Waldemar Pieńkos
Nazywam się Waldemar Pieńkos.
- W jakiej dzielnicy był pan podczas Powstania?
Przy ulicy Senatorskiej 24,
vis-à-vis Galerii Luksenburga i kościoła Świętego Antoniego, dzielnica Śródmieście.
1929.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie pan się urodził?
Urodziłem się 10 stycznia 1929 roku w Warszawie przy ulicy Dolnej 7. Tego domu oczywiście dawno już nie ma. Parafia Świętego Michała przy ulicy Puławskiej – tam byłem chrzczony. Urodziłem się w roku, w którym była jedna z najostrzejszych zim w ówczesnej Polsce. Było minus trzydzieści trzy stopnie i śnieg, jak mi ojciec opowiadał, na ulicy Marszałkowskiej był taki, że widziano tylko czubki głów po jednej i po drugiej stronie. W domku, w którym się urodziłem, to był domek drewniany opalany kominkiem, jak mi ojciec później opowiadał, co godzina nastawiał budzik, żeby kominek nie wygasł, żebym ja jako niemowlak tam nie zamarzł w tym domku. To były pierwsze miesiące w Warszawie, później się przeprowadziliśmy do Włoch. Ojciec pełen inicjatywy, z zawodu buchalter (dzisiejszy zawód to jest księgowy), pracował w znanej przed wojną fabryce Guma Myszka. Gumka do wycierania, którą każde dziecko w Polsce znało i nie tylko. Mieszkając we Włochach, jednocześnie ojciec podjął decyzję budowy domku w Ursusie, w Czechowicach dzisiejszych, na ulicy, [która] nazywa się dzisiaj Jagiełły. Wybudował mały, drewniany domek i tam się przeprowadziliśmy i tam się urodził drugi, młodszy brat Jerzy i mieszkaliśmy tam do trzydziestego dziewiątego roku. W tym czasie ojciec brał kredyty z KKO, to się nazywało przed wojną Komunalna Kasa Oszczędnościowa, która rozpowszechniała budownictwo mieszkaniowe. To jest przykład dla dzisiejszych władz, jak to trzeba robić. Co rok, co dwa lata stawiał nowe domy. [Mieszkania nie na własność, a na wynajem. Społeczeństwo było biedne].
Tak, ojciec mój, pracując w fabryce Guma Myszka, zasięgał tych kredytów i budował domy przy pomocy kredytów także z samej fabryki. Wybudował trzy domy, wszystkie domy stoją w Ursusie, [w tym] największy dom w ówczesnym Ursusie, do dzisiaj stoi przy ulicy Centralnej 1 prawie przy samym dworcu Ursus, dworcu kolejowym. I tam nas zastała wojna w trzydziestym dziewiątym roku.
- Proszę powiedzieć, gdzie pan zaczął chodzić do szkoły?
Do szkoły zacząłem chodzić w Ursusie, do szkoły siedmioklasowej. Do końca wojny byłem w trzeciej klasie, w trzydziestym ósmym roku ojciec mnie zapisał do szkoły Górskiego w Warszawie przy ulicy Hortensji.
- Pan powiedział, że do końca wojny...
W Ursusie mieszkaliśmy...
- Do końca wojny mieszkaliście w Ursusie?
Tak, nie do końca, początek...
Trzydziesty dziewiąty rok..
- Do 1939 roku mieszkaliście państwo w Ursusie.
Tak, w Ursusie tuż przy dworcu kolejowym, w tym dużym domu [mieszkaliśmy do 1941 roku].
- Jak pan zapamiętał szkołę, do której pan zaczął chodzić?
To był chyba najszczęśliwszy okres w moim dzieciństwie i moich rodziców, dlatego że ojcu się bardzo dobrze powodziło w tej fabryce. Dochody z tego domu przy ulicy Centralnej 1 – tam było dwanaście mieszkań i osiem sklepów – dochód z tego domu to był ponad dwa tysiące złotych miesięcznie, a pensja premiera Sławoja Składkowskiego to była tysiąc osiemset złotych, czyli czynsz z tego domu był wyższy aniżeli pensja premiera. Takie były wówczas układy w II Rzeczypospolitej. A ja chodziłem wówczas do trzeciej klasy szkoły podstawowej przy ulicy Piłsudskiego. Pamiętam jak dzisiaj, moim wychowawcą był Edmund Pokrzywa, bardzo [dobry] nauczyciel, który prawie jak dzisiaj pamiętam, uczył nas tego patriotyzmu i historii najnowszej. To był jego konik, żeby nas przy każdej okazji uświadamiać, jakie były nasze dzieje najnowsze, jakie są dzisiejsze sytuacje II Rzeczypospolitej. Dużo jemu zawdzięczaliśmy, był takim naszym drugim ojcem, Edmund Pokrzywa. Jego małżonka również pracowała w tej szkole, pani chyba Irena, jeżeli sobie przypominam imię.
W trzydziestym ósmym roku ojciec zapisał mnie do szkoły Górskiego na ulicy Hortensji. Sam jeździłem, jako dziesięcioletni chłopak, wsiadałem w pociąg elektryczny... Pociągi PKP chodziły wówczas tak dokładnie, że mieliśmy pierwsze miejsce w Europie, niektórzy regulowali sobie zegarki według kursów pociągów, pośpiesznych głównie, i to było prawie że powszechne. Jako dziesięcioletni chłopak jeździłem sam na godzinę ósmą do szkoły, musiałem wstawać dosyć wcześnie, mimo że dworzec kolejowy było tuż obok naszego mieszkania. To był ostatni rok przed wojną. Ostatnie wakacje to był rok trzydziesty dziewiąty, sierpień, nie, przepraszam, lipiec, bo wyjechaliśmy z rodzicami bez młodszego brata. Ja pojechałem jako starszy, ojciec mnie zabrał do Jastarni nad morzem. Tutaj było pierwsze takie zetknięcie z okresem przedwojennym – [ze zbliżającą się wojną]. Przejeżdżaliśmy przez Gdańsk, pamiętam jak dzisiaj, Niemcy pokazywali, o, w ten sposób, [gest podcięcia gardła] – hitlerowcy, ubrani w swoje czarne stroje ze swastyką. I na dworcu granicznym, to był Tczew, pamiętam, myśmy wszyscy siedzieli w pociągu, śpiewaliśmy przez otwarte okna „Jeszcze Polska nie zginęła”, a oni nam tak pokazywali, że z nami będzie niedługo koniec. Co się zresztą sprawdziło za miesiąc.
- Jak pan to odbierał? Miał pan wtedy dziesięć lat.
Dziesięć lat. Wielki niepokój, wielki niepokój i taka obawa, co to będzie. Ojciec mój był okropnym pesymistą, wiedział, że się zbliża katastrofa. W przeciwieństwie do wszystkich swoich przyjaciół, którzy myśleli: „Hurra, to będzie koniec szybki, na Berlin pójdą nasze wojska, jesteśmy doskonale uzbrojeni”. Ojciec w przeciwieństwie do wszystkich swoich najbliższych przyjaciół był no... takim zaciekłym, powiedziałbym, pesymistą. Wszystkich uspakajał, prosił o przygotowanie się, bo to będzie naprawdę katastrofa nie tylko całego kraju i poszczególnych ludzi, ale to może być katastrofa globalna w Europie.
- I pan słyszał te relacje?
Słyszałem, tym bardziej się denerwowałem. Jako ten najstarszy syn wiedziałem, czym to grozi. To nie wiadomo... Z książek już wiedzieliśmy, że może dojść do rozłąki w rodzinie, może ojca zabiorą. I tak się zresztą stało. Drugi miesiąc wakacji to był sierpień i ojciec nas [na] krótko z młodszym bratem wywiózł do Baczki, taka [jest] miejscowość, do dzisiaj zresztą jest, Baczki pod Wyszkowem. Tam starsze małżeństwo prowadziło dla dzieci taki pensjonat i ojciec nas tam wywiózł. Dwudziestego piątego sierpnia ojciec dostaje kartę mobilizacyjną. Był zaskoczony. Jako ochotnik z dwudziestego roku nie przypuszczał, że po raz kolejny [zostanie zmobilizowany]. Miał już trzydzieści osiem lat, rocznik 1901, nie przypuszczał, że w tym wieku jeszcze raz będzie musiał pójść do wojska, tym bardziej że jako jeden z nielicznych w Ursusie został powołany w tym wieku. Powoływano młodszych, nie powołano żadnego z jego znajomych i przyjaciół. No ale trudno, tak się stało w obecnej sytuacji. Dwudziestego piątego sierpnia dostał kartę mobilizacyjną i prawie tej samej nocy z panem Kowalikiem, pamiętam, Bolesławem Kowalikiem, to była taka bardzo zaprzyjaźniona rodzina Kowalików z naszymi rodzinami... Zresztą tu na marginesie powiem, że pan Bolesław Kowalik tą samą metodą postępował, co mój ojciec. Też brał kredyty i wybudował cztery domy, głównie w Pruszkowie. My w Ursusie budowaliśmy, a on w Pruszkowie, więc tak to wyglądało, te budownictwo przed wojną, to rosło w oczach: Ursus, Piastów, ta cała linia w kierunku Grodziska, Żyrardowa.
- Kiedy pan się dowiedział, że ojciec został zmobilizowany?
Właśnie dwudziestego piątego, jak przyjechał do nas w nocy do Baczek. Przyjeżdża ojciec w nocy z panem Kowalikiem taksówką, przyjeżdża i mówi, że zabiera dzieci, synów zabiera. Pani kierowniczka zrobiła awanturę ojcu. „Proszę pana, pan mi dzieci pobudził”, a ojciec mówi: „Pani nie wie, co się w Warszawie dzieje?” i pokazuje kartę mobilizacyjną. „Przecież ja muszę się z synami pożegnać, muszę ich do domu zabrać”. Dopiero zrozumiała. Mówi: „W Warszawie się już okopy kopie przeciwko lotnicze, a pani mnie tutaj zarzuca, że dzieci obudziłem. Natychmiast niech pani zawiadamia rodziców tych dzieci, żeby resztę zabrali i zdążyli”. I w nocy przyjechaliśmy do Warszawy, późną nocą. Ojciec zacząć się pakować do Modlina, dostał wezwanie do twierdzy Modlin. Pamiętam, jeszcze chyba 27 sierpnia z matką pojechaliśmy do tego Modlina, żeby ojca odwiedzić po raz ostatni przed wybuchem wojny. No więc był już w mundurze, w stopniu kaprala. Pamiętam mury tej twierdzy. Krótka tam była rozmowa. Na polu, pamiętam, takim biesiadnym, wyszli ci wszyscy żołnierze, te rodziny. Było to właściwie ostatnie pożegnanie przed wybuchem wojny. Wróciliśmy z matką, ja tylko [z nią] byłem, bez brata.
- Powiedział pan, że widzieliście się z ojcem na takim polu biesiadnym...
Za tym murem twierdzy. Tam pełno było żołnierzy ze swoimi rodzinami i były porozkładane jakieś koce, jakieś kanapki, każdy, kto miał, to tam czymś częstował tych swoich żołnierzy, swoich ojców.
I proszę sobie wyobrazić, że 29 sierpnia pan Władysław Rayzacher, zaprzyjaźniony z ojcem właściciel fabryki Guma Myszka, na prośbę ojca zabiera nas z Ursusa – na prośbę ojca – ponieważ mieszkaliśmy, tak jak wspomniałem, tuż przy dworcu, a naprzeciwko była fabryka Ursus, fabryka, która produkowała sprzęt zbrojeniowy przed wojną, wysokiej klasy, na eksport. Ojciec się obawiał, że ta odległość bliska z fabryką może być zagrożeniem dla naszego domu, że może być zbombardowany, i prosił pana Władysława, swojego przyjaciela, a pośrednio właściwie swojego chlebodawcę, dyrektora, żeby nas wywiózł do Międzylesia, do rodziny kolegi ojca, do pana Paprockiego. I tak się stało. Pan Władysław przyjechał do nas, mama się spakowała, już żeśmy wyjechali 27 czy 28 sierpnia przez most do Międzylesia, do posiadłości państwa Paprockich. I tu 1 września zastaje nas wojna. Matka pozamykała mieszkanie w Ursusie, zaopatrzyła cały dom, bo jeden z tych ośmiu sklepów to był dom, to był sklep spożywczy. Ojciec się z nim rozliczał nie czynszem, tylko dostawą artykułów żywnościowych, więc matce zaopatrzył całą tą spiżarnię. Żeśmy rankiem z panem Rayzacherem wyjechali z młodszym bratem w trójkę do Międzylesia i tam nas zastaje wojna.
- Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku?
Tam na ogół było spokojnie. Nic się nie działo chyba do 5 czy 7 pamiętam września, kiedy zaczęli bombardować coraz ostrzej Warszawę. Jedna z bomb upadła tuż obok naszego schronu. Myśmy mieli schron wykopany w lesie, bo nasza chatka stała na pograniczu lasu... Wykopaliśmy taki [schron], pamiętam, jako młody chłopak pomagałem w budowie tego schronu. Przykryliśmy go liśćmi z lasu i w ciągu dnia uderzyła bomba w sąsiedni dom państwa Paprockich. Oni mieli dwie posiadłości, dwa domki obok siebie na dużym placu. W jednym mieszkali Paproccy, a w drugim my jeszcze z jakąś rodziną. To było okropne, bo myśmy myśleli, że to w nas ta bomba trafiła. Od tego wybuchu cały ten misternie zbudowany dach zawalił nam się na głowę – po prostu ten piach, te igliwie, to wszystko poleciało na nas z tego podmuchu. Wyszliśmy zakurzeni, ale cali, nikt nie zginął. Wychodzimy, patrzymy, a tutaj dom Paprockich, połowa jest zniszczona bombą burzącą, nie zapalającą. To pamiętam. Pamiętam, zginął tylko jeden piesek, leżał tam, własność Paprockich.
No i co jeszcze pamiętam z tamtego okresu? Mnóstwo uchodźców ze wszystkich stron Polski. Konie stały na tej posiadłości skierowane w ten sposób, że łeb konia był do wozu przywiązany, żeby mógł się karmić jakimś owsem czy czymś, a na wozie był cały majątek tych ludzi. Tam były pierzyny, kołdry, żywność, worki to wszystko było. I cała ta posiadłość Paprockich to właściwie była zagospodarowana przez przyjezdnych z całej Polski. A my jako młodzi chłopcy żądni sensacji uciekaliśmy, wyłamywaliśmy się spod kontroli do lasu. A w lesie byli żołnierze, którzy bez przerwy przechodzili, przechodzili, przechodzili. Każdej nocy była inna jednostka. I tak myśmy obserwowali płonącą Warszawę, coraz bardziej, coraz więcej, coraz więcej było tych łun, coraz więcej pożarów i dzień w dzień bombardowania, ale [doświadczyliśmy tego] tylko jako obserwatorzy. Tam był względny spokój w Międzylesiu i tak trwało to do końca kapitulacji. To był, zdaje się, 2 października, jeżeli sobie przypominam... Nie, kapitulacja Warszawy była chyba 26 września, kapitulacja Polski była po Helu, w październiku. Podjęliśmy decyzję, znaczy matka podjęła decyzję, że wracamy do Ursusa.
Pieszo oczywiście, przez taki już lekko uszkodzony most Kierbedzia. Pamiętam tą żelazną jeszcze konstrukcję, taka rama żelazna była. Po wojnie tam były jeszcze szczątki tego mostu. Przyjechaliśmy, przeszliśmy właściwie pieszo do Ursusa. To wszystko jest, jakby wojny nie było. Fabryka Ursus jest niezniszczona, stacja kolejowa niezniszczona, mieszkanie, wszystko, dom jest niezniszczony. Zapasy, które matka zrobiła, ocalały. No nic, gdybyśmy wcześniej wiedzieli, jak to będzie, to byśmy się w ogóle stąd nie ruszali, bo gorzej było w Międzylesiu jak tutaj, w Ursusie. W Ursusie był całkowity spokój.
I proszę sobie wyobrazić, że w takiej spokojnej atmosferze, bo to się zaczął już okres okupacji, dotrwaliśmy do czterdziestego pierwszego roku. W czterdziestym pierwszym roku rozpoczął się dramat. Dwudziestego drugiego czerwca wybuchła wojna między Niemcami a Rosją. Na naszej posesji, bo to był jeden z największych domów w Ursusie, bez przerwy dzień i noc sunęli żołnierze niemieccy na wschód. Jednostki, jedne się zmieniały, przychodziły nowe, na podwórku zorganizowano kuchnię polową dla tych jednostek, które się przemieszczały przez Ursus. Organizacja wspaniała – to zawsze zresztą Niemcy mieli u siebie i byli z tego znani, właśnie z doskonałej organizacji. Widziałem, jak to wszystko jak w zegarku funkcjonowało. I pewnego dnia przychodzi jakiś oficer z Wehrmachtu i zażądał, żeby mama udostępniła największy pokój, że oficerowie chcą się stołować, ci, którzy właśnie przejeżdżają przez Ursus. Nie było wyjścia się nie zgodzić. Mało tego, zażądał, żeby była zastawa, stołowizna i przyjdzie ordynans i po każdym obiedzie będzie zmywał. I tak to chyba trwało z dwa tygodnie. Myśmy z matką wychodzili na czas obiadów z domu, co później nam zarzucano, ojcu to zarzucili (to później powiem), gestapo, jak go aresztowali, że: „Pani domu zabierała synów i wychodziła w tym czasie”. Ale było wszystko przygotowane tak, jak nas prosili. Były przygotowane talerze, stół, obrusy i wychodziliśmy. Przychodził ordynans, dostawał klucz od mieszkania i myśmy w tym czasie wychodzili. Przychodził później ordynans, pozmywał i poszedł. I tak to trwało dwa tygodnie. Później... Od pewnego czasu oni się przemieścili z tym całym frontem, już ucichło to, bo to się przesunęło na wschód, już była wojna, już były walki. Przychodzi wezwanie do gestapo, do ojca. To był wrzesień, czterdziesty pierwszy rok, wrzesień. Zaskoczony ojciec nie wiedział, o co chodzi, idzie.
- A kiedy ojciec wrócił do domu?
A no właśnie, tu mi pani zadała bardzo trafne pytanie. Nic nie powiedziałem o ojcu, który został przecież powołany do wojska.
Twierdza Modlin została ewakuowana szesnastego czy siedemnastego, nie, przepraszam 15 września trzydziestego dziewiątego roku. Ojciec w Modlinie był w jednostce reflektorów przeciwlotniczych i uważali, że ta jednostka już tam niewiele im będzie potrzebna, i ewakuowali ją na wschód. I ojca 17 września zastaje w Kowlu. Kowel, Sarny to jest dzisiejsza Białoruś i tam go zastaje najazd z drugiej strony, najazd bolszewików 17 września. Co się dzieje? Natychmiast przebierają się w ubrania cywilne, jak mi ojciec później opowiadał, bo to są relacje już ojca...
- Znaczy nasi żołnierze przebierają się...
Natychmiast, bo ten, co się nie przebrał, to później wylądował w Katyniu albo gdzie indziej. Natychmiast przebierali się w mundury cywilne i [kryli] po lasach. Oczywiście ojciec opowiadał mi później, że były te bramy triumfalne budowane na powitanie wojsk bolszewickich, budowała to głównie [tak zwana] żydokomuna, miejscowi obywatele albo pochodzenia żydowskiego, albo komunistyczni, było powitanie Armii Czerwonej. Wobec tego tym bardziej trzeba było się chować po lasach. Sześćset kilometrów ojciec szedł pieszo, bo taka jest odległość mniej więcej z tych Sarn [tego] Kowla do Warszawy, do Ursusa. Nocą szedł, w dzień się przechowywali po lasach, żywili się tym, co było na polach. Przyjechał, właściwie ledwo wszedł na klatkę schodową. Mam ten opis w książce, że lokatorzy go rozpoznali zarośniętego i wygłodniałego i bardzo wycieńczonego. Pomogli go podprowadzić na drugie piętro, do tego naszego mieszkania w Ursusie. I to było gdzieś 17 czy 20 października. Później się spotkaliśmy właśnie w ten sposób z ojcem. Wrócił szczęśliwie cały, nawet nieranny, ale to, co przeszedł, to przeszedł. Mówił: „Musiałem się dzień i noc właściwie chronić. Nie wiedzieliśmy, w jakie łapy wpadniemy”. Dziękuję, że pani mnie nakierowała.
- Kiedy gestapo przyszło po ojca?
Gestapo to był czterdziesty pierwszy rok, wrzesień. Wezwanie dostał. Nie przyjechali, nie, dostał wezwanie, żeby się stawić w alei Szucha.
- Zaraz, to jeszcze proszę opowiedzieć o okresie od trzydziestego dziewiątego roku do czterdziestego pierwszego roku. Ojciec pracował...
Ojciec pracował w Gumie Myszka [w Warszawie ulica Leszno 140], jeszcze firma funkcjonowała. Podstawowym surowcem do gumy do wycierania był kauczuk. Oczywiście kauczuku nie było, Niemcy dawali przydziały bardzo skąpe kauczuku syntetycznego. Taka była moda wówczas na wszystko. Zamiast cukru, to był ten... jak się nazywał, już nie pamiętam...
Sacharyna, o właśnie. I zamiast tej gumy, kauczuku to była też jakaś tam namiastka...
A ja chodziłem w dalszym ciągu do szkoły, do kolejnej, czwartej klasy. Znowu do pana Pokrzywy trafiłem. Już skończyły się wyjazdy do Warszawy, bo moja szkoła Górskiego została zbombardowana w trzydziestym dziewiątym roku, na Hortensji, i kontynuowałem naukę tutaj w Ursusie, tak. I teraz mówię o tym gestapo. Zaczęła się tragedia naszego domu, mojej rodziny. Dziesięć dni ojciec był przesłuchiwany (nie był katowany, opowiadał później) przez folksdojcza mówiącego biegle po polsku i w pewnym momencie, pewnego dnia ojcu zarzucił, od tego się zaczęło, że drukuje na swojej maszynie tak zwany „Biuletyn”. Był taki [„Biuletyn] Informacyjny” wychodzący w konspiracji, „Biuletyn Informacyjny” to było znane pisemko w czasie okupacji. Ojciec udowodnił, że ma maszynę Royal (do dzisiaj mam w domu, to jest jedyna pamiątka z tego Ursusa), ale czcionka z maszyny do pisania jest zupełnie inna niż w „Biuletynie Informacyjnym”, więc obalił ten zarzut. A jeszcze się cofnę o parę dni wcześniej, że ten donos to sporządził Stanisław Ciesielski, dozorca ojca. Dozorca ojca podsunął ojcu pod słomiankę i przyszedł jakiś Niemiec i stwierdził i to zabrał. To była podstawa do tego donosu i aresztowania ojca, wezwania go, bo nie było takich przypadków, jak się działo podczas okupacji powszechnie, że przychodzili, zabierali, nie. Ojciec dostał wezwanie, nie wiedział nawet, o co chodzi. Dopiero później mu powiedzieli, że” „Pan biuletyny pisze”. I któregoś już dnia, dziesięć dni tam przebywał w alei, w alei Szucha, Niemcy wykorzystali ten moment aresztowania i z tego donosu politycznego zmienili na donos ekonomiczny. Powiedzieli wyraźnie ojcu: „Proszę pana, pan musi sprzedać ten swój dom folksdojczowi Gano. Tak się będzie nazywał przedsiębiorca niemiecki, który idąc za frontem, buduje lotniska dla Niemców, polowe lotniska, i on sobie upatrzył ten pana dom i musi pan dom sprzedać. Dajemy panu tutaj warunek – wypuszczamy pana z gestapo i pan się po wyjściu zajmie sprzedażą domu”. Ojciec przychodzi, rozkłada ręce: „Dostałem takie polecenie, właściwie rozkaz, bo jak tego nie zrobię, to mnie znowu wezwą i prawdopodobnie to będzie ostatnia wizyta w gestapo”. I zaczęły się poszukiwania, żeby jakoś się bronić. Ojca próbował bronić taki był bardzo znany w Ursusie folksdojcz, pan Leibrandt, który próbował ojcu pomoc, żeby nie doprowadzić do sprzedaży tego domu. Ojciec był przywiązany, przecież dopiero co skończony ten dom był w trzydziestym ósmym roku. Nie pomogło nic i ojciec podjął decyzję, jak już zapoznał się z tym panem Gano, który osobiście przyjechał. Sprzedał ten dom i w czterdziestym pierwszym roku na jesieni, pamiętam, to już były przymrozki, to musiał być listopad, grudzień, przenieśliśmy się do Warszawy. Ojciec kupił mieszkanie przy ulicy Koszykowej 43. Tego domu oczywiście już dzisiaj nie ma, ten dom stał naprzeciwko dzisiejszego hotelu MDM, przy placu Konstytucji, taka drugi „kandelabra” – lampa, był piękny narożnik Koszykowa, Marszałkowska i Śniadeckich. Piękny dom, który mam na zdjęciu, którego dzisiaj nie ma. I tu żeśmy się przeprowadzili do tego mieszkania.
- A proszę teraz opowiedzieć o tych dwóch latach od trzydziestego dziewiątego roku do czterdziestego pierwszego. Co się z panem działo? Chodził pan do szkoły, a oprócz tego co pan jeszcze robił?
Do szkoły. Nic [ponadto] nie robiłem, nic nie robiłem, nic nie pamiętam. [Zaprzyjaźniłem się z Januszem Kowalikiem, Wandą Nowotko i z Cezarym Bonieckim. Z Czarkiem utrzymuję kontakt do dziś].
- A jak pan właściwie zapamiętał, oczywiście oprócz wizyty ojca na gestapo, te pierwsze lata okupacji? Czy był pan świadkiem jakichś wydarzeń?
W Ursusie było spokojnie. Nie było jeszcze działalności organizacji, jeszcze się po prostu nie zorganizowali w Ursusie. Nie było działań konspiracyjnych. Ojciec rano wyjeżdżał do tej [fabryki], na Lesznie 140 była ta fabryka przed wojną, i wracał wieczorem, czasami później, czasami wcześniej, i nic nie działo się tak, żebym mógł zapamiętać, żeby coś takiego dotykało mnie czy moją rodzinę. Na ogół tu był spokój. Fabryka funkcjonowała i to jest jeszcze jeden przyczynek, jak się kierowała polityka niemiecka. Nie bombardowali tej fabryki po to, żeby później wznowić produkcję, i cały okres okupacji, jak pamiętam, fabryka Ursus pełną parą pracowała, oczywiście na korzyść okupanta. Dlatego jej nie bombardowano. [Pamiętam nakaz oddania radioodbiorników. Były magazynowane na strychu naszego domu].
Tak.
- Proszę pana, jak pana życie wyglądało po przeprowadzeniu się na ulicę Koszykową, to był czterdziesty pierwszy rok?
Tak, a tu się zmieniło, tu się zmieniło diametralnie. Tutaj nawiązałem kontakt z harcerstwem. Pamiętam dwa nazwiska: pan Wiesław Kotarba i Roman Zdanowski. To byli moi koledzy, którzy mnie wciągnęli do harcerstwa. Tutaj chodziłem do szkoły w alei Szucha 9. Ten dom istnieje do dzisiaj, czerwony dom tuż przy placu Unii. I to było okres, kiedy jeszcze gestapo pozwalało chodzić ulicą Szucha od placu Unii, jeszcze była otwarta. To była moja szkoła, to była piąta klasa tutaj, chyba już tak. Tu chodziłem do tej szkoły i tutaj nawiązałem kontakt. Tu była pani Porczyńska, którą jak dzisiaj pamiętam, moja wychowawczyni, zacna kobieta, która na sygnał z dołu dozorcy, że coś jest niepokojącego, [dawała znak, żebyśmy] chowali książki, te, które nie powinny się znaleźć tego dnia. Pamiętam ją, była w domu u nas, przychodziła na zaproszenie rodziców, to były takie spotkania koleżeńskie. Ona wiedziała o tym, że ja jestem w grupie harcerzy. Tych dwóch kolegów zapamiętałem. To był mój okres, kiedy znowu spokojnie żeśmy chodzili do tej szkoły, chodziliśmy na zajęcia po domach, były spotkania, nigdzie nie wyjeżdżaliśmy z Warszawy. Spotkania były po domach, przychodzili do mnie koledzy, były wykłady z zakresu historii, pokazywano nam, jak ulotki roznosić. Pamiętam okres, kiedy dostałem te pierwsze ulotki...
- To była taka konspiracja?
Konspiracja. Zaczęła się taka jakaś cicha konspiracja młodzieżowa. Pamiętam, że dostarczono nam te ulotki, pod wskazany adres trzeba było to zanieść. Miałem kiedyś pecha, bo z Januszem Kowalikiem razem byliśmy wówczas, trafiliśmy na egzekucję na ulicy Pięknej. To była okropna rzecz, którą będę pamiętał do końca życia.
Pamiętam. Pamiętam, to była ulica Piękna, tam był urząd telefonów, do dzisiaj chyba jest ten budynek, niespalony. Nawet nie widzieliśmy, bo to było opodal mojego miejsca zamieszkania, już prawie następna ulica Koszykowa, Piękna. Przyszedł do mnie Janusz i mówi: „Chodź, zobaczymy, co się dzieje, bo grodzą taśmami od Marszałkowskiej wejście na ulicą Piękną”. Myśmy tam polecieli, później zaczęło się coraz bardziej gorąco, coraz więcej Niemców, no więc oczywiście żeśmy się cofnęli.
To już był czterdziesty trzeci rok, to był rok czterdziesty trzeci, to musiał być, tu był...
- Miał pan czternaście lat.
Tak, czternaście lat. Pamiętam miesiąc, to jesień była, pamiętam wrzesień i te strzały. Do dzisiaj pamiętam strzały tej egzekucji na Pięknej.
- Czyli nie widział pana samej egzekucji?
Nie, wszyscy żeśmy się porozbiegali po bramach, wszyscy, i tylko słyszeliśmy salwy. Później, jak to się wszystko uspokoiło, wróciliśmy, piasek widziałem, piasek posypany na krwi naszych [Polaków], naszych obywateli polskich. Nie było słychać, bo później czytaliśmy w ulotkach, czytaliśmy później w prasie, że skazańcy śpiewali, to im gipsowano usta. Tego nie było słychać, bo dosyć daleko, bo myśmy stali na Koszykowej, po drugiej stronie, ale widziałem posypany piasek, świeży piasek i pamiętam kobietę, która się modliła. Mało tego, widziałem, z Januszem żeśmy się cofnęli, przyjechało gestapo i zabrali tą kobietę do budy – samochód niemiecki. Ona klęczała, zabrali ją. To był rok czterdziesty trzeci. Na jesieni ojciec poszukał nowego mieszkania po spaleniu. Nie, co ja mówię, przeskoczyłem coś. Pogubiłem się...
- Mówił pan, że w czterdziestym pierwszym roku przeprowadziliście się na Koszykową. Mówiliśmy o szkole, o tym, że zaczęła się taka mała konspiracja. Jak długo mieszkaliście na Koszykowej?
To w czterdziestym drugim roku musiała być ta egzekucja, nie w czterdziestym trzecim. Pomyliłem. W czterdziesty drugim roku musiała być egzekucja, bo w czterdziestym trzecim, z 12 na 13 maja był słynny nalot sowiecki na Warszawę i tej nocy żeśmy stracili wszystko. Ten nalot jest opisany, profesor Bartoszewski opisuje, między innymi jest zdjęcie w książce „Ulica Marszałkowska”. Był słynny nalot, muszę tutaj jeszcze powiedzieć, że przed tym nalotem była praktyka codziennych nalotów sowieckich. Masa warszawiaków ówczesną kolejką EKD, taką podmiejską kolejką w kierunku Milanówka, Leśnej Podkowy wyjeżdżało na noc. Wynajmowali sobie tam kwatery, żeby z rodziną uciekać na noc. Tego dnia myśmy nie wyjechali. Zostaliśmy w Warszawie.
Też wyjeżdżaliśmy. Ojciec wynajął [mieszkanie] w Piastowie, bo w Piastowie miałem dziadków swoich, opodal dziadków ojciec wynajął mieszkanie i pamiętam, na noc żeśmy zamykali mieszkanie i wyjeżdżaliśmy. Tej nocy żeśmy zostali w Warszawie. Nie wiem, co się stało, jakiś interes. Ojciec prowadził takie biuro, „Nasz dom” nazywało się, kupno, sprzedaż nieruchomości, bo firma prawie już nie istniała Guma Myszka. W czasie okupacji to było pozorowanie produkcji, żeby mieć tą kartę, że gdzieś [ktoś] jest zatrudniony. Więc zmienił trochę zawód, zamienił się na pośrednika kupno-sprzedaży nieruchomości. I w czterdziestym trzecim roku, właśnie z 12 na 13 maja, kiedy wszyscy byliśmy w domu, pierwsza bomba burząca spadła na sąsiedni budynek narożny, gdzie była bardzo znana kawiarnia Gajewskiego, a naprzeciwko nasz dom. I my, siedząc w schronach, słyszeliśmy wybuch tej pierwszej bomby, tej burzącej, bo bomba burząca powoduje wstrząs. Spalinowa bomba, ta zapalająca, nie robi tego, tylko pali się to wszystko, a bomba burząca powoduje silny wstrząs i ten kurz, pył w naszej piwnicy – myśleliśmy, że to na nasz dom. Dozorca wyleciał, ale powiedział, że na szczęście nie, ale za chwilę przyleciał, krzyczy, że nasz dom też się pali. Nic nie zostało. Całe pięciopokojowe, piękne mieszkanie z całym dobytkiem, który żeśmy wyciągnęli z Ursusa, wszystko diabli wzięli tej nocy.
W tym okresie przeprowadziliśmy się do mojej chrzestnej matki, pani Tyszkiewicz Ireny, na ulicę Orkana 15, na Mokotów. Użyczyła nam swojego mieszkania, mieszkała w willi, do dzisiaj tam mieszka [mój] brat cioteczny. I tam chwilowo ojciec zabrał te graty, które ocalały na ulicy, bo z bratem młodszym żeśmy właściwie siedzieli na pierzynach, na kocach. To co zdołali tam wyrzucić przez okna palącego się domu, to wszystko żeśmy pozbierali i nas zabrali następnego dnia do tego domostwa na Orkana 15. Tam siedzieliśmy chyba do końca jesieni, tak sobie przypominam, no ale tam się strasznie ciasno zrobiło, bo przemieszczali się ludzie z różnych względów, rodzina, i tam zaczęło być u tej naszej ciotki, mojej chrzestnej, ciasno. Dali nam do zrozumienia, żeby się gdzieś ulokować na zimę. Ojciec kupił kolejne mieszkanie na ulicy Senatorskiej 24, naprzeciwko tej słynnej Galerii Luksenburga. To była piękna galeria, do dzisiaj nieistniejąca. Tam były pawilony handlowe, był teatr „Jar”, prawie obok kościoła,
vis-à-vis kościoła Świętego Antoniego. Tu, w tym domu, zastało nas Powstanie.
Pamiętam jeszcze grupę moich kolegów z okresu konspiracji, ponieważ straciłem kontakt z nimi po tym pożarze, przychodzili do mnie i u nas na Senatorskiej były jeszcze zajęcia w tym domu. Zrobili kiedyś głupi żart, jak to młodzi chłopcy. Był obowiązek, żeby na każdym piętrze były pojemniki z wodą. Co im do głowy przyszło, pamiętam, poprzekłuwali te pojemniki czymś, jakimś narzędziem. Do ojca [przychodzi] dozorca i mówi: „Panie Pieńkos, u pana wiem, że zbiera się młodzież, ale zrobili mi stratę. Bo to cała woda z tych baniaków pociekła po pięciopiętrowej klatce schodowej i ja to muszę wycierać”. No, ojciec naturalnie przepraszał. Ale takiego psikusa zrobili ci moi koledzy, którzy przychodzili na wykłady.
- A proszę powiedzieć, na czym jeszcze ta pana praca konspiracyjna polegała oprócz roznoszenia ulotek?
[…] [Chodziliśmy do fotoplastykonu w Aleje Jerozolimskie koło Poznańskiej. Kazano nam obserwować kto przychodzi i czy robią zdjęcia].
- Czy dużo tych ulotek pan roznosił, często?
Do tego nalotu sowieckiego to było sporo tych zajęć. To było tak, że po południu ze szkoły ledwo żeśmy odrobili lekcje i trzeba było już chodzić do punktów i to zabierać i roznosić.
- A pamięta pan, co w tych ulotkach było?
No to te biuletyny głównie. [Informację z frontu oraz polecenia i nakazy konspiracyjne].
- Aha, „Biuletyn Informacyjny”.
„Biuletyny Informacyjne”, głównie „Biuletyny Informacyjne”. Każdego dnia trzeba było pod wskazany adres gdzieś zawieźć.
No właśnie pani chcę powiedzieć, jak to wyglądało. Bo to wyglądało właśnie typowo dla społeczeństwa obywatelskiego, o którym się dzisiaj tak mówi mało, tego nie ma. [Jeżeli było dużo to dostawaliśmy pieniądze na rikszę. Jak mało to w workach w butami]. Tam było wówczas społeczeństwo obywatelskie, bo podczas łapanek jakichkolwiek ja wpadałem do pierwszego lepszego domu. Pytali mi się: „Masz przy sobie coś?”. Ja mówiłem: „Mam”. To mnie wyciągali i palili w piecu czy tam gdzieś i ja już jestem członkiem tej rodziny. I tak było parę razy, przypadkowo.
- To znaczy, że pan wpadał na łapanki?
Dokładnie tak. Nie wiedziałem, gdzie schować, no to wpadam do pierwszego lepszego mieszkania. Oni od razu mnie uznali, że ja jestem swój, bo wiedzieli, o co chodzi. Pytali się: „Masz coś?”. Ja mówiłem: „Mam”. – „No to dawaj to”. I od razu do pieca, a ja już jestem swój. Jakieś książki mi rozłożyli, coś tego, niby przyszedłem w odwiedziny, o, i tak to było. I to było parę razy tak w czasie mojej pracy na polu konspiracyjnym. Ale to był dowód, jakie było społeczeństwo. Dzisiaj, jak słyszę domy, mieszkania się rabuje, jeden drugiemu nawet nie wyjdzie sąsiad, nie otworzy drzwi, w blokach. Ale tak to dzisiaj jest.
- No tak, ale to były specyficzne czasy.
Specyficzne czasy wojny, wojny, że trzeba było jeden drugiego chronić. Skończyłem na przeprowadzce na Senatorską i wybuchu wojny.
Wybuch Powstania, tak. To był wtorek, godzina siedemnasta po południu. Była barykada... Aha, jeszcze cofnę się dzień wcześniej. To było bardzo ważne spostrzeżenie. Ojciec, byliśmy w komplecie.
- Czy w ogóle pan wiedział o tym, że zbliża się Powstanie? Czy miał pan taką świadomość? Czy w domu się coś na ten temat mówiło?
Mówiło się, oczywiście. Mówiło się o tym. Ja dzisiaj czytam masę książek, mam dużą wiedzę na temat okupacji i Powstania. Rzadko który historyk nie przywołuje znanego rozporządzenia niemieckiego z okresu przedpowstaniowego nakazującego, żeby nad Wisłą stawiło się sto tysięcy mężczyzn. O tym się bardzo mało mówi, a takie zarządzenie było. I wówczas, jak się ukazało to zarządzenie, był wielki niepokój i były rozmowy w moim domu.
- Pamięta pan, kiedy to zarządzenie się ukazało?
To musiało być gdzieś po zamachu na Hitlera. Zamach na Hitlera był 20 lipca, pamiętam. To musiało być po zamachu, bo to była głośna historia. W domach się wszędzie mówiło: „Co robić? Co robić? Iść, nie iść, co robić?”. Ja przypuszczam, tak jak później żeśmy rozmawiali, po Powstaniu, po wojnie, że wywiad niemiecki musiał coś wiedzieć na temat zbliżającego się wystąpienia Armii Krajowej i stąd te zarządzenie, żeby się sto tysięcy mężczyzn stawiło nad Wisłą, żeby budować okopy przed zbliżającym się frontem sowieckim. I ten temat był ciągle w domach, to pamiętam jak dzisiaj. „Co robić?” I chyba 30 lipca... tak, to była niedziela...
Sierpnia, przepraszam, ojciec mówi: „Chodźcie na nasz balkon”. Mieszkaliśmy na piątym piętrze. Wieczorem łuna była za Wisłą na wysokości Otwocka. [Ojciec] mówi: „Patrzcie, co się dzieje”. Łuna pożarów i taki przytłumiony szum artylerii. Ojciec mówi: „Jest front. Lada moment przyjdą do nas”. Bo to widać: łuna, wielka łuna i szum. Front, takie „łuuuu”, było słychać przytłumiony głos artylerii, więc ojciec tłumaczył, że to zbliża się front. „Za dwa, trzy dni – ojciec mówi – będą w Warszawie. Dozorca, jak się później okazało, był w konspiracji („Pańcio” żeśmy go przezywali, bo tak się kazał nazywać), kazał barykadę zrobić. I 2 czy 3 sierpnia naprzeciwko naszego domu…
- To znaczy już po wybuchu Powstania.
Już po wybuchu Powstania, tak. Wzdłuż ulicy Senatorskiej, jak był wylot… Kościół Świętego Antoniego ma takie dwa charakterystyczne krużganki, wchodzi się jednym i drugim. Nasz dom był prawie [naprzeciwko] tego lewego krużganka. I prawie naprzeciwko naszej bramy i na wprost tych krużganków powstała barykada. Zaczęliśmy wyrzucać w ciągu dnia wszystko, co było w domu niepotrzebnego, na ulicę, a tam mężczyźni znowu układali. Senatorską chodziły tramwaje. A, o jeszcze jednej ważnej rzeczy nie powiedziałem. Jak mieszkaliśmy na tym piątym piętrze w ciągu dnia…
Na Senatorskiej. Tuż przed Powstaniem widzieliśmy masę Niemców cofających się z frontu wschodniego. Był to widok przerażający. Na wozach jechali konnych, na rowerach, pieszo, opuszczone głowy, hełmy przywiązane [do pasa]. To było widać, że to jest nie armia, że to jest jakaś grupa ludzi, którzy już wiedzieli, że mają przegraną wojnę. I to nas jeszcze bardziej mobilizowało, że zbliża się ten front, który lada dzień będzie w Warszawie. To był obrazek ogólnie przez warszawiaków akceptowany, widzieliśmy, że to będzie koniec wojny. Jeżeli Niemcy w takim stanie wychodzą, to znaczy, że to już nie jest armia, to już jest coś niepokojącego. O, to chciałem powiedzieć, bo to do dzisiaj pamiętam, bo dzień i noc szli. To nie to, że przeszła grupka Niemców. Cały czas [szli, jechali] mostem Kierbedzia, a myśmy mieszkali właśnie na tym ciągu. I właśnie [przez] ten ciąg, niewiele owało, żebym ojca stracił. Bo jak wpadli Niemcy do nas 7 sierpnia w godzinach popołudniowych, [o godzinie] siedemnastej, wpadli na podwórko i kazali wychodzić ze schronów, bo myśmy wszyscy w schronach siedzieli, bo był silny ostrzał. Każą wychodzić, więc my wychodziliśmy. Ja patrzę, a ojca łapie Niemiec za ręką pod szyję i wyciąga spluwę. Więc myślę sobie, [że] odwrócę się i zaraz będzie strzał. Okazuje się, że kartkę jakąś ten Niemiec wyciągnął, ojciec nie znał niemieckiego, i tam rysował mu, rysował mu... żeby na most Kierbedzia. I w pewnym momencie jak wyciągnął ten rewolwer, myślałem, że to będzie egzekucja. A ja byłem w tym czasie z matką i z młodszym bratem naprzeciwko już palącego się domu, bo już w tym momencie miotaczami inna grupa paliła dom na moich oczach. I wówczas podskoczył oficer i nie wiem, czy się dogadali, czy się nie dogadali, bo ja stałem z matką po murem kościoła Świętego Antoniego, to nie słyszałem przecież tej rozmowy – ojca puścili. Ojca puścili.
O drogę, tak. Jak mają jechać na most Kierbedzia. Tak mi później ojciec relacjonował, bo widział tę mapkę ich czy tam coś. I nas doprowadzili… Ojciec potem do nas doskoczył. Idziemy później w kierunku palących się już domów. Cały front tych [domów, numery] dwadzieścia cztery, dwadzieścia dwa, osiemnaście – wszystkie domy na Senatorskiej były już w płomieniach.
Duża grupa, ze wszystkich bloków. Powyciągali ludzi, więc ta grupa była coraz większa. Dołączali do nas ludzi z sąsiednich domów, pędzili w kierunku placu Bankowego. Dochodzimy do Szpitala Maltańskiego. Szpital Maltański był taki we wnęce, dzisiaj tam jest chyba ambasada Szwajcarii, jeśli się nie mylę. Palił się Szpital Maltański od góry, a na trawnikach przed szpitalem leżeli ranni głównie Powstańcy, obandażowani od stóp do głów. I widziałem tragiczny taki wypadek. Znaczy nie wypadek, to było zdarzenie. Że jeden z Powstańców to młody człowiek, było widać, ale obandażowany leżał na materacu [na trawniku]. Niemiec chciał go zastrzelić, a drugi [Powstaniec] go po rękach prawie całował – brat albo kolega – żeby tego nie robił. I to było naprzeciwko, tam gdzie dzisiaj bilety się kupuje na Senatorskiej, koło tego domku [numer] 24, naprzeciwko Szpitala Maltańskiego. Taki obrazek. Matka mnie złapała za rękę, żeby [iść] dalej, bo Niemcy pędzą. Jeszcze ojciec był. I wpędzili nas na skwer przy Żelaznej Bramie. Tu było takie rozwidlenie: Marszałkowska, Żelazna Brama i taki skwer był. I na tym skwerze nastąpiło rozdzielenie mężczyzn od matek i dzieci. Matka ze względu na mój niski wzrost ciągle mnie tam po głowie waliła, żebym przykucnął. „Będziesz niskiego wzrostu”. I tu nas rozdzielono. To już był wieczór. To już musiał być wieczór, bo o siedemnastej wpadli, to musiała być godzina już osiemnasta, dziewiętnasta. I tu nas rozdzielili. Wśród płaczów, krzyków oczywiście, tak jak to się rozdziela rodzinę, były strzały, były palące się domy na Królewskiej. Widzieliśmy, paru mężczyzn próbowało przelecieć, oczywiście zginęli na miejscu. I tu Niemcy już uformowali kolumnę z mężczyzn, kobiet i dzieci, znaczy [właściwie] kobiet i dzieci, mężczyzn nie było. Ojciec został na tym skwerze. I tutaj nas Niemcy wyprowadzili [ulicą] Chłodną. Przy Chłodnej 41 mieszkał mój wujek. Jego dom był całkowicie już spalony, a na latarniach widziałem wisielców – to do dzisiaj pamiętam. Później się dowiedziałem po Powstaniu, że [wujek z rodziną] uciekli z tego domu wcześniej, poszli na Stare Miasto, czyli ich tam już nie było. Ale to się później dowiedziałem.
- A czy ci wisielcy to byli Powstańcy, czy ludność cywilna?
Nie, w cywilnym ubraniach, nie widziałem opasek.
Nie. Prawdopodobnie to byli ludzie cywilni. Ale co widziałem? Stosy popalonych ludzi. Specyficzny zapach, nieprzyjemny.
- Gdzie pan te stosy widział?
Właśnie koło domu Chłodna 41. [...]
Opowiedziałem dokładnie.
- Ale proszę nam też opowiedzieć.
Opowiadam właśnie. Ciało spalone jest jakieś takie bardzo małe, krótkie takie się robi. Twarze jak gdyby – popalone, włosów już nie było, osmolone. Były może dzień wcześniej... Nie wiem, kiedy popalone, w każdym bądź razie był unoszący się jeszcze zapach, taki dym z tego się unosił. Ale co charakterystyczne, że jak szliśmy tą wielką kolumną ludzi, z jednej strony były stosy rozmaitych [porzuconych przedmiotów]: wózki dziecięce załadowane bagażami, powiązane jakieś kołdry. To, czego człowiek nie mógł już unieść, to rzucał. Był jeden taki rozkaz niemiecki: wyrzucić można było wszystko, co się chciało, ale nie wolno było z tej kolumny wyjść. Kto wyszedł, to dostał od razu kulką w łeb. I to na moich oczach. Widziałem leżące trupy, prawda. Co jeszcze zauważyłem? Takie były jeden z drugiego przekazywanie z szeregu hasła jakieś, które od czoła tam szły. „Rzucajcie pierścionki, szczególnie z orzełkiem”. No to kobiety i kto miał, to rzucał. Było polecenie, rzucać do kanału. „Do kanału, do kanału”. No to się rzucali do kanału. Później jak podchodzimy, to już kolumna doszła do kościoła [Świętego Wojciecha], a tam były stoliki. Tam pełno było tego złota, tych pierścionków – zabrali siłą. Albo ktoś nie usłyszał tego polecenia i nie zdjął, to później go obrabowali Niemcy. To już były chyba Włochy, to już nie była Warszawa za kościołem [Świętego Wojciecha], Niemcy nam mówią: „Idźcie sobie”.
- Która to mogła być godzina?
To koło dwudziestej mogło być. To już zmierzch był. Byliśmy zdziwieni, ale jak tak pozwolili, to idziemy. To była ulica Sowińskiego, w kierunku Włoch. Idziemy z matką, z młodszym bratem. Pełno ludzi naokoło nas. No i zatrzymujemy się, żeby się napić wody, bo przecież matka mówi... No to już wstępujemy do [jakiegoś] domu, a tam pełno ludzi. Ale zapraszają nas. Kubłami wodę wystawiają miejscowi, ci właściciele tej nieruchomości. Taki mały dom domek, pamiętam był, i pokotem żeśmy tam przenocowali całą noc, do rana, do 8 września, [właściwie] sierpnia (zawsze mylę daty). Rano 8 sierpnia wstajemy... Nikt zresztą nie spał, bo całą noc były [opowiadania]. Wszyscy mówili, co to dalej będzie, takie były rozmowy. Tamten gospodarz próbował jakiś tam posiłek zorganizować, ale tam były dziesiątki ludzie przecież. Ósmego sierpnia skoro świt wstaliśmy i idziemy do babci, do Piastowa. [Taka] była decyzja mamy, no bo gdzie mamy iść. Najbliżej. I pieszo... [Nie] zauważyliśmy, że przechodziliśmy nieszczęśliwie koło posterunku niemieckiego. A nas ostrzegano. Nie wiedzieliśmy, gdzie ten posterunek niemiecki jest we Włochach. Niewiele owało, żeby nas tam złapali, ale [po zatrzymaniu] kazali iść, puścili nas. Niewiele owało, żeśmy tutaj jakoś cudem ocaleli. I polami, polami, żadnym transportem, tak gdzieś koło godziny siódmej, ósmej rano dochodzimy jako pierwsi do babci. Bo dziadka nie było, dziadek był bardzo chory, leżał w szpitalu Dzieciątka Jezus. Jak się później dowiedzieliśmy, został ewakuowany cały szpital Dzieciątka Jezus, ewakuowany z chorymi do Milanówka i myśmy nie mieli kontaktu z dziadkiem.
Ocalał. Powiem za chwilę. I jako jedni z pierwszych... Oczywiście zlecieli się naokoło wszyscy sąsiedzi babci i opowiadać, jak to się stało to wszystko. Cały dzień opowiadań. Jako jedni z pierwszych byłem ja, matka moja i brat. Ojca nie było oczywiście.
Dwunastego, trzynastego sierpnia jestem w ogrodzie, patrzę, ojciec idzie. W cywilnym ubraniu, przebrany idzie. Oczywiście przywitanie i znowu opowieści, całe popołudnie, cały wieczór. Opowiada, jak to on przeszedł swoją drogę. Więc opowiedział. Teraz muszę opowiedzieć to, co mi ojciec mówił, jego zeznanie. Więc po tym rozstaniu siódmego [sierpnia] wieczorem tutaj, na tym skwerze przy Ogrodzie Saskim, Niemcy uformowali kolumnę i od razu zapędzili mimo wieczoru do płonących czołgów, tramwajów, do roboty. Wyglądało to dramatycznie. Bo jeżeli czołg [był] prawie spalony, był gorący, no więc jeżeli była ta setka czy dwieście tych naszych mężczyzn, Polaków, no to ci pierwsi ciałem dotykali tego gorącego żelastwa, a z tyłu Niemcy napierali albo kolbami, albo strzałami w górę, żeby napierać. A czołg czy tramwaj spalony jak stał, tak stał. Ci pierwsi się palili, ubranie na nich się paliło i żywcem się palili. Taka to była robota.
- Ale proszę powiedzieć, bo ja nie bardzo rozumiem. Tą całą grupę mężczyzn pędzili…
[Ulicą] Wolską. Wolską, Chłodną. Tu głównie Niemcy czyścili ten szlak. [Kazano rozbierać barykady i usunąć ciała pomordowanych].
- Czyli Polacy szli przed Niemcami jako tarcza.
A to później. To później. Mówię, najpierw było sprzątanie.
- Aha, czyli najpierw mieli…
Ja mówię o tym samym dniu.
- Rozumiem. Czyli najpierw mieli posprzątać te tramwaje, czołgi…
Co im tam przeszkadzało na trasie.
To było tego samego dnia, ojciec mówił, po rozstaniu się z rodziną. Następnego dnia leżeli pokotem w kościele. Kościół [Świętego Wojciecha] był ich przystanią. Tam ich Niemcy zapędzili, tam leżeli. Następnego dnia pobudka rano do roboty i tam uformowali wówczas właśnie te nieszczęsne „żywe tarcze”, że był rząd Polaków, Niemiec ostatni z karabinem i przez rzędy szli na jeszcze istniejące powstańcze barykady. Bo tam już niewiele było, bo cała walka przesunęła się w tym czasie na teren cmentarzy. Tu już były tylko pojedyncze punkty oporu. Tak, to był przecież 7, 8 sierpnia. I ojciec mi opowiadał, że to było tragiczne, dlatego że Powstańcy krzyczeli, [żeby] padać. Nie wszystko usłyszeli i ten, co nie padł, no to zginął, bo Powstańcy strzelali do Niemców stojących, bo nie słyszeli tej komendy Polaka, ale Polacy też niektórzy nie słyszeli. Więc ten, co nie zdążył się położyć, no to leżał obok ojca. I ojciec mój miał we krwi cały ten strój domowy. Tak trwało to prawie trzy dni. Później to już był chyba 12, 13 sierpnia, tak, zapakowali ich do pociągu [do Pruszkowa].
- Którędy ojciec szedł, Wolską?
Wolską, Chłodną. Głównie Wolska do kościoła [Świętego Wojciecha]. Tam ich skoszarowano niejako, później wypuszczano ich i z powrotem na noc, do roboty. I byli pilnowani. Oczywiście bez żadnego jedzenia, woda tylko była do popicia. I 13 sierpnia w transport i do obozu pruszkowskiego.
Tutaj rozpoznała ojca w Pruszkowie pani Jadwiga Kowalik (rodzina, jak wspominałem, zaprzyjaźniona). Była pielęgniarką z zawodu, próbowała ojca wyciągnąć. Nie udało się. Ojciec był zarośnięty przez te trzy dni. Nie ogolił się, nie było jakichś tam warunków, i rozpoznał tam jakiś strażnik. I nawet miała z tego powodu nieprzyjemności pani Jadwiga, bo ona miała przepustkę, że może wchodzić i wychodzić jako ta pielęgniarka. Trzysta było podobno takich pielęgniarek zatrudnionych w tym okresie w obozie z miejscowych kobiet, które chciały tam pomagać. No i w każdym razie nie udało się ojca uratować. Trzynastego sierpnia zapakowali ojca do wagonu towarowego i ojciec stał przy samym tym wyjściu. Drzwi były pootwierane, była tylko deska zabezpieczająca i tak jechał w ciągu dnia. Pociąg dojeżdża do Skierniewic tego samego dnia, 13 sierpnia. I co się dzieje na dworcu w Skierniewicach? Miejscowa organizacja akowska organizuje pomoc dla tych uciekinierów warszawskich, tych transportowców wiezionych, tych byłych mieszkańców Warszawy. Rozdają wodę, rozdają chleb. Jeden z tych będących na peronie mieszkańców Skierniewic pociągnął ojca za rękę i nałożył ojcu, widząc, że jest nieogolony i brudny, zarzucił pusty kosz po chlebie. I mówi: „Chodź tutaj. Masz bilet, że jesteś z Pućwy”. Pućwa to było następna stacja kolejowa za Skierniewicami, prawie koniec Guberni Generalnej. „W razie czego to mów, że jesteś z Pućwy”. Czyli to była zorganizowana akcja. Pustym koszem po chlebie zasłonił tą nieogoloną, brudną twarz ojcu, żeby go nie rozpoznali. I w ten sposób [ojciec] przyszedł nawet kontrolę z tym koszem i udało się go wyciągnąć. A o czym to świadczy? Że było zorganizowane. I ten pan, który nałożył ojcu ten kosz, mówi: „Teraz tam pan, teraz tam idź – chyba powiedział mu po imieniu – idź za mną”. Już po wyjściu z peronu ojciec idzie za nim, do mieszkania doszedł. Tam było czyszczenie, golenie, pranie i wieczorem z powrotem do piwnicy, bo po każdych transportach były w Skierniewicach naloty na mieszkania, czy się gdzieś nie ukrywa [uciekinier z transportu].
Szukanie, czy się nie ukrywa gdzieś [uciekinier] z tego transportu. Więc mówi: „Proszę pana, pan będzie spał w piwnicy”. Parę dni tam ojciec przesiedział w tym mieszkaniu. Ten pan się przedstawił, że jest uciekinierem z Poznania i tutaj jest konspiracja. Chodziło o to, żeby jak najwięcej ludzi powyciągać, w ten sposób to organizując dalej. I mam dokument, który on załatwił ojcu, że był zameldowany w Skierniewicach przed Powstaniem, że miał legitymację, że [zameldowany] już przed Powstaniem, że nie ma nic wspólnego z Powstaniem. Tak działała organizacja. Mam ten dokument i go chcę później pokazać.
Czternastego czy 15 sierpnia, jak mówię, siedzę w ogrodzie, patrzę, że ojciec idzie. No i właśnie mówię to, co już wspomniałem, przywitanie ojca z synem. I znowu opowieści, to co w tej chwili powiedziałem, może z większymi szczegółami wówczas to opowiadał. I zaczęła się znowu „noc okupacyjna” po Powstaniu u dziadków. Coraz więcej uciekinierów, coraz więcej nieznanych ludzi. Każdy dom był gościnny, nie odmówiło się nikomu, kto chciał i mógł... W Tworkach [był szpital dla rannych warszawiaków].
- Czy zapamiętał pan kogoś charakterystycznego spośród tych uciekinierów?
Pamiętam. Pamiętam, że były takie historie, że przed każdym rankiem to mężczyźni uciekali, bo Niemcy łapali z tak zwaną kenkartą i co dzień były w Piastowie łapanki. Grupa mężczyzn z Warszawy... Bo mieszkał tam jeszcze na stałe mój wujek, który był ze stałym meldunkiem, [ale] bał się. Mimo że ojciec miał dokument załatwiony przez tego poznaniaka, że przed Powstaniem [mieszkał w Skierniewicach], ale Niemcom nie wierzył. I razem z tymi mężczyznami ja też czasami chodziłem – chodziliśmy do lasu, do Pęcic i tam siedzieliśmy aż do wieczora. [Z nami był mój brat cioteczny Andrzej Tajerkant ranny w obronie katedry Świętego Jana. Był Powstańcem].
- Znaczy do rana czy do wieczora?
[Tak], do wieczora.
- Bo to w dzień była panika?
W dzień. W dzień chodzili po domach i jak złapali nieszczęśnika, no to go od razu tam gdzieś wywieźli, prawda. I wieczorem dopiero się rodziny schodziły. I tak było prawie codziennie. Im bliżej było końca roku, tym te łapanki były coraz częściej.
- Do końca roku, czyli przez kilka miesięcy?
Tak, trzy miesiące. To był […] październik, listopad, grudzień. Do końca czterdziestego czwartego roku. Zaczęła się sytuacja robić coraz bardziej nieprzyjemna, taka groźna, bo coraz więcej było rodziny u babci i zaczął być głód. Piekło się chleb na nafcie, obierki zaczęło [jeść]. W jakiś sposób zaczęliśmy pomagać tej babci, żeby nie być dla nich ciężarem, więc pamiętam, ja handlowałem bimbrem. Ponieważ w Ursusie mieszkaliśmy prawie siedem lat, ojciec miał tam swoich znajomych, poszedł tam i znalazł wśród znajomych producenta bimbru, który był w czasie okupacji bardzo modny, [to znaczy] produkcja bimbru. I ja jako ten najstarszy dostałem polecenie, że muszę ten bimber przywozić, tu w [Piastowie] u babci na strychu przelewać, robić wódkę i go sprzedawać, żeby się utrzymać.
- Jak pan ten bimber sprzedawał?
Dostałem alkoholomierz od aptekarza, bo on był też zainteresowany, żeby mu przynosić spirytus do produkcji leków. Wiedział też, że to był bimber, ale innego wyjścia nie miał. Kupował ode mnie bimber, wiedział o tym. Dostałem od niego alkoholomierz i tam u babci w Piastowie na górze rozcieńczałem ten spirytus przyniesiony z Ursusa od producenta. Pamiętam, że w nocy chodziłem, jako […] czternastoletni chłopak, piętnastoletni prawie, bo to była wyprawa…
- Sam pan chodził, czy jeszcze ktoś z panem chodził?
Nie. Sam chodziłem, sam chodziłem. Brat młodszy zajmował się sprzedażą prasy. Siedział w domu, nie chcieli go puścić ze mną. A ja chodziłem sam. Mama handlowała na bazarze, ojciec handlował na bazarze, a ja nocą chodziłem po porcję tego bimbru. I to było dziesięć, piętnaście litrów, spory ładunek [w plecaku].
- Jaka odległość była od Ursusa do Piastowa?
Pięć, sześć kilometrów.
- Szedł pan drogą czy lasem, jak tam to było?
Przez pola. Babcia mieszkała w Piastowie, Sienkiewicza 85. Ja [szedłem] przez pola, ulica Regulska i aż do torów kolejowych. I najtrudniejsze właśnie dla mnie przejście to było przez te tory, dlatego że tory były strzeżone przez patrole niemieckie, które chodziły z psami.
Gdybym trafił na taki patrol, no to koniec z moim spirytusem i ze mną. Więc siedziałem, dotąd aż się upewniłem, że patrol taki jest daleko. Bo oni chodzili, było ich widać, słychać. Rozmawiali ze sobą, chodzili we dwóch, we trzech. Musiałem odczekać dość daleko tam od torów, bo psy też mogły mnie wytropić, jak ten parol przeszedł. Jak przeszedł, to ja przeskakiwałem.
- Ile był pan w stanie przynieść jednorazowo?
No mówię, dziesięć, dwanaście litrów, więc to był spory plecak spirytusu. I później cała robota była. Pomagali mnie wszyscy w tym babcinym domu, ojciec też mi pomagał i żeśmy robili wódkę. Oczywiście był stempel [zrobiony], biały lakier to był spirytus, niebieski lakier to był Generalen Gouvernement wódka, i aptekarz to wszystko kupował. Ale miałem wpadkę. Miałem wpadkę, że już wszystko kupił aptekarz, a mnie zostało, więc poszedłem do miejscowej restauracji. I tu głupotę zrobiłem. Bo ja wyjmuję tę resztkę spirytusu i w tym czasie wchodzą Niemcy. Zorientował się sprzedawca i szybko ten spirytus ode mnie wziął i mnie otworzył drzwi, żebym ja poszedł na zaplecze. Bo gdybym ja był naprzeciwko jego lady, to bym przepadł, to bym został chyba aresztowany natychmiast przez tych Niemców jako roznosiciel wódki. On mnie chyba uchronił w ten moment. Pociągnął mnie za rękę i na zaplecze mnie wpuścił i zabrał mi tą wódkę. A ja wyszedłem, zostawiłem tą wódkę i nie chciałem pieniędzy, [tylko] jak najprędzej stamtąd uciec. Tak się skończył mój handel tą wódką, bimbrem w Piastowie.
- Proszę pana, a jeszcze wracając do Powstania, ponieważ był pan siedem dni na Senatorskiej – czy mieliście kontakt z Powstańcami?
Oczywiście. Oczywiście, bardzo ważny kontakt. Pamiętam, to już było trzeciego dnia. Pierwsze dni Powstania był deszcz. Nie brało udziału wobec tego lotnictwo, był spokój. Trzeciego dnia, kiedy ten deszcz przestał padać, byliśmy z grupą chłopców w bramie przed tą już wybudowaną barykadą. Nie pamiętam, czy ona już była, czy nie. Tam staliśmy, obserwowaliśmy wieżę na Ratuszu, na placu Teatralnym, [która] była oflagowana polską flagą narodową i widzieliśmy Powstańców. I w tym momencie – to na całe życie też pamiętam – był strzał „tygrysa” z ulicy Wierzbowej w tą wieżę. Trafił. Prawdopodobnie zginęli na moich oczach, bo wieża zaczęła się palić i spadła ta cała kopuła z flagami na chodnik, więc prawie że na moich oczach. W ten sposób zauważyłem, że ta wieża z flagą spadła.
- Co pan jeszcze zapamiętał?
A jeszcze druga była historia, to było później. Nazywaliśmy ich w czasie okupacji „żółtkami”, byli w takim żółtych kombinezonach, czapka z daszkiem. Taki podobny ten rondel mieli, jak ja miałem ze szkoły Górskiego. Pamiętam, jak była szkoła Górskiego, mieliśmy takie francuskie czapeczki. Więc Niemcy też mieli takie czapeczki. Na żółto mieli mundury, tu swastyka na czerwonym tle, i oni pilnowali Ratusza, w czasie okupacji często tam chodzili. I pamiętam rozstrzeliwanie, że kobieta ich rozstrzeliwała. Obserwowaliśmy z bramy, jak kobieta z opaską, czyli była Powstańcem, podchodziła do każdego i ich rozwalała, a oni w szeregu stali przed bramą główną Ratusza. To widzieliśmy, to był 5 czy 6 sierpnia. O, takie mieliśmy kontakty z Powstańcami. A nie, jeszcze był kontakt jeden.
- Pan widział, że to była kobieta?
Kobieta, z całą pewnością to była kobieta, bo widzieliśmy czarne włosy, jak dzisiaj ją pamiętam. Żeśmy brawo bili, jak ich rozwalała. Piątego czy 6 sierpnia, pamiętam, przyszła grupa Powstańców z opaskami szybko na strych, na nasz strych. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. A oni przez okienko na strychu ostrzeliwali Bank Polski na Bielańskiej. Na Bielańskiej przez okienko na strychu naszego domu było widać Bank Polski na Bielańskiej. Niemcy byli zabarykadowali na balkonie, były worki z piaskiem i oni chcieli tych Niemców załatwić. Nie wiem, czy się udało, czy się nie udało, tego już nie pamiętam. W każdym razie był kontakt z tymi Powstańcami.
Tam żeśmy pomagali. Mój brat był młodszy, jeszcze niższy ode mnie. Wyróżnił się tym, że dozorca, który [jak] się okazało później, [był] w konspiracji, ujawnił się, znalazł grupę właśnie chłopców o niskim wzroście. Chodziło o to, żeby z wielkiego pieca centralnego ogrzewania, który był nieczynny w czasie okupacji, wyciągać broń. Trzeba było tam wejść. On tam właśnie wszedł. Wyszedł stamtąd cały czarny, ale wyciągnął broń i amunicję, który ten właśnie dozorca, pracując w konspiracji, tam chował. Dopiero się później wszystko okazało. Wszyscy mu tam gratulacje składaliśmy, bo nie wiedzieliśmy, że on jest naszym dozorcą, ale jest też w konspiracji. On tego nigdy o sobie nie mówił. To takie były kontakty z Powstańcami.
- Czy pamięta pan, czy na przykład kobiety, czyli pana mama, sąsiadki, pomagały Powstańcom, na przykład przygotowując bandaże, jakieś środki opatrunkowe?
Nie. Nie było żadnego punktu opatrunkowego na naszym terenie. Było co? Było polecenie, żeby przebijać mury w piwnicach, i stąd 4 czy 5 sierpnia ojciec brał w tym udział i ja. Żeśmy ten gruz wynosili na zewnątrz, były przejścia, wszyscy przechodzili. Było masę ludzi z Woli. Cała noc to nie było spanie, bo myśmy spali w piwnicach ze względu na ostrzał, na niebezpieczeństwo na piątym piętrze. Całe życie przeniosło się do piwnic. Ta fala uchodźców dzień i noc sunęła po piwnicach i wcale nie było żadnego spania, tylko były rozmowy na okrągło. Ale nie było żadnego punktu opatrunkowego, tylko były rozmowy z tymi ludźmi. Opowiadali okropne rzeczy, co się dzieje na Woli. I tutaj wówczas ojciec, pamiętam, żeby się upewnić, czy to jest prawda, zorganizował grupę mężczyzn. Mnie nie wziął do tej grupy, nie wziął. Nocą tymi właśnie kanałami między domami doszedł do placu Bankowego i tam przeskoczył na Elektoralną nawet. No i przyszedł stamtąd ze strasznymi wiadomościami, że Niemcy rozstrzeliwują wszystkich, od dzieci do starców. Nikogo nie biorą, domy palą, jest okropnie. Przyszedł z taką wiadomością, to powiało grozą na wszystkich mieszkańcach. Co dalej robić? Czy zostać na Senatorskiej, czy iść na Starówkę? Bo było takie powszechne hasło, że Starówka, grube mury, no to my tam ocalejemy. Ojciec zdecydował, że zostaniemy tu, i tak się stało. Ale grupa ludzi jednak poszła na Starówkę do tamtego kolejnego piekła.
- A jak było z żywnością przez te parę dni?
Z żywnością było coraz gorzej, no bo nie było zaopatrzenia. W naszym domu nie było sklepu spożywczego. Po prawej stronie był sklep Pluton z kawą, a po lewej jakieś usługi, pamiętam. Dzisiaj nie przypominam sobie, co on tam świadczył, jakie usługi. Podejrzewaliśmy, że to jest jakiś punkt konspiracyjny. A po prawej stronie [był] taki sklep sprzedaży z kawą, oczywiście tym erzacem, nie właściwą, tylko znowu ten erzac. I dlatego mówię, sklep Pluton, bo pożar się zaczęło od tego sklepu. Utkwiło mi w pamięci, że Niemcy puścili na moich oczach, jak stałem z matką i z młodszym bratem pod murem kościoła, to Niemiec ogień z tego miotacza puścił na ten Pluton. I ten Pluton, ta nazwa, pamiętam, w ogniu to mi się tak utrwaliło. Nie było punktu opatrunkowego u nas. A z żywnością było coraz trudniej.
- A czy była taka możliwość, czy ludność cywilna gotowała dla Powstańców, jakoś zasilała ich w żywność? No, sami nie mieliście...
Nie, nie było kuchni, nie była zorganizowana. Nie było. To króciutko było. Króciutko, tylko 7 sierpnia zleciał. Dzień i noc rozmowy, rozmowy, rozmowy. Nie mieliśmy specjalnie jakichś tam usług dla Powstańców. Przechodzili tylko, to było widać. Przechodzili, myli się na podwórku w ciągu dnia, oczywiście, przemieszczali się. Były rozmowy. Jeszcze taki moment, o którym zapomniałem. Brat młodszy za ten…
Jerzy. Nieżyjący mój […] młodszy brat, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, profesor prawa. Umarł kilka lat temu, w [2004] roku. Pamiętam, on dostał wyróżnienie za wydobywanie tej broni [z pieca centralnego ogrzewania domu przy Senatorskiej 24].
I był wielki niepokój, matki szczególnie, bo jego zabrali Powstańcy, jak zabierali tą wyciągniętą broń i wychodzili od nas z domu na tył, właśnie Bielańską. On poszedł z nimi, bo oni go wzięli ze sobą, i matka drżała, gdzie oni go wzięli i czy on wróci. A on wrócił zadowolony, że ma opaskę na ręku i legitymację, że jest Powstańcem.
- Ile brat miał lat? Ile był młodszy od pana?
Był z trzydziestego drugiego roku, cztery lata młodszy ode mnie. I pamiętam jak dzisiaj, że matka drżała, po co on tam poszedł. A ojciec mówił: „Przyjdzie, przyjdzie” – uspokajał ją. I przyszedł po paru godzinach, bo musiał przyjść [dopiero] wieczorem, jak ustał ostrzał, żeby było bezpiecznie. Wypuścili go stamtąd z legitymacją i z tą opaską na ręku, przyszedł dumny, że jest Powstańcem.
- Czy jeszcze coś pamięta pan z okresu Powstania, o czym pan nie wspomniał? Budowaliście barykadę. Czy przy tej barykadzie były jakieś walki?
Nie, nie było walk. Nie było walk do momentu, kiedy Niemcy weszli. Barykada była nienaruszona. Na naszych oczach Niemcy zapędzili grupę mieszkańców, już żeby tą barykadę rozbierać. Ale nie było żadnych walk. Były odgłosy walk. Głównie widzieliśmy tylko niepokój z tej Woli, co się dzieje. Bo przechodziły tłumy uchodźców piwnicami, u nas się zatrzymywali, myli się u nas, rozmawiali, częstowaliśmy tym, co było. Więc oni odpowiadali straszne rzeczy. I to taką grozą powiało dla nas wszystkich: „Co dalej robić?”.
- A jak pan sobie radził? Pan miał piętnaście lat, był młodym człowiekiem, a właściwie jeszcze dzieckiem. Czy pan odczuwał lęk, czy wręcz odwrotnie, czuł się taki…
Nie, nie. Później byłem taki jakiś odważniejszy, później nabrałem odwagi, że to jakieś jest nowe otoczenie, nowe zjawisko, że flagi wiszą, że możemy wyjść na ulicę.
Jakaś nadzieja była, że idzie coś nowego. Byliśmy jako młodzi chłopcy ciekawi, jak to się dalej rozwinie.
- Proszę pana, a teraz wróćmy do Piastowa. Jak potoczyły się dalsze losy rodziny? Jak wyglądał styczeń czterdziestego piątego roku?
Styczeń wyglądał… Jeszcze się cofnę troszeczkę sprzed styczniem. Im bliżej końca roku, tym sytuacja w okupowanym Piastowie była coraz bardziej niebezpieczna. Były codziennie łapanki, codziennie był niepokój. Ta budka, którą prowadzili rodzice na tym bazarze, zlikwidowali. Zlikwidowali tą budkę ze względów bezpieczeństwa. Bazar prawie zanikł i życie zaczęło się koncentrować po domach. Rzadko gdzie kto wychodził, bo ciągle był niepokój, pamiętam. Pamiętam, taka historia, nie było czym palić oczywiście, to tam zaczęliśmy rozbierać u babci parkan, awantura nawet była.
Ale pamiętam taki moment, to było Boże Narodzenie... Tragiczne to było Boże Narodzenie. Ojciec, jak zwykle pesymista, ciągle widział to w czarnych kolorach i mówi, że jednak będzie jakaś zmiana. Będzie jakaś zmiana, że musi być, dlatego że przecież przed Powstaniem front stał nad Wisłą. Co się dzieje z tym frontem? Co robią Sowieci? Nie mieliśmy przecież żadnych wiadomości. Prasy nie było, meldunków żadnych nie było, więc tych informacji, co się dzieje, był bardzo dotkliwy. Było pytanie: „No skoro widzieliśmy te błyski przed Powstaniem, no to tam musiała stać potężna armia. I co dalej będzie?”. Musiało się coś stać. I stało się. Stało się, ale dopiero 15 stycznia. Błysk w Pruszkowie – Niemcy wysadzili w powietrze elektrownię, zgasło wszędzie światło. I to był sygnał, że zaczęło się coś dziać. To był sygnał dla nas wszystkich, że nareszcie ruszył się właśnie ten front sowiecki. I to było 15 stycznia czterdziestego piątego roku. Siedemnastego stycznia niepokój jest coraz większy. Ojciec mówi: „Idziemy rano – do mnie – ubieraj się. Bierzemy kanapki i idziemy do Ursusa. Tam mamy przyjaciół, mieszkaliśmy siedem lat, ja się dowiem, co się dzieje. Może tam będzie coś więcej wiadomo”. I skoro świt wyszliśmy z ojcem. Jakieś kanapki matka [przygotowała].
Siedemnastego stycznia rano czterdziestego piątego roku. Idziemy, w Ursusie nic nie wiedzą. Mówią tylko, że fabrykę Ursus też wysadzili w powietrze. Tu jeszcze wspomnę, że w fabryce Ursus w okresie po zakończeniu Powstania a przed tak zwanym wyzwoleniem, czyli przez cztery miesiące, ponad trzysta osób pracowało w halach Ursusa do segregacji tego, co ukradziono. Niemcy zniszczyli Warszawę nie w czasie Powstania, tylko po Powstaniu. Bo chodziły komanda w dzień od rana do wieczora i który dom jeszcze ocalał, to go [burzono]. Ale przed spaleniem, przed zburzeniem okradali i wszystko to, co było w domu, wywożono do Ursusa. W Ursusie pracowało trzysta osób, znajomych ojca, którzy byli zatrudnieni w segregacji. Futro męskie, futro damskie, naczynie męskie, naczynie damskie, pianino, meble – to wszystko szło w transporty niemieckie i dzień w dzień to wywożono do Reichu. Taka była kradzież okupanta. Pracowało trzysta osób, stoły były porozkładane w tych dużych halach, gdzie produkowano sprzęt, i kobiety głównie, z Ursusa, pracowały przez te cztery miesiące. Przewalało się mnóstwo tego wszystkiego, ukradzione od warszawiaków. I dochodzimy do Ursusa, mówią, że nic nie wiadomo, idziemy dalej. Taka droga była, pamiętam, kostka bazaltowa, most kolejowy [pomiędzy] Ursusem do Błonia, tam była stacja kolejowa, idziemy dalej. I w pewnym momencie już coraz większa grupa idzie warszawiaków, nie tylko my. Za nami i przed nami...
- Wszyscy idą w kierunku Warszawy?
W kierunku Warszawy lecą, bo się nic nie dzieje, to każdy leci. W pewnym momencie słyszymy szum okropny. Myśleliśmy, że to czołgi. Ale w pewnym momencie widzimy, że to nie czołgi, tylko idą nasi, żołnierze w polskich mundurach, i ciągną na sznurkach, na drutach – jaszczyki oni to nazywali – blaszane takie pudła do amunicji. I to stwarzało taki szum po tym granicie. Myśmy myśleli, że to gąsienice. Nie było się gdzie chować, bo to była zima, mróz, śnieg i byliśmy przecież wszędzie jak na widelcu. Ale patrzymy, idziemy, a to są polscy żołnierze, zmęczeni. Ruszył się ten front. No wiec pytamy się, pierwsza wymiana [zdań] z polskim żołnierzem: „Czy Warszawa wolna?”. – „Tak – mówią – wolna, możecie iść”. Jak możemy iść, to idziemy dalej i dochodzimy do [ulicy] Bema. Była godzina dziesiąta, jedenasta rano już. Dochodzimy do Bema i w tym momencie... Ulica Bema, jest do dzisiaj tor kolejowy nad ulicą i były trzy wjazdy. Zaminowane były dwa pobocza, a środek był wolny, więc wszyscy [szli] środkiem, nie wiedząc o tym. Ale z powrotem już jechał polski szabrownik. Tak byśmy go nazywali, bo miał wóz dwukonny naładowany meblami. Jechał właśnie poboczem i wjechał na minę. I na naszych oczach ta mina wybuchła. Rżenie tych koni, te meble wszystkie w rozsypce, właściciele, dwóch ich było, zabici. Nikt się nie zatrzymał z nas, żeby pomagać. Każdy leciał dalej zobaczyć, co jest u nas. A to są szabrownicy, którzy już kradli, formalnie kradli. W tamtym okresie kto miał jakikolwiek pojazd, wóz na kółkach, wózek, to był standard bardzo potrzebny, bo nie było jak przewieźć. Tak że tak żeśmy ich potraktowali. Dosyć, dosyć wrogo, że to byli szabrownicy, którzy już nas, warszawiaków, którzy tam wszystko straciliśmy, szabrują.
Koło południa byliśmy już na Senatorskiej. Jęk zawodu – wszystko spalone. Ojciec wskoczył po wypalonych, drewnianych schodkach do piwnicy, może tam coś... Wszystko wypalone. Co znalazł? Znalazł opaskę brata młodszego i legitymację, którą w ostatnim momencie jak Niemcy [wchodzili], wchodzili na teren podwórza, to schował w miejscowym szalecie za tym rezerwuarkiem wodnym, który ocalał. W domu przed wojną każdy dom miał taki miejski szalet i w tym szalecie ojciec wyskoczył i schował mu tą opaskę z tą legitymacją i to ocalało. To był jedyny ocalały przedmiot z naszego mieszkania na Senatorskiej. Schował to oczywiście. Ale to była godzina już popołudniowa, to była czwarta może... Nie, zmierzchu jeszcze nie było. Ojciec pyta się mnie, co robimy. Czy idziemy na Mokotów, właśnie do mojej chrzestnej matki, u której mieszkaliśmy w czasie okupacji, czy wracamy z powrotem do Piastowa. No co robić? Ojciec mówi: „Idziemy do Ireny na Orkana [15], na Mokotów”. I przechodziliśmy przez aleję Szucha, bo ojciec chciał jeszcze zobaczyć, jak wygląda dom na Koszykowej, spalony w czterdziestym trzecim roku. Bo tam w piwnicach wiedział, że piwnice były ocalałe. Bo na parterze tego domu był słynny sklep kolonialny Bracia Pakulscy i oni tam mieli żywność, więc ojciec podejrzewał, że może tam coś ocalało. Więc jeszcze po drodze wstąpiliśmy na Koszykową 43. Nic nie było. Piwnice wypalone, dokładnie wszystko spalone, nie było co zbierać. Idziemy dalej.
Dochodzimy do alei Szucha. Aleja Szucha wyglądała tak, jakby nie było w ogóle Powstania. Domy, mieszkania, wszystko ocalało. Tam było gestapo w [czasie] całej okupacji. Ale mnóstwo szabrowników, roje. Nie wiadomo, skąd się wzięło. Piękne kanapy skórzane były powycinane skóry przez tych naszych szabrowników nożem, czymś, co mieli, bo widzieliśmy wystające te rozmaite tapicerskie sprężyny. Skóry, chodziło im o skórę. Przecież nie zrobił tego uciekający Niemiec, bo na stole zauważyliśmy rzecz znamienną, że stały niewypite herbata, wódka, jedzenie. To znaczy że nagle gestapowcy opuszczali te siedziby, to musiał być jakiś rozkaz natychmiastowy. Na podłogach było pełno porozrzucanych granatów. Szczególnie te granaty jajkowe pamiętam, popękane takie. Ojciec mówił: „Uważaj, nie kopnij, bo wylecimy w powietrze”. Więc uważałem na to. Cukierki złapałem, głupi. Zamian złapać coś ciekawszego, to ja złapałem cukierki. Idziemy dalej. Dlaczego ojciec chciał na tą aleję Szucha?
To już był wieczór, dużo. Mówię, że to było zawsze pełno ludzi. Nie wiadomo skąd się wszyscy się wzięli. Ale to byli głównie szabrownicy. Łapali, co się dało. W mieszkaniu przy alei Szucha 16 mieszkał pan Władysław Rayzacher przed wojną. Miał mieszkanie, które w czasie okupacji Niemcy zajęli. Miał piękne mieszkanie na parterze, aleja Szucha 16. Ojciec chciał zobaczyć, czy Władka mieszkanie ocalało. Dlatego tak ciągnął po drodze na ten Mokotów, żeby zahaczyć jeszcze o aleję Szucha. Dochodzimy do szkoły, aleja Szucha 9, w której ja chodziłem w czasie okupacji. I co ja widzę, i ojciec? Żołnierze polscy, kuchnia polowa, gotują kawę. I mówimy, że to była moja szkoła, No to żołnierze zapraszają: „No to siedźcie, gdzie teraz pójdziecie z powrotem do Piastowa w nocy? Przenocujcie z nami”. I pierwszą noc z 17 na 18 stycznia żeśmy nocowali wspólnie z żołnierzami polskimi armii Berlinga w szkole, do której chodziłem, aleja Szucha 9. Jaka to była noc? To była noc przy kawie, żadne spanie. Myśmy opowiadali o Powstaniu, a oni jak wyszli z łagrów, skąd się znaleźli w tej armii Berlinga. I była interesująca wymiana historycznych zdarzeń. Oni i my. Oni rano poszli na Berlin, a my rano z powrotem. Zrezygnowaliśmy z tego pójścia do ciotki i z powrotem do Piastowa w nocy, w dzień znaczy poszliśmy. Ale ta noc do dziś mi utkwiła, bo to byli rzeczywiście ludzie, którzy opowiadali z przejęciem. Tak jak ja dzisiaj opowiadam te swoje wrażenia z Powstania, to opowiadali, co się działo w łagrach. Że dla nich wyjście do wojska to było wybawienie, dlatego że jak poszedł do wojska, to ocalał. Gdyby nie poszedł do wojska, to by tam został. Taka była wymiana międzypokoleniowa, powiedziałbym, ludzi. A oni łaknęli, żeby powiedzieć, dlaczego wybuchło Powstanie, jak to było, i tak ta noc nam zleciała.
I wróciliśmy do Piastowa z powrotem. Znowu opowiadanie wszystkiego, co było, czy walki były. Żadnych walk nie było po Powstaniu. Propaganda w PRL-u głosiła, że były zacięte walki o Warszawę. Bzdura oczywista. Chodziliśmy po Warszawie, po Marszałkowskiej, całą przyszliśmy, Śródmieście. Nie słyszeliśmy żadnych walk. Nie było jeszcze napisów: „nie ma min”. To było bardzo znamienne. Bo Niemcy, jak się później dowiadywaliśmy... Bo chodziliśmy codziennie, później były wędrówki…
Codziennie z ojcem chodziliśmy z Piastowa do Warszawy, codziennie, głównie na Mokotów do ciotki. Nie było jeszcze napisów. Napisy się pojawiały gdzieś dopiero na początku lutego, że min nie ma. A Niemcy robili to z premedytacją. Robili podłączanie drutów do kupy węgla, bo wiedzieli, że węgiel będzie potrzebny w czasie zimy, do klamek. Mieszkanie jakieś ocalało, brało się za klamkę i się wylatywało w powietrze. Dużo ludzi zginęło, dużo ludzi. Słyszeliśmy, że bardzo dużo warszawiaków przez ten podstępny los, jaki nam zgotował jeszcze na odchodne okupant, straciło życie po prostu. Szczególnie był niebezpieczny ten węgiel właśnie, bo węgiel był bardzo cenny. Bo była dosyć mroźna noc, ta zima czterdziesty piąty. […]
- Czterdziesty czwarty, czterdziesty, piąty.
Czterdziesty czwarty, czterdziesty piąty, tak. I ojciec w końcu podjął decyzję, że trzeba skończyć z tymi wędrówkami, bo to było dosyć uciążliwe. Wzięliśmy ostatni wózek, jaki miała babka, taki dwukołowy z dyszlem, zapakowaliśmy cały swój majątek na ten wózek, pożegnaliśmy się. A jeszcze w międzyczasie nie powiedziałem, że któregoś dnia, to już była późna jesień, przywieźli na noszach dziadka.
- Późna jesień czterdziestego…
Późna jesień, czterdziesty czwarty rok. Późna jesień, przyjeżdża ekipa, przywożą nam na noszach dziadka z Milanówka, z tego szpitala, który był ewakuowany. Dziadek był już w ciężkim stanie wówczas. Leżał właściwie, miał tutaj tą rurkę, pokarm cały szedł przez rurkę, nie przyjmował pokarmów. Był starszym człowiekiem, już schorowanym. No i zmarł.
Ekipa z Milanówka. Ekipa z Milanówka.
To musiał być Czerwony Krzyż albo RGO, już nie pamiętam. Była taka organizacja, Rada Główna Opiekuńcza, która rozdawała uchodźcom żywność. Bardzo aktywnie zresztą działali. I oni albo Czerwony Krzyż, już nie pamiętam, kto tego dziadka przywiózł. To było zaskoczenie, bo przywieźli chorego, już nie pamiętam, karawanem czy jakąś furą, nie pamiętam. Na pewno nie samochodem. To jakiś transport konny był, bo on musiał podać adres Sienkiewicza 85, że tam ma żonę, tam mieszkał i go przywieźli. No i krótko po tym jak go przywieźli, umarł. Był pogrzeb. I tu była bardzo interesująca sprawa. To był pogrzeb w czasie łapanek. Przyjechał karawan z trumną, babcia ubrała męża, było pożegnanie przy świecach, wyprowadzenie z tej posesji, karawan zaprzężony w dwa konie i najbliżsi, początkowo. Ale im dalej szliśmy przez Piastów, aż na Gołąbki, bo cmentarz był w Gołąbkach, to dosyć daleko, kilka kilometrów – coraz więcej ludzi. O co chodziło? Chodziło o to, że w tym czasie Niemcy robili łapankę w Piastowie. I mężczyźni dołączali się do naszego konduktu żałobnego, a Niemcy nam salutowali. Mało tego, przepychanka była przy samej trumnie, bo to było najbardziej bezpieczne miejsce. To było dosyć śmieszne, ale [też] tragiczne, bo zaczęli wypychać babcię starą, ojca, matkę moją. Bo on się pakował, bo uważał, że tu jest najbezpieczniej, że on jest członkiem rodziny. I z tym tłumem żeśmy doszli do cmentarza. Tłum się oczywiście rozpierzchł po cmentarzu, pochowaliśmy dziadka i później prawie w nocy, wieczorem, bezpiecznie żeśmy wrócili do domu. Ale to było takie charakterystyczne, że ojciec mówi: „Zobacz, ile ludzi jest? Co, to znajomi?”. Jacy znajomi? To wszystko przygodni ludzie, głównie mężczyźni. Szliśmy w tym kondukcie żałobnym.
No i któregoś stycznia (nie pamiętam, który to był styczeń, to musiał być już koniec stycznia) ojciec podjął decyzję, czterdziesty piąty rok, zima, mróz, że ładujemy swój majątek na ten wózek, idziemy. I tak jak kolejka EKD biegła, tak myśmy ten wózek ciągnęli przy tych torach. I dociągnęliśmy go do Puławskiej 101. To jest dom, który do dzisiaj stoi naprzeciwko parku Dreszera, dom pana Malinowskiego, byłego wiceprezydenta Warszawy, z roku tysiąc dziewięćset chyba trzydziestego drugiego. Stał jako jedyny. Naokoło wszystkie domy były popalone albo zburzone. Dlaczego ojciec się tam zatrzymał? A dlatego, że w czterdziestym pierwszym roku, jak dostał pieniążki od tego folksdojcza Gano, to kupił to mieszkanie spalone na Koszykowej 43 i kupił plac budowlany aleja Na Skarpie, który właśnie był zlokalizowany za tym domem [na Puławskiej]. Ten plac [miał] prawie tysiąc metrów. Według wizji prezydenta Starzyńskiego to miała być piękna przed wojną aleja Na Skarpie. Wzdłuż skarpy wiślanej z takim pięknym przejściem przez ulicę Dolną, przez ulicę Tamki. To miała być spacerowa aleja. Sam plac był bardzo atrakcyjny. I ojciec, kupując ten plac, wiedział o tym, że kiedyś, może jak dożyje, to tam się będzie budował. I dlatego pamiętam ten dzień z tym wózkiem, tam się zatrzymał. Myśmy się później dowiedzieli, bo początkowo nie wiedziałem, dlaczego akurat tam. Później nam powiedział, że plac mamy tam za murem tego domu. Może pozwolą się budować. Dom był całkowicie zaniedbany, dlatego że Niemcy tam konie trzymali na parterze. Były te nieporządki po koniach, mama to czyściła wszystko, zima, mróz. Trzeba było uruchomić jakieś ogrzewanie.
- A innych mieszkańców tam nie było?
Nie było. Natychmiast żeśmy zaczęli zabezpieczać ten dom, bo była walka o każde wolne mieszkanie. Już to się działo na naszych oczach. Przychodzili, to była walka. Ojciec musiał pilnować tego, bo na siłę wchodzili. Napisy wszędzie były. Pisał kredą czy farbą: „Dom jest właściciela”, „Właściciel jest i mieszka”. Pozabijaliśmy wszystkie okna, drzwi i tylko jedyne wejście było, pamiętam, od podwórka, bo od ulicy ojciec zabił. I po paru dniach, to był początek lutego czterdziestego piątego roku, przychodzi pan Malinowski, właściciel tego domu, i dziękuje ojcu, że ojciec zabezpieczył ten dom. A ojciec mówi: „Proszę pana, ja tylko gościnnie tu jestem u pana, bo jest okres tak zwanego wyzwolenia, może pozwolą mi się budować. Z tyłu mam za panem plac”. O czym Malinowski oczywiście nie wiedział. No i panowie się porozumieli, że ojciec tam będzie mieszkał oczywiście. Tylko bardzo prosił, żeby nie doprowadzać do ruiny jedynego ocalałego domu, bo był wewnątrz bardzo elegancko wykończony. Prosił ojca, żeby to w miarę możliwości utrzymać. I tak się stało. Tak jak mogliśmy, tak ten dom pilnowaliśmy.
I w tym domu, na dole tam... To był czterdziesty piąty rok. Chodziliśmy z bratem po wodę, bo wody nie było nigdzie, w kubłach nosiliśmy wodę od pałacyku, w którym dzisiaj pani ma (jak ona się nazywa, już zapomniałem) produkcję kosmetyków, znana Polka, biznesmen. Gdzieś tam była jedyna studnia w pobliżu i tam tą wodę żeśmy przynosili w kubłach. Jeszcze ojciec takie krzyżaki zrobił, żeby się woda nie wylewa z kubłów noszonych, to te krzyżaki nam porobił. Nigdzie nie pracował, nie było pracy. Ojciec się zajął właściwie niczym. Ciągle myślał, że jednak pozwolą budować. [Myślał o produkcji Gumki Myszki]. Na ulicy Belgijskiej była powstała ta miejscowa Rada Narodowa gminy Mokotów i tam najczęściej chodził, prosił, żebrał prawie, bo to był plac budowlany. Okazuje się, że fatalnie trafił, że w październiku czterdziestego piątego roku wyszedł tak zwany dekret Bieruta, nieszczęsny dla wszystkich warszawiaków, którzy cokolwiek mieli. Wszystkie działki budowlane i nie budowlane zostały przejęte tym dekretem Bieruta w czterdziestym piątym roku w październiku na własność bez zgody [właścicieli].
Na własność państwa, bez zgody na budowę. Oczywiście był punkt szósty tego dekretu, że odszkodowanie kiedyś tam będzie w przyszłości albo będzie nawet działka zamienna. Okazało się do dzisiaj, a to jest już prawie siedemdziesiąt lat, że to były tylko obiecanki, gruszki na wierzbie. Do dzisiaj plac [budowlany] jest zamieniony na park […] i do dzisiaj nic z tego placu nie mam jako spadkobierca. Nie pozwolili się budować. Ponieważ się nie pozwolili ojcu budować, tam coraz ciężej było budować, pan Malinowski chciał tam też zamieszkać, przeprowadziliśmy się znowu do nieruchomości cioci, tej mojej chrzestnej, na Orkana 15. Tam użyczyła nam mieszkanie dwupokojowe, zwolnione przez lokatora, poznaniaka, który wyjechał do swojego miasta. I tam mieliśmy te lokum przez ten okres od czterdziestego piątego roku do czterdziestego siódmego, dwa lata. A jednocześnie ojciec razem z panem Władysławem Rayzacherem reaktywowali działalność fabryki Guma Myszka.
Ja wówczas chodziłem do szkoły na Hożej 88. Tam były dwie szkoły. Jedna szkoła to była tak zwana... Trzeba było robić małą maturę, bo mieliśmy trochę zaległości w nauce, więc trzeba było zrobić tą maturę, a później było trzyletnie technikum samochodowe, mechaniczne, dentystyczne. Cały zbiór tam był tych technikum. Szybko skończyliśmy liceum, te studia [trzyletnie, studia wyższe na Politechnice i SGPiS]. […] I rzecz znamienna, tutaj trzeba było powiedzieć moją historię. W okresie Bożego Narodzenia, jak to zwykle bywa, wyjeżdżało się gdzieś na wakacje. Jakie to były wakacje zimowe? A było takie, że matka chrzestna moja, była wówczas w tak zwanym w zarządzie meldunkowym grupy nieruchomości, a na Ziemiach Odzyskanych załatwili sobie dom wypoczynkowy pod tą samą nazwą, nazwali go „Meldunkowiec”. I dla młodzieży w okresie Bożego Narodzenia załatwiła, dla naszej grupy, siedmiu nas było, wyjazd na wakacje zimowe. I w tej grupie to byłem ja, był Andrzej Rayzacher, mój rówieśnik, mój brat cioteczny Zbyszek i był Wiesław Górnicki. Dlaczego o tym mówię? Bo to była dosyć znana później postać, ale powiem, dlaczego był z nami. Załapał się, bo był uczniem w tej samej szkole jak ja. Robiliśmy tą małą maturę. Później żeśmy się rozeszli. Ja poszedłem do tego technikum, a on zaczął studiować dziennikarstwo. I dotarliśmy do Kamiennej [Góry], taka była miejscowość koło Szklarskiej Poręby. W Kamiennej [Górze] spotkaliśmy starszego pana, emeryta, który nam się bacznie przyglądał w okresie, kiedy przychodziliśmy tam wspólnie na posiłki. I tak patrzył po nas, nie chciał z nami rozmawiać, ale po paru dniach mówi: „Słuchajcie, ja chciałbym z jednym z was porozmawiać”. Mówimy: „Proszę bardzo”. Upatrzył sobie Wiesława Górnickiego. A było nas siedmiu i zaprasza nas wszystkich i jego też. I słuchajcie: „Ja, ponieważ jest taki okres, że się szuka, co się właściwie z tym Hitlerem stało, czy on żyje, czy nie żyje, uciekł, nie uciekł. Ja mam takie zdolności, że tutaj tego kolegę uśpię i zobaczymy, co on będzie mówił na temat Hitlera”. My, chłopcy, w ogóle nie wiedzieliśmy, o co chodzi, zaczęliśmy się uśmiechać. A on powiedział: „Bardzo was proszę, że się możecie uśmiechać, ale po seansie. W czasie seansu proszę was o spokój, bo mogę mieć kłopoty, żeby obudzić tego waszego kolegę”. No i uciszył nas wszystkich. Wziął tego Górnickiego, posadził przy stole. Wiesiek zamyka oczy, wtedy robi jakieś takie ruchy przed nim – Wiesiek śpi. No i zaczyna tam coś ględzić. To tu, to tam. Postawił mu globus. Wiesiek kręci tym globusem, mówi: „Tu, tu, tu”. Mówi: „Przeciwnicy mojego sposobu, nie pozwalają mi dojść do tego, gdzie ten Hitler jest”. Ja mówię: „Dobrze, idziemy, bo późna noc, już trzeba spać”. A on mówi: „Muszę go obudzić jeszcze”. No, obudził tego Wieśka Górnickiego. Wiesiek Górnicki zaczął chodzić codziennie na te seanse. Ale skutek był taki, że my chodziliśmy na narty, a on spał, był taki wykończony. W końcu się zbuntował i mówi: „Ja tu przyjechałem z wami, chciałem być na tych nartach, a ten ze mnie tutaj robi człowieka, który ledwo nogą włóczy”. I przestał chodzić, zbuntował się. A myśmy go namawiali: „Chodź, bo coś nowego sę dowiemy”. I przez te parę dni, tam tydzień chyba byliśmy, tego Górnickiego właśnie znowu zaciągnął do tych seansów spirytystycznych. Chłopak nie grał w ogóle na pianinie – [w trakcie seansu] koncertowo grał. Uśpił go, grał koncertowo. Oczy miał zamknięte, rękoma machał po palcach, jakieś takie melodie skoczne wygrywał.
- A proszę powiedzieć, czy wiadome było nazwisko tego pana, który się zajmował tą hipnozą?
Nie. Nigdy nam tego nazwiska nie ujawnił. Może ujawnił, ale ja już sobie nie przypominam. Nie przypominam sobie tego nazwiska, nie przypominam sobie. I tak się skończyło z tym Górnickim, bo później żeśmy się rozeszli. Ale pamiętam go do dzisiaj. Później śledziłem jego polityczną karierę i później się już z nim nie spotykałem.
- A jak się potoczyły dalsze pana losy? Skończył pan szkołę...
Skończyłem szkołę, technikum. Po technikum pomagałem ojcu przy reaktywowaniu fabryki Guma Myszka. Pojechaliśmy na Leszno 140, wyciągaliśmy stare maszyny, popalone w czasie wojny, a później Powstania. Remontowaliśmy te maszyny i uruchomiliśmy produkcję Gumy Myszki już w czterdziestym szóstym roku, w lokalu wynajętym przy ulicy Obozowej 15. Firma się rozkręciła znakomicie. Głównym motorem był mój ojciec. Pan Władysław Rayzacher był dziesięć lat starszy od ojca, scedował na ojca. Wówczas już ojciec nie był buchalterem, ale był współwłaścicielem fabryki. Tak że się podzielił pół na pół udziałami i scedował właściwie całą działalność firmy na ojca, młodszego. A ja bardzo często ojcu pomagałem w tym uruchomieniu produkcji na Obozowej. I firma rozwija się, byliśmy na Targach Poznańskich, mieliśmy swoje składy konsygnacyjne w miastach wojewódzkich. No firma, że tak powiem, funkcjonowała coraz lepiej. W pięćdziesiątym roku, kiedy ja startowałem na politechnikę, to zakończyła się działalność firmy. Firmę zlikwidowano w sposób bardzo charakterystyczny, jak pokazano na niedawnym filmie granym w Warszawie „Układ zamknięty”. Czyli jak zlikwidowano? Poprzez działalność izb skarbowych. Poprzez nękanie podatkami, nękanie domiarami, zmuszano firmę do likwidacji. I ojciec miał trzy wyjścia do wyboru: albo firmę przekazać do sektora państwowego, albo do sektora spółdzielczego, albo do nowo tworzącego się tak zwanego INCO, które powstawało przy Pax-ie. To była fundacja, która wspomagała byłych właścicieli, nawet ich chroniła w pewnym sensie. No ale tak się stało nieszczęśliwie, że zdecydowali, żeby firmę przekazać w ten układ spółdzielczy. Na bazie Gumy Myszki powstała nowo tworząca się firma Spółdzielnia Pracy „Technochemia”. Ojciec z Rayzacherem pracowali jeszcze przez jakieś pół roku, później ich zwolniono i tak się skończyło.
A ja zacząłem studia na Politechnice Warszawskiej. Dlaczego? Dlatego skończyłem, bo rok przedtem pracowałem jako technik w fabryce Waryńskiego, zwanej jeszcze w tamtym czasie Parowóz. To była fabryka przedwojenna na ulicy Kolejowej 57, gdzie produkowano przed wojną parowozy, a po wojnie przemianowano na budowę koparek. Ale w tym okresie, kiedy ja byłem w czterdziestym dziewiąty roku, pracowałem tam jako technik. Dlaczego poszedłem? Dlatego żeby mieć mocniejsze papiery, ponieważ wiedziałem, jakie jest moje pochodzenie, nie miałem szans, żeby dostać się na politechnikę w tak prosty sposób, żeby zdać egzamin. Poza zdanym egzaminem trzeba było mieć tak zwane pochodzenie. A pochodzenia była wówczas trzy: chłop, robotnik i inteligent, [który] koniecznie musiał być pracujący, bo jak nie był pracujący, to się nie liczył. I ja wówczas nie miałem żadnych szans na te swoje wejście bezpośrednie po zdanym egzaminie. Ale utworzono nowy Wydział Komunikacyjny i doradzono mnie iść na ten wydział, bo było sto miejsc i stu kandydatów. I po ukończeniu tego technikum i po roku pracy u Waryńskiego zapisałem się na komunikację. I zdałem. Zdałem i zostałem przyjęty. Oczywiście po pierwszym semestrze opuściłem ten wydział. Miałem szczęście takie, że się w tym czasie łączył Wawelberg z politechniką i w prosty sposób poprosiłem o przeniesienie na Wydział Mechaniczno-Technologiczny na Narbutta, na ulubiony swój Wydział Mechaniczny. I dostałem się na politechnikę. W tym czasie, kiedy jednocześnie pomagałem ojcu przy likwidacji firmy, rozpocząłem studia. I to był rok pięćdziesiąty. W pięćdziesiątym czwarty roku kończę studia… Ale jeszcze tu wspomnę taki ważny moment, że jak zostałem zatrudniony z nakazem pracy… Po politechnice każdy dostawał nakaz pracy. Ja jako urodzony w Warszawie dostałem nakaz pracy oczywiście do Sulęcina. Takie były wówczas tendencje, że warszawiaka trzeba było wysłać, a przyjąć każdego, ale nie z Warszawy. Więc wysłano mnie do Sulęcina nad Odrą. No wiec dramat taki, co ja tam w tym Sulęcinie będę robił. Ojciec tu czyni też starania, ja też. I pomógł mi kadrowiec z fabryki, już wówczas Warszawskie Zakłady Budowy Maszyn Budowlanych, wówczas Waryński. Już nie był Parowóz, był Waryński. Ja idę do kadr, a tam jest pan Leonard Chyba. To jest ten pan, który był takim woźnym w Instytucie [Doskonalenia Zawodowego] przy ulicy Chmielnej 52, w okresie okupacji. Nie ma tego Instytutu oczywiście, tam stoi Pałac Kultury dzisiaj, ale on był w tym Instytucie [dozorcą i konspiratorem], [czego] nie wiedzieliśmy. I uprzedzał wszystkich na górze. Jak Niemcy wchodzili, to na górze książki kończyli, chowali. Ja się z nim później spotykam, a on awansował, [był członkiem PPR], kierownik kadr dużego zakładu. Jak mnie poznał, a ja jego, się przypomniałem, to natychmiast mi pomógł. I zatrudnił mnie oczywiście w Warszawie, a nie tam gdzieś do Sulęcina. To był taki szczęśliwy zbieg okoliczności, że ja nie wylądowałem w tym Sulęcinie, ale zatrzymałem się znowu na kolejne trzy lata z nakazem pracy tutaj, w tych Warszawskich Zakładach Budowy Maszyn Budowlanych. Koparki żeśmy budowali.
- Czy pan był represjonowany po wojnie? Chodzi mi o to, że był pan w czasie Powstania w Warszawie. Czy były jakieś konsekwencje tego pana pobytu w tym czasie w Warszawie w życiu późniejszym?
Nie było.
Nie było, nie miałem żadnych dolegliwości ze strony władz, jedyne, co miałem, to miałem kłopoty w awansie oczywiście, bo to odczuwałem do końca swojego pracy zawodowej. Bo miałem… Ojciec natomiast został aresztowany.
W pięćdziesiątym roku, kiedy zlikwidowano fabrykę, razem z panem Władysławem Rayzacherem byli aresztowani. Przypadkowo wpadli w sprawę, w której byli zaangażowani prezesi tej nowo powstałej spółdzielni „Technochemia”, która powstała na gruncie Gumy Myszki. Oni tam zostali aresztowani za jakieś tam przewinienia, a przy okazji ujawnili… Ujawniła się ta sprawa, jak powstała „Technochemia” na gruzach Gumy Myszki. Bo o tym nie mówiłem. Ona powstała w tych okolicznościach, kiedy Guma Myszka dostała nakaz płatniczy (domiar to się nazywało) w wysokości dwudziestu milionów. I wówczas jedynym zwolnieniem z płatności tego domiaru było oddanie całego majątku spółdzielni „Technochemia”. Ale panowie prezesi, którzy zostali później zatrudnieni z tak zwanego awansu społecznego, robili kłopoty. Bo przejęli cały majątek, przejęli surowce, przejęli znak fabryczny Guma Myszka, przejęli produkcję w toku. Doszli do wniosku, że jeżeli Pieńkosowi mamy płacić i Rayzacherowi za Myszkę, za znak fabryczny… Bo przedtem ja jako inicjator też spowodowałem, że wystąpiliśmy o zakaz, żeby oni przestali stemplować swoją gumę myszkę znakiem fabrycznym. Powołaliśmy się na urząd patentowy i zabroniliśmy stemplować gumy myszki znakiem Guma Myszka. „Stemplujcie sobie, czym chcecie”. Oni wykombinowali, że najlepiej będzie [stemplować] gołąbkiem Picassa, wówczas modnym znakiem, takim powszechnym, jak dzisiaj niektóre się faworyzuje, tak wówczas gołąbek Picassa był modny. Zaczęli stemplować. Okazuje się, że były masowe zwroty tego towaru. A ci próbowali tłumaczyć, że to jest ta sama technologia, ta sama gumka, tylko inna. Nie pomagało. To znaczy [obrazuje to], jakie znaczenie ma znak fabryczny. On ma swoją moc. Ludzie się przywiązują do znaku fabrycznego. On ma moc produkcyjną, ma wartość. I ja to wykorzystałem. Wówczas specjalizowałem się po części w tej sprawie i mogłem zakazać im to. I doszło do sprawy, że zaczęli z nami rozmawiać. Powiedzieli: „Ile chcecie za ten znak fabryczny, panowie prezesi?”. Dwa lata trwały negocjacje z tymi panami. Byli [rzecznicy] patentowi, byli prawnicy adwokaci dwóch stron. Był taki jeszcze moment charakterystyczny, że w tym momencie pojawił się adwokat, już nieżyjący pan Sowiński, który mówił: „Ja jeszcze będę próbował, żebyście nie zapłacili tego domiaru. Będę was ratował, bo jest idealna sytuacja, że jest dwóch braci zajmujących w PRL-u ważne stanowiska”. Minister Ditrich jeden, Tadeusz bodajże, był ministrem finansów, a drugi jego brat, już nie pamiętam jego imienia, miał znaną kancelaria adwokacką w Łodzi. Mówi: „Jedziemy do Łodzi i będziemy prosić brata, żeby obalił ten bezprawny domiar”. Ja pojechałem z ojcem. A pan Ditrich mówi: „Ja wam to na piśmie napiszę, że nie należy się ten podatek, bo oni bezprawnie korzystali z waszego znaku fabrycznego, z waszych urządzeń, zapasy towarowe nawet mieli, czyli wzięli produkcję w biegu. Zapłacili, ale się od tego podatek nie należy, nie żaden dochód, to jest zapłata za to, co było”. Nie pomogło nic. Takie były czasy. Był nakaz, żeby firmę prywatną zlikwidować. I wówczas panowie rzecznicy ustalili, że wartość tej firmy to jest 720 tysięcy złotych. To była bardzo duża kwota. To było, jak pamiętam, samochód warszawa, ta z tą poprzeczką na przedniej szybie, najstarsza warszawa kosztowała około 60 tysięcy, więc to była kupa pieniędzy. Ale trzech panów z „Technochemii” uznało, że trzeba Pieńkosowi wyciągnąć pieniądze – łapówki po pięćdziesiąt tysięcy, dla pana prezesa, dla pana technicznego i dla pana księgowego. Ojciec z Rayzacherem zrobili naradę: „No co robić?”. Ja byłem przy naradzie. Władek mówi: „No, jakie mamy wyjście?”. Starszy też chciał parę złotych, bo przecież na rencie byli obaj, zwolnieni z pracy. Powiedzieli: „Bierzemy to, co dają... Trzeba im dać”. Jak im dali, to tam gdzieś się to zapisało. Jak była ta sprawa główna przeciwko prezesom, wyszła ta sprawa, że dostali po pięćdziesiąt tysięcy od właścicieli Gumy Myszki. Oni dostali po osiem lat więzienia, a mój ojciec z panem Władysławem dostali po dwa lata w zawieszeniu. O, i to taki był koniec i […] fabryki Guma Myszka.
- Czy chciałby pan dzisiaj, po upływie tych lat, coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania? Pana refleksji dzisiaj o tym, co było 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku?
Powiem jedno, że się żywo dalej interesuje. Mam bogatą bibliotekę z okresu Powstania. Coraz ciekawsze rzeczy są teraz wydawane, po różnych zakazach w okresie PRL-u. Mało już jest tych moich przyjaciół, z którymi byłem, z którymi żyłem, którzy żyli ze mną w czasie Powstania. Już nie pamiętam tych ludzi albo się odsunęli, zmienili miejsca zamieszkania. Ja osobiście bardzo interesuję się literaturą z okresu Powstania i co się ukaże, to mam, to kupuję i to studiuję.
- A pana głębokie przeświadczenie dzisiaj, po latach, czy to Powstanie… Bo są przeciwnicy Powstania i są ci, którzy uważają, że to był moment, którego nie dało się już odsunąć, że to Powstanie musiało wybuchnąć, tyle narosło emocji i oczekiwań. Jak dzisiaj pan ocenia tę sytuację?
Te emocje tutaj, szczególnie w Warszawie…
- Ale był pan świadkiem tych nastrojów. W związku z tym to moje pytanie. Jak pan to odbierał?
To dzisiejsze?
- Dzisiaj, z perspektywy lat, jak pan patrzy na tamten okres, w którym pan żył?
Odbieram to w sposób taki, że było wiedzy. Brak wiedzy nie było, [ale] jest aktualnie tym, którzy twierdzą, że Powstanie było zbędne, że nie potrzebna była taka olbrzymia ilość ofiar, że otrzymaliśmy zniszczone miasto. Nie znali nastrojów, które tam wówczas były. Przecież ja obracałem się też wśród ludzi starszych ode mnie. Mówili mi, że chodzą na szkolenia z bronią, po lasach się uczą. Oni czekali na ten moment, kiedy nareszcie będzie można wyjść przeciwko tym zbrodniom, rozstrzeliwaniom, łapankom codziennym, utracie najbliższych – kiedy nastąpi ten rewanż. Pamiętam, czego nie powiedziałem, na ulicy Senatorskiej 24 moja rodzina była zaprzyjaźniona z państwem Góreckim. Ja byłam w momencie, kiedy oni żegnali swoją córkę. Ona była dużo starsza ode mnie, już była w wieku chyba dwudziestu, dwadziestu jeden lat. Ona była sanitariuszką. Ona przy mnie zakładała tą opaskę i żegnała się z rodzicami. Jaki to był moment. Ten moment do dzisiaj pamiętam...
Nie.
- Czy to była jedyna córka?
[…] Państwo Góreccy [mieli młodszego syna, który razem ze swoim ojcem był w wagonie składu jadącego do Rzeszy].
- Czyli takie było nastawienie mieszkańców Warszawy.
Tak, młodzież czekała na tą datę. Jak dzisiaj czytam taką książkę „Obłęd”, w której pisze Zychowicz, że niepotrzebnie, że to... On się powołuje na znane osobistości, na ludzi, ale ludzi, którzy byli po tamtej stronie. Jak mówił Andrzej Wernic, historyk, który się nagrywał u państwa już parę lat temu, on mówi: „Kawę czarną pili w Londynie i nie wiedzieli, co się dzieje w Warszawie, jakie były nastroje. Generał Sosnkowski, generał Anders mogli sobie mówić, że to była histeria, że to było zabójstwo i takie groźne rzeczy opowiadali”. Kto przewidział wśród tej nocy, kiedy zapadała decyzja o Powstaniu, że Rosja nam nie udzieli pomocy? Kto przewidział? Nikt nie przewidział. Kto przewidział, że samolotów później nie będą wpuszczali na pomoc, z Zachodu. Że samoloty musiały z Włoch startować, żeby nam pomóc. Kto to przewidział? Trzeba było tamten okres brać pod uwagę. Przecież ci ludzie, którzy podejmowali decyzje, nie mieli zielonego pojęcia, że tak się stanie. Jak mnie ojciec wyprowadził 31 lipca na balkon, to ja widziałem front. Ja byłem przekonany, że za dwa, trzy dni Rosjanie będą w Warszawie.
- Mówił pan o czterdziestym czwartym roku.
O czterdziestym czwartym roku, tak, tak, tak. I nie tylko ja, wszyscy wiedzieli, że tak będzie. To było w każdym domu. To było jednoznaczne, że lada moment tu będzie jakaś zmiana, tylko nikt nie przewidział, na czym będzie polegała ta zmiana. To, co się później stało, tego nikt nie przewidział. Nikt nie przewidział tego, że ja, nie mając osiemnastu lat, straciłem bardzo dużo pieniędzy na przykład, jak była wymiana pieniędzy. Pamiętam, w fabryce w Piastowie była wymiana, jeszcze tam u babci byliśmy, to wymianę pieniędzy nam zrobili. Tłum ludzi stał i dostawali po pięćset złotych, tych „młynarek”. Ja nie dostałem nic z bratem, bo nie mieliśmy osiemnastu lat. I kupa pieniędzy leżała, ludzie wyrzucali resztę, bo każdy dostawał po pięćset złotych tych nowych „młynarek”. Kto to przewidział, że taka będzie historia?
To był czterdziesty piąty już. Robili wymianę pieniędzy w fabryce Ursus, w fabryce Piastów. Kto przewidział to wszystko? To dzisiaj można sobie opowiadać takie rzeczy. Ja bardzo cenię tego młodego historyka, bardzo ciekawe rzeczy pisze w sieci, ale tu nie ma racji, tu nie ma racji, bo klimat był inny. Jestem zdania, że jeżeli Powstanie nie byłoby sterowane, wybuchłoby samo samorzutnie, co byłoby katastrofą. Dlaczego Niemcy kazali sto tysiącom mężczyzn stawić się na tych okopach? O tym mało się dzisiaj mówi. Co by zrobili z tą setką mężczyzn, tysiącami, jeżeli by tam przyszli? Patrzyliby, okopy kopali? Tego nikt nie przewidział. Ja wiem, że byli w trudnej sytuacji, że „Bór” Komorowski i całe jego dowództwo miał wówczas dylemat: podjąć decyzję czy nie podjąć decyzji. Ale były rzeczy, których nie sposób było przewidzieć. To było poza nami. Tego nikt nie przewidział, że zostaliśmy w sposób bezczelny sprzedani, jak można dzisiaj powiedzieć, i przez jednych, i praktycznie przez drugich. [Po latach i według aktualnej wiedzy uważam, że kapitulacja mogłaby nastąpić wcześniej. Byłoby mniej ofiar. Miasto i tak byłoby zrównane z ziemią według obłędnej decyzji Hitlera i Himmlera]. [...]
Warszawa, 23 października 2013 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna