Alicja Anna Brzeszczyńska-Staniszewska
Nazywam się Alicja Anna Brzeszczyńska-Staniszewska. Urodziłam się 1 kwietnia 1932 roku.
- Urodziła się pani w Warszawie?
Urodziłam się w Lublinie, ale jak byłam bardzo małym dzieckiem, to rodzice przeprowadzili się do Warszawy i tak zostało, czyli tylko urodziłam się w Lublinie, ale wychowałam się w Warszawie.
- W jakim środowisku pani się wychowała, kim byli pani rodzice?
Proszę pani, mama była mama – domowa, cudowna, ciepła. Ojciec skończył Konserwatorium Muzyczne imienia Wieniawskiego w Lublinie i skończył również szkołę handlową. To była bardzo znana i wspaniała szkoła handlowa w Lublinie, z tym że nie pamiętam, wyleciał mi z głowy patron tej szkoły. [Ojciec] znał język niemiecki, a jednocześnie był wspaniałym skrzypkiem. No i w takiej właśnie atmosferze [żyłam]. Mama pięknie śpiewała, więc dom był wesoły, sympatyczny, bardzo ciepły.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam brata starszego od siebie o cztery lata, Wiesław Wawrzyniec Wójcik, moje domowe nazwisko. No i żeśmy się bardzo kochali i czasem szarpali, i tłukli, i bili, ale to chyba był normalny rozwój dzieci, prawda, rodzeństwa w domu.
- Czy zna pani przyczynę, dla której rodzice przeprowadzili się z Lublina do Warszawy?
Tak, tata przyjechał grać do filharmonii.
- W związku z pracą pani ojca.
Tak, bo bardzo był zdolny.
- Pierwsze wspomnienia z okresu dzieciństwa to były wspomnienia warszawskie?
Tak.
- Jak pani pamięta przedwojenną Warszawę?
Pamiętam ją piękną, pamiętam ją czystą, pamiętam wspaniały tłum ludzi, którzy cicho rozmawiali. Było ich dużo na ulicach, ale nie było huku, szumu, krzyków. Wszyscy byli tak wychowani, żeby na ulicy rozmawiali cicho, cichutko, żeby jedno drugiemu nie przeszkadzało, tak było. Tak że to, co dzisiaj słyszę, to mnie przeraża, naprawdę przeraża.
- Proszę powiedzieć, gdzie państwo mieszkali przed wojną?
Przed wojną mieszkaliśmy na Rybakach, Rybaki 24 mieszkania 45, to pamiętam, aż do samego Powstania. Byliśmy tam przez całą okupację i właściwie do zburzenia domu, do wysiedlania nas, do wyjścia z Warszawy.
- Tam zastał państwa wybuch wojny. Jeszcze chciałem zapytać, bo zanim zaczęliśmy nagrywać, wspomniała pani, że szykowała się do pierwszej klasy.
Tak.
- Jeszcze przed wybuchem wojny.
Tak.
- Czy pamięta pani te przygotowania?
Pamiętam. Pamiętam panią dyrektor, bo mama mnie zaprowadziła, to był przepiękny budynek. Dom mój był, a po lewej stronie, nie wiem, pięćdziesiąt metrów od mojego domu, został wybudowany przepiękny, supernowoczesny budynek (w internecie Rybaki 24 jest) i tam była moja szkoła. W związku z tym moja mama mnie zaprowadziła, żeby mnie tam zapisać. I proszę sobie wyobrazić, w gabinecie pani dyrektor Tańska, pamiętam to nazwisko, ona tak spojrzała na mnie i powiedziała: „Ty jesteś dziewczynka z warkoczami. My cię tu wszyscy [znamy] – ja miałam włosy nieprawdopodobne grube i długie. – To ty, co ujeżdżasz psy na Wisłostradzie”. Tata nam kupił bernardyna i były sanki, i u rymarza była zrobiona uprząż. One mają ogromną siłę, więc ja siedziałam na sankach, pies był zaprzężony w sanki, a ja siedziałam i już więcej nic na świecie nie było piękniejszego. Ale to się widocznie rzucało w oczy i pani dyrektor mówi: „To ty, co ujeżdżasz psy”. Ja się bardzo zawstydziłam, nie wiedziałam, czy to pozytywnie wyraziła, czy nie. No i potem jakaś rozmowa, i pamiętam jeszcze takie zdanie, jak powiedziała... Aha, miała wypchanego ptaka, mówi tak: „Czy ty wiesz, jaki to jest ptaszek?”. Ja mówię: „Wiem, to jest dudek”. Dziadziuś mi wytłumaczył, jak wygląda dudek, bo kochał ptaki. I [pani Tańska] mówi: „To znasz to powiedzenie: »Każdy dudek ma swój czubek«”. Zostałam zapisana do szkoły i na tym się moja edukacja skończyła.
- Opowiadała pani jeszcze o czasach przedwojennych, o statkach wycieczkowych na Wiśle. Czy pamięta pani wakacje jeszcze przed wybuchem wojny?
Pamiętam.
Miałam wtedy chyba ze cztery lata, pięć, ale jakoś tak szczęśliwie pamiętam. Wiem, żeśmy się bardzo zbierali, i nie wiedziałam, ponieważ wszystkie lalki kochałam i wszystkimi się [bawiłam], więc dramat był, które wziąć, a które zostawić, bo będą płakały, jak zostaną, no więc zawsze była lekka awantura. I blisko, dosłownie z bagażami szliśmy, wyszliśmy z domu do portu. Wsiadaliśmy na statek i tata nas odwoził do Kazimierza na wakacje. Tam rodzice wynajmowali od państwa Dobrzyńskich, też pamiętam [nazwisko], w takim pięknym, starym, drewnianym domu część tego domu. To był chyba pokój z dużą werandą, nad samą Wisłą, blisko i myśmy tam mieszkali. Tata przyjeżdżał raz w tygodniu do nas. Były cudowne wakacje. Mam zdjęcia z tych czasów, oczywiście wyrwane z albumu od rodziny, bo nam się wszystko spaliło. Jak wróciliśmy z obozu, z Niemiec, to gdzie najpierw? Najpierw zobaczyć, co z naszym domem.
- Dojdziemy do tego momentu. Może chronologicznie rozpoczniemy od wybuchu wojny, kiedy szykowała się pani do szkoły.
Szykowałam się do szkoły i zaraz na drugi dzień w tej szkole już byli Niemcy, zajęli całą szkołę. No i byłam kilka dni bez szkoły, bo nie było szkoły. A co pamiętam ze szkolnych z takich właśnie małych [wydarzeń]. Pamiętam, jak ojciec szedł na wojnę. Miał mundur w szafie, z tej szafy wyjął ten mundur i się ubierał. I miał taki zwyczaj, jak zawsze szedł na wojnę, a ciągle chodził na wojnę, to zdejmował obrączkę z ręki i zostawiał w domu, w takiej popielnicy kryształowej. Ona tak robiła „brzęk”, a tata mówił: „Bo ja po nią muszę wrócić”. To był taki jego... I pamiętam, jak się ubrał w mundur, i ja jakaś taka mała byłam, bo tak jakoś brodę oparłam o stół, to było w stołowym pokoju, on tak patrzył, ja patrzyłam na niego, bo byłam w nim zakochana, ojciec to był cały świat. Więc patrzyłam na niego, pewnie nie rozumiałam wiele, ale czułam, że coś złego się dzieje wokół mnie, w ogóle. I on tak szedł, patrzył na nas, pożegnał się i poszedł. Mój brat miał być tym wspaniałym opiekunem, który miał wtedy jedenaście lat.
- Czy pamięta pani, czy u pani w domu jeszcze przed wybuchem wojny, te ostatnie dni przed jej wybuchem, czy wyczuwało się jakieś niebezpieczeństwo?
Tak, tak. Ja byłam smutna, mama wycierała łzy, czułam, że coś nie jest tak, że coś niedobrego się dzieje. Bardzo, bardzo się bałam, że taty nie będzie, że sobie idzie.
- A czy takie sytuacje w rodzinach pani kolegów, koleżanek z domu też się wydarzały?
Nie, myśmy raczej tak jakoś w rodzinie byli. Sąsiedzi, owszem, byli, ale ja już tego nie obejmowałam.
- Nie było zażyłych relacji?
Były bardzo serdeczne, ale to jakoś mnie mniej obchodziło. Chodziło mi o ojca, że on idzie na wojnę. Uspokajał mnie, że wróci. Wrócił, przeżył swoje, straszne rzeczy, ale wrócił.
- Czy ten moment 1 września, kiedy pierwsze bomby spadły na Warszawę, utrwalił się w pani pamięci?
Bardzo.
- Proszę opowiedzieć, jak to było.
Proszę sobie wyobrazić, że taka była sytuacja... Ponieważ nasz dom wychodził, że tak powiem, na Wybrzeże, na drugi dzień, jak wybuchła wojna, raptem otwiera się nasza piękna brama, kuta, robiona przez rzemieślników, na oścież i wjeżdżają dwie armaty przeciwlotnicze. Przez to podwórko nasze, tam właśnie do końca, gdzie był ten ogródek, jak myśmy mówili, wjeżdża jedna armata i wjeżdża druga armata i stoją lufami skierowanymi w stronę Pragi. I są żołnierze i budują okopy, tak wzdłuż, wokół tych...
Tak. Więc wykopali takie rowy. Ja oczywiście jestem w domu, mama mnie pilnuje, taty nie ma, braciszek też mnie pilnuje. No ale kiedyś wziął mnie za rękę, bo chciałam bardzo zobaczyć, co tam się dzieje. I dostałam od żołnierza suchar wojskowy, taki gruby, tej wielkości, taki gruby, i to było takie dobre. Słuchajcie, ja ten zapach i smak czuję do dzisiejszego dnia. Drugiego i trzeciego dnia myślę sobie, jakby tu zrobić, żeby iść, może jeszcze mi dadzą tego suchara pysznego. I wymknęłam się z domu, aczkolwiek zawsze mamy się trzymałam, ale tym razem poszłam. No i oczywiście żołnierze mi dali suchary i wpuścili mnie do tych okopów. Mama zdenerwowana wychodzi na balkon, patrzy: jestem na podwórku czy nie. Nie ma, zdenerwowała się, raptem przygląda się – ciągle mi to przypominała – miałam czerwoną kokardę na głowie, a ona mówi: „Raptem patrzę, Boże, ciebie nie ma i kokarda tak lata po tych wykopanych rowach”. A ja tak biegałam po tych rowach, z tym sucharem w ręku oczywiście. Zaraz zbiegła po mnie, wzięła mnie do domu, to pamiętam. I co – na drugi dzień po południu były wystrzały z tych armat, były takie dość spore, i oczywiście szyby nam powylatywały. To pamiętam, bo szyby wypadły w niejednym mieszkaniu i trzeba było, żeby szklarz przyszedł i to wszystko załatał. Więc oni byli kilka dni z tymi armatami, potem się wycofali.
- Czy pamięta pani jakieś naloty, że schodziła pani razem z mamą, bratem do piwnicy?
Tak, oczywiście, że tak.
Tak. Właściwie cały dzień byłyśmy w piwnicy.
- A te armaty, o których pani wspomniała, to nie zostały przez wojsko porzucone, tylko...
Nie, nie, wycofane, one zostały wycofane i oni też się wycofali, tak że wojska już nie było. Oddali kilka strzałów. I nie wiem, jakoś tak się dziwnie działo, że ponieważ to były naprawdę przeżycia dość ważne i przykre, ja dopiero niedawno, słuchajcie państwo, w ogóle zorientowałam się, że po tych wszystkich przeżyciach, jakie miałam, w domu się o tym nie rozmawiało. Czyżby rodzice się umówili, że to jest temat tabu i w ogóle. Myśmy wróciły z obozu i tata robił wszystko, żebym ja była szczęśliwa, żebym miała to, tamto, siamto, ale nie pytał mnie, a co, a jak. W ogóle na te tematy się nie mówiło – było, nie ma.
- Ten okres, zanim jeszcze Niemcy wkroczyli do Warszawy, pani spędzała cały czas w domu?
Byłam w Świdrze.
Właśnie ze Świdra tata nas... Nie wiem, on wiedział, on był w organizacji cały czas, więc on się orientował i wysłał nas do Świdra na wakacje. W Świdrze byliśmy, była też nasza ciocia ze swoimi dziećmi, więc było bardzo tego i w pewnym momencie przyjechał ojciec i powiedział: „Słuchajcie, musimy wracać do Warszawy”. Byliśmy bardzo smutni, bo tam było pięknie i cudownie, ale powiedział: „Musimy wracać”. Myśmy wrócili i na drugi dzień przyszedł po niego łącznik.
- I wtedy tata musiał wyjechać z domu.
Poszedł do Powstania, tak.
- Czy moment wkroczenia Niemców do Warszawy, kapitulację miasta, pamięta pani? Pierwszy kontakt z niemieckim żołnierzem, kiedy pani go zobaczyła?
Miałam straszną przygodę. Mówi pan już po upadłym Powstaniu?
- Nie, nie. Jeszcze zanim zaczęła się okupacja.
Nie, to nie pamiętam. Myśmy w takim zakątku na Nowym Mieście byli i tam tak się to nie rzucało. Aha, miałam, ale to już w czasie okupacji, miałam psa. To był ten królewski pudel, czarny, taki wielki, on się nazywał Koko, nazwałam go Koko. I bardzo był taki... Kochał dzieci i z nami się bawił, ze wszystkimi dziećmi na podwórku. To było na jesieni i tam drzewa były na końcu tego podwórka i spadały liście, i dozorca zamiatał na takie sterty. Potem otwierał, bo w tym ogrodzeniu od Wisłostrady była furtka dla niego i on wywoził te liście, te, które spadły, na brzeg Wisły, tam [było] takie miejsce. No i ja byłam akurat z tym moim psem na podwórku i pies wybiegł. Pies wybiegł, a ja zostałam, bo nie wolno nam było wychodzić z podwórka. I idzie trzech Niemców pijanych i [jeden z nich] zobaczył mojego psa i krzyczy:
Jude, Jude, Jude! I zastrzelili mi psa, mojego ukochanego psa.
- A wcześniej wspomniała pani też, że mieli państwo bernardyna.
Przedtem, tak. Tata potem go oddał gdzieś w góry, bo za ciepło mu było w Warszawie. Wszystko pamiętam.
- Proszę opowiedzieć o czasach, zanim rozpoczęło się Powstanie. Wszystko to, co się działo podczas okupacji.
No więc właśnie, po raz drugi. Wróciłyśmy ze Świdra, przychodzi łącznik do taty, że ma się zgłosić na Powiśle.
- Tata poszedł na wojnę w trzydziestym dziewiątym roku. Nie mamy jeszcze informacji, kiedy wrócił i co się działo w okresie...
Był w obozie, w Górze Kalwarii, tam ich połapali. Był w Górze Kalwarii i mama dowiedziała się przypadkiem, że on [tam] jest. Oni są zgrupowani na jakimś polu otwartym, gdzie nie ma żadnego dachu nad głową, oni leżą pokotem, deszcz padał, w błocie i w ogóle umierają z głodu. Moja mama dzielna... To był tak cudowny człowiek, że jak ja teraz z perspektywy patrzę, to nie wiem... to bohaterka. Dowiedziała się z sąsiadką, z panią Kowalczykową, że jej syn też jest w Górze Kalwarii, ktoś doniósł. I moja mama zapakowała, co miała w domu, w plecak wojskowy, bo innego nie miała, i na piechotę poszła do Góry Kalwarii z tąż sąsiadką. I ktoś jej powiedział, że niech weźmie jakieś inne ubranie i niech weźmie dużo papierosów, możliwie jak najwięcej. I moja mama, ponieważ miała na punkcie butów... w ogóle piękne buty nosiła... Przede wszystkim miała bardzo piękne nogi i do tych nóg miała zawsze piękne buty i nie miała [innych], tylko na obcasach poszła do tej Góry Kalwarii. Proszę sobie wyobrazić, przeżyła horror. I na czym polegało właśnie to dojście do tego obozu zamkniętego. Mama dawała tym żołnierzom pilnującym papierosy, a oni ją coraz dalej, coraz dalej wpuszczali. Stąd potrzebne były te papierosy. I mama dobrnęła, odnalazła ojca w setkach tych ludzi, którzy tam leżeli biedni. Porozdawała, co miała, okolicznym, dała ojcu ubranie i on wyszedł, proszę sobie wyobrazić, stamtąd w innym ubraniu. Już nikt na niego nie zwracał uwagi. A mama ciągle te papierosy tym żołnierzom rozdawała. Oni przemknęli, ojciec potem miał tylko straszne wrzody na nogach, leczył się, wyleczył i lekarz powiedział, że to od tej wilgoci, od tego, że on tam leżał w tym błocie tyle dni.
- Czy pani tata wrócił razem z mamą do domu, czy trochę później?
Nie, trochę później. Mama przyjechała, powiedziała, że jest tata, że tego i on jakoś się. Nie razem, osobno. A ja siedziałam na balkonie i patrzyłam na bramę, czy już przychodzi.
- To było przed pierwszymi świętami podczas okupacji? Chodzi mi o to, czy pierwsze święta, Boże Narodzenie, Wigilia...
Już byliśmy razem.
Tak.
- Pamięta pani pierwszą Wigilię, kiedy byli już Niemcy w Warszawie?
Oj, pamiętam, pamiętam.
- Jak to wyglądało? Była uboższa, była smutniejsza?
Przede wszystkim było strasznie, w ogóle kazali nam... Nie wolno było, bo było zaciemnienie. Ja do dzisiejszego dnia jak widzę, że ktoś zakłada rolety... Widzicie państwo, tyle lat, a rolety kojarzą mi się od razu z czarnym papierem, czarny papier, gruby i każde okno musiało być zasłonięte, żeby nic nie prześwitywało, i dozorca miał za zadanie chodzić po podwórku i krzyczeć albo przychodzić i pukać do drzwi: „Proszę zasłonić”. Tak było przez całą okupację, więc było smutno, było strasznie.
Trochę ucieszyłam się tym, że zorganizowano nam szkołę na Świętojerskiej. Dyrektorka wynajęła na Świętojerskiej, zaraz blisko Freta, jakieś mieszkanie duże. Chyba tam były trzy ogromne pokoje i tam została urządzona szkoła i do tej szkoły chodziłam.
- Jak liczna była klasa, do której pani chodziła?
No, było nas troszkę, było takich w moim wieku dziewczynek.
O cztery lata.
Do Reja. Był uczniem Reja i to bardzo dobrym uczniem.
- Czy podczas okupacji również chodził?
Tak. I na komplety chodził do profesorów, na polski, na historię. No i właśnie chodził do Reja, świetnie się uczył, chociaż był urwis, ale przymykano na niego oczy, no bo był zdolnym chłopcem.
- A czy w czasie okupacji brat brał udział w konspiracji?
Rodzice w ogóle nie mieli pojęcia, a on był w konspiracji. Nawet tata się nie zorientował.
Nie wiem, powiedział, że idzie śpiewać na chór, a ładny głos miał. Rzeczywiście należał do chóru szkolnego, ale te chóry to jakieś tam te lekcje były, te ćwiczenia były dość często, więc... Ale idzie, idzie. Ale potem mama wiedziała, że on się zapisał na komplety z polskiego i historii, więc drżała całą okupację o niego, no i już.
- A jak pani się dowiedziała, że brat jest w konspiracji?
Dopiero jak tata poszedł do Powstania, a on za nim. Powiedział: „Ja też muszę”.
- To wróćmy jeszcze do okresu okupacji. Proszę powiedzieć, z czego utrzymywali się pani rodzice?
To jest w ogóle osobna historia. To jest taka niesamowita sprawa, że nie wiem, to trzeba by jeszcze na drugie spotkanie przyjść. Był w Warszawie wielkiej sławy pan pod tytułem Wojciech Napierała. Pokolenie, powiedzmy, moje jeszcze go znało, ale już po mnie, nie. To był wybitny gastronomik, człowiek wielkiego wykształcenia, znający kilka języków, cudowny organizator. Przed wojną był dyrektorem „Bristolu”. Niemcy weszli, okupacja i on, ponieważ z ojcem był razem, że tak powiem, w jednej grupie w czasie okupacji, miał do niego ogromne zaufanie i powiedział: „Słuchaj, Niemcy zajęli »Bristol«, to jest tylko dla nich. Ja muszę mieć człowieka, któremu mogę zaufać, i błagam cię, musisz mi w tym pomóc”. Ponieważ ojciec był po szkole handlowej, więc znał wiele różnych zagadnień z tym związanych i znał bardzo dobrze język niemiecki. No i tata pracował z nim, był kierownikiem „Bristolu” przez całą okupację, [właściwie] kierownikiem wszystkiego, bo w „Bristolu” była cukiernia, piekarnia, ciastkarnia, pralnia. Oni byli samowystarczalni, więc tej pracy miał. A poza tym cała generalicja tam siedziała, spała, bawiła się, upijali się, zachowywali się ordynarnie i tata musiał to wszystko... Ale były piwnice, które stały się podziemiem, i mój tata w piwnicy drukował kartki żywnościowe, bo przecież ludzie nie mieli co jeść. Rulony. Jak on to robił? Wynosił, byli tacy, którzy cięli... Ta organizacja była dość prężna, Armia Krajowa, i rozdawali po prostu ludziom. Mieli dodatkowy chleb, mieli dodatkowy cukier.
- Proszę powiedzieć, jak miał na imię tato?
Wacław.
- Czy pani się orientuje, w jakiej był organizacji?
Proszę pani, on był w „Krybarze” na Powiślu i był w zgrupowaniu „Rafała”, to należało do „Krybara”. Był na Smulikowskiego, tam walczył w tej barykadzie (mam zdjęcia, dwa niestety tylko), i a potem w drugiej części Powstania przerzucili ich na Czerniaków, bo tam były straszne walki i trzeba było im pomóc.
- Czy pani mama też była w konspiracji?
Zupełnie przypadkiem... Kiedyś (pamiętam tę scenę) jest noc, ja wstałam, godzina druga chyba była, do łazieneczki i patrzę, w stołowym pokoju uchylone drzwi i światło, więc oczywiście idę tam, co tam się dzieje. Tata siedzi przy stole i pisze, pisze, pisze. Pełno takich małych karteczek widziałam. Dziecko wszystko zobaczy przecież. I pisze, pisze, pisze. No i pewnego razu jak tatuś tak pisał, pisał te grypsy i różne wiadomości, to moja mama, miłosierna małżonka, kochająca (to było cudowne małżeństwo), przechodzi tam, a tata śpi na stole. Umęczony, no bo nie miał kiedy, tylko w nocy. I mama, ta dobra, chciała go wyręczyć i zaczęła grypsy pisać za niego. I tata to zaniósł, oni powiedzieli: „Co to za charakter pisma jest?”, no i mama musiała...
- Jak już się powiedziało „a”...
Tak. I miała nieprawdopodobną przygodę i to koło domu, niedaleko, na Freta, przy Rynku Nowego Miasta. Rynek Nowego Miasta i przy rynku była taka apteka pana Wendego. Po co ja to pamiętam, nie wiem, ale pamiętam Wendego. I dostała mama takie polecenie, bo tam musieli ją troszkę wykorzystać, że ma jakieś tam części do pistoletu zanieść, ukryte oczywiście. Ona była taka dość pełniutka, więc miała do pistoletu... Potem mi opowiadała: „Przecież ja nie miałam pojęcia o tym, że będzie stał właśnie przy Rynku...” Że róg Freta i Rynku, zaraz na początku Rynku, przy aptece, będzie na mamę czekał pan w wieku, powiedzmy, trzydziestu kilku lat, ubrany w bryczesy koloru tytoniowego, wysokie buty i będzie miał marynarkę w kratkę jakąś. No i [powiedziano], że mama poda hasło do niego i da mu to, co ma mu dać, i koniec. Aha, i jeszcze obiecali, ponieważ tata w końcu mówi: „Słuchajcie, dwoje dzieci w domu, ona jest dość nerwowa, przeżywa to wszystko, to jakoś musicie ją troszkę zwolnić, żeby nie była już tak tym obciążona”. No i wyobraźcie sobie państwo... I mama teraz opowiada swoje wrażenia. Idzie przez Rynek, pomalutku, serce jej wali i widzi, że stoi pan w takich tabaczkowych spodniach, w butach, marynarka w kratkę, ale ona przeczucia miała – zwierzątko. Spojrzała, wystraszyła się i zwolniła kroku. Ale mówi: „Muszę pójść”. I tak jeszcze ma te trzy metry, powiedzmy, do niego, ale czegoś jest niespokojna. No ale robi ten krok i w pewnym momencie, nie wie skąd, z boku podskakuje do niej facet, bierze ją pod rękę i mówi: „No, tak długo na ciebie czekałem. No, cieszę się, że jesteś”. Czyli ktoś wiedział o tym, że mama ma się spotkać – podstawiony facet, ubrany identycznie – i osłaniał mamę ktoś, kto w ostatnim momencie zareagował.
Tak. Wziął ją, objął i gdzieś poszli w drugą stronę.
- Czy zdarzały się u państwa w domu jakieś spotkania konspiracyjne, których była pani świadkiem?
Byłam, tak.
- Jak to wyglądało, jak to przebiegało?
Myśmy mieli swój pokój, byliśmy w swoim pokoju. Przychodził sąsiad z góry, z trzeciego piętra, pan Jan Kowalczyk, i drugi sąsiad, pan profesor Warpechowski. On był profesorem matematyki w szkole Rotwanda. Taka była szkoła, ona nie miała tytułu, że tak powiem, do dyplomów, ale szkoła techniczna bardzo dobra [ceniona]. I on był matematykiem, a w stopniu wojskowym majorem.
Wawelberga, Wawelberga i Rotwanda, właśnie tam, właśnie tam. I pan Warpechowski bardzo się z ojcem przyjaźnił i też tam wspólnie działali. Nieraz szli tam, nieraz na trzecie piętro, a często [spotkanie] było u nas. Mało tego, w stołowym pokoju stał kredens, taki bufecik. I co wykryliśmy z bratem? Jak się odsunęło kredensik, były wyjęte cegły i takie było okienko. Oczywiście tata powiedział, że musimy o tym zapomnieć. Za tym okienkiem mieszkał taki doktor Kołakowski, lekarz medycyny, który też był w organizacji. Cegły były wyjęte, zrobione było okienko, w ramkach szyba, lekko się odsuwało, bo tata włożył takie filcowe koreczki pod nogi tego i tylko jedną ręką odsuwał, zapukał, podał co trzeba. I tak było.
Między mieszkaniami.
- To była forma zabezpieczenia się, tak? Gdyby na przykład jakaś rewizja miała nastąpić w jednym mieszkaniu, żeby można było przekazać coś do drugiego?
Tak, oczywiście. A poza tym podać... Ciągle materiały, ciągle coś, więc byłoby niebezpiecznie ciągle gdzieś chodzić w to samo miejsce, bo przecież wszędzie, wszędzie patrzyli i sprawdzali, co ludzie robią. Tak że to okienko właśnie takie było, że się podawało właśnie.
- Czy zdarzyła się u państwa w domu jakaś rewizja lub w bloku czy w budynku kamienicy byli Niemcy?
U nas była rewizja i nas wywieźli w aleję Szucha.
- Proszę opowiedzieć o tym.
To było straszne, to pamiętam doskonale. To było w kwietniu, jeszcze było zimno, takie poranki chłodne, ale jasne słońce było, godzina wpół do piątej.
- Rok czterdziesty drugi, dodajmy.
Tak, chyba wpół do piątej rano ktoś wali do drzwi. Biegnie mama, a ja już się zerwałam i brat się zerwał, już tata tylko śpi w sypialni, bo on mocno spał. Ja lecę z mamą do drzwi i mama mówi: „Kto tam?”. I słyszę: „Kozłowski, dozorca Kozłowski, proszę otworzyć”. I ja jestem z mamą cały czas. Mama otwiera drzwi, popycha ją sześciu strasznych facetów ubranych na czarno, w spodnie, kurtki SS, no i te karabiny. I wpadają, sześciu ich wpada, i lecą po mieszkaniu, otwierają drzwi, a tata śpi. I słyszę jak oni, a ja za nimi jestem bo do tatusia poszli więc ja już jestem koło nich. I słyszę:
Hände hoch! Hände hoch! A tata taki niewyspany i tak go widzę na tym łóżku, jak on ma ręce w górze, zaspany i nie ma siły się podnieść. Chce usiąść, bo te ręce w górze, to pamiętam. Zrewidowali całe mieszkanie, poprzetrząsali, [ale] tego mebelka w stołowym pokoju nie odsunęli, okienka nie widzieli. Pamiętam, że na szafie leżały mamy kapelusze w pudełkach, a za szafą w takim ciemnym pokrowcu była piła, ale piła jako instrument muzyczny, cudowny zresztą. Tata jak grał na tej pile, to naprawdę można było się roztopić. I oni zobaczyli to coś w pokrowcu, wyciągnęli to wszystko. I tata mówi, że to jest instrument muzyczny, a tu skrzypce są u niego, jedne, drugie. Kazali nam się ubierać. Pamiętam, że mama mi plotła już jeden warkocz, żeby było szybciej, nie dwa, bo ja dwa nosiłam. Plotła mi warkocz, ubrała mnie w mundurek szkolny, a mundurek szkolny to był granatowa spódniczka, biała bluzka i marynarski kołnierz. Tak w tej szkole się chodziło. No i wszyscy wychodzimy. Wychodzimy z bramy, a tam stoją dwa takie willisy, te odkryte samochody, no i patrzymy, jest sąsiad i jest pan Warpechowski, pan profesor. No i wiozą nas, wiozą nas, przejechaliśmy przez tą bramę, na którą ciągle niestety patrzę, i co widzimy. Długi korytarz, ławki po obu stronach ścian, niedużo osób, siedzą na tych ławkach. I tak, ojca w jedną stronę, brata w drugą stronę, a mnie z mamą zostawili na korytarzu. I mama siedzi i tak mnie wzięła na kolana, przodem jestem tam, ale tyłem do niej i tak mnie [trzymała]. I słuchajcie, to była chwila, słyszę, jak mama tu mi za ucho mówi tak: „Słuchaj, gdyby cię wzięli, to pamiętaj tylko jedno, ty nic nie wiesz. Tylko jedno to pamiętaj, nic nie wiesz”. – „Nie wiem, nie wiem”. Tylko to mi powiedziała, wychodzi facet, cholernik taki, gestapowiec, i mówi:
Komm, komm, komm – do mnie. Matka przerażona. A drugi wychodzi i:
Komm, komm – i mamę w drugą stronę. Czyli jesteśmy rozdzielone. Wchodzę, dwa biurka (ja się przyglądałam, bo cały dzień to trwało), dwa biurka i siedzi dolmeczerka, sekretarka z maszyną do pisania. No i siadam. Mówi: „Siadaj”. No i przez tą dolmeczerkę, tłumaczkę rozmawiamy. On mnie pyta: „Jak się nazywasz?”, „Ile masz lat?”, „A do szkoły chodzisz?”, „A czego się uczysz?”, „A co jesz na śniadanie?”. A ja jestem świadoma, bo z tego „Bristolu” wszystko miałam. Tata się bardzo narażał, ale jedzenie było u nas i mama robiła śniadania dla dzieci z podwórka, jak tam więcej bułek przyniósł czy masła, czy jakiejś wędliny. Tata mógł to wziąć legalnie, więc były śniadanka dla koleżanek i kolegów. I to zawsze przeżywam. I takie głupie pytania: „A co jesz na śniadanie?”. A jestem świadoma, że ludzie mają razowy chleb, glinę i marmoladę z buraków cukrowych, co nazywali smarem. Dziecko prędko dojrzało – w takich warunkach w strachu, w niepewności, to dzieci dojrzewały momentalne. Ja też dojrzałam i myślę sobie: „Nie mogę powiedzieć, że tata przynosi to i tamto”. „Co jesz na śniadanie?” – „Chleb”. „A co do chleba?” – „Marmoladę”. I patrzę mu prosto w oczy. W oczy mu bezczelnie patrzę, bo wiem, że grozi to mamie, ojcu, bratu. O sobie nawet nie myślałam, za głupia byłam wtedy jeszcze, ale bałam się o mamę, o tatę i o tego. I on mówi do mnie: „Nic więcej nie jesz?”. – „Nie. Kartofle”. – „No a kto przychodzi do was?” Ja mówię: „Ciocia, moja kuzynka” – a ta tłumaczy i pisze na maszynie, cały dzień stuka, stuka. „No dobrze, a kto jeszcze przychodzi?” Ja mówię: „Nikt, nikogo w domu nie ma”. – „Aha, a jakie gazetki czytacie, jakie tatuś gazetki czyta?”. Ja mówię: „Kurier Czerwony czy Warszawski”. To taki, co było pozwolenie na niego. „Aha”. I w końcu zaczyna się denerwować, bo wszystko: „Ja nie wiem”. Jak coś pyta, to mówię, że nie wiem. „Jak to, nie wiesz?” Ja mówię: „Nie wiem”. I on się zaczyna denerwować, ja zaczynam mieć stracha i zaczynam płakać. To on mówi: „Ty kłamiesz”. A ja mówię: „Nie”. [Pyta] o szczegóły i po pewnym czasie znowu: „A co jecie?”, „A jakie masz koleżanki?”, „A kto przychodzi?”, „A kiedy wychodzi?”, „A z kim tatuś się przyjaźni?”, „A czy chodzicie do rodziny?”, „A co u rodziny?”, „A co jecie?”, „Kłamiesz!” W pewnym momencie on tak się wściekł, ten Niemiec, tak złapał za kaburę tutaj i tak na mnie patrzy i mówi tak: „Kłamiesz! Chcesz, żebyś mamusi nie zobaczyła. Ja cię tu mogę zabić, jak będę chciał”. Ja dostałam takiego histerycznego płaczu. Ja się tak strasznie bałam, cała się zaczęłam trząść, tak płakałam, że oni nie mogli mnie uspokoić, aż zanosiłam się cała. I ta dolmeczerka wstała, wzięła mnie za rękę i wyprowadziła do korytarza. Tam było już pełno ludzi, już były wszystkie ławki zajęte. I ona zaczęła ze mną rozmawiać, mówi: „Nie bój się, nie. My tylko po prostu chcemy, żebyś nam powiedziała, nie bój się”. I po chwili znowu mnie wprowadziła. Ja przychodzę, na tacy leżą cukierki i ten szwab mówi: „Masz”. A ja mówię: „Ja nie jem cukierków”. Mówi: „Nie, niemożliwe”. Ja mówię: „Nie”, bo w czasie okupacji Niemcy zrzucali z samolotów zatrute cukierki garściami i dzieci chorowały i były różne tego i były naprawdę z trucizną i jakimiś tam [składnikiem], więc nie wolno nam było żadnych cukierków podnosić. Wiadomo, że są trujące. Więc jak on mi podał na tacy, to ja od razu wiedziałam, że trujące, nie były pewno, ale dla mnie były trujące. Wściekł się, potem znowu, znowu od początku i jeszcze: „A jaką masz koleżankę?”, „A jak się nazywa?”, „A kto u niej jest?”, „A jak przychodzi?”, „A co ona robi?”, „A jadłaś u niej co?”, „A co oni jedli?”. Więc ja w kółko mieszam. No, w końcu przerwa, wychodzę na korytarz, pozwolili mi wyjść. Już opustoszało, już pewno ludzi na przesłuchania wzięli, nie ma mamy. Ja siedzę na tym korytarzu i buczę, i ryczę, i płaczę. Taty nie ma, mamy nie ma, brata nie ma, ja sama na tym długim, długim korytarzu. Po pewnym czasie znowu mnie wzięli i tak do wieczora. No i widzieli, że ja albo głupia jestem, albo co. No i wieczorem wychodzę, mama siedzi na korytarzu i mówi: „Słuchaj, możemy stąd wyjść”. Tam rzadko kto wychodził z tego budynku.
- To przesłuchanie trwało cały dzień?
Cały dzień, od wpół do piątej, jak nas zawieźli, nie wiem, od ósmej godziny [przesłuchiwano], a była chyba dziesiąta, jedenasta wieczór, jak powiedzieli, że możemy wyjść.
- I wyszła pani razem z mamą?
Razem z mamą wyszłam. Przyjechałyśmy dorożką do naszego domu i wchodzimy na podwórko, oczywiście cały blok już wie, że nas wzięli, że to. I kapliczka była, jak na każdym podwórku w Warszawie. No i przychodzimy, a tam tłum sąsiadek – modlą się, śpiewają. I zobaczyły nas, wielka radość. Przychodzimy do domu i teraz czekamy na tatę. No ale właśnie to, że ojciec pracował w tym „Bristolu” i ten pan Napierała, wspaniały Polak, wielki patriota, który niestety musiał sobie odebrać życie... Ale to już potem, bo okazało się, że on nie tylko w Polsce był w Podziemiu, ale także przekazywał do Anglii sprawy. Jak go, że tak powiem, rozpracowali, to wziął się i powiesił, bo wiedział, że to będzie najlepsze wyjście. Ale szalenie dużo Polakom pomagał. Właśnie dzięki temu, że to szwaby mieszkały w „Bristolu”, a on nimi zarządzał, i że tak powiem, korzystali z jego tego, więc zwracał się do tych najważniejszych. No i kiedy ojca zatrzymali, na drugi dzień rano pobiegłyśmy właśnie do „Bristolu”, do Napierały. I mama mówi: „Panie Wojciechu, męża zatrzymali i nas. Nas puścili, jego nie do tej pory nie ma”. No i potem ten Napierała był u nas na kolacji i mówił, [że] poszedł do takiego głównego i powiedział: „Jak to – mówi –
Herr jakiś tam, pracownika żeście mi zamknęli. Przecież znacie go, pracuje tu dla was. To wyście mojego pracownika, natychmiast niech pan zrobi coś, bo ja sobie nie daję rady sam”. Widzicie, jakie to są cuda w życiu. Trwało to jeszcze parę dni. No i tak zawsze o siódmej do kapliczki wszyscy schodzili na podwórko i żeśmy się modlili. Tak już ciemno było, ciemno i słyszę głos z bramy: „Alunia – na mnie tata, tak – Alunia”. Ja patrzę, tata stoi. No i tak właśnie [to się skończyło].
- Tata wrócił wraz z synem?
Nie, on [wrócił] jeszcze później.
Ale to parę godzin później. Tak że to, że ojciec pracował, że Napierała był taki, jaki był, mnóstwo ludzi wyciągnął z obozów, mnóstwo, dzięki temu, że z tymi szwabami miał do czynienia.
- Czyli udało się pani ojcu zachować posadę?
Tak, tak. On mówił: „Jak to – z pretensją – pracownika żeście mi zabrali. To jest wykluczone, on musi tu wrócić, to jakaś pomyłka”.
Tak, parę dni jeszcze to trwało, ale wrócił.
- Czy wiadomo było, dlaczego zostaliście zatrzymani?
Ktoś nadał.
- Czy sąsiedzi, o których pani wcześniej wspominała, do których pani tata chodził bądź przychodzili do państwa, czy oni też zostali zwolnieni?
Tak. Tak, bo nie znaleźli w domu nic ani u nas, ani u sąsiadów.
- Jeszcze chciałem może na chwilkę cofnąć się w czasie relacji, ale cały czas pozostaniemy w temacie okupacji. Jak wiadomo, Niemcy zamknęli filharmonię, prawda, a pani tato przyjechał do Warszawy do pracy w filharmonii. Czy koncerty przed budynkiem filharmonii były również udziałem pani ojca?
Nie.
- Spotyka się czasami informację, że filharmonicy dawali koncerty przed budynkiem albo w ogóle na mieście.
Nie, nie, nie, no zaczęła się... Filharmonię zamknęli, więc szczęściem dla ojca było, że znalazł się człowiek, którego on znał, którym z nim pracował w Podziemiu.
- Czy organizował tajne koncerty gdzieś w mieszkaniach?
Nie, proszę pani, [grał] w domu, w domu na imieniny, na święta.
- Ale to tak w gronie rodzinnym?
Tak, w gronie rodzinnym. Fogg, którego znał bardzo dobrze, no i Fogg... Boże, jego przyjaciel, no patrzcie, teraz tamto pamiętam, teraz... No jak się nazywa ten wspaniały dyrygent i skrzypek.
Ojca przyjaciel powiedział, żeby tata grał po knajpach. Tata powiedział: „Nie, ja dziękuję. Ja po knajpach grać nie będę”. Brat pięknie grał, bo go uczył ojciec, przepięknie grał, a mnie obdarzyli fortepianem i grałam na fortepianie. Koncerty u nas w domu były ciągle. Dwoje skrzypiec i fortepian.
- A czy to zatrzymanie pani taty, pani mamy, czy też pani przesłuchiwanie w alei Szucha miało potem wpływ na udział pani taty w konspiracji? Czy był taki okres zawieszenia, czy tata od razu...
Cały czas był w konspiracji, bez wytchnienia, absolutnie.
- Jakie jeszcze sytuacje przypominają się pani, te konspiracyjne rodziców, przed Powstaniem jeszcze?
Była taka sytuacja... Ja nie wiem do tej pory, jak on to zrobił. Wracamy od naszego wujostwa z Okęcia, oni mieli tę fabrykę, co to potem to wino „patykiem pisane” robili. Zabrali mu tą fabrykę i wino robili. Myśmy byli u ojca siostry rodzonej, na Wigilię pojechaliśmy tam na Okęcie. Cudowna rodzina w ogóle, moja, wspaniała. Pojechaliśmy tam na Wigilię do cioci. Wracamy i wchodzimy od strony, że tak powiem, kuchennej, bo były dwa wejścia, jedno, główne z bramy, a drugie przez podwórko po takich drewnianych schodkach. Idziemy sobie właśnie tą kuchenną stroną i tam był taki podest, to było parę, trzy czy cztery schodeczki, korytarz i wejście do kuchni, że tak powiem, do korytarza, do kuchni. I my przechodzimy, mama otwiera drzwi i słyszę jakieś dziwne ruchy, jakieś „łubububu”, jakieś takie. I tata zagląda pod te schodki, a tam troje żydowskich dzieci, małych chłopców. Trzech chłopaczków takich, ja wiem, cztery, pięć lat, no może sześć, i trzęsą się z zimna. Mama się zdenerwowała, Boże, poszła do tych dzieci. Oczywiście jeść im dała, pić im dała, koce im dała, poduszki im dała. No i mamy dzieci żydowskie pod domem. Ale to trwało. Póki jeszcze nikt nie wiedział, to mama te dzieci hodowała, i dawała... Nie wiem, chyba miesiąca to nie było, ale dobre dwa tygodnie to na pewno, na pewno. I te dzieciaczki sobie tam tego... Jak mama nie widziała, to ja zabawki im przynosiłam, bo mi nie pozwoliła tam [chodzić], bo nie wiedziała, czy dzieci chore, prawda. No ale ubrała je, w co mogła, i dała im i spały tam i jedzenie było. I po jakimś właśnie czasie zapukał do nas Kozłowski, ten nasz słynny cieć, przychodzi do nas, do domu i mówi: „Proszę pani, póki było nic nie wiadomo, nic nie mówiłem, ale już ludzie wiedzą. Musicie coś z tym zrobić, bo nas wszystkich rozstrzelają”. Bo tak było. Tata przychodzi z pracy i mama mówi: „Słuchaj, co tu zrobić? Szkoda tych dzieci, no ale – mówi – wszystkich nas wykończą”. Tata mówi: „Czekaj, ja wiem. Ja się porozumiem, z kim trzeba”. Miał
Nacht-Ausweis, że mógł w nocy chodzić, i nie wiem, jak on to zrobił, bo o tym też nie było mowy – miał ten
Nacht-Ausweis i wyprowadził tę trójkę dzieci, nie wiem jak, na Tamkę, tam do kogoś, gdzie załatwił... Czy u sióstr, bo tam przecież są siostry miłosierdzia, czy co? Nigdy na ten temat nie było mowy. Tata widocznie to tak przeżywał, nie chciał w ogóle o tym mówić. Ciężko było od niego coś wydobyć, bo przeżył bardzo wiele. I udało mu się wieczorem, już było ciemno, te dzieciaki [przeprowadzić]. Mama jeszcze im na drogę jakieś tam kanapki zrobiła, jakieś ubrania, jakieś coś, i tata je szczęśliwie przeprowadził.
- Wspomniała pani o tych żydowskich dzieciach, a czy pamięta pani moment czy też okres, kiedy w getcie warszawskim wybuchło powstanie i ono trwało. Jak z pani perspektywy, pani rodziny, to wyglądało?
Tak. Strach był jeden i tragedia. Pamiętam, że jechałam z mamą na Leszno, bo kiedyś Leszno to była [obecna] Solidarności, tak się nazywała ta ulica. Tam była jakaś apteka. Nie wiem, mama receptę jakąś tam miała, nie wiem co, wzięła mnie za rękę i pojechałyśmy na Leszno do tej apteki. No i mur stał, i widziałam wielokrotnie, ile tam... i że te dzieci żydowskie podkopywały dziury takie i wyskakiwały. Ludzie im tam kartofle i chleb dawali. Widziałam te dzieci, jadąc tramwajem. Widziałam, jak te dzieci przemykają, jak ci ludzie przemykają, jak Niemcy strzelają do ludzi – to to widziałam. No i wielki krzyki, krzyki, które tam były. Tam było strasznie głośno za tymi murami. Tam taki był rejwach i tak było głośno, że właściwie to moja mama starała się uchronić mnie przed takimi widokami. Tak że jakoś tak prędko, to mig, mig, mig.
Ale raz było dramatycznie i to pamiętam. Mam to w oczach i tego nie stracę, jak jechałyśmy też tramwajem, też tam właśnie na Lesznie, i przed tym murem były szubienice i pięciu księży było powieszonych w tych swoich sutannach. Myśmy jechały i ja spojrzałam, mama mnie obróciła głowę do siebie, przytuliła mnie. Ale ja ich widzę. Wiatr był i oni się ruszali i te sutanny też na nich. To do dzisiejszego dnia pamiętam.
- To było w czasie powstania w getcie czy w ogóle w czasie okupacji?
Nie, to była okupacja. Tak, tak, to pamiętam. [Zazwyczaj] nie mówię tego, ale tak się złożyło, że kiedyś jednemu z naszych księży w parafii to powiedziałam, że to jest taki widok, że ja dzisiaj to widzę. No, widzę, no. Okropne to było, a tata tak się zachowywał, że myśmy się w ogóle... Ja tylko się mogłam domyśleć, że on wyjdzie. Martwiłam się, czy wróci, bo czułam, że tam coś się dzieje. Człowiek nie jest tego... Widziałam, przymyka się tu, tam, tu coś pisze, tu pakuje, tu coś tnie. Bardzo był dzielny całą okupację.
- Czy z państwa domu było słychać, że trwa powstanie w getcie, jakieś wybuchy, strzały?
Proszę pana, blisko, dlatego że jak jest Kościelna i Zakroczymska, tutaj jest kościół Franciszkanów, to tam już był mur, już tam nie można było [wchodzić].
- Czyli u państwa było słychać, że powstanie wybuchło?
Tak, tak, oczywiście.
- Czy jakoś specjalnie wtedy mama panią powstrzymywała przed wychodzeniem z domu?
Nie, ja sama nigdzie nie wychodziłam, mama nas nie puszczała. Brat chodził, no bo do szkoły chodził, ale też miał swoje ścieżki, że tak powiem, do tego Reja.
- Czy była pani świadkiem jakiejś łapanki?
Oj tak, uciekałyśmy, raz na jakiś czas uciekałyśmy, oczywiście, na Freta na przykład. Na Freta było tak, że myśmy szły z rynku Nowego Miasta na Freta i zajechała „buda”, bo tak się mówiło, „buda”, i wysypali się Niemcy natychmiast i łapali ludzi i:
Raus! Raus! Raus! – krzyczeli. A na Freta 1, to jest przy Długiej, ten narożny dom, tam mieszkali znajomi moich rodziców, a z dziewczynką, [córką] chodziłam do jednej klasy, i myśmy z mamą w ostatniej chwili wpadły do nich do domu, tam do podwórka. Nie no, człowiek spodziewał się, przecież w każdej chwili szedł i rozglądał się, czy „buda” nie jedzie. A jechaliśmy znowuż na Okęcie do mojego wujostwa tramwajem i w pewnym momencie zatrzymali tramwaj, tutaj na wysokości kościoła Świętego Jakuba, i:
Raus! Wygonili nas z wagonów, a po to, że rozstrzeliwali kilkadziesiąt osób czy kilkanaście może, powiedzmy, tego nie wiem. Ludzie byli postawieni [pod mur], a myśmy musieli to oglądać. Wykonali egzekucję, mogliśmy wsiadać w tramwaj i jechać dalej na Okęcie. O, tak było, więc ta psychoza strachu była bez przerwy, bez przerwy. Mama mi tylko kiedyś powiedziała: „Słuchaj, wychodziłaś czy Wiesław wychodził – mój brat – czy ojciec, to ja się tylko modliłam, żeby wrócili”.
- Czy u pani w domu mówiło się o jakichś akcjach Podziemia. Jeżeli w Warszawie na przykład był zamach na Kutscherę, czy to się komentowało?
Wszystko się wiedziało, oczywiście.
- Jak wyglądały takie relacje? Czy to tato przynosił informację, że coś takiego się odbyło, czy to po prostu przenikało?
To przenikało momentalnie. Nie było komórkowych telefonów, a wszystko widzieliśmy w pięć minut, co się działo w całej Warszawie. To było nieprawdopodobne. Poza tym przy Matce Boskiej Pacławskiej na Krakowskim, to pamiętam jak dziś, tam był głośnik, głośnik Polski Podziemnej. I oni się od czasu do czasu włączali, tak: „Tu Polska Podziemna, tu Polska..” i wtedy ludzie zamierali. Pamiętam, jakby we śnie wszyscy stawali i słuchali, co mówią z Podziemia. Pamiętam to ciągle.
- Często się zdarzał taki komunikat?
O, to kilka razy dziennie mogło być. Ludzie nieraz się zbierali, czekali, może coś powiedzą, ale wszystko... Słuchajcie, myśmy byli na Nowym Mieście i wiedzieliśmy, co się dzieje na Mokotowie. Ludzie byli tak sprawni... No i pamiętam tego utrwalonego w filmie szpiega, skrzypka na Miodowej. Wiecie o kim mówię. Ja przechodziłam kilka razy koło niego z mamą.
- I faktycznie była taka postać?
Ale oczywiście, tylko mi tata powiedział właśnie wtedy.
- I on, tak jak w filmie jest to przedstawione, został rozstrzelany, został zlikwidowany?
Tak, był w czapce studenckiej, w jakimś takim biednym chałacie, grał na skrzypcach twarzą do ściany, tak grał, tak grał twarzą do ściany, dosłownie przy murze. Zaraz na początku, jak Miodowa idzie od Krakowskiego, to tak drugi dom, drugi, trzeci, tam stał. To był szpieg, podsłuchiwał. Ale ciągle grał, to zobaczyłam, że grał. Po prostu nie wiedziałam, o co chodzi, ale stał. Biedny student, zarabiał na życie. [Historia] jest prawdziwa, sama go spotykałam.
- Gdy zbliżał się okres, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, czyli lato czterdziestego czwartego roku, czy ono było w jakiś sposób szczególne? Przypuszczam, że pani się nie spodziewała, że może dojść do tak tragicznych wydarzeń...
Nie, ja w ogóle pojęcia nie miałam, oczywiście.
- A czy ono, czy to lato, zapadło może pani szczególnie w pamięci? Może coś innego się wydarzyło niż w poprzednich latach?
We mnie już zaczęła kiełkować od pewnego czasu nienawiść do Niemców i bunt. Ja widziałam, co oni wyprawiają; ja byłam naocznym świadkiem łapanek, rozstrzeliwań, jak ludzi bili na ulicy bezlitośnie, jak chodzili po tym mieście i „Heili heilo” śpiewali w kółko i o bruk tymi swoimi podkutymi butami strzelali. I nienawiść, i słyszę... Przecież było nie do uniknięcia, że wzięli ojca mojego kolegi do obozu, że tego zastrzelili, że ten zginął, że tu matczysko [samotne zostało] z dziećmi i nie ma co im dać jeść, a ojca zabrali do Oświęcimia. Tak że słuchajcie, ta nienawiść i to upokorzenie – zaczęłam sobie zdawać sprawę, jak Polacy są ogromnie źle traktowani, upokarzani i traktuje się ich jak, przepraszam, bydło, bo tak nas traktowali. I ta nienawiść we mnie strasznie jakoś narastała. I dzisiaj, jak jestem w towarzystwie gdzieś i ktoś mi powie, że Powstanie było niepotrzebne, to coś się we mnie dzieje, że ja bym mogłam tego człowieka, nie wiem, udusić na przykład. I od razu stawiam pytanie: „Był pan w czasie okupacji pięcioletniej w Warszawie? Przeżył pan ją? Widział pan, jak byliśmy traktowani i co Niemcy robili? Nie, to proszę nie dyskutować na ten temat”. Ja wtedy wpadam w szał, trudno.
Tak. Nie wiem, to byłoby nienormalne, gdyby ludzie nie zareagowali na to upodlenie, na to okrucieństwo minuta po minucie. Bylibyśmy, nie wiem, nie ludźmi, tylko zwierzętami, które nie czują, nie wiedzą. Wiele razy spotykam się z tymi [opiniami] i atakuję wtedy. Przy mnie proszę tego nie mówić, bo trzeba było być pięć lat, zobaczyć, przeżyć i dopiero wtedy się wypowiadać.
- Opowiadała pani o łączniku, który przyszedł po pani ojca przed wybuchem Powstania poinformować go...
Tak, że ma stawić się na Smulikowskiego o trzeciej.
- Czy wtedy ta informacja również została przekazana panie mamie i również przez to może pani wiedziała, że coś się szykuje?
No, tak, tak. Oczywiście, mama oczywiście zdenerwowana, tata się ubiera, obrączkę kładzie znowu.
- Wobec tego jak te przygotowania w domu wyglądały? Bo było wiadomo, że 1 sierpnia coś się wydarzy.
No ja sobie nie zdawałam sprawy do końca. Dopiero jak tata powiedział, że musi pójść, że zbliża się niebezpieczeństwo i musi nas chronić, no to wtedy się [zorientowałam]. Ale zobaczyłam tę obrączkę i ten brzęk, ten sam, co w trzydziestym dziewiątym roku był, [to] jakaś taka byłam spokojna, że on wróci, i wrócił szczęśliwie.
A właśnie, i tu się zaczyna cała historia. Tata poszedł, a oczywiście powiedział do niego: „Wiesław, jesteś jedynym mężczyzną w tej rodzinie. Musisz pilnować mamy i siostrzyczki, i musisz być”. A on kłamać nie umiał, bo tak był wychowany, więc spuścił głowę, i nie powiedział: „Tak, nie tak”, nie reagował, tylko spuścił głowę. No i chwila i tata poszedł. A ten szaleńczo biega po mieszkaniu i tu, i do kuchni, i do łazienki. Mama myślała, że on tak się zdenerwował, że ojciec poszedł, a on doszedł do mamy: „Mamuniu, nie gniewaj się. Ja też muszę pójść”. – „Gdzie, jak?” – „Muszę”. No i oczywiście rozpacz. On powiedział: „Przepraszam cię, nie gniewaj się, ale ja muszę”. Pocałował ją, mnie i wybiegł. Nie słuchał, co mama mówi, tylko wybiegł na klatkę schodową. My w panice na balkon, on wyszedł, stanął przed bramą, spojrzał, pomachał i teraz do tej pory nie wiadomo, gdzie i co, i jak. I to było ostatni raz. Koledzy widzieli go czwartego dnia w Powstaniu, że szedł z kolegami, we czterech szli chyba do Śródmieścia i to był ostatni komunikat.
Tak, ale były te czołgi-pułapki... Ja się jakoś najbardziej skłaniam [do wersji, że wtedy zginął]. To tyle ludzi zginęło i nie można było ich w ogóle odczytać.
- A wracając do pani i pani mamy – 1 sierpnia, moment wybuchu Powstania. Były panie wtedy w domu?
Oczywiście w piwnicy, bo już od razu bombardowania się zaczęły. Przecież już na Żoliborzu walka była taka, że nie wiem, tam się wcześniej zaczęło. I pana profesora żona, nic nie wiedząc, [ponieważ] on zaczął chorować na serce, ona pojechała na Żoliborz po lekarstwa do apteki, bo tam były te leki, i już nie wróciła. Więc siedział z nami w piwnicy, mama się nim opiekowała i go leczyła, jak mogła. To była Niemka, ta jego żona. Przychodzili do niej całą okupację Niemcy i chcieli, żeby folkslistę podpisała – pani Maria. Ona powiedziała: „Nie. Ja jestem żoną polskiego oficera, jestem Polką, wychowuję dzieci i czuję się Polką i proszę do mnie nie przychodzić”. On studiował w Lipsku, tam poznał swoją żonę i przyjechał do Warszawy razem z Agatą, ze służącą. Bardzo przyzwoita rodzina. Ale jak ja wróciłam i nikogo nie wsypałam, to był numer dopiero – świętowali tydzień na moją cześć, bo powiedzieli: „Gdyby to dziecko powiedziało jedno słowo za dużo, to byśmy stamtąd nie wyszli”. Pani Maria, znana z cudownych wypieków, taki tort mocca mi zrobiła. Ja byłam bohaterką wtedy. Powiedzieli: „Trzeba dziękować temu dziecku”. Nie powiedziałam nic. Cały czas myślałam: „Boże, jak coś powiem, to tatusia mi zabiorą. Nie, nie, nie powiem nic”. A bezczelnie w oczy się patrzyłam, bezczelnie. A potem albo płakałam, ryczałam z całej siły. No straszne to wszystko, słuchajcie, no, ale…
Powstanie.
Mama i ja w piwnicy z sąsiadami, z moim pieskiem, z dziećmi. Strasznie bombardowali, bo myśmy byli przecież w takim strategicznym punkcie: most Kierbedzia, most Poniatowskiego, wysunięci nad Wisłę, przeszkadzający w widoku. Wytwórnia Papierów Wartościowych na Sanguszki, trzy kroki. Tam były walki nieprawdopodobne. I żeśmy w piwnicy, w piwnicy tak tego. I mama, tak jak to dobra mama, troszcząca się o dzieci, a nie jadła nic gorącego, a to. W końcu, a była dość odważna ta moja mama, mówi: „Wiesz co, ty tu siedź, a ja pójdę na górę, może coś ugotuję, jakiejś zupy, jakiegoś czegoś. No przecież to jest…”. No trzeba, coś tam w spiżarni jeszcze było. I tak się bidna zdenerwowała, bo nalot był, dwa razy posoliła, chyba nie pamiętała, kazała nam jeść. Myśmy płakali i nie mogliśmy tego jeść. A potem już częściowo zwalili kondygnację obok. Ale pamiętam, że mama mnie wzięła do mieszkania, już drzwi nie mogłyśmy otworzyć. Mama szarpała, drzwi się otworzyły i dziura przy drzwiach aż do parteru. Tak że już odcięto nas od wszystkiego. No ale tata poznosił do piwnicy wszystko, co było w domu, znaczy z jedzeniem, więc tam mieliśmy co jeść.
- Tato przychodził do domu?
Nie, w trzydziestym dziewiątym…
- Przed Powstaniem przygotował to wszystko?
Tak. A w trzydziestym dziewiątym roku… Słuchajcie, są takie sytuacje, że można się uśmiać. W trzydziestym dziewiątym roku gdzieś tam był na Pradze i zobaczył w rozbitym kiosku, że są puszki metalowe z ogórkami konserwowymi. A on taki był, no... rodzinny. I mówi tak: „Oni może nie mają, to ogórki zaniosę”. Czołgał się po moście Kierbedzia i pod brzuchem miał taką puszkę z tymi ogórkami. I wyobraźcie sobie państwo, czapkę mu przestrzelili i przestrzelili mu tą puszkę i wyciekł ocet z tego, ale ogórki przyniósł. Ale to było w trzydziestym dziewiątym roku. A tak to żeśmy go w ogóle nie widzieli.
- Całe Powstanie nie widziała pani taty?
Calusieńkie.
- Wspomniała pani, że ojciec przygotowywał panią, pani mamę i przypuszczam, że swojego syna na ten okres Powstania…
No tak, tak.
- Przygotowując tą piwnicę. Czyli to nie było jedno duże pomieszczenie, gdzie wszyscy przebywali…
Nie, każdy miał swoją piwnicę, a niezależnie od tego był korytarz. Każdy w swojej piwnicy siedział. I tata poznosił [wcześniej] jakąś tam mąkę, jakąś tam fasolę, jakiś topiony tłuszcz, to, co tam było. Wiem, że worek kawy był, nie wiem skąd, worek kawy, więc wszyscy pili kawę.
- A z czym był największy problemem w tym okresie?
Woda.
Jak między nalotami… No o tyle byliśmy w dobrej sytuacji, że się szło do Wisły po wodę z kubłami.
- Tylko trzeba było to przynieść, a to jednak kawałek drogi. Mimo wszystko to było blisko.
Blisko, tam gdzie [teraz] te fontanny są, to przy tym, no to tam właśnie.
- A w nocy chodziło się po wodę czy nawet w ciągu dnia?
Nawet w ciągu dnia zdarzało się. Zdarzało się, że można było. A tak to już chociaż mieliśmy się w co umyć, czym. Przecież nie było wody. Wszystkie rury popękane, pozalewane...
- I jak długo wraz z mamą była pani u siebie tam w domu, w piwnicy, w tym samym budynku?
Tak się złożyło, że jakieś może kilka dni przed… Kilka dni, ile to było? Może dziesięć dni, może dwanaście przed końcem Powstania. Mama taka bardzo zdenerwowana chodziła. I tak się czegoś bała, tak się denerwowała. W końcu mówi tak: „Wiesz co, my musimy stąd wyjść chociaż na parę dni, odpocząć”. Bo straszny huk był. Myśmy były głuche już od tego wszystkiego. Mama mówi: „Ja już nic nie słyszę, głowa mi pęka”. Mówi: „Pójdziemy gdzieś w głąb, dalej od Wisły, na parę dni”. Jak to sąsiadki posłuchały. „Pani Stefanio, mowy nie ma. Nie puścimy”. Mama taka optymistka była i tak wbrew sobie wszystkich utrzymywała przy nadziei. Mama mówi: „Słuchajcie, słowo honoru wam daję, ja tu wrócę. Ale te dwa, trzy dni… Bo ja już nic nie słyszę”. No dobrze, pogodziły się, że dwa dni.
Wieczorem wpadł młody Powstaniec, taki w wieku mojego brata, może trochę starszy. Oni wpadali tak na moment do piwnicy, opierali się o ścianę i zamykali oczy, żeby się zdrzemnąć. Przecież oni po tygodniu nie spali, myśmy już wiedziały o tym, byłyśmy… Każdy był, tylko po cichutku… [Zasypiali] na stojąco. I taki zabrudzony, ładny chłopak stoi. No ja się przyglądałam, jak to głupie dziecko, a on zamknął oczy... No, ocknął się po pewnym czasie i mama do niego mówi tak: „Słuchaj, chłopcze…”. Oczywiście pytała o syna. No on nie wie. Pyta o syna i mówi: „Słuchaj, wiesz co, ja tak chciałabym strasznie wyjść z tych Rybaków dziś. [Chciałabym przejść] chwilę dalej, bo już nie mogę, muszę odpocząć. Pomożesz nam?”. A od szóstej były naloty, regularnie punkt szósta były naloty i bombardowania. A on mówi: „Wie pani co, to bądźcie gotowe. Tak w pół do piątej ja tu przyjdę, to podbiegniemy do kanału, tam bliżej nas. I – mówi –podprowadzę was, żebyście poszły gdzieś dalej”. No i rzeczywiście. Mama mówi [do mnie]: „Tu płaszczyk twój jest. Pamiętaj, że masz go wziąć, bo nie wiadomo, gdzie będziemy. Może będzie zimno, może pod głowę. Płaszczyk, masz cieniutki płaszczyk, taki z wełenki, weź”. Oczywiście płaszczyka nie wzięłam, tylko lalkę, a płaszczyk został. Błaszyk nieważny, lalka ważna. Jeszcze taką poduszeczkę dla niej, żeby jej [podkładać] pod głowę. I on przyszedł po nas. Oczywiście płacz był, mama przysięgała, że wróci, że tak, żeby się nie martwiły, na pewno. I myśmy wyszły tak wpół do piątej. Podbiegłyśmy do tego kanału, on odsunął ten właz, wsadził nas do tego kanału, powiedział, jak mamy… Poszedł z nami kawałek, wytłumaczył nam, jak mamy się zachować. I myśmy szły i szły, i szły. Ja już myślałam, że już nie zobaczę nieba i słońca. I to trwało. On się wycofał, poszedł, bo nie mógł już dalej. Nikogo nie było w tym kanale, tylko jakoś ta burzowa część, tak waliło tam. I myśmy szły i szły. Matka mnie za warkocze już ciągnęła, bo nie miałam siły [iść].
- Czyli tylko pani i pani mama szłyście?
Tak, tak. Jakieś głosy gdzieś z boku, gdzieś, i ten szum, taki jak wodospad, spadająca woda – strasznie. To powiem wam dalej… Ale myśmy wyszły wpół do piątej, a punkt ósma wszyscy zginęli. Ta moja mama tym swoim zwierzęcym instynktem kazała nam opuścić dom. O ósmej wszyscy, wszyscy, którzy tam… [Bombardując, Niemcy] zwalili dom do dna i wszyscy zginęli. Moje koleżanki, moi koledzy, sąsiedzi, wszyscy. A myśmy szły i szły i w końcu ktoś tam krzyczał, ktoś tego. Mama krzyczy: „Dokąd? Dobrze”. Zobaczyliśmy te druciane schodki takie i wyszłyśmy tam i ja tak… I mama krzyczy: „Jest tam kto? Otwórzcie, otwórzcie”. A przy każdym takim włazie to były dyżury przecież, bo przecież ci ludzie się przemieszczali, i Powstańcy, i ludność cywilna. Więc był taki, który musiał podnieść ten ogromny właz. I właśnie tu wychodzimy z tego włazu, jesteśmy na wierzchu zupełnie ślepe i w tym momencie te cztery samoloty nadlatują nisko nad nami i strzelają. No i ten święty Antoni był.
- Proszę opowiedzieć tę historię.
I słyszymy krzyk, strzelanina i słyszymy: „Padnij, padnij!”. I słyszymy: „Gdzie pani z tym dzieckiem?!”. To niby ja. Mama mnie rzuca o ziemię i sama się na mnie kładzie. Ale to było mgnienie, to był... Nie wiem, no nie wiem. Coś mi przez głowę przeszło i już. No przeleciały samoloty, przeleciały – to był jeden mig. No i właśnie leżymy i słyszę, jak mama mówi: „Słuchaj, czy my żyjemy?”. Ja się nie odzywam. Mama mówi: „Żyjemy, no żyjemy, tak”. I mama się właśnie zaniepokoiła, że coś ma pod ręką. Myślała, że to… I patrzy, a to ten święty Antoni. Mówi: „Boże, ktoś zgubił”.
„Ktoś zgubił – mówi mi – i się pewno martwi”. Wzięła tego świętego Antoniego i Długa 24 była brama. (Nie ma tej bramy. Oni zrekonstruowali, ale nie tak jak trzeba). Brama była od Długiej, też szeroka, metalowa, piękna. I wypada tam Powstaniec i mówi: „Gdzie pani z tym dzieckiem? Niech pani tego…”, bo nadlatuje już następny samolot. I on nas wciągnął do bramy. Ale częściowo do bramy, bo z podwórka wychodził czołg. A tam było dowództwo Powstania. I tu do piwnicy po lewej stronie było wejście. Do piwnicy wchodzimy, a tam czarno od ludzi. Duża piwnica, pojedyncze pomieszczenie i czarno od ludzi. I w pewnym momencie mama się rozgląda, patrzy i jej znajoma rodzi dziecko. Rodzi dziecko.
- Czyli panie przeszły z Nowego Miasta na Starówkę?
Tak, na Długą 24. Ona zobaczyła mamę, mówi: „Steniu, jak to dobrze, że pani jest”. Urodziło się dziecko. I wiecie co, że to tylko Polacy są do tego zdolni. Natychmiast znalazł się ksiądz, natychmiast był Powstaniec, a mama mówi do niego: „Niech pan przyniesie nam dla dziecka jakiś materiał”. Nie upłynęło piętnaście minut, przychodzi z belą flaneli białej. Słuchajcie, to się w głowie nie mieści. Mama umiała szyć, zaczęła wycinać. I nożyczki były. A Długa 24 to tam były zakłady... To były zakłady czy biura Kordonek DMC, to pamiętam. Takie okrągłe były, różnokolorowe [kordonki]. Były koronki, tego, mama pieluszki obszywała. Uszyła dziecku czapkę, kaftanik, to co potrzeba. Pieluchy były. Taką belę przyniósł jak pół tej ściany, naprawdę.
No ale za trzy dni musieliśmy tam opuścić pomieszczenie, bo tam Niemcy podchodzili, już się paliła ulica Długa. Już po jednej stronie, po lewej stronie się paliła, jak myśmy wychodzili. No i przemknęliśmy na… Nie wiem, czy wiecie, że było kino „Miejskie” w Warszawie, przy Hipotecznej, gdzieś tam w tych okolicach. Okrągła rotunda, piękna, z wejściami kilku... I tam żeśmy poszły. No i tam Niemcy podeszli niedługo, kazali nam z białymi chusteczkami wychodzić, a jeśli nie, to wrzucali granaty do różnych wyjść z tego kina. I zostawili jedno. No i myśmy musieli wyjść.
No i idziemy, idziemy i znajdujemy się na Bielańskiej,
vis-à-vis tego banku, który tam jest. Po gruzach, po tarapatach... Idziemy tam, gonią nas tam. Jakaś pani wrzeszczy, bo „ukrainiec” zobaczył, że ma pierścionek, [a ponieważ] nie mogła zdjąć, to jej palec obciął z pierścionkiem. „Ukraińcy” byli jeszcze gorsi jak Niemcy. Idziemy, idziemy i ja... Pierwszy raz zrobiło mi się mdło i się przewróciłam. Tu tłum ludzi idzie, a ja leżę na gruzach. A Niemcy z boku z karabinami. A było tak, że jak ktoś zemdlał, to oni dobijali natychmiast. Mama w panice, ja leżę nieprzytomna. I podbiega Niemiec do mnie, wziął warkocz – to mi opowiadali ludzie – wziął warkocz, położył, wziął drugi warkocz, położył. Przyglądał mi się, przyglądał i odszedł. I za chwilę przychodzi z taką buteleczką wody mineralnej. A takie budki były porozbijane. Przyniósł tą butelkę i daje mojej mamie. I pokazuje, że ma mi dać tej wody. Jakaś pani, która tam w pobliżu była, zdenerwowana, bo nie wiedziała, co to będzie ze mną. A on powiedział po niemiecku: „Ona jest taka jak moja córka”. I otworzył jeszcze tą wodę mamie z tego kapsla. Ludzie wpadli: „Pani Steniu, kropelkę...”. No przecież wody nie było. Czterdzieści stopni, słońce i palące się domy do tego. To było piekło. I mama najpierw mnie to dała. A ja oczywiście zaraz się obudziłam. I tak każdemu do buzi po parę [kropli] i nawet ona jednej kropli nie spróbowała. A Niemiec zostawił wodę i poszedł. Takie miałam szczęście. No i pędzili nas potem do… I pędzili nas potem Wolską. Moja mama zaczęła [wcześniej] chorować na serduszko, jakieś słabości miała, jakieś omdlenia. Ja się tak strasznie bałam. Idziemy, idziemy, idziemy. Pali się Wola. Po jednej i po drugiej stronie spadają kawały murów. Już podpalone wszystko przez Niemców. Tak straszny żar i [nie ma] kropli wody. Idziemy, idziemy i tak na wysokości tej huty, która tam… Huta, przed Jelonkami. Wiecie gdzie [są] Jelonki? Jak to się nazywa? Huta Kasprzaka, o.
Zakłady Kasprzaka, o, tam, na tej wysokości. I mama, widzę, trzymam ją, ona ledwo idzie. Ledwo. Czuję, że ona mi się słania. Wiecie, na co mnie było stać? Dumna byłam z siebie. Patrzę, po drugiej stronie były pola. Przecież tam nie było domów, to były łąki, ogrody jakieś. Ja patrzę, na takim patyku, bo to przecież już była jesień, na takim patyku gdzieś tam w głębi takie małe pomidorki. I wiecie, że wyrwałam się mamie z ręki i ja poszłam, pobiegłam tam, zerwałam te pomidory. Mogliby mnie zastrzelić w międzyczasie, bo przecież nas prowadzili z karabinami. Zerwałam te pomidory i przyniosłam mamie dać te pomidory. Dumna jestem z siebie do dzisiejszego dnia. Taka byłam zrozpaczona, że może się jej coś stać, że zaryzykowałam i wybiegłam tam po te pomidory. To nawet tu gdzieś napisane w tych wspomnieniach. Tak było. No i potem do Pruszkowa.
- To był koniec Powstania, tak?
Tak, to już był koniec Powstania.
- Opowiadała pani też o przygodzie przy figurze Chrystusa.
Tak.
- Czy może pani jeszcze raz powiedzieć tę historię?
Tak nas gnali tam przez te Nowe Miasto, przez to Stare Miasto. Kluczyli, tu nie można było przejść, tam nie można było przejść, tu zwalone. I tak gonili nas i tłum ludzi z jakichś okolicznych, że tak powiem, ścieżek, które były możliwe do przejścia. Bo przecież było zwalone już wszystko. No i Chrystus leżał. Leżał z palcem wskazującym. I była tak straszna rozpacz, ludzie już nie płakali, tylko wyli nieludzkim, zwierzęcym głosem, jak to zobaczyli. Przeszliśmy i nas potem zapędzili tu, zapędzili nas tam. Nie wiem którędy, już człowiek dostał… Potem nas znowu zapędzili w kierunku Woli i tak żeśmy krążyli.
- Bo ta figura Chrystusa to jest ta przy kościele Świętego Krzyża.
Tak, na Krakowskim [Przedmieściu].
- Ten, który jest przy wejściu do kościoła?
Tak, tak, ten sam. Jego potem Niemcy wywieźli. Wywieźli pomnik Kopernika i tę figurę i zawieźli do Nysy, mieli przetopić. I ktoś właśnie to w cudowny sposób ocalił.
- Dotarła pani z mamą do Pruszkowa?
Do Pruszkowa. To były hale remontowe. Przychodzimy, ogrodzone to jest, osiatkowane i pełno Niemców pilnujących. Wchodzimy do tej hali, a tam jest gęsto, czarno od ludzi, czarno. Tłumy.
- Czy w tym czasie, kiedy były panie prowadzone, można raczej powiedzieć, pędzone z Warszawy, czy ktoś na którymkolwiek etapie tej wędrówki zadbał o to, żeby dać coś do zjedzenia, jakąś wodę, czy zupełnie nic? A w samym Pruszkowie, kiedy dotarła pani, też nic?
Też nic.
- Nie było zadbane o to, żeby ludziom coś dać.
Wiem, że siedzieliśmy w tej hali dzień i noc i ani jedzenia nie było, ani wody. Gdzieś tam ktoś, gdzieś coś, jak to Polacy, coś odkrył, gdzieś coś przyniósł. Ale myśmy byli cały czas bez jedzenia.
- Czy dochodziły jakieś informacje o tym, co z paniami będzie?
Tak, wiedzieliśmy, że wywózki, że czekamy właśnie na pociąg, że będą nas wywozić.
- Czy w tym czasie pani mama próbowała się w dalszym ciągu czegoś dowiedzieć o swoim mężu.
Oczywiście. Nie. Nie było jak, nie było skąd, nie było jak.
- Bo jakieś informacje od tych osób, które były po sąsiedzku, powiedzmy, w tej hali. Każdy chyba coś tam, jakąś informację…
Nikogo ze znajomych nie spotkaliśmy. Wszyscy zginęli wtedy, jak myśmy wyszły.
- Jak długo w tym Pruszkowie pani i pani mama przebywałyście?
Tak mi się wydaje, bo zastanawiałam się właśnie, jak długo. Myślę, że dwa dni, dwa i pół dnia, że byliśmy dwa i pół dnia. Pociągi ciągle podjeżdżały, pakowali [ludzi] i wywozili. Nie wiem, jak ludziom się udało, że niektórzy gdzieś się wymknęli i jakoś nie doszło do ich wywózki. Mama czuwała przez te dwa i pół dnia. Chodziła i badała teren, gdzie tu uciec, gdzie się schować. Nie było… Szedł, butami stukał pod siatką i patrzał w oczy człowiekowi. Pilnowali nas bardzo.
- Czy Niemcy pilnowali tego obozu, czy to byli, tak jak pani wcześniej wspomniała, tak zwani ukraińcy?
To byli Niemcy. W tych walkach, w tych ostatnich walkach, w tym pędzeniu ludzi w takich strasznych jakichś masach, takie właśnie czasu do czasu pokazywały się straszne gęby, przepraszam. Takie nie niemieckie, jakieś dzikie. Jakieś takie…
Tak, tak. I byli okrutni. Bili, popychali. Jak coś im się nie podobało, zabił człowieka i już, i zostawił w tym pochodzie.
- W czasie kiedy panie były w Pruszkowie, cały czas tej ludności tam przybywało?
Tak, przybywało i ubywało, bo jednocześnie pociągi wywoziły. No i nadszedł na nas kres. No i zapakowali nas.
- Jaki to był pociąg? Czy to był pociąg towarowy?
Towarowy, brudny, nieposprzątany, jakieś resztki słomy. No i u góry tylko takie okienko zakratowane. U góry, a tak to… To były przecież bydlęce wagony. Zapakowali nas tak dokładnie, że usiąść nie było jak. Nawet jak pociąg zatrzymał się, to nikt się nie przewrócił, bo jeden przy drugim stał jak szprotki w słoiku. No i zawieźli nas do Frankfurtu nad Odrą. To był obóz przejściowy.
- Ile czasu ta podróż trwała?
Ojej, długo, bośmy stali na rozdrożu, gdzieś nas chcieli prze tego. Ktoś powiedział, że słyszał, jak Niemcy mówili, że w Auschwitz
keine Platz”. Czekaliśmy pół nocy, staliśmy w pociągu i nigdzie nas nie puszczali. A oni przekładali tory. I właśnie pojechaliśmy szczęśliwie do Frankfurtu nad Odrą. Zajeżdżamy tam, wyładowali nas, popędzili. Wszystkie te obozy wyglądały identycznie, na jeden wzór. Baraki, a przed barakami stała taka konstrukcja, rurka wodociągowa i takie koryto z blachy, nad tym rurka z dziurkami, więc mieliśmy trochę wody. No i oczywiście zaraz nas rozebrali nas do naga, ustawili w szereg. Coś do głowy nam wlewali, taką białą ciecz, no bo insekty ludzie już mieli. Mnie na szczęście i mamie jakoś darowali. Nie wiem dlaczego, ale mama pilnowała bardzo tego. No i potem nas wepchnęli, podzielili po tych barakach i przynieśli nam wreszcie chleb. Chleb to były dwa składeczki takie z jakąś margaryną. No i była zupa, taka ze ślimakami, z różnymi robakami, ze świństwem, raz dziennie.
No i na drugi dzień pozawieszali nam tablice na szyi na takim sznurku. Taka tablica była tej wielkości [??] i to było gotyckie „W” – trzecia seria, Warschau. Ja miałam [numer] 822, a mama miała 823. Zrobili nam zdjęcie i największy dramat, słuchajcie. Przecież ja pracowałam w fabryce. Miałam z Frankfurtu zdjęcie, legitymację, dowód. I potem miałam… To już tylko wam powiem, bo to jest najgorszy dramat, jaki nas spotkał. Moja mama, jak wróciłyśmy, zostawiła mnie u ciotki i pojechała do rodziców do Lublina, pojechała do rodziców. Tata jej kupił portfel piękny, dał pieniądze i okradł ją ktoś. A tam były wszystkie nasze dokumenty. I zdjęcie moje takie z tego Frankfurtu, że jakby ojciec zobaczył, to chyba by tego nie przeżył. To była czaszka z takimi oczami wielkimi i już. I ja nie mam dokumentów. Całą korespondencję mam, jak opisywałam, gdzie byłam, jak się nazywali, gdzie mieszkałam, jak córka... No oni powiedzieli, że nie mają dokumentów. A przecież wiem, że miasto nie zostało zburzone, ani Rada Miasta, ani nic. A ja miałam dwanaście lat i byłam niewolnikiem pracującym dwanaście godzin.
- Rozumiem, że mówi pani o pracy podczas pobytu w obozie, prawda?
Znaczy, tak. Myśmy mieszkali, matka… Znaczy tak, jak nas już opieczętowali i zrobili nam zdjęcie, to z tego Frankfurtu dalej wozili w głąb Niemiec. No i dobrnęłyśmy do Luckenwalde. To jest na południe od Berlina pięćdziesiąt kilometrów. Luckenwalde, miasteczko przemysłowe, bardzo ładne. No i na takim rynku, gdzie pewnie targi się odbywały, były takie stoiska. Pod wiatą pęki słomy i tam żeśmy spały, bo rano przyjechali Niemcy i wybierali sobie robotników. Więc raniutko nas zbudzili Niemcy, musieliśmy się ustawić, no i bauerzy przyjeżdżali i patrzyli pani na ręce, na nogi, czy się nada, czy nie. No i wzięli wszystkich, a ja z mamą zostałam. No bo co, dwie gęby, a do roboty jedna. Ale moja energiczna mama, kiedy już byłyśmy tak strasznie głodne... Tam jakaś była stołówka czy jadłodajnia, mama słyszała, jak brzękają talerze. Zostawiła mnie na chwilę i poszła tam. I poszła do tej Niemki, a nie znała niemieckiego wcale. Poszła do Niemki i mówi: „Ja ci tu
putzen, putzen, a ty mi daj chleba, bo moja córka jest głodna”. Była nieprzeciętna ta moja mama. Mówiłam, to jest osoba, jakiej ja w życiu nigdy nie widziałam i nie znałam, bo takiej drugiej nie ma. I ta zgodziła się. Mama jej pozmywała, ona dała dwa kawałki chleba i mama mi przyniosła. No i martwimy się, bo wszyscy poszli, a każdemu zależy, żeby już go ktoś wziął, wziął i dał mu chociaż usiąść, napić się wody czy kawałek chleba. Bardzo mama się martwiła. Myśmy zostały na pobojowisku, nikt nas nie chce, a czas leci. No i była jedna i przyjechała drugi raz ze swoją siostrą rodzoną. Więc uzgodniły, że mama będzie u jednej, ale ja będę z mamą, bo mama powiedziała:
Nein, córka musi być ze mną. A tamta miała bliźniaki i ja będę te dzieci niańczyć.
Cztery kilometry za miastem. Mama się bardzo martwiła, no ale mieszkałyśmy u tej [Niemki] w takiej maluteńkiej kliteczce, taki przedsionek od sklepu, no takie coś. No ale byłam z mamą. No ale jak to Niemka, ja chodziłam do tego… Moja mama po dwie, trzy godziny spała, bo jej nie dawali żyć – ciągle w polu przy maszynie, w domu. Trzydzieści parę kilo ważyła, kobieta dorosła, [więc] można sobie wyobrazić. No i słuchajcie i tak ja chodziłam, chodziłam. Chodziłam chyba przez dwa tygodnie, dwa duże dzieciaki, Klaudia i Hartmut. Te bliźniaki grube, duże, niemieckie, w koszykowym wózku. [Przecież wcześniej] ja się lalkami bawiłam, a nie [zajmowałam] ciężkimi dziećmi. I ta baba miała odwagę zostawić mnie i pójść w pole na cały dzień. A ja się trzęsłam, żebym coś złego nie zrobiła.
No i zdarzył się nieprawdopodobny przypadek... A jeszcze muszę powiedzieć, że ta nasza gospodyni miała córkę Liselot, która to córka była mężatką i miała czteroletnią Siegrid, dziewczynkę, a mąż był na wojnie. A do roboty jeszcze było dwóch Francuzów, jeden na stałe (na bardzo „stałe”, bo się zaprzyjaźnił i w sypialni z córeczką mieszkał), a drugi oficer, Emil, był w obozie i przychodził. A Laurent był tam panem. I ta niemra była tak w nim zakochana, nie wyobrażała sobie bez niego życia i on tam rządził. Znowu miałam szczęście. I kiedy wracałam właśnie od
Tante Eli, stało na ulicy chyba sześciu młodych chłopaków z Hitlerjugend, w tych swoich tabaczkowych garniturach. A ja musiałam nosić „P” przecież, nie wolno nam było inaczej. Widzieliście to „P”? Mam jeszcze jeden, mam jeszcze na pamiątkę. Do fartucha po prawej stronie było „P”. I ja sobie wracam do domu, do mamy. Jest wieczór, ale nie późny wieczór. Oni stoją i zobaczyli, że ja mam to „P”, i rzucili się na mnie. Jak ja się wyrwałam z tego strachu, jak ja pędziłam... Zátopek to blady przy mnie. Ze strachu. Oni mnie gonili, kamieniami rzucali jeszcze. I ja uciekłam, uciekłam im. Dopadłam poprawiona, pobita do domu, bo tam sięgały do mnie kamienie, i napatoczyłam się na tego Emila właśnie, Francuza. Mama [mówiła] po francusku, znała francuski język. I on zobaczył mnie, i była tak straszna awantura na podwórku... I on powiedział do tej swojej ukochanej: „Jak ona jeszcze z tego domu wyjdzie, to ja się pakuję i wychodzę”. Ja po dwóch tygodniach tak po niemiecku mówiłam, że nikt nie przypuszczał, że [to możliwe] – po dwóch tygodniach. Więc on powiedział, że, to jest warunek. „Jeszcze raz jak pójdzie do tej
Tante Eli, to mnie tu nie zobaczysz”. No to ta klękała przed nim, że nie pójdzie.
No ale pani gospodyni główna, mama, na drugi dzień już mi pracę załatwiła w tej fabryce amunicji, na tej samej ulicy, tylko po przekątnej. Że ja przyjdę i będę pracować, bo trzeba pracować. Żeby jeść, to trzeba pracować. I dostałam się do fabryki. I idę rano na szóstą. W tym „holtrze”, bo butów nie miałam, tylko drewniaki takie (nie umiałabym w tym chodzić), idę do tej fabryki. Portier siedzi, pukam, bo to było przed szóstą. Ciemno, pukam. Mówi do mnie: „A ty, dziecko, co tu chcesz?”. Ja mówię: „Ja tu pracuję”. A on mówi: „A skąd ty jesteś?”. A ja mówię: „Z Warszawy”. – „Ojej, a wiesz…” – i zaczyna po polsku do mnie. „A ja z Poznania jestem. Ja się urodziłem w Poznaniu”. Ale źle mówił po polsku. Mówi: „Jak to? Ty tu będziesz pracować?”. Ja mówię: „Tak, mam tutaj kartkę”. No i tak zaczęłam pracować. Pracowałam na ogromnej hali, gdzie były te pasy transmisyjne ciągle w ruchu. A ja miałam [takie] stanowisko, [że] tu miałam prasę, tu miałam skrzynkę, tu miałam takie jeszcze tam coś. Tu były takie okrągłe blaszki wygięte jak parasolka, dziura w środku i w tym mniejszym były bolce metalowe jak pół palca i ja wkładałam to do tych, do tego kapelusika ten bolec i pod prasę. I ta prasa buch i to sprasowała, żeby to było jedno. I tak od szóstej do szóstej, bez przerwy.
- Jak długo to trwało? Jak ta praca się skończyła?
Skończyła się tak, że [pracowałam] aż do końca, do momentu kiedy przybliżali się Rosjanie i zaczęli robić przerwy w prądzie i zaczęła szwankować już fabryka. Więc nas zapędzili do kuchni, żeby kartofle obierać. Bo oni mieli, tak jak u nas pralki były, te pierwsze, takie obieraczki do kartofli. Wrzucało się do takiej [obieraczki] jak do pralki, oni włączali i to się ładnie nawet obierało. No ale nie było prądu, więc trzeba było ręcznie. Więc obierałam. Palec miałam już taki... Słuchajcie, prawie do końca. Rosjanie weszli, no to już węgla nie było, tego nie było. Jak oni się przybliżali, to transport i fabryka pomału umierała śmiercią naturalną.
- Jak wyglądało to wkroczenie Rosjan?
Strasznie.
Osobiście widziałam na własne oczy, bo mieszkałam, jak mówiłam, w takiej sionce, gdzie drzwi były jak od sklepu, takie harmonijkowe, do samej ziemi i jakaś straszna firanka wisiała i ulica była brukowa, bruk był. I my śpimy z mamą. Takie łóżko tam stało duże i myśmy z mamą spały i z lalką. I mama się budzi w nocy i słyszy: bududu, du, du – coś dudni. Więc nie zapalając światła, ciemno było, wstałam z mamą, odsunęłyśmy firanki – wjeżdżają. Pierwsi w kożuchach...
Tak. Na samochodach. To był kwiecień, ale było zimno. Oni powiedzieli, że: „Bandyci z Warszawy przywieźli nam zimę”. Nigdy takiej zimy nie było, jak wtedy co myśmy byli. I potem myśmy widzieli, jak wjeżdża generalicja w tych czapach, w tych kożuchach, ubrania i tak coraz… Mnóstwo. A na końcu idą dzieciaki. Karabiny mają na sznurkach, naprawdę, i szmatami owinięte nogi. I to takie młode dzieciaki. Myśmy przestały całą noc. Oni wjeżdżali do Lukecnwalde w nocy. Już jak był świt, to oni już byli. No i myśmy się tego, ale Niemcy... Ta Niemka zrobiła się od razu jak z miodu.
Mutti na moją mamę mówi. Mama miała trzydzieści dwa lata, a ona
Mutti mówiła, ta stara baba, na nią. No ale mówi: „
Mutti, ratuj nas”. Mama mówi: „Ja mam was ratować? Przed kim?”. – „Bo oni nas zamordują”.
No i zaczęły się pokazy ruskich. To piękne miasteczko w ciągu jednego dnia przemieszczało się. Wpadli, tam była ogromna pralnia takich koszul do fraków, do smokingów. I słuchajcie, oni wpadli, te brudasy, byli umordowani na pewno, brudni, nieumyci, i poubierali się w te koszule. Na czołgach jeździli. Ja to widziałam przecież na własne oczy. Obok była drogeria. To przecież szłam z mamą… Bo nie, my Polacy, więc przyjaciele, to myśmy się nie czuły zagrożone. Patrzymy, wybili szybę na wystawie, usiedli. Na wystawę postawili sobie stolik, krzesełka. Pastę do zębów jeden drugiemu wciskał i bimber pili. No to widziałam. Mama mówi: „Boże, chodźmy, przejdźmy. Patrz, co oni tu robią”. No i potem zaczęły się gwałty ruskich. I mama bardzo mnie pilnowała. W inspekty mnie wsadziła, jak oni przyszli do tego. A mama mówi… I do mamy mówią: „Są tu Niemki?”. Mama mówi: „Tu Niemek nie ma, tam dalej idźcie”. Tak ich wykierowała.
Tak. No i potem jak oni odeszli, [Niemka] mówi: „
Mutti, ty nie pojedziesz, my ciebie nie puścimy, ty zostaniesz”. Mówi: „Będziesz z nami mieszkać”. Mama mówi: „Ja ty to sobie wyobrażasz? Ja muszę męża szukać, syna, zobaczyć, czy mój dom ocalał. Czy ty oszalałaś”. A potem była mądra, bo najpierw to jak sprzątała, to krzyczała: „Wszystkie »tiry są auf«” (wszystkie drzwi są otwarte), bo przeciąg był jakiś. Ja mówię „No to ładnie po niemiecku mówisz. »Wszystkie tiry są auf«”. Ale radziła sobie. Natomiast dużo dowiedziała się od tego przychodzącego Emila, Francuza. Bo on był… To był oficer. Jak pracowali w polu, to on na piasku mamie wszystko wyrysował. Mówi: „Patrz, taka jest sytuacja. Niedługo tu będą ruscy i będziemy wolni”.
- Jak długo pani z mamą została jeszcze w tej miejscowości?
Proszę pana, cztery dni. Dlatego bo jeszcze trzeba powiedzieć, że jak już potem mama taka styrana, już wszystko co mogła, to musiała im robić. Myśmy się dowiedzieli, że na obrzeżach miasta Luckenwalde w Tivoli, jakieś cztery kilometry od nas w drugą stronę, był obóz Polaków. Był obóz damski i obóz męski, osobno. No i myśmy się o tym dowiedziały i moja mama [jeszcze przed przejściem frontu] mówi do tej Niemki: „Słuchaj, w niedzielę musisz tam pozwolić, żebyśmy poszli, bo tam są Polacy. Może tam [są] znajomi, może rodzina. Ja muszę to sprawdzić”. [Była niezadowolona], no ale zgodziła się. I myśmy kilka razy tam w niedzielę szły do tego Tivoli i tam poznaliśmy właśnie ludzi, którzy tam mieszkają w tym obozie. Panowie mieszkali trochę dalej, ale przychodzili do nich, spotykali się, no i mama mówiła, że jesteśmy na Lindenstraße, że u tej baby, że ja w fabryce i to... Jak ruscy weszli, to ci Polacy, tacy zaprzyjaźnieni, poszli do Niemców, zabrali im furę, zabrali im dwa konie. My jesteśmy w domu, podjeżdża pod okno fura, dwa konie zaprzężone, siedzi tam chyba z dziesięć osób. Oni mówią: „Pani Steniu, przyjechaliśmy po was”. Słuchajcie, przecież to kino, no komedia. A ta Niemka w płacz. „
Mutti, ja ci pół domu zapiszę”. Mama mówi: „Do cholery, jadę swoich szukać”.
- I powrót był prosto do Warszawy?
Do Warszawy, tak. Gdzie tu ojca szukać, brata szukać, zobaczyć, czy stoi chociaż kawałek naszego domu. No i wyobraźcie sobie, wsiadłyśmy. Nic nie miałyśmy, wsiadłyśmy, no to jedziemy, och, szczęśliwi do Polski. Przed nami jeszcze walki trwają, a my już wracamy, już. I proszę sobie wyobrazić, nie wyjechaliśmy jeszcze z granic miasta, zatrzymują nas ruskie. Podchodzą do jednego konia i mówią tak: „Ten koń to będzie nasz, a my damy wam tego”, wiec panowie się oburzyli. A on od razu z karabinem. On tu weźmie tego konia. Odpięli nam tego jednego konia i wzięli, przypięli swojego. Zanim go przypięli, to on zdechł. I ten jeden konik nam został i dziesięć osób albo dwanaście. Ja nie wiem, ile nas było, nie pamiętam. I na tej furze pomału, pomału jedziemy. Jak wzniesienie małe, zsiadamy i pchamy furę. Jak równo, to niektórzy idą, niektórzy, którzy są mniej zmęczeni, idą. I tak żeśmy jechali, jechali, jechali, na noc zatrzymując się w jakichś okolicznych domach, domkach zrabowanych, skotłowanych, brudnych. Bo to wojsko, słuchajcie, to barbarzyńcy. To był najazd barbarzyńców. I tak żeśmy dojechali. Aha, ja taka głodna byłam i takie narzeczeństwo tam w tych obozach [było], pani Jadwiga i pan Teofil, i tak żeśmy się z nimi zaprzyjaźnili. Ja siedziałam i buczałam, że jestem głodna. On się zorientował i wojsko przed nami było. Słuchajcie, wyskoczył, poszedł do tych chłopaków i mówi: „Dajcie kawałek chleba, bo dziecko głodne”. Jakiś ruski dał mu kawałek chleba, w gazetę chyba ze dwie łyżeczki cukru i on to przyniósł. Nie dał narzeczonej, tylko mnie. Ale za to potem rodzice im ogromnie pomagali, za ten kawałek chleba. No i potem się rozdzieliliśmy. I teraz ja ciągle nie wiem, czy myśmy… Bo ja pamiętam wzrokowo, że był, że widziałam drogowskaz z napisem Breslau, czyli Wrocław, tak. Pani Helenka, ta narzeczona tego pana Teofila, mówi, że myśmy przez Poznań szli.
Helenka.
- Bo wcześniej mówiła pani, że Jadwiga.
A to jej córka [ma na imię] Jadwiga, a ona Helenka. Jeszcze była narzeczoną pana Teofila. I ja ciągle mówię: „Pani Helu, przecież ja pamiętam, że był na słupie napis Breslau, taki skrzywiony, zniszczony”. A ona mówi: „Nie, myśmy przez Leszno, przez Poznań”. Wszystko jedno, nieważne. Ważne jest to, że przyjechaliśmy z tym konikiem biednym i w poprzek drogi były poustawiane biurka, przez całą szerokość drogi. I tam siedziały polskie żołnierki, polscy żołnierze, wielkie księgi i nas rejestrowali w tych księgach. Kto powracał, nazwisko, imię, gdzie byłam i dostałyśmy na osobę dwadzieścia złotych, zapomogę.
- Te rejestrowanie to było już na terenie Polski?
Już na terenie Polski, tak. No i ogromna akcja: „Słuchajcie, nie jedźcie do Warszawy, bo tam nie ma po co. Tam nie ma domów, jest kamień na kamieniu. We Wrocławiu jest tyle mieszkań, tych Ziem Odzyskanych. Macie tu wszystko. Nie jedźcie tam, bo nic tam dobrego nie znajdziecie”. I mama mówi: „Ja znajdę, nie znajdę, ale ja szukam męża i syna, proszę pani”. Wręcz nieraz kazali niektórym, dawali skierowanie. Od razu mieszkanie i wszystko. No ale nas puścili. Po dwadzieścia złotych dostaliśmy. No i jak to było dalej? Już tu mam przerwę. Wiem, że raptem żeśmy się znalazły… Jak myśmy przejechały, Boże? Jakimś pociągiem, tylko już…
- Chyba jakimś transportem zorganizowanym, pociągiem.
Jakimś pociągiem. Ale wiecie, ten kawałek mi się urwał. Czy jakimś wojskowym samochodem… Od Leszna pod Warszawą już chodziły pociągi i myśmy przyjechały już pociągiem do Warszawy. Mama mówi: „No cóż, idziemy na Rybaki”. No i oczywiście zobaczyliśmy ogromną kupę gruzów i to piękne zwieńczenie pięknej bramy rzemieślników ze Starego Miasta, wbita w ziemię, i garstki jakieś. I pod każdą cegłą jakiś papierek. A to były listy. „Jestem tutaj. Helu, jestem tutaj”. Ten a ten nie żyje, a ten żyje”. Obeszłyśmy wszystkie te listy. Ani śladu, ani nic. Nie ma ani od ojca, ani od brata. No ale głodne jesteśmy, biedne, butów nie mamy. A mama… Wojsko zrobiło już na Wiśle most pontonowy, takie były ciężarówki wojskowe z plandekami i wozili z Warszawy na Pragę i z powrotem. Taka była komunikacja po tym moście. Mama mówi tak: „Wiesz, nic nie ma, ale bazar Różyckiego to pewno jest”. Ja mówię: „Mama, nie wiem”. Mówi: „ Bazar musi być, jedziemy”. No i wyobraźcie sobie państwo… Ja mówią, jak ta Matka Boska nas wiozła, jak ja sobie przypomnę, jak ona nas swoją dobrą drogą... Słuchajcie, wsiadamy do tej ciężarowy, odkryta, no bo przecież ciepło, jedziemy. W połowie zrobił się korek na moście stoimy. Stoimy chwilę. Ale z drugiej strony od Pragi jedzie, bo na tym [pasie] nie ma korka. Ale zobaczył korek u nas, zatrzymuje się. My siedzimy tu, tu w drugą stronę samochód, i słyszę: „Steniu, to ty żyjesz”. Ciotka moja, bardzo bliska ciotka. Mama mówi: „Marysiu, żyjecie”. – „Tak, żyjemy”. Mama mówi: „Słuchaj, a gdzie jest Wacek?”, ojciec mój. Ale samochód rusza. A ona krzyczy: „W Łowiczu”. Matka mówi: „W Łowiczu. Znaczy że żyje, no to już dobrze”.
- Ale rodziny żadnej w Łowiczu pani nie miała?
Nie, nigdy. Nawet żeśmy się nie domyślały. A powiem, dlaczego w Łowiczu. Matka mówi: „Boże, żyje. No jest, żyje”. Jakieś tam miała zakamuflowane pieniądze złote, mówi: „Tam załatwimy wszystko na bazarze”. Podchodzimy, a tam: „Dolary, dolary, dolary, dolary”. Więc mama wymieniła, jakiś tam pieniążek złoty miała schowany, to, co mogła wziąć z sobą. No i wchodzimy na ten bazar i oczom nie wierzymy, [myślimy], że nam się śni pewno. Pachnie pieczywem, chałki, rogale, bajgiełki, pączki, wszystko co na świecie jest, jest na bazarze. Wędliny, flaki, flaki, pyzy, pyzy. Słuchajcie, dla nas to w ogóle była jakaś rzecz po roku prawie nieosiągalna. Patrzymy, stoi... Mama mówi: „Przecież nie będziesz na ulicy jadła”. Może to jakieś krzesło jest. Patrzymy, stoją takie cztery nogi i taka blacha krzywa – bar pod dyktą. Cztery stoliki, stoi. No i oczywiście zjadłyśmy obiad.
Mama mi kupiła ciastek, rogalików, bajgiełków różnych, co potrzeba, i mówi: „Słuchaj, moja kochana, jedziemy do Łowicza”. – „No ale gdzie do Łowicza?” – „No trudno, musimy jakoś to zrobić”. Niesamowita osoba, niesamowita. Wsiadamy w pociąg, po południu, najedzone. Pociąg pojechał dwa kilometry, stanął i tak pół nocy stał. Przyjechaliśmy, chyba godzina była czwarta, wpół do piątej rano, do Łowicza. Całą noc żeśmy jechali do Łowicza tym pociągiem. Wysiadłyśmy, mama mówi: „No dobrze, Łowicz. No ale gdzie?”. „Wiesz – mówi – pochodzimy tu po ulicach, może gdzieś zobaczymy”. Ale cisza, wszyscy śpią. To jest ranek. W końcu mama mówi: „Jakiś dziadziuś tam poszedł” – mówi. Podbiegła do niego. Starowinka jakiś wyszedł. Mama leci do niego. Mówi: „Proszę pana, czy pan nie wie, czy tu taki pan Wacław mieszka, z Warszawy. Gdzieś to podobno mieszka”. A on mówi: „A mieszka pan Wacław, mieszka. U tej babci, tu w tym domu”. Trzy kroki od nas. Wiecie co – opatrzność boża. Matce serce wali, ja się denerwuję. Wchodzimy. No chałupa na kurzej łapie. Nie ma klamki, tylko taki, tylko taki...
Tak. Otwieramy. Sień, klepisko. Sień wąska, biała, wybielona. I tak, drzwi są po jednej stronie i po drugiej stronie. A ja wchodzę i idę w te drzwi lewe, otwieram – mój tatuś leży na blaszanym, strasznym, białym obdrapanym łóżku. Chudy, chudy – to już nie wiadomo, co to jest. Leży i śpi. Jak ja go zobaczyłam, zaczęłam panicznie krzyczeć: „Tatuniu, tatuniu”. On się zerwał i oniemiał. On wiedział, że my nie żyjemy. Ktoś mu powiedział, że ani ja, ani tego. Matka wpadła, Boże... Babcia się obudziła, przyleciała, co się dzieje. Starowinka taka. Co się okazało? Mój ojciec... Ponieważ wujek, który miał tą fabrykę, chciał uruchomić… Wiosna była, truskawki zaczęły się, chciał uruchomić produkcję, chociaż mu całe laboratorium wynieśli, wszystko. Ojciec był tak zrozpaczony, że chciał sobie coś po prostu zrobić. Wujek się o niego bał, powiedział: „Wacek, ty nie możesz tak robić. Pojedziesz do Łowicza. Tam będziesz pilnował skupu truskawek. Będzie skup i ty się zajmij tym, pomóż mi”. I on go wysłał tam. I u tej babci sobie tam zamieszkał i pilnował skupu. I córeczka mu się znalazła z żoną.
- Jak długo jeszcze zostaliście państwo wtedy w Łowiczu?
Nie no, żeśmy zaraz przyjechali do ciotki, tam na Okęcie, bo duże mieszkanie, piękne. Ograbione, ograbione, ale mieszkanie. Oni mieli tak, na dole było laboratorium, na pierwszym piętrze w tej fabryce były biura, a całe drugie piętro ciocia z wujkiem, kuzynami moimi. Więc tam żeśmy zamieszkali, bo tam nie było problemu w ogóle. No i tata szukał. Szukał, szukał, szukał mieszkania, chciał jednak usamodzielnić się. Ciotka powiedziała: „Nie puszczę was”. Bardzo zgodna rodzina była, bardzo serdeczna. Nie chodziło o nic innego, tylko rodzice chcieli mieć swoje. Tata szalał, chodził, ale nie mógł nic znaleźć. Spotkał Rachonia, tego właśnie dyrygenta i skrzypka. To jego kolega. Razem chodzili do konserwatorium i razem je skończyli z Rachoniem. Spotkał Rachonia, poszli do „Polonii” na kawę. Siedzą na kawie, przychodzi kolega ojca, nie Rachonia, tylko ojca z Podziemia, który pojechał, stał się wojewodą gdańskim. Szybciutko. Zaraz po [wojnie] to oni nie patrzyli, czy akowiec, czy nie akowiec, tylko załatwiali sprawy, jak trzeba. Był wojewodą gdańskim. Jak się z ojcem spotkali, jak się wyściskali, tata mówi: „Słuchaj, no dom zburzony, wszystko zniszczone”. A on mówi:”Bracie, przyjedź do Sopot – mówi – ja ci dam mieszkanie. Odpoczniecie trochę, i żona, i córka, a potem sobie wrócicie do Warszawy, niech się coś ruszy w budownictwie”. Przecież nic nie ma. To co było, to już zajęte. Kawałek blachy i ściana jedna i to już było mieszkanie. Były dramaty na początku. No i mnie zawieźli do dziadków do Lublina, do ukochanego mojego dziadziusia, niezapomnianego nigdy. No i pojechali do Sopot. Dostali mieszkanie piękne, ale tam wojsko było, więc zdemolowane. Zrobili remont, no i zapisali mnie do szkoły, do szkoły muzycznej, żeby kontynuować.
Tak. Pięć lat byliśmy w Sopocie.
- A jeszcze zapytam o pani brata, bo w czasie tej opowieści wspomniała pani, że pamięta pani, jak wychodząc do Powstania, brat machał ręką. I później jedyna relacja, jaka się zdarzyła, to była, że 4 sierpnia…
Tak, czwartego dnia.
Widziano go z kolegami, że szedł do Śródmieścia, tak.
- Żadnych innych informacji od kolegów?
Żadnych, nikogo nie spotkałam. Moi rodzice zaczęli [poszukiwania] przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż i Polski Czerwony Krzyż. To były tysiące listów z prośbą o sprawdzenie, po wszystkich obozach koncentracyjnych, wszędzie było, że na liście zaginionych nie figuruje.
- A udało się ustalić w jakim zgrupowaniu, w jakim oddziale walczył?
Nie, bo jego koledzy zginęli.
- Czyli ta konspiracja przymusiła go do trzymania tajemnicy swojego udziału w konspiracji, stała się też przyczyną tego, że trudno jest go…
Wydaje mi się, że w „Szarych Szeregach”, bo on do harcerstwa należał, więc było mu najbliżej.
- Ale nie wiadomo, w jakim oddziale, jakiś szczebel, jaki rój?
Tego nie wiem.
- Czy jest jakaś historia z Powstania Warszawskiego, którą pani pominęła w tej opowieści, a chciałaby pani ją jeszcze przywołać?
Oj nie wiem. W tej chwili nie wiem. Dużo było takich sytuacji jakiś. Bardzo dużo.
- Wspomniała pani podczas naszej rozmowy o takim silnym emocjonalnym stosunku do samego Powstania Warszawskiego. To pytanie, które zadam, jest w zasadzie pytaniem, które każdemu zadajemy. Jak pani ocenia sens Powstania, jego potrzebę? W pani odczuciu ono musiało być czy nie musiało, jak pani to ocenia?
Ono musiało być, bo my byśmy stracili w ogóle nie wiem, honor, twarz, nie wiem już, do jakiego stopnia. Ale zawsze mówię, jak człowiek przeżył ten najazd, pięć lat w tym mieście z tym podłym wrogiem, tymi upokorzeniami, tymi dramatami i strasznymi, strasznymi zbrodniami – Polak musi mieć twarz. Wszyscy się rwali, nawet takie dzieci.
Wykluczam absolutnie inną wersję. Człowiek już patrzył [na to] pięć lat, to jest kawał czasu. Przecież dzieci się buntowały. U nas na Nowym Mieście był taki chłopaczek, może miał sześć lat, a dlatego że przez te sztachety przechodził, bo był taki, i nosił różne meldunki, maleństwo takie, to co go złapała mama, to mu zawsze coś do ręki włożyła, żeby miał co zjeść. Tak że nie, to jest wykluczone, to jest wykluczone.
Natomiast ja mam taki uraz do Niemców... Ja się nauczyłam perfekt niemieckiego, wróciłam, i tata mówi: „Słuchaj, znasz tak świetnie niemiecki, trzeba to podeprzeć gramatyką i pisownią, żebyś miała ten język zaliczony”. No to tatusiowi wstydziłam się powiedzieć, że nie. Przyszedł jego znajomy, profesor, do domu, że będzie przechodził. I przyszedł w umówionym dniu. Przyszedł, rodzice dyskretnie wyszli, ja zostałam z nim i on do mnie po niemiecku. A ja spojrzałam na niego, ryknęłam płaczem, wyskoczyłam, wlazłam pod łóżka w sypialni u rodziców. Tak zareagowałam po pewnym czasie, jak usłyszałam język niemiecki. I jak słyszę na Nowym Świecie, że oni chodzą i zachowują się, tak jak się zachowują, głośno – to we mnie się przewraca. I kiedyś sobie pozwoliłam na to, [kiedy] oni siedzieli w kawiarni, okropnie się zachowywali, tak krzyczeli, że nie można było w ogóle nic [usłyszeć], tylko oni, a ja podeszłam, powiedziałam:
Bitte schön, Ruhe. Proszę o spokój, o ciszę. Spojrzeli na mnie i nie wiedzieli, [co powiedzieć]. W końcu jeden z nich się uśmiechnął, a ja przeszłam, udałam, że w ogóle ich nie widzę. I miałam jedną straszną rzecz, to jeszcze wam powiem. Pojechałam dawno, dawno temu do Rumunii z Orbisem, bo takie były wycieczki. Tak się złożyło, że byłam w grupie aktorów, naszych fajnych, najlepszych Wołłejków i różnych takich, bo moja koleżanka Mira Krajewska, żona Stępnia od „Gozdawy”, spółki „Syreny”, ona mnie namówiła, żebym pojechała, i pojechałam. Wieczorami chodziliśmy sobie, była kolacja o osiemnastej i wieczorami [chodziliśmy] do starej Mamai, to taka dzielnica jakby willowa. Tam były takie barki, kafejki i żeśmy sobie szli po prostu wieczorem, po kolacji. Wchodzimy do jednego baru, siedzimy sobie tak wianuszkiem przy bufecie i słuchajcie, wchodzi facet. Wchodzi facet (ja mam pamięć fotograficzną, zobaczę raz człowieka i go całe życie będę pamiętać) i oniemiałam. A on spojrzał na mnie i nic. On tak sobie ostatni przy bufecie stanął i zamówił sobie wódkę, bo widzę, że ona tak po tym [blacie] posuwa mu [kieliszek]. On patrzy na mnie, a ja na niego. Ja patrzę, facet z pięćdziesiąt lat, pięćdziesiąt dwa i tutaj ma taką rysę ciętą na policzku, co oznaczało u Niemców szlachectwo, tak, w tych wyższych wojskach. Ja spojrzałam na niego i wiecie, kto to był? To był ten, który mnie w alei Szucha przesłuchiwał. Mogę dać [słowo], że to był on. Ja mu patrzyłam prosto w oczy, tak jak wtedy, i to był on. Zmroziło mnie w ogóle, ale udaję... W końcu ta Mirka mówi do mnie: „Słuchaj, co ci się stało?”. Ja mówię: „Potem ci powiem. Nic, nic – mówię – potem ci powiem”. I tak wszyscy częstują się papierosami. Ja paliłam kiedyś, teraz od czasu do czasu też sobie pociągnę, ale wtedy paliłam. I miałam, były takie zefiry mentolowe. U nas inaczej pakowano, odwrotnie niż te angielskie, amerykańskie. I mnie coś skorciło. Wstałam, bo wszyscy palą, a on tak się przygląda. Wstałam, wzięłam te papierosy, podeszłam do niego i mówię:
Bitte schön. I patrzę mu bezczelnie w oczy.
Bitte schön. On tak się zmieszał, wziął tego papierosa do ust i zapalił odwrotnie tym filtrem. A ja na niego bez przerwy patrzę. On się ogromnie zakrztusił, czerwony się zrobił, aż mu takie pręgi tu wyszły na czole i prawie zaduszony wyskoczył. Ja mówię: „Masz ty draniu za to”. I to był on. Jestem absolutnie pewna, że to był on, to był on. Ja go spotkałam.
Warszawa, 26 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadzili Joanna Rozwoda i Sebastian Ambroziak