Waldemar Kieryłowicz
Nazywam się Waldemar Kieryłowicz, lat siedemdziesiąt cztery, podczas Powstania miałem dziesięć lat. Mój pseudonim „Śmieszek”, to było moje przezwisko szkolne i podwórkowe, tak wszyscy mnie nazywali. Nieraz mnie nazywali „Kajtkiem” z powodu bardzo niskiego wzrostu, ale popularnie to był „Śmieszek”. Przeżyłem Powstanie na Mokotowie, kręciłem się koło poczty polowej, kręciłem się koło oddziałów gospodarczych. Wtedy na Mokotowie walczył Pułk „Baszta”, a poczta polowa była zorganizowana jako poczta polowa Armii Krajowej, przy Pułku „Baszta”.
- Chciałabym zacząć od czasów jeszcze przed Powstaniem. Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie. Z jakiej rodziny pan pochodził?
Mój ojciec działał w Narodowej Organizacji Wojskowej. Został aresztowany, o czym zresztą później się dowiedziałem, został aresztowany w 1942 roku, na jesieni. Był przesłuchiwany na gestapo w alei Szucha. Próbowaliśmy go stamtąd wykupić, nic z tego nie wyszło. Trafił na Pawiak, potem go wywieźli do Oświęcimia i w kwietniu 1943 roku dostaliśmy zawiadomienie, że zginął. Jego zdjęcie jest w albumie, w księgach pamięci wydanych z obozu oświęcimskiego, pod tytułem „Ludność warszawska w Oświęcimiu”. Ale później dopiero dowiedziałem się o tym.
- Czym zajmowała się pana mama?
Moja matka początkowo była jako urzędniczka przy ojcu. W czasie okupacji trzeba było z czegoś żyć. Najpierw razem z ojcem próbowali handlować, potem szmuglowali. Był jeszcze dziadek, też pomagał matce. Jak była wpadka matki, już po śmierci ojca, to trafiła na ulicę Skaryszewską. Miała zostać wywieziona na robotę, ale udało się ją wykupić i żeśmy razem z dziadkiem żyli do Powstania. Wtedy chodziłem do szkoły na ulicę Dolną 19. W 1944 roku kończyłem trzecią klasę szkoły powszechnej, tak się nazywała.
Powstanie zaskoczyło mnie samego, bo matka pojechała do koleżanki na ulicę Bednarską. Dziadek pojechał odwiedzić swoją żonę, moją babcię, która w czasie okupacji opiekowała się dwójką takich szkrabów jak ja, dziesięcio- i jedenastoletnich, pomagając mojej ciotce, której mąż został rozstrzelany w egzekucji ulicznej.
Na Odyńca 13 mieszkania 6, od 1938 roku.
- Czy pamięta pan moment wybuchu wojny, 1 września?
To było trochę wesoło, bo tuż przed wybuchem wojny bardzo się dziwiłem, że matka płacze, ojciec akurat szykował się do wojska. Pamiętam, że matka (to były ostatnie dni przed wybuchem) poprawiała coś przy jego szynelu wojskowym, a ja się bardzo cieszyłem, bo uważałem, że wyjdę na balkon i popatrzę, jak się biją. Taka była moja mentalność. Ponieważ ojciec był przed wojną pracownikiem firmy „Block-Brun”, która się mieściła w hotelu „Bristol”, na parterze bodajże, to stwierdził, że dobrze by było, abym z matką i babcią poszedł tam, bo są mocne mury, głębokie piwnice. Właściwie do kapitulacji Warszawy myśmy tam przeżyli. Z tym że matka pracowała jako posługaczka w szpitalu wojskowym, prowizorycznym, obecnie jest to prawe skrzydło Urzędu Rady Ministrów, w pałacu Namiestnikowskim, a babcia mnie pilnowała. Pamiętam tylko, że kiedyś dziadek przyszedł, chciał mnie wziąć na spacer, poszliśmy nad Wisłę, pamiętam potworny nalot czy ostrzał artyleryjski, potworna kanonada. Leżeliśmy pod pomniczkiem, chyba to był pomnik Dowbora-Muśnickiego, dziadek mnie okrywał swoim ciałem. Jak to wszystko przeszło, to wróciliśmy z powrotem ulicą Karową pod górę, widziałem zabite konie, paliło się naokoło. Byłem świadkiem dzikiej awantury, która wybuchła z tego powodu, że dziadek mnie gdzieś powlókł, między matką, babcią i dziadkiem.
- Jakie ma pan wspomnienia już z okresu okupacji?
W czasie okupacji chodziło się do szkoły. Może panowała trochę nerwowa atmosfera, bo co chwilę się słyszało, że kogoś aresztowali, że kogoś rozstrzelali, że kogoś wywieźli. Pamiętam taką historię, jak podsłuchałem, zresztą chyba nie tylko ja, ale wiele dzieci podsłuchało rozmowę na temat wywozu dzieci w Zamojszczyznę, że są jakieś transporty na stacji, że Niemcy dzieci zabierają, takie rozmówki. Myśmy przyszli wtedy, mieliśmy zajęcia w szkole i pamiętam, że przyszli granatowi policjanci do szkoły, prawdopodobnie po to, żeby nas pouczać, jak należy chodzić po ulicy, ale starsi koledzy tych maluchów podpuścili, że przyszli zabierać dzieci. Wtedy cała nasza banda, pamiętam, to było zimą, nawet żeśmy nie spadali do szatni, tylko w tych kapciach wszyscy wyparowali ze szkoły do domów, z wielkim krzykiem, płaczem. Jak wpadliśmy do domu, to dziadek zupełnie zgłupiał, że wpadłem zaryczany, i potem dopiero się sprawa w szkole wyjaśniła. Taka mniej więcej była atmosfera. A tak w czasie okupacji, to cóż…
Panował w naszym domu, zresztą nie tylko w naszym domu, wielki kult armii polskiej, więc każdy chciał koniecznie być żołnierzem. Oczywiście o piechocie nie było mowy, to był lotnik albo marynarz. Czytaliśmy różne książeczki, oczywiście dla dzieci, patriotyczne, na przykład „Bardzo dziwne bajki”, „O żołnierzu, który się nigdy nie bał śmierci”. Albo ciotki opowiadały różne historie, dziadek opowiadał swoje przeżycia z okresu I wojny światowej. Ojciec jak był w harcerstwie, w 1920 roku był jakimś łącznikiem, nawet mam jego niektóre ocalałe dokumenty. Wtedy cała ta dzieciarnia z ulic Odyńca, Ursynowskiej, z Olkuskiej, bawiła się w wojsko w parku Dreszera na Mokotowie. Na polach między Skarpą było zwałowisko śmieci jakieś, ulica Okolska, to jest przedłużenie Odyńca, w dół była Skarpa i między Skarpą a Piaseczyńską, często ćwiczyli Niemcy. Po tych ćwiczeniach żeśmy łazili i zbierali łuski wystrzelane, niewybuchy ich granatów. Niektóre nawet były pełne, ślepe naboje, pamiętam drewniane czubki, czerwone, karminowe. To wszystko się znosiło do domu, jak oczywiście opiekunowie to widzieli, to wszystko wyrzucali, bo strach był. Nawiasem mówiąc, jak ojca aresztowali, to była u nas rewizja, na szczęście przedtem przyszli ludzie od mojej ciotki i zrobili we własnym zakresie rewizję. Tak że jak Niemcy przyszli, to nic nie znaleźli.
- Co można było znaleźć u państwa?
Nie wiem, może jakieś papiery czy coś po ojcu. Pamiętam, że ojciec fałszował kenkarty. Skąd to wiem? Bo ojciec bardzo ładnie malował, bardzo ładnie rysował i jak podrabiał te dokumenty, to nie wolno było wejść do pokoju. Pamiętam, że mnie potrzeba było do szkoły, bo raczej byłem beztalenciem rysunkowym, więc potrzeba mi było do szkoły narysować jakąś szopkę czy jakiś dom, czy coś i właśnie wparowałem do ojca z tą moją prośbą. Wywiązała się awantura, bo zobaczyłem ojca siedzącego z jakąś lupą i sterta właśnie tych kenkart leżała na stoliku, więc była dzika awantura o to, że jak można wpuszczać dziecko, a potem chlapnie jęzorem i tak dalej, będzie nieszczęście. Jeszcze opowiem może taką wesołą historię. Jak żeśmy wrócili z hotelu „Bristol”, na Odyńca było mieszkanie trochę zburzone przez działalność niemiecką, artylerii niemieckiej, to…
- W którym momencie? Jaki to był czas mniej więcej?
To było już po działaniach wojennych we wrześniu, koniec września. Jak żeśmy szli, to widzieliśmy właśnie te transporty niemieckiego wojska, ale nie o to chodzi. Mianowicie dziadek z ojcem przeszli ze mną po parku Dreszera i pokazywali te wszystkie niewybuchy, że nie wolno tego ruszać: „A ponadto możesz ganiać”. Spacerowałem i na Ursynowskiej przyjechała jakaś kuchnia niemiecka. W każdym bądź razie było sporo ludzi i Niemcy wydawali żywność, zupę do jakichś naczyń i wydawali chleb. Stanąłem, po prostu się przyglądałem i ten Niemiec mnie zawołał, nie wiedziałem, o co chodziło, nawet nie chciałem wejść, ale jakaś starsza osoba mnie pchnęła i mi dał dwa bochenki chleba, takie kwadratowe. Dumny i blady, a miałem wtedy pięć lat, przyniosłem to do domu. Matka i babka bardzo się z tego ucieszyły, natomiast ojciec zrobił dziką awanturę, nie bardzo wiedziałem o co, więc się popłakałem. Wybuchła w ogóle awantura, bo z kolei panie naskoczyły na ojca, dziadek przezornie się z tej imprezy wycofał. Dopiero potem ojciec mnie wziął na kolana, zaczął głaskać i mówił: „Zapamiętaj, że od wroga nie wolno nawet wziąć szklanki wody, choćby cię męczyło pragnienie”. To znaczy może tego nie pamiętam, ale ciotki mi potem opowiadały, że tak było. To była taka pierwsza lekcja patriotyzmu i stosunku do Niemców.
Wracając do tych zabaw, to w parku Dreszera żeśmy bawili się w wojsko, oczywiście uzbrojeni w patyki, jakiś starszy chłopak nami dowodził, uczył musztry. Jakiś stosunek do tej armii, każdy chciał być żołnierzem, więc jak wybuchło Powstanie, to każdy z nas chciał przynajmniej pomóc, chciał się zabawić w tego wojaka.
Jak 1 sierpnia wybuchło Powstanie, to początkowo sądziłem, że Niemcy nadal trenują na tych śmietkach. Ale po pewnym czasie haratanina trochę większa, przyszła sąsiadka, pyta się, co się ze mną dzieje, czy jestem sam. Mówię, że sam. Ona miała też syna, Wojtka Skupiewskiego, to była pani Skupiewska, on zresztą nie żyje już, niedawno umarł. Żeśmy u niego siedzieli, w pewnym momencie żeśmy zeszli na półpiętro i patrzymy, że biegnie grupa Powstańców, krzycząc, żeby do nich się przyłączyć i żeby budować barykadę na Puławskiej. Wojtek złapał jakieś sanki, ja taboret z kuchni od dziadka, ludzie zaczęli rzeczywiście jakieś graty znosić. Żeśmy biegli na Puławską i tam żeśmy rzucali. Było już sporo ludzi, rzucali na barykadę, ale potem była taka mała, mikra dosyć, przegradzała Puławską wzdłuż ulicy Odyńca. Jak żeśmy wrócili z powrotem po następne rzeczy, to już dozorczyni nas nie wypuściła, kazała wracać do domu, już zamknęła [bramę]. Od nas z domu poszedł jej syn, Lemkiewicz i poszedł Rysiek Urbański, siedemnastoletni chłopak, zresztą się z nim wielokrotnie potem podczas Powstania spotkałem. Był w B-1 i stacjonował na Szustra, a potem został rozstrzelany na Dworkowej, już jak wyszedł z kanału.
- To był pierwszy dzień Powstania, tak?
To był pierwszy dzień Powstania. Na drugi dzień zrobił się ruch, przyszli żołnierze, okazało się, że to byli żołnierze ze Zgrupowania „Granat”, nawet dosyć dobrze uzbrojeni. Myśmy wtedy z kolegą Wojtkiem Skupiewskim i z Andrzejem Wernerem z sąsiedniego domu, poszli z nimi na patrol. To było rankiem, taka szarówka była, jeszcze nie było pełnego świtu. Ostrzelano nas na ulicy Kazimierzowskiej, bo szliśmy wzdłuż ulicy Kazimierzowskiej. Ostrzelano nas w dziwny sposób, dlatego że Kazimierzowska była wybrukowana kocimi łbami i w pewnym momencie widzę, że te kamienie zaczynają tak jakby pryskać. Byłem zaintrygowany, bo strzałów nie słyszałem, tylko widziałem pękające kamienie. Podchodzę i się przyglądam, a ten Powstaniec mówi: „Gdzie, szczeniaku! Przecież do nas strzelają!”. Odrzucili nas pod mur, potem podziękowali nam za towarzystwo i żeśmy wrócili do domu.
Tego samego dnia w Odyńca wjechał samochód niemiecki, został ostrzelany, zatrzymał się naprzeciw domu jedenastego, może trzynastego, już dobrze nie pamiętam. Nie wiem, czy załogę zabito, czy uciekli. W każdym bądź razie z tego samochodu, to ciężarówka była, Powstańcy wynieśli bardzo dużo hełmów i pasów skórzanych. Zanieśli to wszystko do mydlarni pani Kakowskiej, mieszkała pod piętnastką i zaczęli na tych hełmach malować biało-czerwone opaski, orzełki, a ja podwędziłem taki jeden pas. Zaniosłem do siebie do domu, spiłowałem dziadka pilnikiem swastykę, napis po niemiecku. Orła zostawiłem, bo nawet niezła ta gapa była, to wehrmachtowski pas był chyba, wtedy nie wiedziałem, ale teraz sobie przypominam. Wtedy nasze panie z domu zorganizowały dożywianie dla grup powstańczych. Pan Swoboda, który miał sklep spożywczy, też pod piętnastym, dostarczał produktów żywnościowych. Chleb brał z Olkuskiej, ale wtedy kto mu przynosił ten chleb, to nie pamiętam, w każdym bądź razie panie zorganizowały zaopatrzenie dla oddziałów powstańczych. Jak Powstańcy przychodzili do nas, to myśmy albo w koszykach, albo w jakichś torbach nieśli na placówki powstańcze.
To były może jakieś dwa, trzy, cztery dni w pierwszej fazie. Wtedy trochę było śmiesznie, bo owinięty tym pasem, udający wielkiego Powstańca, bo nawet nie potrafiłem dobrze tego pasa zapiąć, ale nim się owinąłem i zanieśliśmy ten chleb na aleję Niepodległości, chyba gdzieś pod Alkazar. Jeden Powstaniec chciał mi ten pas zabrać, to zrobiłem dziką awanturę, nawymyślałem, wrzasku narobiłem potwornego, chciano mi ten pas zabrać. Ale potem rada w radę, przyszedł jakiś dowódca, pyta się: „Co się dzieje?” Był handelek, dostałem wąski pasek, ale za to jeszcze dodatkowo trzonek od niemieckiego granatu, z czego byłem bardzo dumny, natomiast ten pas oddałem. Chodziłem dumny i blady właśnie z tym trzonkiem za paskiem, a po kilkunastu dniach go przehandlowałem, nie wiem, za jakiś znaczek, albo mi nawet zabrano, bo kolega starszy też chciał wyglądać bojowo, więc też nosił ten trzonek.
- Mówił pan, że ta kuchnia polowa funkcjonowała przez kilka dni, trzy, cztery dni, tak?
Trudno powiedzieć, że to była kuchnia polowa, ale w każdym bądź razie te panie zorganizowały, zanim ruszyły normalne kuchnie polowe powstańcze, zanim się to wszystko zorganizowało, to jednak ludność cywilna z własnych zasobów tą żywność dostarczała. Przez kilka pierwszych dni szukałem matki przede wszystkim, nie zdając sobie sprawy, że matka mnie będzie chciała szukać. Ale znałem kilka punktów, gdzie mogła matka być, więc biegałem po całym Mokotowie, tym oczywiście zajętym przez nasze oddziały. Była eskapada moja na ulicę Dolną, to było czwartego, może piątego dnia Powstania, nie pamiętam już. Ale w każdym bądź razie z Olkuskiej przeskoczyłem przez Puławską do kościoła Świętego Michała, przez podwórka w dół.
Pamiętam, wbrew temu, co niektórzy mówią, ale wtedy jak to widziałem, to w ogóle żywej duszy na Dolnej nie było. Przechodziłem przez ulicę Ludową, spojrzałem w lewo, widziałem z daleka jakieś tłumoki leżące na tej ulicy. Dobiłem się, gdzie ci znajomi mieszkali, okazało się, że siedzą w piwnicy, mówią, że matki nie ma, i pytają się: „Jak żeś się tu dostał? Smarkaczu, nie widziałeś, że tam leżą zabici ludzie?”. Mówię: „Jacy ludzie zabici?”. – „No tam”. Mówię: „Jakieś tłumoki leżą”. – „Właśnie to zabici ludzie”. Z daleka to widziałem, że rzeczywiście jakieś tłumoczki na ulicy. Strasznie się przestraszyłem, że te nieboszczyki wstaną i mnie pogonią. W związku z powyższym już nie wracałem Dolną, tylko szedłem z powrotem przez śmietki, wracałem na Odyńca. Kiedy dochodziłem do Puławskiej, to położyła mnie na ziemię bardzo silna detonacja. Potem okazało się, że może gdzieś u wylotu Ursynowskiej stał albo czołg, albo działo szturmowe. W każdym bądź razie pluło wzdłuż Puławskiej na południe, więc się bohatersko wycofałem na Dolną, przesiedziałem do wieczora w domu mojej koleżanki szkolnej i wieczorem wróciłem z powrotem na Odyńca. Potem już zorganizowali pocztę polową i kolega…
Na Tynieckiej, bo w zasadzie te zgrupowania, dowództwo, to była ulica Tyniecka i Malczewskiego, to było zgrupowanie dowództwa Armii Krajowej. Zarekomendował mnie właśnie kolega Werner, pseudonim „Stefan”, który był już w poczcie polowej. Poszliśmy razem z Wojtkiem Skupiewskim, Wojtka Skupiewskiego przyjęli, a mnie powiedzieli: „Jesteś za mały, idź do mamusi”. W związku z powyższym włóczyłem się jak bezpański pies po tym Mokotowie i przyłączałem się do różnych oddziałów gospodarczych.
Pamiętam wyprawę w ogródki działkowe za Aleją Niepodległości, w klinie między Odyńca a Ursynowską, do Wołoskiej. Tam się potwornego strachu najadłem, bo polazłem za nimi, zacząłem zbierać do torby jakąś żywność, a oni poszli dalej. W pewnym momencie słyszę tupot nóg, uciekają, wpadłem za cembrowinę od studzienki. Przebiegli obok mnie, a za nimi ściek kurzu od pocisków. Uciekli, a ja byłem sparaliżowany strachem, siedziałem za tą cembrowiną do ładnej nocy. Dopiero potem się wyczołgałem, przeskoczyłem przez Aleję Niepodległości, zresztą był wrzask: „Stój! Kto idzie?!”. Z rozpaczą, dosyć ordynarnie odpowiedziałem, w każdym bądź razie wpadłem w krzaczki, w choinki, które były u wylotu parku Dreszera, w tej drugiej części i tam, jak to się mówi, resztki jedzenia oddałem przyrodzie, ze strachu. Byłem wtedy naprawdę sparaliżowany strachem.
Wróciłem do domu, do pustego mieszkania, to jak psiak się zwinąłem. W ciągu dnia to jeszcze, bo byli koledzy, można się było do kogoś przyssać, ale noce były straszne, bo człowiek tęsknił za rodzicami, nie wiedział w ogóle co się z opiekunami dzieje, modlił się, płakał. Potem, jak już zacząłem się przyssywać do tych oddziałów, to pozwolili napełniać butelki benzyną, a to dali do rozniesienia pocztę – jak już nie było komu, to mnie dali tą pocztę.
- Dokąd pan ta pocztę roznosił?
Przeważnie na ulicę Woronicza albo w rejon Czeczota, gdzieś w pobliżu, daleko nie. Natomiast pani Urbańska (już wspominałem o Ryszardzie Urbańskim) to kiedyś dała mi jedzenie, jak się dowiedziała, gdzie stacjonuje, żebym podszedł na ulicę Szustra. Poszedłem na ulicę Szustra, dałem mu, zresztą z listem od matki. Nawiasem mówiąc, jedyne uzbrojenie, które posiadał, to był ręczny niemiecki granat, który nosił za pasem. Ilekroć go odwiedziłem, to cały czas tylko z tym niemieckim granatem chodził. Wszedł ze mną na poddasze i pokazał mi stanowisko strzelca wyborowego. To było na poddaszu zmajstrowane rusztowanie, siedział i przez okienko, ale z głębi tego strychu polował na Niemców. Jak żeśmy tam byli, to się przyczaił, huknęło, detonacja w takim zamkniętym pomieszczeniu to jest jednak dosyć duża i mówi: „Dostał”. Rysiek mnie podsadził pod to okienko i mówi: „Zobacz, gdzie leży”. Dzieciak, a Niemcy też obserwują, skąd padają strzały, a tu raptem dziecięca gęba w okienku na poddaszu wygląda. Gdyby tam był snajper, to bym też nie żył. Ale wszedł na dach ichni dowódca, zobaczył, co się dzieje, ochrzanił tego, mnie kazał uciekać, wypędził mnie stamtąd, wróciłem.
Pamiętam bombardowanie Szpitala Elżbietanek. Są różne wersje, ale jak pamiętam, to Szpital Elżbietanek miał czerwoną dachówkę, zresztą chyba był o piętro niżej niż teraz. Na środku tego dachu były albo namalowane, albo były jakoś przymocowane prześcieradła, to od ulicy Szarotki widać było tylko prześcieradło albo wymalowaną dachówkę w takich odstępach. Potem okazało się, że po drugiej stronie było to samo i z góry to był czerwony krzyż wypisany z tej dachówki. W tym dniu, kiedy było bombardowanie, to wracałem z Woronicza z pokarmem dla kanarka, bo ktoś powiedział, że jakaś pani ma karmę dla kanarka, bo mieliśmy kanarka jeszcze i żebym tam poszedł. Jak wracałem, to był już taki nękający ostrzał z artylerii i jak byłem na poletku między tym szpitalem a ulicą Szarotki, to usłyszałem potworne wycie pikującego sztukasa. Spojrzałem w górę i zapamiętałem, że końcówki skrzydeł są żółte, po prostu żółte. Nie wiem, dlaczego akurat to zapamiętałem. Rzuciłem się na ziemię, ale to było wycie tak potworne, że człowiek, żeby mógł, to by się pazurami zakopał w tę ziemię. Potem potworny huk, kurz i coś mnie w głowę uderzyło. Po pewnym czasie wstałem zupełnie oczadziały, przywlokłem się do domu na Odyńca i tam dopiero zauważyli, że trochę krwawię. Ale rana była niezbyt [duża], po prostu jakimś kawałkiem gruzu czy czymś dostałem w głowę, to mi szybko opatrzyli, to nie było ważne. Ale ten szpital wtedy został tak jakby przerąbany siekierą, bomba rypnęła w sam środek tego czerwonego krzyża. Ludzie pobiegli ratować, co się dało, i wiem, że samoloty niemieckie ostrzeliwały tych ratujących. Byłem już na Odyńca, ale wiem, że jeszcze krążyły i ostrzeliwały.
Drugi taki wypadek straszny to były „krowy”, to znaczy te rakietowe miotacze min zaczęły działać gdzieś po 20 sierpnia. Myśmy początkowo nie wiedzieli, co to jest, takie: „Łu! Łu! Łu!” – potworny huk. Pierwsze „krowy” uderzyły w dom na ulicy Malczewskiego. To wiem na pewno, bo myśmy pobiegli zobaczyć, co się dzieje, zresztą nie tylko tacy jak ja, ale i ludność, starsi pobiegli. Zburzone zostały te domy, od Puławskiej po prawej stronie, czyli po stronie parzystej trafiły. Potem już ostrzał z „krów” był dosyć intensywny, zburzono część domu na rogu Tynieckiej i Odyńca 7. Inny taki makabryczny wypadek z „krowami” był w połowie września. Myśmy stali na podwórku i w pewnym momencie usłyszeliśmy pojedynczy zgrzyt tej „krowy”, część ludzi została na podwórku, a część się zaczęła pakować, uciekać do piwnic, to było na Odyńca 13. W pewnym momencie nastąpił potworny wybuch od strony Odyńca, ale to był taki dmuch, że na przestrzał z tego domu ci ludzie, którzy wchodzili w bramę od strony podwórka, to zostali wypchnięci. Cała klatka schodowa stanęła w płomieniach, na szczęście była kamienna, tak że to się paliło w środku. Brama oczywiście została rozwalona i z tych płomieni wyszedł człowiek płonący, to była pochodnia, strasznie krzyczał. Rzucili go na tym podwórku, zaczęli go piachem czy marynarkami, czym kto mógł, te płomienie gasić. Potem go zabrali, ale czy na noszach, czy w kocu, wiem, że ponieśli go w kierunku ulicy Krasickiego. Wtedy tego człowieka nie znałem, ale potem, już po Powstaniu się dowiedziałem, że to był Longin Paluszkiewicz. Przeżył podobno, był poparzony, ale przeżył, jeżeli to jest ten.
- Czy w tym czasie jeszcze inne zadania pan dostawał na poczcie polowej?
Nie, przeważnie myśmy nosili jedzenie, z piekarni na Olkuskiej chleb na ulicę Tyniecką, do szpitala, na ulicę Malczewskiego, w koszach te bochenki. Zatrudniali takich dzieciaków do noszenia. Śmieszne, bo człowiek jak niósł ten chleb, taki jeszcze świeży, pachnący, to starał się iść z tyłu tego koszyka i kombinował, żeby jak przechodził przez park Dreszera koło krzaków, żeby wziąć jeden bochenek, rzucić w te krzaki, a potem po niego przyjść i się dobrze najeść. Człowiek chodził dosyć głodny.
Raz mi się zdarzyło, to trzeba przyznać, urosłem wtedy strasznie, mianowicie siedziałem chyba na Malczewskiego, bo tam przeważnie korespondencja ze Śródmieścia przychodziła, i czekałem, może list od matki przyjdzie czy co. Weszła jakaś łączniczka i prosiła, czy ktoś by jej nie mógł pomóc zanieść amunicję na Dolną. Wskazywali na mnie, że nie mam nic do roboty. Dosyć krytycznie mnie oceniła, ale wzięła mnie. Ten magazyn z amunicją był u wylotu ulicy Szarotki, na ulicy Krasickiego (w tej chwili jest tam chyba centrala telefoniczna), ten dom potem był zburzony. Zapakowała amunicję do swojego plecaka, mnie do torby po masce gazowej, zawsze ją nosiłem, bo na jedzenie, albo na coś. Dała chyba dwa magazynki od pistoletu i może kilka paczek papierowych z łódkami niemieckimi, z nabojami niemieckimi i żeśmy poszli na Dolną. Ale już wtedy była haratanina i myśmy przechodzili pod barykadą, która już była dużą barykadą przy ulicy Racławickiej. Myśmy pobiegli w dół, już wtedy była barykada przed ulicą Ludową i rów przeciwczołgowy przedzielający ulicę Dolną. Potem były barykady Ludowa i Konduktorska osłaniające od ostrzału od strony Dworkowej. Chyba w tej szkole były flagi Czerwonego Krzyża, chyba ją zamieniono na szpital. Żeśmy wpadli za Konduktorską do bramy, już na tą łączniczkę czekali, odebrali tę amunicję, a nawiasem mówiąc, podpyliłem z magazynku jeden nabój do pistoletu na pamiątkę i wróciłem do domu. Ale wtedy już była zdrowa haratanina i już ta część była zbombardowana, już mocno poharatana. Już domy na Ludowej były zburzone, dom na Dolnej, gdzie mieszkała moja koleżanka, też został zburzony. Zresztą potem dowiedziałem się, że tam zginęła.
Wróciłem z powrotem na Odyńca. Matka wróciła dopiero… tuż po zbombardowaniu kościoła Świętego Michała. Był bombardowany albo szóstego, albo ósmego września, a matka wróciła do mnie chyba 10 września. To była największa moja radość.
Ze Śródmieścia, a z tego co mi opowiadała, to było tak. Z Bednarskiej przedostała się ogródkami, potem w górę do Śródmieścia, tam spotkała mojego wujka, który był w Wojskowej Służbie Ochrony Powstania i się jej wystarał o przepustkę na przejście kanałami. Ale to było w pierwszych dniach sierpnia i do 10 września, może do dziewiątego, trudno mi powiedzieć, starała się o to, żeby móc się przedostać kanałami i około 10 września dostała łączniczkę, która ją przeprowadziła, zresztą jeszcze trzy inne osoby. Z tym że jak matka potem opowiadała o swoich perypetiach w kanałach, a to była twarda baba, to była twarda kobieta, to mówiła, że gdyby nie to, że myśli, co sam robię, to by w tych kanałach została, po prostu załamałaby się.
Poza tym jak człowiek jest młody, to jest dosyć głupi i nie spisałem ani nie zapamiętałem tych opowieści, które matka nieraz z okazji jakichś przyjęć rodzinnych opowiadała. Na przykład opowiadała o tym, że widziała, jak ludzi pędzili przed czołgami. Ale w takim razie gdzie, bo koledzy mi podpowiadają, że to było, być może, na ulicy Piusa, w tamtym rejonie, no i nie wiem. Ale to już są opowieści mojej matki. Jak wróciła matka, mówiąc szczerze, to wtedy dopiero nabrałem biglu. To było takie pojęcie, że w razie czego, jak by mi się coś stało, to bym wskoczył do matki pod spódnicę i zawsze mnie osłoni. Natomiast matka ganiała za mną po całym Mokotowie i gdzie tylko mnie dorwała, to za łeb ściągała z powrotem do domu.
Potem był nalot na domy na Odyńca, między ulicą Tyniecką a Puławską, to widziałem. Niektórzy mówią, że szły trzy samoloty równolegle, ale osobiście widziałem z naszego balkonu, jak od strony Malczewskiego leciał jeden samolot, za chwilę potworny huk i te domy się rozsypały. Ludzie biegli ratować tych zasypanych. Po tym wypadku komendant naszego bloku, domów 11, 13, 15 i 17, zarządził, żebyśmy kopali rowy schrony za naszym podwórkiem. Był placyk i budowano schrony, że w razie czego, w razie nalotu, żeby ludzie nie siedzieli w piwnicach, tylko uciekali do tych rowów. Był straszny wypadek, bo nad tym rowem siedział chłopaczek, nazywał się Sławek Piorun, siedział i się przyglądał, jak jego ojciec kopie ten rów, zresztą kilka osób kopało. Myśmy stali wtedy na podwórku z chłopakami, bo poczta już wtedy przeniosła się na Odyńca 11 i myśmy z chłopakami rozmawiali. W pewnym momencie było słychać dwa trzaski, jakby ktoś albo deskę złamał, albo tą deską o wodę uderzył, za chwilę cisza i krzyk. Okazało się, że to uderzyły dwa pociski moździerzowe, bo nawet nie słychać było szumu żadnego, nic. Zabiło chyba wtedy dziesięć osób, kilku Powstańców, kilka pań, które z kolei leżały na leżakach, bo była piękna pogoda, i tego chłopca. To była makabra, bo matka… to był ich jedyny syn i jak pochowali tego chłopca na ulicy Szarotki koło domu, to ta matka cały czas leżała nad tym grobem i krzyczała. Dwudziestego czwartego, jak był koniec Mokotowa, właściwie jak był pierwszy szturm Mokotowa, wieczorem potworna kanonada, wybuchu od wybuchu nie można było odróżnić, grzechot broni maszynowej i potworne wycie tej kobiety nad grobem. To było coś strasznego, trzeba było to naprawdę słyszeć, żeby sobie uświadomić jak to wyglądało.
Pamiętam, jak dwudziestego, dwudziestego pierwszego przyszły niedobitki z Czerniakowa, to było trochę z „Kryski”, trochę od „Radosława”, pamiętam dwóch żołnierzy z armii Berlinga w rogatywkach z dziwnymi orzełkami. Rozgościli się początkowo na ulicy Odyńca i nawet mieszkali, potem gdzieś ich przenieśli, nie wiem gdzie. Ale któregoś dnia siedzimy w piwnicach, naraz słychać krzyk: „Ludzie uciekajcie, nas bombardują!”. Myśmy wypadli na podwórko do tych rowów. Rzeczywiście bombardowanie… ale podobno ruskie samoloty pogoniły sztukasy, bo sztukasy rzuciły bombę w park Dreszera, w ulice Krasickiego, dalej. Ale huk był tak potworny, kurz się podniósł i jak myśmy wstali, patrzymy, jak ten kurz opada, dachy naszych domów widać: „Aha, to domy stoją”. Ale wewnątrz było wszystko zdemolowane, drzwi wejściowe, futryny, wszystko powyrywane. W związku z powyższym matka stwierdziła, że nie ma co w dzień w tych domach siedzieć, i uciekaliśmy do niewykończonych budynków, między innymi Szarotki 5, w pobliżu grobu tego chłopca. Ale tam też nam przyłożyli, w końcu matka stwierdziła, że trzeba pójść na Olkuską i myśmy uciekli na Olkuską. Dwudziestego piątego wieczorem żeśmy wrócili na Odyńca, bo matka wzięła jeszcze jakieś ciuchy, jakieś rzeczy i raniutko dwudziestego szóstego… a już wieczorem dwudziestego piątego Niemcy zajęli Szpital Elżbietanek, bo strzelali rakietami oświetlającymi w nasze podwórka.
Naszymi podwórkami z rejonu ulicy Krasickiego szły, wycofywały się oddziały powstańcze. Część szła piwnicami, część szła [podwórkami], one szły właśnie do ulicy Tynieckiej.
Chciałem jeszcze jedną rzecz powiedzieć, że wszystkie bramy wejściowe ulicy Odyńca, od Odyńca, były zabarykadowane. Dopiero jak wtedy ta „krowa” rozwaliła bramę pod trzynastką, to było wyjście, a reszta była zabarykadowana. Tak że chcąc wyjść do parku Dreszera, trzeba było przejść do Tynieckiej i z Tynieckiej przez rów przeciwczołgowy w park Dreszera. W parku Dreszera już był wykopany rów łącznikowy od Tynieckiej do wylotu ulicy Bałuckiego, tak że tym rowem łącznikowym przez park Dreszera się przechodziło. Jak myśmy przyszli dwudziestego piątego wieczorem, to żeśmy tym rowem przechodzili, a z powrotem to taką szarówką. Pamiętam, że słyszeliśmy grzanie silników czołgowych, jednostajny łomot, dudnienie i żeśmy z matką przeskoczyli przez park Dreszera, wpadliśmy w ulicę Bałuckiego. Tam już był wykopany rów przeciwczołgowy, nawiasem mówiąc, jakiś Powstaniec zaczął krzyczeć do matki: „Gdzie pani się pcha przez park Dreszera?! Przecież Niemcy już są na Krasickiego!”. Przecież to sto metrów, rzut beretem, jak to się mówi.
Myśmy dwudziestego szóstego… to była też potworna kanonada, tu były duże walki o utrzymanie linii Ursynowską i dwudziestego siódmego najpierw była lekka strzelanina, ale to były już strzały karabinowe, potem wszystko ucichło i w pewnym momencie słyszymy: „Cywilna ludność, proszę wychodzić” – po polsku. Wychodzimy i patrzymy – Niemcy stoją już z pistoletami maszynowymi wymierzonymi w wychodzących. Każdy z tłumoczkiem i: „Ręce do góry”. Ustawili nas pod siatką na ulicy Olkuskiej, żeśmy czekali, patrzyli, jak oddziały niemieckie przechodzą. Widzieliśmy dalej, jak rzucali, ale to nie były granaty, coś rzucali i potem domki przy Olkuskiej zaczęły płonąć za chwilę. Potem przechodził oddział, jeden z tych szkopów miał karabin maszynowy i z ramienia próbował po nas przeciągnąć, to matka mnie przytuliła, mówiła, że to nie będzie bolało, to też zapamiętałem. Złapałem taki oddech jak do skoku do wody, ale przeszli i nas popędzili już potem w kierunku alei Niepodległości i Wołoskiej. Z tym że jeszcze nam zrobili po drodze pokaz wieszania dwóch Powstańców, gdzieś u wylotu ulicy Tenisowej to pokazywali, gdzieś w odległości od nas pięćdziesiąt metrów. Żeśmy poszli Racławicką, przeskakiwaliśmy przez duży rów przeciwczołgowy powstańczy i potem wróciliśmy w Odyńca. Pod siatką leżał trup dziewczyny z torbą Czerwonego Krzyża, na wpół spalony, sczerniały. Potem ulicą Pyrską [czyli Puławską] nas popędzili na Wyścigi. Przenocowaliśmy w stajni jedną noc, zapakowali nas w wagony i wywieźli do Pruszkowa…
Jeszcze taka refleksja. Jak Rosjanie zajęli Pragę, to samoloty rosyjskie nie pozwalały bombardować Niemcom i mieliśmy przez pewien okres czasu spokój. Pamiętam na przykład taką historię, jak żeśmy wracali z ulicy Olkuskiej, to nad parkiem Dreszera nisko bardzo leciało kilka szturmowców sowieckich i to tak nisko, że widać było pilota przez kabinę. Leciały w kierunku Okęcia i słychać było wybuchy, nie wiem, czy bombardowali, bo na Okęciu było lotnisko niemieckie. Poza tym częstokroć latali, nieraz było widać pojedynki niemiecko-sowieckie w powietrzu. Kiedyś został zestrzelony sowiecki samolot, wiem, że pilot się ratował spadochronem, bo żeśmy widzieli opadający spadochron, ale gdzieś daleko na południu, więc nie spadł na Mokotów, tylko gdzieś dalej.
Poza tym pamiętam, jak ludzie szaleli z radości, jak leciała ta wielka wyprawa bombowców. To było chyba 19 września albo 18 września, niebo pokryte spadochronami. Boże, jak ludzie wyskoczyli, jak się cieszyli, bo myśleli, że to jest desant, że wreszcie przyszła pomoc. Potem pamiętam drugi okrzyk radości, żeśmy nawet roznosili komunikaty, że bolszewicy na Czerniakowie. To znaczy wtedy kiedy wojska Berlinga desantowały na przyczółku czerniakowskim. Też jaka była radość, a potem coraz gorzej, coraz gorzej.
Z refleksji poczty polowej… nie wiem, czy to jest znane, Powstańcy mokotowscy zdobyli jakieś magazyny odzieżowe i wszyscy mieli jednolity strój, to znaczy kombinezony stalowo-szare. Któregoś dnia przyszedł jeden z naszych kolegów, Andrzej Werner, służył właśnie w poczcie polowej, elegancki, w mundurze, matka dopasowała ten kombinezon z biało-czerwoną opaską. Boże, jak myśmy mu zazdrościli, no jak to dzieciaki. To mniej więcej tyle.
Pędzili nas ulicą Pyrską na Wyścigi. Po drodze jeszcze mieliśmy taki „fajny” spektakl, mianowicie „ukrainiec”, żołnierz formacji „ukraińskich” zgwałcił chyba jakąś dziewczynę. W każdym bądź razie zrobił się jakiś wielki szum, a prowadził nas wehrmachtowiec, stary jakiś dziad, od niechcenia pokrzykiwał na nas i jakiś krzyk, obejrzałem się, bo to było za mną. Ten wehrmachtowiec zatrzymał cały pochód, podszedł i pyta się tych pań, co się działo. Coś mu mówiły po niemiecku, tłumaczyły, pokazywały na tego „ukraińca”, a ten tak od niechcenia, to pamiętam, sięgnął do kabury, wyciągnął pistolet i do tego „ukraińca” huknął w łeb, ten upadł jak worek, na nas wrzasnął, żebyśmy szli dalej i żeśmy poszli.
Na Wyścigach żeśmy nocowali, rano nas zawieźli do Pruszkowa. W Pruszkowie siedzieliśmy w tym obozie dwa, trzy dni. W każdym bądź razie wychodziliśmy po selekcji, jak przyszedł transport z Żoliborza, bo myśmy już czekali na swój transport. Wchodził Żoliborz i myśmy patrzyli, czy nie ma ciotek, bo ciotki wtedy brały udział w Powstaniu na Żoliborzu, ale myśleliśmy, że wychodzą z ludnością cywilną. Wsadzili nas w bydlęce wagony, wieźli nas do Krakowa, staliśmy trzy dni na stacji Kraków Płaszów. Ludność czasem dostarczała nam wody do wagonów, czasem dostarczała nam żywność. Zresztą jak ludzie mieli pieniądze, to kupowali żywność, Niemcy dopuszczali do tych wagonów. Z tym że tamci miejscowi krzyczeli, że szykują nas na Oświęcim, że będzie wyjazd do Oświęcimia, więc popłoch potworny. Nocą żeśmy ruszyli ze stacji, nie wiedzieliśmy dokąd i w pewnym momencie pociąg się zatrzymał w szczerym polu. Wywalili nas stamtąd na pole, siedzimy na tym polu, nie wiadomo, co robić. W pewnym momencie widzimy jakieś ogniki, skrzyp wozów i okazało się, że jesteśmy w miejscowości pod Wolbromiem, około kilometra od głównego miasta, od stacji. Okazało się, że gospodarze przyszli nas rozbierać do swoich domostw.
Pod Wolbromiem żeśmy przebywali z matką chyba tydzień. Potem poszła taka fama, że… Matka się trzymała z panią Kakowską cały czas, uniknęła selekcji, udając mocno kulawą, tak że przeszła z tymi ludźmi do wywózki, do transportów razem z dziećmi. Matka wystarała się o jakieś przepustki, w każdym razie zaczęliśmy wracać pod Warszawę. Potem mieliśmy jeszcze taki spektakl nalotu sowieckich samolotów, chyba w Skarżysku-Kamiennej, gdzie zbombardowali na stacji zbiorniki, wagony cysterny, bo to wszystko zaczęło wybuchać, benzyna leciała w powietrze, więc żeśmy uciekli z tej stacji. Znaleźliśmy jakąś furmankę i przez Nowe Miasto, Mogielnicę do Pyr. Dostaliśmy się do Pyr pod Warszawą, ta pani miała willę i jak żeśmy przyszli, okazało się, że ta willa zajęta jest przez oficerów węgierskich. Jak się dowiedzieli, skąd jesteśmy, to ustąpili nam kuchnię i pokój i myśmy tam przebywali. Z tym że ci oficerowie węgierscy... Moja matka świetnie znała język francuski, trochę niemiecki, ta pani też znała dobrze niemiecki, w każdym razie Węgrzy nam dali kwitek, żebyśmy mogli z kuchni polowej pobierać żywność. Jednorazowo, to znaczy gorącą zupę czy coś. Ta jednostka była w lasku kabackim, tak że chodziłem z takimi dwojaczkami po to pożywienie do Węgrów.
To była połowa października, może pod koniec października mniej więcej. W każdym bądź razie w Wolbromiu żeśmy byli na pewno do 2 października, bo pamiętam, że były gazety niemieckie, to znaczy wydanie krakowskie, o kapitulacji Warszawy. Czyli na pewno żeśmy byli do drugiego, trzeciego października, a potem żeśmy wrócili pod Warszawę, do Pyr.
Matka miała znajomych we wsi Służew, gdzie jest kościół Świętej Katarzyny, to w dole była wieś, koło czerwonego klasztoru. Myśmy tam się zatrzymali, żeby być jak najbliżej Warszawy. Myśmy tam trochę mieszkali, potem żeśmy się przeprowadzili, bo jakaś znajoma opuszczała mieszkanie na rogu Wilanowskiej i Puławskiej. Teraz tego domu nie ma, bo jak poszerzali Puławską to go zlikwidowali.
Tam żeśmy siedzieli do tak zwanego wyzwolenia, do 17 stycznia. Przez dwie noce widzieliśmy przez okna, jak wycofują się z Warszawy Niemcy. Ile tego szmelcu, ile czołgów, ile transporterów się przewalało Puławską, a to była przecież tylko jedna z ulic. Jeszcze na Sochaczew, na inne, to na pewno… masa tego wszystkiego było. Nad ranem słyszymy szum czołgów, matka wygląda przez okno, mówi: „Niemcy wracają”. Bo z Wilanowskiej te czołgi wyjeżdżały i wjeżdżały do Warszawy. Ale potem się przygląda, mówi: „To już są Sowieci”.
Potem już od Piaseczna weszła armia polska, artyleria, konnica, piechota i myśmy wparowali za nimi zaraz do Warszawy. Nasze mieszkanie na szczęście ocalało o tyle, że Niemcy podpalili domy na Odyńca, to wypalone były tylko piwnice i partery. Z tym że na przykład dwadzieścia jeden było całkowicie spalone, a następne znowu do Krasickiego też były wypalone piwnice i partery, ogień nie objął wyższych pięter.
Początkowo żeśmy zamieszkali w domach „Wedla” przy Puławskiej, a matka w międzyczasie próbowała remontować nasze mieszkanie, lepić z gliny. Żeśmy miesili glinę, stawialiśmy ściany. Nie było psychologów, jak w tej chwili, ale cegieł było pod dostatkiem, więc stawiała ściany. Pojawiła się babcia z ulicy Dzikiej, szukała dziadka. Okazało się, że dziadek, wracając od babci podczas Powstania, gdzieś na Woli zniknął bez śladu, nie mamy w ogóle żadnych wiadomości, w jakich okolicznościach zginął. Z tym że jeszcze chciałem zaznaczyć, bo się mówi o wyzwalaniu Warszawy, nie wiem, w jakich dzielnicach, ale jak wchodziła armia polska czy najpierw sowiecka, nie było słychać żadnych strzałów. Jeżeli były walki, to prawdopodobnie z oddziałami osłonowymi niemieckimi, które się nie zdążyły wycofać z Warszawy. Tu nie było żadnych walk o Warszawę, po prostu weszli do Warszawy jak w masło. Nawiasem mówiąc, jak żeśmy byli na Służewie, to Niemcy nas spędzili i kopaliśmy rowy przeciwczołgowe wzdłuż ulicy Wilanowskiej i rowy dla stanowisk piechoty na całej skarpie pod czerwony klasztor Dominikanów, popularna nazwa „Czerwony Klasztor”. Jak żeśmy z gospodarzem odwozili deputat do „Czerwonego Klasztoru”, to widzieliśmy na podwórku sporo armatek czterolufowych przeciwlotniczych. Tak że jak sowieckie samoloty się pojawiły, to walili spod murów klasztoru, natomiast atrapy armat przeciwlotniczych stały w dole, takie stawki były, to Niemcy poustawiali niby… a to z dyszla od furmanek coś takiego robili, pozawieszali szmaty, niby maskownice. Co dziwne, Rosjanie dawali się na to nabrać i bombardowali właśnie okolice tych atrap. Na przykład za murem kościoła Świętej Katarzyny stało działo niemieckie, które strzelało za Wisłę, to pamiętam. To by było chyba wszystko, bo potem już życie jak życie.
Jeszcze taki obrazek, matka kiedyś wróciła strasznie zdenerwowana, bo był wywieszony, w kwietniu chyba już, plakat: „AK – zapluty karzeł reakcji” i ten żołnierz. Matka jak to zobaczyła, to ten plakat zerwała. Przyszła zdenerwowana, bo mówi, że zerwała taki plakat i podszedł do niej jakiś żołnierz i mówi: „Jeżeli pani nie chce wyjechać na białe niedźwiedzie, to proszę tego nie robić”. Mniej więcej takie historyjki.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak pan teraz o tym wszystkim myśli, bo to są wspomnienia dziesięcioletniego chłopca, a teraz po…
Refleksje?
Jestem trochę po przeszkoleniu wojskowym. Brakuje mi jednej rzeczy, rzetelnego opracowania Powstania Warszawskiego z punktu widzenia sztuki operacyjnej. To znaczy mamy opracowania historyków, mamy nawet… Jak on się nazywa, Konarzewski? Ostatnie opracowanie oficera, specjalisty od historii wojskowości, ostatnio taka książka się ukazała. Są niby rozkazy, niby wszystko, ale nie ma rzetelnego opracowania na zasadzie dowódcy wielkiej jednostki, który na podstawie ówczesnych informacji, jakie posiadał, miał prawo wydać rozkaz do wybuchu Powstania czy nie. Tego mi uje. Jeżeli Niemcy nas, już po upadku Powstania, zatrudnili przy kopaniu rowów, to mieli zamiar bronić nawet tych gruzów Warszawy, bo przecież nie dla celów gimnastycznych spędzali ludność już po zakończeniu Powstania. Jak spędzili ludność, chyba 27 lipca 1944 roku, jak było ogłoszenie do kopania rowów, to ludzie to zbojkotowali. Teraz się mówi, że Niemcy z tego zrezygnowali. Za trzy dni mogłoby być tak, a mieli wystarczające siły policyjne w Warszawie, żeby wygarniać ludzi z domów i pędzić do okopów, mogli to zrobić, a wtedy by naszą młodzież całą wywieźli z Warszawy.
Ponadto taka refleksja: jak byłem na kursie oficerów rezerwy, to przerabialiśmy tak zwane walki w mieście chyba czy walki o miasto. Różne były przykłady podawane, walki w Stalingradzie, walki o Berlin, walki o Wrocław, był Poznań, był Leningrad, różne historie. Między innymi było też Powstanie Warszawskie przedstawione i któryś zadał pytanie prowadzącemu oficerowi, zresztą w randze pułkownika chyba albo podpułkownika, już dobrze nie pamiętam, bo to w 1968 roku było, zadał pytanie, czy Powstanie Warszawskie miało w ogóle sens i tak dalej. Odpowiedział w ten sposób, że na podstawie informacji jakie ówczesny dowódca Powstania, czyli „Bór” Komorowski posiadał, miał prawo wydać rozkaz do walki o Warszawę. Nie mówił, czy to potrzeba, czy nie potrzeba, w każdym bądź razie na podstawie tych informacji miał prawo wydać rozkaz do walki. W 1968 roku wypowiedź oficera tej rangi o czymś też świadczy. Moje przeżycia są sentymentalne. W tej chwili pomagam trochę w Pułku „Baszta”, oczywiście z sentymentu. Trafiłem do „Szarych Szeregów” na jakiej zasadzie? Ktoś kiedyś mnie podał, że istniałem na Mokotowie, i córka naszej znajomej, która była w harcerstwie w Pruszkowie, powiedziała, czy nazwisko Waldemar Kieryłowicz to jestem ja. „Jestem ja, ale o co chodzi?”. – „Bo ja w takim biuletynie wydawanym przez »Szare Szeregi« znalazłam pana nazwisko”. I że brałem udział w Powstaniu, w poczcie polowej. Po prostu od tego się zaczęło. Skontaktowałem się z autorem tego pisemka, rzeczywiście ktoś mnie kiedyś zauważył, podał. Ale żadnych z tego tytułu korzyści nie odnoszę, nie mam uprawnień kombatanckich, o to się nie starałem, mimo że mnie niektórzy namawiali, żebym się starał. Uważam, że żołnierzem jest ten, który ma świadomość walki i poza tym składał przysięgę wojskową. Takiej przysięgi nie składałem, byłem dzieciakiem, nie bardzo rozumiałem, co tu jest grane. Dla mnie to była przygoda, coś w rodzaju zabawy w Indian pokrytej większym strachem.
Mój stosunek jest szalenie emocjonalny do tego, bo to przeżyłem. Chyba każdy, kto przeżył Powstanie Warszawskie, bez względu na wiek, to jak przychodzi 1 sierpnia, to ma ogień w oczach, to wraca. Nawiasem mówiąc, jak mówiłem o tym pikującym sztukasie, który bombardował Szpital Elżbietanek, to jak jestem chory i mam silną gorączkę, to zawsze mi się to wszystko śni i budzę się wtedy z cholernym krzykiem, ku rozpaczy rodziny. Bo ten fragment jest właśnie taki. Teraz pomagam trochę w Pułku „Baszta”, też z sentymentu po prostu. Jednak ci ludzie, którzy walczyli, stanowią właśnie elitę narodu, bo… tylko nie pamiętam kto napisał ten wiersz. Boże, kiedy się tą maturę zdawało…
„A w mieście pusto, kto mógł miecz udźwignąć,
ten ojca swego w boju chciał prześcignąć.
W nagłej potrzebie dla kraju posługi,
rzucano skarby, warsztaty i pługi.
Nawet uczniowie mistrzów swych odbiegli
i może teraz za kraj swój polegli
i każdy świadczył nie słowem, lecz czynem,
że nie wyrodnym jest ojczyzny synem”.
To chyba to.
Warszawa, 16 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk