Tadeusz Tryfon
Nazywam się Tadeusz Tryfon. Urodziłem się 15 kwietnia 1933 roku w Warszawie na ulicy Na Bateryjce pod numerem 5. Był to dom moich rodziców, w którym jeszcze pomieszkiwali brat ojca Romuald i brat mamy (na pierwszym piętrze).
- Jaka to była dzielnica? Wola, Ochota?
Ochota. Byłem chrzczony w kościele Świętego Jakuba.
- Jak wyglądało życie rodzinne przed wojną?
Wujkowi, który mieszkał na górze, [zdarzyła się] charakterystyczna rzecz. 1 września 1939 roku, w pierwsze bombardowanie urodziła mu się córka.
- Czyli ten dzień pamięta pan nie tylko ze względu na wybuch wojny, ale też wydarzenia rodzinne.
Tak. Kiedy 1 [września] ogłoszono przez radio, że wybuchła wojna, ojciec nie poszedł do pracy. Gdy wyszliśmy przed dom, leciały bardzo wysoko samoloty. Rozpoczęło się bombardowanie. Ojciec pracował w biurze konstrukcji w fabryce samolotów na Paluchu. Były to nowoczesne zakłady. Pracował tam też młodszy brat ojca, Mieczysław. Któregoś dnia września Wojsko Polskie zaczęło kopać okopy tuż za naszymi domami. Obecnie [w okolicy] ulicy Na Bateryjce prowadzone są chyba wykopy reduty Ordona.
- Dzień 1 września 1939 roku kojarzy się panu między innymi z tymi bombardowaniami?
Tak, pogoda była piękna i widać było samoloty. Któregoś dnia września żołnierze zaczęli kopać okopy dziesięć, piętnaście metrów poza granicą domów, które stały przy ulicy Na Bateryjce. Poradzili żebyśmy się stamtąd wyprowadzili, bo będą się tutaj bronić. Blisko były pocarskie forty szczęśliwieckie.
- Czy wyprowadziliście się państwo?
Wyprowadziliśmy się do dziadków, którzy mieszkali na ulicy Tarczyńskiej pod 13 mieszkania 12.
- Kapitulacja Warszawy zastała państwa na Tarczyńskiej?
Tak, na Tarczyńskiej. Był rozkaz, chyba prezydenta Warszawy czy wojskowy, żeby wszyscy mężczyźni udali się na wschód. Ojciec wziął rower i poszedł w kierunku wschodnim. Doszedł podobno gdzieś do Rzeszowa, ale że był straszliwy bałagan, to wrócił.
- Czyli był z państwem w domu?
\ Tak. Upadek Warszawy w trzydziestym dziewiątym roku [zastał nas właśnie na Tarczyńskiej]. Było to mieszkanie, pokój z kuchnią. Zamieszkało nas tam…
- W jakiej dzielnicy to było?
Tarczyńska 13 na Ochocie, blisko tamtej ulicy. Mieszkaliśmy tam do czterdziestego trzeciego roku.
- Proszę mi powiedzieć, czy w czasie okupacji chodził pan do szkoły? Jaka to była szkoła?
Tak, chodziłem. W pierwszych dniach października czy w połowie października została uruchomiona szkoła na Tarczyńskiej pod 8. Zaraz nas stamtąd usunęło SS. To były koszary SS. Postawili dwa betonowe bunkry od strony Tarczyńskiej i musieliśmy opuścić tę szkołę. Później chodziliśmy przez krótki czas na ulicę Wawelską, nie pamiętam, który to był numer. Znowu zostaliśmy stamtąd usunięci. Chodziłem też krótko do szkoły na rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater. Później do czasu Powstania [uczęszczałem do szkoły] na Złotą 39. W tym miejscu jest teraz chyba Pałac Kultury, może Sala Kongresowa. Wychowawczynią przez te cztery lata była pani Jadwiga Wojciechowska. Mieszkała w Aninie.
- Proszę powiedzieć, czy te lata szkolne, lata okupacji zapisały się w pana pamięci jeszcze jakimiś wydarzeniami poza chodzeniem do szkoły?
Oczywiście.
- Co się działo w rodzinie? Jak ta sytuacja wyglądała?
Może jeszcze opowiem o sobie. Dnia 31 marca czterdziestego czwartego roku byłem ranny podczas strzelaniny w Alejach Jerozolimskich, pomiędzy ulicą Poznańską a Pankiewicza. Miałem przestrzeloną nogę, koło mnie była dziewczynka, która była raniona…
- W jakich okolicznościach?
To była strzelanina na ulicy. Ktoś uciekał, Niemców było dużo, bo nawet mieliśmy z ojcem iść na Dworzec Główny w Alejach [Jerozolimskich], który później był wysadzony w powietrze. Leżałem w szpitalu na ulicy Leszno u Karola i Marii. W czasie Powstania wszystkich wymordowali z tego szpitala.
- Kiedy pan wyszedł z tego szpitala?
Przeleżałem tam tydzień. Miałem zagipsowaną nogę. [Pamiętam, że] były otwory wycięte do opatrywania ran, bo kula przeszła przez kości. W naszym mieszkaniu miało się odbyć jakieś przyjęcie weselne, to była Wielkanoc, i koniecznie chciałem przyjść do domu. To było wesele siostry ciotecznej. Szwagier był w Powstaniu, jego brat zginął w Pasażu Simonsa. Oboje byli w AK.
Mama do szkoły woziła mnie na wózku dziecięcym, właśnie na Złotą, przez ulicę Żelazną. Gdy raz mnie tam wiozła, był zamach. To były chyba transporty z Pawiaka na Szucha, wozili więźniów. Jechał najpierw taki odkryty samochód, łazik z Niemcami (z gestapowcami), później buda z więźniami i następny samochód z eskortą. Ktoś rzucił wtedy jakiś ładunek, ale nic się nie stało. Przejechali, nawet nie strzelali ani nic. Mama miała wtedy uszkodzony słuch, bo to było bardzo blisko, przy fabryce Norblina.
- Czy to był zamach mający na celu uwolnienie tych więzionych osób?
Raczej tak.
- Nie pamięta pan, jak się to rozegrało?
Nie, pojechali. Nic się nie stało. Później, jak getto cofnęli do Leszna, dostaliśmy mieszkanie na ulicy Ogrodowej 27 mieszkania 20. To był duży dom dwupodwórkowy.
- Kiedy się państwo tam przenieśli?
Przenieśliśmy się tam. To był chyba początek marca czterdziestego trzeciego roku. W środku był jeszcze taki dosyć nowoczesny budynek. Było tam gimnazjum żydowskie. Z tego gimnazjum wszystko było wyrzucone na podwórko - książki, ławki. Przyniosłem nawet do domu książki „Upiór w operze” i „Ostatni z pułku”.
- Czy miał pan świadomość tego, że tuż obok jest getto?
Oczywiście, przecież chodziłem [tam] cały czas. Pamiętam, wzdłuż Leszna, jak cofnęli, to był mur murowany. Natomiast tu, już jak skasowali małe getto, wzdłuż Żelaznej stały słupy drewniane, ogrodzone tylko drutem kolczastym, bo przecież trzeba było na Złotą ulicę…
- Pamięta pan jak to wyglądało?
Pamiętam. Domy były opuszczone, szyby powybijane, firanki wiuwały…
- Czy widział pan ludzi po drugiej stronie muru, za drutami?
W małym getcie nie. Nikogo już tam nie było. Jeszcze chyba na rogu Twardej i Złotej paliły się domy.
- Czy pana rodzina miała kontakt z Żydami w czasie okupacji?
Tak. Zakłady lotnicze na Paluchu były spalone. Ojciec więc zaczął najsampierw troszkę handlować, jak mieszkaliśmy u babci na Tarczyńskiej. Później w związku z łapankami podjął pracę w niemieckiej firmie Schulza. Nie wiem, jak się ta firma nazywała. Pamiętam jeszcze tego Niemca, Schulza. Wieki, ryży, chodził zawsze w takiej brązowej skórze.
- Z jakiej sytuacji pan go pamięta?
Właśnie chcę powiedzieć. Ojciec w tej firmie był magazynierem. Niemcy byli podli ludzie, ale trzeba przyznać im, że byli gospodarzami. Zdemontowali więc wszystkie warsztaty i fabryczki z getta. Te wszystkie zdemontowane maszyny były przewożone gdzieś tutaj. Nie wiem, gdzie był ten magazyn. W budynku pogimnazjalnym na ulicy Ogrodowej, to był nowoczesny budynek z dużymi oknami…
- Tam gdzie państwo zamieszkali?
Tak. Niemcy, właśnie ten Schulz, stworzyli tam fabrykę trykotażu dla wojska niemieckiego. Przywozili wełnę czy bawełnę w workach, były maszyny. Zatrudniali tam kobiety i robili szare skarpety i swetry dla wojska.
Robiły je polskie kobiety i dlatego tam Niemiec przychodził. Później słyszałem, że go Powstańcy złapali i rozstrzelali gdzieś w rejonie sądów.
W czasie Powstania.
- Mówił pan, że w czasie okupacji rodzina miała kontakt z Żydami. Jak to wyglądało?
<--zydzi-START-->Ojciec miał stałą przepustkę do getta. Tam nawiązał kontakt z Żydowską Organizacją Bojową. W czasie powstania w getcie, gdzieś koło 1 maja czterdziestego trzeciego roku (powstanie się zaczęło 19 kwietnia), w nocy przyszło do nas do domu, nie wiem, dziesięciu, jedenastu, dwunastu młodych Żydów, w nieczystościach byli ubrani. A jaka była sprawa? Synowie dozorcy, pana Władysława Rybarczyka, i jego żony Marii (mieli ci ludzie pięcioro dzieci)…
- Dozorca tego domu, w którym państwo mieszkali?
Tak. Synowie ci otwierali kanał. Nie wiem tylko, czy ten kanał naprzeciwko naszego domu, gdzie właz do kanału był mały, czy ten na rogu Żelaznej i Ogrodowej, który miał duży właz do kanału. Nie wiem, którędy oni wychodzili z tego kanału. Obaj, Janek i Stasiek, należeli do AK i zginęli w Powstaniu. Później się spotkałem z państwem Rybarczykami. Przeżyli jakoś, troje ich młodszych dzieci też przeżyło. Czesiek, Marian i Marysia, a Janek i Stasiek zginęli w Powstaniu.
- Czy oni mieli kontakt z Żydowską Organizacją Bojową?
Tak, tak. Był sygnał, coś było wystawiane z kanału, otwierali to… Później ten duży właz do kanału był stale pilnowany. Stali tam i pilnowali ci z armii Własowa. Teraz moment Powstania. Trzydziestego pierwszego lipca szliśmy…
- Mówi pan o powstaniu w getcie?
Aha, ci Żydzi później ukrywali się przez pewien czas na strychu.
Około dwunastu, nie wiem czy dziesięciu, czy dwunastu. Umyli się […]. Jak były jakieś niebezpieczne sprawy, to ojciec wywoził nas, bo ja miałem siostrę z trzydziestego ósmego roku, na Ordona pod 14 do ciotki. To jeszcze musiały być jakieś sprawy, w które nie byliśmy wtajemniczeni. Żydzi ci zostali transportowani gdzieś w rejon Puszczy Kampinoskiej. Wiem, że dużo ich przeżyło, bo przychodzili do nas do domu. Przychodzili: Stefan Grajek, co był szefem ZBoWiD-u, Pęczyna, Berek. Ileś osób przychodziło. Część tych ludzi przeżyła, może nie wszyscy. Zresztą ojciec później korespondował nawet z Jerozolimą.
- Jak długo byli w państwa mieszkaniu? Czy w państwa domu?
Nie wiem, może byli dwie doby. Ja ich widziałem w nocy. Później byli na strychu. Cały dom można było praktycznie przejść strychami i piwnicami. Piwnice były zresztą poprzebijane z domów do domów. To była robota chyba jeszcze Żydów. Później, jak upadło getto, to jednak Żydzi pokazywali się w tej okolicy, bo nieraz przed naszą klatką schodową Niemcy robili blokadę. Ustawiali karabin maszynowy, szli pod 29 i wrzucali do piwnicy granaty. Uważali, że ktoś wybiegnie.
- Oczywiście wszyscy mieli świadomość tego, że za pomoc Żydom grozi śmierć.
Oj Boże, to była jasna sprawa. Nawet jak była ta blokada, zabraniali, żeby ktoś był w oknie. Siostra weszła w kuchni na parapet, patrzyła z zainteresowaniem przez okno, była pięcio-, sześcioletnia, Niemiec stał i strzelił. Widział, że to dziecko, strzelił więc w mur zaraz obok okna, mieszkaliśmy na drugim piętrze. Co tam było później? Aha, tam gdzie było gimnazjum, to była kotłownia. Ten dom był ogrzewany centralnym ogrzewaniem, więc miał swoją kotłownię, bo tak było piecowe ogrzewanie we wszystkich mieszkaniach. Przed Powstaniem Warszawskim, to był już czterdziesty czwarty rok, chyba w maju, zatkały się jakieś rury kanalizacyjne od tego gimnazjum. Niemcy zaczęli tam szukać i odkryli jeszcze bunkier z Żydami. To był marzec czy kwiecień, może maj przed Powstaniem Warszawskim. Wyjęli stamtąd tak ogólnie z dwanaście, piętnaście osób. Dzieci też tam były. Na budę ich wsadzili i zabrali.
- Państwo nie mieli świadomości, że tam się jeszcze ktoś ukrywa?
Nie wiem, czy ojciec wiedział, czy nie. Fakt, że ci ludzie byli tam prawie rok po upadku powstania w getcie. Między nami na podwórku kręcił się Żydek, chyba miał [na imię] Jankiel. Nazywaliśmy go Janek. Mama pomagała temu chłopakowi, przez nas, przez dzieci. On był troszkę starszy od nas. Właśnie wtedy siedział z nami, jak rozkopywali te rury na podwórku (może się zatkały przez tych Żydów, którzy tam byli). Patrzyliśmy na tych ludzi, którzy kopali. Nagle weszła gromada Niemców, może z ośmiu, w podwórko ze strasznym krzykiem. Chłopaczek nie wytrzymał nerwowo i zaczął uciekać na drugie podwórko. Dogonili go, zabrali.
Na rogu Chłodnej i Żelaznej był duży bunkier, od strony Żelaznej, nazywali to Nordwache. Był to półokrągły dom, z balkonami przez cały budynek. Całe balkony były ogrodzone siatką, bo bali się żeby im, ktoś granatów nie wrzucił. Nieraz jakieś akcje były, bo człowiek chodził tam do szkoły, czy mama woziła. Właśnie z tego budynku, z bramy wyjeżdżał samochód, kabriolet tylko duży, z przodu siedział kierowca, jakiś chyba oficer, nad tym był karabin maszynowy, reflektor i może po pięciu żandarmów siedzących bokiem do kierunku jazdy z jednej i drugiej strony. Wyjeżdżali tak na jakieś akcje na Warszawę. [Bunkier] był jeszcze jak wjazd do getta, na rogu Żelaznej i Leszna, i jeszcze za kościołem Karola Boromeusza. Pamiętam była szkoła na rogu Waliców, później Elektoralna, ta druga ulica, i bunkier był tam zapuszczony w ziemię. Tylko strzelnice były nad ziemią. Teraz może moment Powstania.
- Zrobię jeszcze przerwę. W czterdziestym czwartym roku chodził pan jeszcze do szkoły.
Tak, na Złotą 39.
- Czy była świadomość tego, że zbliża się jakiś kulminacyjny moment? Czy w domu rodziców mówiło się o tym?
Ulotki, różne sprawy były w domu. Były dostarczane szczególnie z Ordona, bo wujek był rozstrzelany 5 sierpnia na Górczewskiej…
- Pańska rodzina działała w konspiracji w czasie okupacji?
Tak, byli. Chcę właśnie o tym między innymi opowiedzieć. 31 lipca szliśmy z ojcem z Ordona do Bema, bo tramwaje wjeżdżały w Bema, tam prawie pod tory kolejowe. [Zobaczyliśmy] dwa czołgi niemieckie, które już stały na Wolskiej skierowane w kierunku Śródmieścia. Zapamiętałem, że miały krótkie lufy. Do AK należał… Mojej babki siostra mieszkała na Żoliborzu na Słowackiego. [Jej] syn zginął w trzydziestym dziewiątym roku gdzieś w rejonie Woli. Był podchorążakiem, studiował architekturę. Córka Irena wyszła za mąż przed Powstaniem. Nazywali się Czystowscy, ona z domu była Walendziak. On zginął pierwszego dnia Powstania w rejonie placu Wilsona. Ona była sanitariuszką i później dosłownie szukała śmierci. Ciotka opowiadała, że przyniosła go jeszcze na noszach. Został pochowany z kolegami na Słowackiego między domami na trawniku. I ona szukała, dosłownie szukała śmierci. Poległa na ulicy Krasińskiego, gdzieś w okolicach kościoła Stanisława Kostki. Ciotka jej poszukiwała, była przy wszystkich ekshumacjach. Odkopali ją gdzieś w czterdziestym piątym roku. Poznała ją po włosach. Irena się nazywała. Oboje są pochowani na Powązkach w kwaterze „Żywiciela”. […]
- Proszę opowiedzieć, jak pan pamięta pierwszy dzień Powstania?
Właśnie chcę jeszcze powiedzieć. Siostra cioteczna wyszła za mąż za Stefana, który miał brata Heńka. Obaj byli też w AK.
Proszę?
Heniek zginął w Pasażu Simonsa. Stefan wzięty był po upadku Powstania do niewoli. Później był w armii Andersa. Wrócił chyba w czterdziestym siódmym roku.
- Różne losy wojenne. Wróćmy jeszcze do pierwszego dnia Powstania.
Chcę jeszcze powiedzieć, że jak upadło getto, to skończyła się praca u tego Schulza. Ojciec zaczął pracować na
Ostbahnhof na wschodniej kolei. Na Towarowej były rampy. Tu jakąś pracę miał, żeby mieć jakiś ausweis. Tak, Powstanie już było wyczuwalne. Nie wiem, czy w sądach nie było czasem szpitala niemieckiego, bo oficerowie chodzili często od Żelaznej do sądów. Później już, niedługo przed Powstaniem, jak szedł oficer, to szedł jeszcze za nim żołnierz z karabinem. Tak eskortowali. Już się wyczuwało Powstanie, ludzie czuli. Nawet tego 1 sierpnia na ulicach zrobiło się tak luźno. Gdzieś koło godziny siedemnastej nastąpił bardzo duży wybuch, bo przy sądach od strony Ogrodowej był duży bunkier. Tam Powstańcy rzucili jakiś ładunek wybuchowy i to był duży wybuch. Zaraz zginął z tego domu pierwszy człowiek, pan Sobieski. Dwóch synów jego poszło do Powstania. Tuż przy bramie był bar. Wychodził z tego baru i chciał wejść do bramy. Na rogu Ogrodowej i Żelaznej stał wielki słup ogłoszeniowy i tam stał mundurowy Niemiec, który strzelał do ludzi. Zabił go tutaj pod bramą. Ludzie, żeby się nie wychylać, laską go wciągnęli, sklecili trumnę drewnianą. W drugim podwórku na środku był trawnik, tam go pochowali. Później siedzieliśmy przeważnie w piwnicach. Strzelanina była…
- Czy widzieli państwo Powstańców?
Oczywiście, bo byli w podwórku. Byli uzbrojeni, w panterkach. Włamali się do tego gimnazjum, to pobrali swetry, skarpety. Co robili ludzie? Ojciec nawet dowodził, bo był taki energiczny. Zabezpieczali okienka piwnic, sypali w worki piach, zakładali, później na strych nosili ziemię (dom był wysoki pięciopiętrowy), bo gdyby jakaś bomba zapalająca czy coś. Z wodą były kłopoty, jak ze wszystkim. Później, gdzieś trzeciego pod wieczór, przyszli ludzie do piwnic i mówili, że są z Pawiaka. Jakoby byli wyzwoleni z Pawiaka.
W cywilnych ubraniach byli ci ludzie. Kilka osób przyszło do piwnic, później się rozpłynęli. Chyba koło 4 [sierpnia], to szybko po sobie następowało, nastąpił straszny wybuch. Fragmenty cegieł leciały jeszcze na Ogrodową. Chyba tam były składy amunicji w szkole na rogu Waliców i Elektoralnej […]. Tam był wybuch, podobno duży dom się od tego zawalił, tego nie widziałem. Zginęło tam dużo ludzi w piwnicach. Później, 4 [sierpnia] dom był zbombardowany. Jedna bomba obślizgnęła się…
- Ten dom, w którym państwo byli?
Tak, obślizgnęła się przy frontowej klatce. Wybuchła na podwórku. Specjalnie szkody nie zrobiła, odłamków była masa. W drugie podwórko uderzyła bomba, zrobiła wyrwę w domu od piątego do drugiego piętra. Kurz był taki na podwórku, że…
- Państwo byli w piwnicach?
Byliśmy w piwnicach. Kurz był taki, że przez dwie godziny nie było widać wysuniętej ręki, dłoni, bo to studnie takie były. Nawet na pierwszym podwórku zginął jakiś facet. Szyba mu spadła na szyję i się wykrwawił.
- Piwnice nie zostały zasypane?
Proszę?
- Piwnice nie zostały zasypane?
Nie, nie, wyrwa była w domu tak od piątego do drugiego piętra. Dużych tych bomb nie rzucali może. Co się działo dalej? Aha, mężczyźni przebijali fundamenty domu z Ogrodowej na Elektoralną. Później, cały czas strzelanina. Ósmego [sierpnia] nastąpiła cisza.
Tak, nastąpiła cisza. Byliśmy z ojcem na podwórku. Mieszkaliśmy w pierwszej klatce, w pierwszym podwórku, nawet nie od frontowych schodów, ale takich kuchennych. U nas były dwa pokoje z kuchnią, ciemna alkowa i łazienka. Od frontowej klatki były duże mieszkania, po sześć lokali, a tutaj była taka służbówka. […] Stałem z ojcem na podwórku przy tej klatce schodowej i nagle od tego drugiego podwórka słyszymy:
Halt! To był Niemiec. Miał taką wstążeczkę, to chyba nie był oficer, ani nie zwykły żołnierz. Może sierżant. Za butem miał jeszcze granaty, takie trzonkowe. Wyszedł z pistoletem maszynowym przez podkop od Elektoralnej. Jakoś się o nim dowiedzieli. Może folksdojcze tu mieszkali i powiedzieli, że jest przejście na Ogrodową? Ogrodowa od Żelaznej to była duża barykada. A tu weszli z tamtej strony. Zaraz po nim na podwórku znalazło się już sporo Niemców i „własowców”. Cały czas chodził z ojcem, bo ojciec trochę mówił po niemiecku, a ten Niemiec trochę po polsku. Ojciec był wielkim mężczyzną, czterdzieści pięć lat, śpiewał w chórach kościelnych. Jeden z lepszych basów był w Warszawie.
Tak, głos miał donośny. [Niemiec kazał] ogłosić, żeby wszyscy schodzili z kenkartami, bo kto zostanie będzie rozstrzelany i dom będzie spalony. Wszystkich gromadzili w tym drugim podwórku, pod jedną ścianą. Dzieci nie, tylko dorosłych ludzi. Sprawdzali wszystkim kenkarty. Komu sprawdzili, to na drugi koniec podwórza. Tak wszystkich posprawdzali.
Dzieci nie, przecież jak miałem dwanaście lat, to nie miałem żadnego dowodu osobistego. Kręciliśmy się, nawet poszedłem jeszcze do domu i wziąłem jakieś ciuszki. Później, jak wszystkich sprawdzili, koło godziny jedenastej zaczęli formować kolumnę (jak weszli, była godzina ósma). Mama miała wózek dziecięcy, to [włożyliśmy do niego] najpotrzebniejsze rzeczy. Ja miałem przecież jedenaście lat, siostra sześć, babcia sześćdziesiąt dziewięć lat (to była matka matki), no i ojciec. Niosłem jeszcze kanarka w klatce, bo miałem ryby i kanarka. Wujek z Ordona był hodowcą kanarków, dał mi więc kanarka. Wziąłem ze sobą tego kanarka. Wygonili nas, nie do Żelaznej, gdzie byłoby bliżej w kierunku Pruszkowa, tylko aż do Hal Mirowskich, tam gdzie obecnie jest Jana Pawła, przedtem Marchlewskiego. To była ulica Solna. Później skręcili całą tę kolumnę w Elektoralną. Już od kościoła Karola Boromeusza, po lewej stronie, tak jak się szło w kierunku Woli, stali Niemcy, esesmani (zawinięte rękawy, w hełmach, każdy ze szmajserem), a ludzie szli pod domami. Jak się doszło do Żelaznej, to już cała ulica Chłodna (w kierunku Wroniej) była zawalona zabitymi ludźmi.
- Rozstrzeliwania pan nie widział, tylko już ofiary.
Aha, jeszcze jak nas wyprowadzali, to wybierali ludzi z tego konwoju do Hal Mirowskich i słychać było strzały. A tutaj leżeli ludzie już pozabijani. Nie wiem, czy z poprzedniego dnia…
Tak. Czy z rannych godzin, co wyciągnęli tam bliżej ludzi? Po lewej stronie, gdzie był cień, na kołdrach leżeli Niemcy, żołnierze. A tutaj ci ludzie pozabijani: dzieci, kobiety, mężczyźni. Wszyscy mężczyźni musieli iść z rękami do góry. Niedaleko Wroniej, zaraz przy tych zabitych, po polsku mówi: „Wszystkie pieniądze i złoto wszystko oddać! Ci to nie oddawali. Wszystkie pieniądze, za złotówkę – kula w łeb”. Tam odłączyli mężczyzn. Przy Wroniej, w poprzek Wolskiej, była barykada. Po lewej stronie jeszcze dom się dopalał. Zasypane było tylko ze dwa metry przejścia, bo dół był i przez to tych wszystkich ludzi. Zresztą Niemiec stał cały czas przy tym wąskim przejściu. Jakiś mężczyzna chciał przejść, to ten karabin tylko odbezpieczył i już by go zabił, gdyby dał krok dalej. I mężczyzn wszystkich odłączyli.
Tak, tak. Wszystkich mężczyzn. Później pędzili nas dalej ulicą Wolską.
Kobiety i dzieci. Taki pochód straceńców. Wszyscy wpadli w taką apatię, że tak jak stado baranów szkło. Ja jeszcze przecież na tę nogę utykałem…
- Złoto, pieniądze, to, czego żądali, to ludzie im oddawali?
No jedni oddawali, drudzy… Później jednych rewidowali, drugich nie rewidowali. Mama przeniosła parę… Może w wózku miała trochę pieniędzy? Później doszliśmy do Młynarskiej. Po prawej stronie, to pamiętam, było wesołe miasteczko. „Wenecja” się nazywało. Później stało kino „WZ”, pedet… Na rogu Młynarskiej były dwa tramwaje przywrócone na bok. Tam była zajezdnia tramwajowa. W lewo skręcało się do zajezdni, a tutaj były przewrócone tramwaje. Chyba jako barykada. Tu stali żandarmi. Leżeli jeszcze na gruzach, karabiny maszynowe w kierunku cmentarzy. Żandarm zabrał mi tego kanarka. Na ciorta mu ten kanarek był? Tutaj się pali, strzelanina, a ten zabrał mi tego kanarka. Żandarmi byli inaczej umundurowani.
Mieli brązowe wyłogi na mundurach i hełmy jak esesmani. Oni mieli SS, a ci mieli na hełmach wymalowane hakenkreuz. Zabrał mi tego kanarka. Zaczęłam płakać. Podszedł do niego drugi żandarm. Odebrał mu tego kanarka. Oddał mi. Łamaną twardą polszczyzną powiedział do matki: „Taki chłopak to powinien nieść co innego, a nie kanarka”. Może Ślązak, może z Poznańskiego był. Później zapędzili nas do kościoła Świętego Wojciecha na Woli. Tam działy się straszne rzeczy. Ludzie mówili, że tego dnia, chyba ósmego, rozstrzelali księży z kościoła. Chyba czterech księży. Tego nie widziałem. Kościół był pełen ludzi. Siedzieli pod drzewem parę godzin od strony ulicy Sokołowskiej. Później sformowali nas w kolumnę, ciągnącą się setki metrów, i popędzili dalej. Na ulicy Wolskiej, gdzie był wiadukt kolejowy, to tam stał pociąg pancerny. Stał z lufami skierowanymi na Warszawę. Później się dowiedziałem, że jeździł od Dworca Zachodniego do Gdańskiego w zależności, jaka była potrzeba. Za ulicą Bema, po prawej stronie (chyba nie było tej ulicy, która się teraz nazywa Kardynała Tysiąclecia)… Duża chłodnia była wybudowana przed wojną i niskie domy stały do ulicy Elekcyjnej. Parterowe…
Tak, chociaż po lewej stronie były większe domy. Po lewej stronie palił się dom z takimi wnękami, jeszcze wciąż stoi ten budynek. Pamiętam, że jeden dom palił się tak, że z każdego mieszkania wychodził ogień. Ten dom miał kleinowskie sklepienia i musieli wypalać każde mieszkanie. Podpalili te domy i ludzi zastrzelonych koło tych domów była cała masa. Całe rodziny. Kto siedział bliżej okna, to był cały spalony (były to niskie domy), kto dalej, przy drzwiach to był półspalony.
W Warszawie transport był raczej konny. Platformy, wozy, wszystko. Samochodów ciężarowych było mało. Na rogu Elekcyjnej i Wolskiej były takie składy paszy dla koni. Słoma, siano, owies. Kowale też byli. Dobrze to znam, bo ciotka mieszkała na Ordona 14 i często się kręciłem w parku Sowińskiego. Doszliśmy tam [i zobaczyliśmy] zwały ludzi spalonych takie po dwa metry.
Nie, nie w parku Sowińskiego. Na rogu, tak jak teraz jest park Szymańskiego. Park Sowińskiego jest za Elekcyjną, a to było wcześniej. Najsampierw myślałem, że to kowale, że to leży jakieś żelastwo czy coś. A to leżały zwały ludzi spalonych, takich po dwa metry. Naprzeciwko parku był chyba dom Hankiewiczów. Była w nim apteka, a za nim piekarnia. Wszystkich ludzi z tego domu rozstrzelali w parku. Kogo wygarnęli z okolicznych domów, to rozstrzeliwali. Wzdłuż tego całego marszu leżały walizki, futra... Ludzie nieśli je przez pewien czasu, a tu gorąco było i ciskali to wszystko. Ostatnia wacha niemiecka była w tym domu, który do tej pory istnieje. Jest tam komisariat przy cmentarzu katolickim. To tam była też żandarmeria. Później skierowali nas na Włochy nie ulicą Sieradzką, która od cmentarza katolickiego wychodziła na Włochy, tylko dalej na wysokości Jelonek i tam przez tory. Nie było tego tunelu, który obecnie jest do Włoch, tylko w poziomie torów. Cały czas zresztą jeździli samochodami, strzelali w górę, a ten tłum takich starych ludzi, dzieci, kobiet szedł. Jak weszliśmy do Włoch, to już była dosyć późna godzina. To było może koło ósmej wieczorem. Wszystkie wyloty ulic był kontrolowane. Stali wartownicy niemieccy.
- Wzdłuż tej kolumny też byli wartownicy?
Nie. Jeździli tylko samochodami.
- Nie można więc było się odłączyć i gdzieś uciec?
Ale gdzie? We Włochach wszystko było kierowane na Pruszków. Podjechał samochodem i stanął przy wylocie ulicy, tak jak naprzeciwko stacji jest park. Zresztą stał tam żandarm czy wojskowy. Ci, którzy sprawdzali dokumenty na Ogrodowej, pomiędzy sobą porozumiewali się po rosyjsku. Byli w niemieckich mundurach, ale [mówili] po rosyjsku. Ojciec też dobrze znał język rosyjski, bo przecież chodził do rosyjskich szkół. Dziadek, babka, perfekt w piśmie i w mowie. Stanął na tym samochodzie…
We Włochach przy parku, to była ulica Mickiewicza. Teraz się nazywa Chruścickiego. „Kto ma rodzinę we Włochach, może się odłączyć”. Matka z wahaniem skierowała wózek. Poszliśmy - babka i nas dwoje. Nie wiadomo było, czy nie powie i w plecy człowiekowi strzeli. Zaraz blisko na ulicy Moniuszki, mieszkania 8, mieszkała ojca bratowa. Brat, Mieczysław, zginął. Był aresztowany w czterdziestym drugim roku, a 22 lutego czterdziestego trzeciego roku przyszło zawiadomienie, że zmarł w obozie w Pustkowie (gdzieś koło Dębicy). Ciotka mieszkała [we Włochach], miała dwóch synów. Wiesiek z trzydziestego piątego roku i Zenek z czterdziestego roku. Było tam dosyć duże mieszkanie i tam się zatrzymaliśmy. Nie wiadomo było, co z ojcem. Po pewnym czasie przyszła kartka, że ojciec żyje, ukrywa się w Komorowie. Później, nie do końca wiem, barykady kazali im rozbierać, jak tam byli. Nieboszczyków uprzątać i później…
- To było w okolicy Hali Mirowskiej?
Chłodnej, Wroniej. Później zapakowali ich na [Dworcu] Zachodnim do pociągu towarowego i wieźli gdzieś na zachód. Nie wiem czy do Pruszkowa, czy gdzieś dalej. Fakt, że na tej linii. I tam jeden facet… Zaczęli strzelać w Piastowie. Ktoś wyskoczył z tego pociągu na jedną stronę, a ojciec wyskoczył na drugą stronę. Wpadł do budki dróżnika, który zakręcał rogatki. Później przedostał się do Komorowa i tam mieszkał u swojego kolegi. To byli chyba państwo Krajewscy. Stamtąd przysłał kartkę. Później to znalazłem, dojechałem, bo dzieci tak nie kontrolowali. I tam spotkałem się z ojcem.
Po Powstaniu.
Tak, po Powstaniu. To może był listopad czy nawet wczesny listopad.
- Dla pana, mamy i reszty rodziny kresem wędrówki było to mieszkanie kuzynki?
Tak, Haliny Tryfon.
- Co się stało z resztą tego pochodu? Szli dalej?
Poszli dalej. Później widziało się ludzi, których wozili nawet w węglarkach do Pruszkowa czy gdzieś dalej. Ciotkę z Ordona i kuzynów z matki brata… Plac Jana Kazimierza upadł dopiero drugiego października. Wujka, który był tokarzem, [wywieźli] najsampierw, bo chyba poszukiwali fachowców między tymi więźniami. Pracował trochę w zakładach Sztajera w Austrii. Był dobrym tokarzem. Później wywieźli go do Mauthausen (może te zakłady były zbombardowane). Ledwo, co dożył. Jak Amerykanie wchodzi, to mówi: „Żeby jeszcze dzień, to by go chyba zagazowali”. Ojciec, jak się ukrywał… Aha, tutaj we Włochach…
- Ojciec trafił do Komorowa.
Do Komorowa. Chyba był u państwa Krajewskich. Od stacji się szło, las był…
- Kiedy się rodzina połączyła całkowicie?
To dopiero, jak już…
Nie po Powstaniu. To nie była taka prosta sprawa. Gdy jeszcze trwało Powstanie, gdzieś w połowie sierpnia, koło 20 sierpnia, sprowadzili „własowców”. Dali im tutaj kwatery. No to mieszkaliśmy. Było nas sporo osób: ciotka z dwoma synami, ja z mamą, siostrą i babką, jeszcze kuzynka była. Osiem osób w jednym pokoju. Ich było chyba trzech… Kozacy znad Donu, ale broń mieli rosyjską. Pepesze, talerzowe karabiny maszynowe.
- W jakim języku rozmawiali?
Po rosyjsku, tylko po rosyjsku. Żaden nie znał słowa po niemiecku.
Na ulicy Moniuszki i na poprzecznych ulicach we Włochach. Nad nimi był ataman . Transport mieli konny. Jechali w kierunku Warszawy, to transport konny. Żadnego samochodu ani niczego innego nie mieli. Mieli dużo koni. Konie były na podwórku. Jakiś furaż przywozili dla tych koni. A tak po mieszkaniach byli zakwaterowani. U ciotki było ich chyba ze trzech w jednym pokoju.
- Czy była świadomość tego, co się dzieje w Warszawie?
Wiadomo było. Paliło się wszystko naokoło. Nieraz różne łupy przywozili. Wiadomo było, co się dzieje. Dym był przecież widoczny kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy.
- I ludzi wychodzących też widzieliście?
Aha, przyszli jeszcze znajomi, ale pobyli parę dni i gdzieś pojechali. Ciotkę i [rodzinę] z Ordona, wywieźli nie do Pruszkowa, tylko w Krakowie ich rozpuścili. Mieli tam daleką rodzinę w Kieleckim, powiat Włoszczowa, wieś Dzierzgów. Ciotka była położną, to zaraz zaczęła tam pracować.
- Jak dotarła wiadomość o upadku Powstania?
No, więc taka sprawa. Tutaj byli ci Kozacy znad Donu, natomiast w parku we Włochach był postawiony barak. I tam byli tacy dzicy ludzie. To raczej Uzbecy, Kirgizi, Turkmeni. Kilku Kozaków zginęło, w środku torów był ogrodnik, ogrodnik kolejowy, gdzie pociąg się rozdzielał w kierunku Sochaczewa i Żyrardowa. Pod tym murem było sześć czy siedem mogił tych Kozaków, którzy zginęli w Powstaniu. Zresztą nie było ich tam dużo. Może paruset. Na tej ulicy kwaterowali. Krzyże postawili na tych grobach. Natomiast tych, skośne oczy przeważnie…
Tak. W niemieckich mundurach chodzili. W parku było ich ze czterdzieści grobów. Stawiali tam takie kolumienki, półksiężyc i iluś ramienna gwiazda. Nie wiem ośmioramienna? Tam ich było około czterdziestu pochowanych.
- Jak długo tam kwaterowali?
Jak się Powstanie skończyło, to zabrali ich wszystkich do Puszczy Kampinoskiej. Później jeden z nich, taki młody chłopak, karabin miał kawaleryjski, nieraz tutaj przyjeżdżał. Chodził do parku we Włochach. Strzelał w kierunku wron. Ubrany był po niemiecku był , ale to taki knot, ze szesnaście, siedemnaście lat. Takie dziecko pułku. Mówił, że są w Puszczy Kampinoskiej. Później ślad po nich zaginął.
- Jak się państwo dowiedzieli, że Powstanie upadło?
Kozacy mówili: „Koniec, już wyjeżdżamy. Już nie ma Powstania”. Cisza się zrobiła. Transporty już nie jechały przez Włochy. Gdzieś w połowie października we Włochach [ogłoszono] zarządzenie: „Wszyscy mężczyźni mają się zgłosić”. Zgromadzili ich. Przy stacji pan Skrzypiński miał ogrodzone składy. Tam wszystkich gromadzili. Wywieźli ich do Niemiec. Rzadko później, po wojnie któryś z tych mężczyzn wrócił. Jeszcze w parku stoi kamień, taki obelisk, pamiątka tej wywózki. Jeszcze chodzili po mieszkaniach i sprawdzali. Po wszystkich mieszkaniach, po piwnicach.
Tak październik, listopad się zaczynał. We Włochach był przejazd w poziomie z torami, nie było tunelu. Stało tam zawsze dwóch Niemców i sprawdzali kenkarty dorosłych ludzi. Czy są z Włoch czy spoza Włoch. Zaraz [kierowali] tych ludzi do tego pana Skrzypińskiego i wywozili ich.
Nie wiem. Do Niemiec.
Na roboty czy coś. Później jak ojciec powrócił stamtąd… Nie mógł się przecież pokazać we Włochach.
Już pod sam koniec, jeszcze Niemcy chwilę byli. Już słychać było artylerię. Wieczorami było widać błyski chyba od strony Warki.
- To już był styczeń pewnie?
To był już siedemnasty styczeń. Jeszcze rano dwa samoloty rosyjskie (z czerwonymi gwiazdami) leciały nisko nad domami w kierunku zachodnim. Tego dnia widziałem też ostatniego Niemca. Wysadzali tory.
Tuż przed siedemnastym stycznia. Tak siedemnasty stycznia. Wysadzali tory. Całą noc były wybuchy. Wiadukt, co z Włoch w kierunku Gołąbek, pod spodem tory szły do Pruszkowa, zwalili. Słupy telegraficzne, gdzie było dużo izolatorów, to wiercili, rozsadzali wszystko. Wszystko niszczyli za sobą, żeby żaden pociąg nie przyjechał. Później ojciec zaczął pracować.
Proszę?
- Czy uciekali w pośpiechu?
Dwa, trzy dni przed zaczęli już ten nieporządek robić. Ostatniego Niemca widziałem jeszcze siedemnastego stycznia. Szedł bez karabinu. Rower prowadził. Powietrza nie miał ten rower. Tak szedł w kierunku Ursusa. Słyszałem, że później gdzieś zabili tego Niemca. Był w ogóle bezbronny. Później ojciec zaczął pracować jako robotnik budowlany przy odbudowie zakładu Świętego Kazimierza na Tamce pod 35.
[Ojciec] zaczął pracę. Mieszkaliśmy jeszcze trochę u ciotki. Później wynajęliśmy jakieś mieszkanie na Karłowicza pod 5. Teraz ta ulica też się nazywa Karłowicza.
- Czy wojsko wchodzące pan widział?
Tak.
Od strony Ursusa wjechało około sześćdziesięciu czołgów. Polacy. Na końcu jechał taki samochód - gazik, ten Zis pia’t. Nie szli już na Warszawę, tylko rozkwaterowali się tutaj na Włochach, bo już się noc robiła.
W wielką radością. Śnieg, przecież zimno było tego dnia. No i później…
Sami Polacy byli. Od strony Ursusa nadjechało pięćdziesiąt, sześćdziesiąt czołgów, taka kolumna. Radość. We Włochach były raczej takie małe domy, to w ogródkach postawali. Później na drugi dzień znowu ruszyli dalej. Ale tu już w Warszawie żadnego oporu nie było. Później z ojcem [postanowiliśmy, że] pójdziemy zobaczyć, co się dzieje na Ogrodowej. Ileś dni nie wpuszczali, bo był zaminowany teren. Później prawie na każdym domu było napisane…
- Kiedy pan się spotkał z ojcem?
Jak już Niemcy mieli wychodzić. Oni już wtedy wyfolgowali, już tak nie szukali po domach, po tym wszystkim. Pamiętam, że jeszcze za Niemców poszliśmy, czy kolejką dojechaliśmy, z ojcem z Komorowa do Milanówka. W Milanówku było RGO czy coś?
Tak. Była tam kobieta, która organizowała pomoc. Dała zasiłki pieniężne. Byliśmy tam z ojcem. Nie przyjechał na Włochy, bo były stale poszukiwania ludzi. Przebywał w Komorowie.
- Jak wyglądała Warszawa, kiedy przyjechaliście z ojcem sprawdzić, co się stało z waszym domem?
Poszliśmy, jak już było wyzwolenie. Wszędzie były gruzowiska. Na domach było napisane:
min niet albo min nie ma. Później ludzie, którzy się pokazywali, na bramach…
- Którymi ulicami panowie szli?
Cały czas Wolską.
Cały czas Wolską do Chłodnej czy do Leszna, już nie pamiętam, i później w Ogrodową. Ludzie pisali na budynkach, czym tam mieli: smołą, farbą, kredką, gdzie jest, kto, Józiek szuka tego, Jadwiga jest tu i tu. Tak się porozumiewali. Weszliśmy w tę bramę. Dom był cały wypalony, bo miał drewniane sklepienia. Podpalali na dole, wypalało się wszystko. Tylko gimnazjum miało dobre sklepienia, bo to był nowoczesny budynek. Był opuszczony. Nawet nie pamiętam, czy był wypalony. Na podwórku leżał jeszcze jak gdyby czub od bomby. Trotyl czy coś, żółty był. Była jeszcze taka sprawa. Wszędzie było dużo gruzowiska. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Jakieś druty były. Ojciec wszedł do tego naszego mieszkania, bo całe… Pod łazienką były sklepienia kleinowskie, a tutaj drewniane, więc to się wypaliło. Mówił, że został tam kamienny garnuszek ze smalcem. W innej klatce schodowej mieszkała nasza daleka rodzina. Ojciec właśnie z wujkiem Rakowskim weszli tam i ściągnęli stamtąd garnek. Że ten smalec się nie spalił? Za wanną był. Łazienki były ogrzewane przez piece miedziane ryflowane, z blachy miedzianej. Trzeba było napalić, żeby była ciepła woda. A tak to wszystko było. Później ojciec zaczął pracować jako zbrojarz w zakładzie Świętego Kazimierza. Odbudowa była na Tamce.
- Nadal mieszkaliście państwo we Włochach?
We Włochach. Aha, jeszcze taka sprawa. Już to człowiekowi ulatuje z pamięci. Dom Na Bateryjce został spalony w trzydziestym dziewiątym roku, już podobno…
- Ten na Ochocie. Przedwojenne mieszkanie.
Teraz odkryli, że reduta Ordona nie była w ogóle na mszczonowskim przejeździe, tam gdzie stoi obelisk, tylko przy rondzie Sybiraków. Postawili tam teraz meczet, w okopach dawnej reduty. Teraz nawet ekshumacje tam robią. Bardzo możliwe, że nasz dom stał na terenie reduty, bo to tuż, tuż, protezownia zaraz. Jeszcze pod budowę protezowni to kawałek, tył placu zabrali. Dziadek miał we Włochach na ulicy Chrobrego plac pod 15. Kupił go od państwa Budzyńskich. Ojciec przed wojną świetnie zarabiał (do ośmiuset złotych) i zaczął budować się na tym placu. Była taka umowa, że ojciec weźmie plac we Włochach, a dziadek to Na Bateryjce. W czerwcu trzydziestego dziewiątego roku ojciec zaczął budować dom. Było już wybudowane pięćdziesiąt pięć tysięcy cegły. Gdyby nie wojna, to byłoby skończone.
- Ale jesteśmy w tej chwili jeszcze we Włochach?
Tak.
- Przed końcem wojny. Proszę powiedzieć, czy dzień zakończenia wojny, w jakiś sposób się panu utrwalił?
Wjazd czołgów…
- Ale ja mówię o maju. O maju, o końcu wojny?
W domu prywatnym, na 11 Listopada trochę chodziliśmy do szkoły. To była już piąta klasa. Później na… Jak ta ulica się nazywała? Też w prywatnym domu. Osiem klas było podstawowych. Na rogu Sieradzkiej, duży czerwony dom…
- To się zaczęło dopiero po zakończeniu wojny?
Tak, tak. Nie wiem, wojna może jeszcze trwała. Zaraz, nie, po zakończeniu.
Po zakończeniu.
- Pytam, jak w pana świadomości się utrwalił dzień zakończenia wojny.
Wszystko było daleko.
Tak. We Włochach był spokój. W czasie wojny we Włochach spadły przecież tylko dwie bomby. Jedna z jednej strony domu, druga z drugiej. Nic nie było zniszczone. Czasem pocisk może gdzieś upadł. Z tym, że tych mężczyzn wybrali wszystkich. Rzadko, który wrócił. Chodziłem tutaj do szkoły na ulicę Sieradzką. Kierownikiem był pan Wołyński, dawny kapitan wojskowy. Miał urwane palce. Później chodziłem do liceum na Promienistą.
Tak. Miałem osiemnaście lat. Była po prostu bieda. Urodził się jeszcze jeden brat. 15 października, w mamy imieniny, w czterdziestym piątym roku. Mieszkaliśmy później, tak jak nasz plac był na Chrobrego 15, blisko stacji. To był duży plac, dwa tysiące metrów, państwa Budzyńskich. Budowa była już rozpoczęta. Studnia była artezyjska, ubikacja, taka sławojka. Zamieszkaliśmy na drugiej części tego placu. Nie było rozgrodzone. Tam była taka jakby pralnia. Tylko kuchnia była. Nie było nic. Na szesnastu metrach mieszkało nas sześć osób. Była bieda. Mając osiemnaście lat, poszedłem do pracy do PRK-i. Przedsiębiorstwo Robót Kolejowych numer 4. Baraki te znajdowały się na „pomologu”. Tu gdzie obecnie stoi hotel „Marriott”.
- Proszę powiedzieć, wracając jeszcze do wspomnień wojennych, czy po wojnie kontaktowaliście się z ludźmi, których rodzice ratowali w czasie wojny?
Tak, tak. Ojciec utrzymywał jakieś kontakty. Dość, że trochę pomocy dali, Żydzi.
- Kiedy te kontakty zostały nawiązane? Po wojnie?
Po wojnie. Ktoś się wyszukał. Jeden, drugi powiadamiali. Pamiętam, jeszcze na Chrobrego przychodzili.
- Miał pan okazje ich widzieć?
Oczywiście. Później…
- Pamięta pan może nazwiska albo imiona?
Berek przychodził, Pęczyna przychodził. Nazwisko Pęczyna. Profesor jakiś przychodził z tych uratowanych ludzi. To był starszy facet, bo ci byli młodzi. Nazwisko? Może to mam gdzieś zanotowane. Później dali trochę pomocy. Chyba na ulicy Wrzesińskiej, koło rzeźni na Pradze, były magazyny. Pięć racji, takie amerykańskie z UNRRA. Były tam magazyny z ubraniami. [Nasze rzeczy] raz spalono w trzydziestym dziewiątym, drugi raz w Powstanie. Nic, goli wyszliśmy. No i dali ci z tego żydowskiego, to chyba się nazywało Joint. Magazyny te były na Pradze. Byliśmy tam z mamą parę razy. [Dostaliśmy] ubrania, paczki.
- Jakie były późniejsze losy tych ludzi? Czy mieli państwo jakąś możliwość kontaktu?
Jak mówiłem, Stefan Grajek był szefem ZBoWiD-u w Izraelu. Przyjeżdżał tu. Spotykałem się z nim, jak tu przyjeżdżał. Zawsze mieszkał w hotelu „Grand”.
- Pana ojciec też miał oczywiście okazję ich jeszcze widywać?
Tak, tak. Ojciec umarł 10 lipca siedemdziesiątego roku. Dostał raka na wątrobie.
- Kiedy ojciec otrzymał medal Sprawiedliwego?
Dopiero w latach dwa tysiące coś. Było to zapomniane. W piśmie z Yad Vashem, które mam przy sobie, są przeprosiny, że tak to długo trwało.
Ja odbierałem. To było w teatrze na alei Solidarności, tak w tyle, jak jest kościół ewangelicki. Był ambasador Izraela, chyba Święcicki. Bardzo uroczyście.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć, wracając jeszcze do wspomnień z Powstania, których ma pan bardzo dużo, mimo że był pan jedenastoletnim dzieckiem. Co się szczególnie zapisało w pamięci?
Zwały tych zabitych ludzi, tych kości. Mam przeszło osiemdziesiąt lat i wciąż budzę się w noc. [Czuję], jakbym był między tymi ludźmi. Nie mogę usnąć.
- Czy jest jakieś pozytywne wspomnienie z tamtych dni?
Dużo osób zginęło z rodziny. Rozmawia się z niektórymi ludźmi - potępiają to. Ja mówię: gdybyście byli w skórze tych, których ojca złapali jednego dnia, a drugiego dnia go rozstrzelali, ich dzieci zostały, mielibyście żal do tych Niemców. Dlatego szli do Powstania. Pamiętam jeszcze, jak było już getto, to był czterdziesty czwarty rok, przed Powstaniem, to naprzeciwko na dwóch balkonach było powieszonych dwudziestu siedmiu ludzi. Getto było już skasowane, bo pamiętam, jak się paliło całe Leszno, po naszej stronie stały wozy strażackie. Na jednym balkonie wisiało czternastu mężczyzn, na drugim trzynastu. Dom był wypalony, miał długie balkony. Nie wiem, czy to z Pawiaka, czy coś. Pamiętam, jak ci ludzie byli powieszeni. Później przecież na rogu Wawelskiej i Grójeckiej, tam gdzie RGO i przychodnia była, też było zamknięte, rozstrzeliwali ludzi.
Tak. Pamiętam też zamieszanie tu jak stoi hotel „Forum”, przecież tam też ludzi rozstrzeliwali. To miasto wymarłe. Chodziło się, jak to chłopaczki, na Stare Miasto, to przejście, ścieżka była na dwa metry czy metr, a tak to wszędzie były gruzy zwalone. Rynek Starego Miasta, tam gdzie jest ulica Senatorska, co tam ZUS jest teraz na Senatorskiej, to tam były takie głębokie piwnice. Tam były spalone ludzkie kości - piętro, może dwa piętra.
- Tak, to są obrazy, które zapamiętuje się na całe życie.
Mówię pani, budzę się teraz w nocy i tak jakbym był między tymi ludźmi.
Warszawa, 15 stycznia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska