego.
Warszawa, 23 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama