Wacław Kołaciński, urodzony 31 maja.
Na Solcu, na Powiślu.
Na Solcu.
Robotnicy.
Tak, do pierwszej klasy.
Na Solcu była szkoła, ale wojna wybuchła, to tylko do tej szkoły poszedłem trzy razy i był koniec. Do szkoły nie chodziłem całą okupację. Dopiero po wyzwoleniu, jak przyszedłem, to na wieczorowe kursy chodziłem, ale też nie skończyłem nawet podstawowej całej, musiałem pracować, bo troje dzieci.
Tak, trzy miałem siostry.
Starsze. Ja byłem najmłodszy, ale niestety ja byłem całym gospodarzem, po prostu.
Tak, był na granicy wschodniej, tam się dostał do niewoli rosyjskiej. Niestety jak Niemcy zajmowali tam z tymi Rosjanami, to jakieś mieli wymiany, tak że ojca mojego Niemcy wymienili, ruskie dali Polaka, a oni dali jakiegoś ruskiego. Ta wymiana była i ojciec był cały czas w Niemczech, pracował tam u bauera. Po wojnie wrócił, ale do nas nie wrócił, bo miał drugą kobietę, a jako ostatni wojskowy otrzymał grunt tam w Słubicach. Duże takie działki dostał, z domem, ale też miał tam czworo dzieci, tak się skończyło. To wszystko było na matki głowie i na mojej.
Tak.
Sami.
Osiem lat.
Proszę pani, pierwsze dni to przy moście Poniatowskiego mieszkaliśmy w takim domku żydowskim, bo przeważnie [mieszkali tam] Żydzi, całe Powiśle to było [zamieszkane] przez Żydów. W tym domku mieszkaliśmy i jak w trzydziestym dziewiątym roku były naloty – aleja 3 Maja duże bloki są, jeszcze my tam w piwnicy przebywaliśmy – jak był pierwszy nalot i jak Warszawę bombardowali Niemcy, to ten domek nam spalili. Właśnie w alei 3 Maja, tam w piwnicy mieszkaliśmy. Ale później, jak Niemcy weszli do Warszawy, jak tych Żydów powypędzali do getta, to dali nam takie mieszkanko po Żydach, ale to było mieszkanko, nie daj Boże. To był jeden pokoik z dziesięć metrów, drugi pokoik to była kuchnia, też z dziesięć metrów, ale bez sufitu.
Przykryliśmy, matka przykryła blachą i poprzykrywała gałganami, bo kiedyś to były mrozy, nie takie jak teraz. Kiedyś to było 30–32 stopnie, śniegu bardzo dużo, a my byliśmy bez spodni, bez butów – jak dziady, no tragedia.
Nie. Mieszkaliśmy całą [wojnę, okres walk] tam w tym domu. Później dali nam drugie takie mieszkanie po tych Żydach, to już z sufitem, ale jeszcze mniejsze było, a nas było pięć osób, to na podłodze spaliśmy, bo czworo dzieci i matka.
W trzydziestym dziewiątym roku… Bo z tym mieszkaniem to tam mieszkaliśmy z rok może, a może i tego nie, bo jak tych Żydów wypędzili, to też tak mieszkania… Nie wiem, dlaczego tym biednym ludziom tak dawali, chyba specjalnie, żeby wykończyć. Bo mieszkania stały duże po Żydach puste, a nam nie dali. Nie wiem, matka chyba za to mieszkanie nie płaciła, tego nie wiem, bo co ja miałem, osiem lat na dziewięć.
Bardzo trudnych.
Proszę pani, no właśnie, ja zamiast iść do szkoły to po Żydach tam były zbombardowane domy, to chodziłem na rozbiórki. Rozbierałem mur, rzucałem cegłę na dół, a moja matka odbierała i czyściła. Te cegły, co tam uzbieraliśmy, to podjeżdżali tacy furmani i od nas kupowali. Z tych cegieł to matka mogła jakieś zupy nam ugotować, bo chleb był na kartki, cukru nie było, sacharyna na kartki. Chleba troszeczkę było, też na kartki, ale to wszystko było zero, a nam nawet [trudno] za kartki [coś kupić, jak nie ma] skąd pieniędzy wziąć. To było takie jedno, a później to się zmieniło gdzieś po dwóch latach. Już byłem troszeczkę starszy – rok, dwa lata – to tak mówiło się, na szabry się chodziło.
Żeby coś po prostu ukraść i przynieść do domu. Ale właśnie złapałem kontakt z takim Henrykiem Gołaszewskim, miał pseudonim Bandzior.
Jego się wszyscy bali, a on do mojej siostry podchodził. Miał być moim szwagrem, ale nie wyszło, bo zginął. Jeszcze powiem, w jaki sposób zginął. […] Z początku na Ludnej mieszkałem. Od Solca Ludna jest tak, jak PKO budynki były, i tam garaże były. Niemcy te garaże zajmowali i tam często gęsto przywozili koks i węgiel. U nas nie było czym palić, ani drzewa… Sam w gruzach kopałem spalone kawałki odpadów i tym się paliło. Tam przywozili ten koks i węgiel, ale ten żandarm zawsze chodził, pilnował. Jak tam wlazł na górę, to ja kubełek i z tym kubełeczkiem tego węgla trochę wziąłem, ukradłem, no ale jakby złapał, to by zastrzelił. […]
Do domu, żeby było czym palić, tak jak mówię pani, że na kartki [było wszystko], mieszkaliśmy bez sufitu.
Tak, proszę pani, później to właśnie… To pojadę dalej – właśnie, jak ten koks, ten węgiel tamtym Niemcom podbierałem i udawało się zawsze, ale później z czasem, to gdzieś po roku już, jak przyszła wiosna, to tam… Butów nie miałem, chodziłem na bosaka i jak była zima, to jeszcze dokąd mogłem, to chodziłem, bo matka nie miała z czego kupić. Czworo dzieci utrzymać skąd? Matka nie była żadnym fachowcem, tylko była normalną, prostą kobietą.
Właśnie. No i proszę pani, jak [była] elektrownia warszawska, Niemcy zwozili węgiel i elektrownia była węglem opalana, a później ten lesz sypali na wagony i wywozili nad Wisłę, i tam wysypywali. Ale w tym leszu było dużo węgla, to się dobrze nie spalało i moja matka z siostrami odsiewały sitami. Tam trzy, cztery kubełki to też do domu kubełek i trzy sprzedali, to mieliśmy na zupę, bo chleba też pani nie kupiła, to na zupę czy tam na kartofla. Ale my to tak z kościołem, bo ksiądz dawał zupę biednym ludziom. Dostaliśmy przydział pięć litrów zupy, matka kupiła takie bańki i po te zupy ja chodziłem. Na Solcu mieszkałem i nasz kościół Świętej Trójcy też jest na Solcu. Do kościoła chodziłem, ale już jak szedłem do kościoła, to zawsze brałem łyżkę w kieszeni, już matka wiedziała, co ja robię. A ja brałem łyżkę jak tę zupę wlali, to poszedłem do bramy, kartofle wyjadłem, wyjadłem, a zupę się zostawiało. Matka mi nie dawała, bo już wiedziała, co ja będę [robił], matka już z kartoflami czekała, gdzieś tam tych kartofli ugotowała i coś zjedliśmy, i to bez okrasy, bo nie było okrasy. Jeszcze moja matka kupowała kości końskie i na tych kościach końskich gotowała, żeby coś jakieś pływało. Tak żyliśmy, ale już później, właśnie jak już przestałem chodzić na ten koks i na ten węgiel, to ten Henryk właśnie, co mówiłem, on był starszy, on miał z osiemnaście, dziewiętnaście lat i on nam jakieś szwindle proponował, co się później dowiedziałem. On mówił: „Wacek, będziesz chodził na samochody i będziesz szabrował”. A ja mówię: „A co będę robił?” – „Wszystko, co jest potrzebne”. Hełmy czy nie hełmy, maski czy karabin, czy tego. I chodziłem. Jakoś mi się udawało przez dłuższy czas, ale…
Nie, proszę pani, na most Poniatowskiego, bo mieszkałem przy moście Poniatowskiego. Chodziłem na most i skakałem na samochód, jak jechały kolumny wojskowe albo na wschód, albo na zachód. Pierwsze kolumny prowadził samochód, ale z tyłu to już tylko jechały cięższe, ciężarowe. Tak skoczyłem na ten samochód, a jechały wolno te samochody, bo to kolumna, to wie pani, tak skoczyłem, zobaczyłem, że tam jakiś plecak, teczka, to starałem się to ukraść.
Przeważnie wieczorem. Jak były krótkie dni, to było najlepiej, bo podczas okupacji ulice nie były oświetlone. Były, ale tylko takie szparki, a samochody jak jechały, też miały szparki. Wszędzie było ciemno prawie.
Tylko na ostatni, bo inaczej to nie idzie. I też jak skoczyłem na ostatni, tak jak pani mówi… Czy jak jechał samochód za mną, to ja wlazłem do samochodu i siedziałem, aż ten samochód wyprzedzi albo skręci w lewo, albo w prawo, bo nie mogłem wziąć, bo by mnie widział. Ale się udawało parę razy. Właśnie dalej powiem, co tam było. Ale udawało się. Na początku Niemcy mieli takie fajne plecaczki kocem zawijane, takie z futerkami, to ten Heniek mówi: „Wszystko bierz. Czy tam jakiś mundur czy nie mundur…”. A ja na początku to wziąłem plecak i był hełm przyczepiony i maska, włożyłem na moście Poniatowskiego do śmietnika. No i ten Heniek przyszedł, to ja mówię, że tak i tak. „To niech matka idzie i z tego śmietnika wyjmie, bo [jak] będzie wsypa, [będą cię pytać, skąd] to wziąłeś”. No i matka z koleżanką poszła, bo tak kobiety chodziły, takie chusty kiedyś miały i pod te chusty [schowały]. Matka wzięła hełm pod chustkę, a ta druga wzięła tę maskę. Bo Niemcy przypadkowo nawet, taki dozorca czy tam jakiś patrol wyszedł, zobaczył: „To skąd się wzięło?”, „Gdzieś ukradli”. A tak częściowo to już tam nas Niemcy troszeczkę poznali, że chodzimy ich tam obrabiać, ale jakoś się udawało. Ja byłem mały, byłem strasznie drobny, ja byłem tak mały chłopaczek i taki byłem suchy jak palec.
Trzy lata.
Tak. Proszę pani, ale jeszcze jakie miałem numery! Proszę pani, było tak, że skoczyłem na samochód, jechał z warszawskiej strony do Pragi i jak ślimak jest przy Wiśle, zjeżdżał w dół. Skoczyłem, paczka była. Taka paczka gdzieś pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, zawinięta, to ja tę paczkę wziąłem, bo nie patrzyłem, co w tej paczce jest, i w krzaki wyskoczyłem. I tę paczka rzuciłem, rozerwałem, żeby zobaczyć, co tam jest, a tam były bardzo ważne dokumenty z Gestapo. A ja tę paczkę rzuciłem w krzaki, no i temu Heńkowi mówię: „Ty, słuchaj, taką paczkę wziąłem”, „To gdzie [to masz]?!” A ja mówię: „No tu”. Jemu to było potrzebne, bo on należał do AK, a ja nie wiedziałem, że on należy, on mi nie powiedział. Wszystko co wziąłem, wszystko mu dawałem, z takich rzeczy prawie nie miałem żadnego grosza. Jakiś koc jak wziąłem, to jakiś koc sprzedał i dał, żeby coś nie coś. No i proszę pani, po tę paczkę poszedłem z nim, on tę paczkę wziął i to były jakieś ausweisy czy jakieś przepustki, te niemieckie koguty, wszystko było stemplowane, tylko do podpisu. To były bardzo ważne dokumenty. Trzeba trafu za trzy dni, jestem na moście Poniatowskiego, na wiadukcie, te filarki, co tam są, to było gdzieś południe. Patrzę, podjechał samochód i zatrzymał się na posterunku, tam wyskoczyło trzech po cywilnemu gestapowców i trzask, tych dwóch złapali, a ja jednemu się wymknąłem, ale dogonił mnie. Złapał za ucho, mało mi ucha nie wyrwał, no i do tego samochodu. I gdzie? W aleję Szucha. A wie pani, kto tam pojechał, to już stamtąd nogami do przodu wychodził.
No, ulica zamknięta, szlaban, stali wachmani z jednej strony i wachmani z drugiej strony. Tam tylko był wjazd do Niemców. Ten budynek stoi obecnie.
No i właśnie wzięli mnie tam w aleję Szucha. Zaprowadził mnie ten gestapowiec, oni byli po cywilnemu, zaprowadził, wprowadził mnie do pokoju, tak jak my tu siedzimy, on tutaj siedział przy stole. Ten Niemiec po polsku mówił: „Gdzie masz tę paczkę?”. Ja: „Proszę pana, o co tu chodzi, jaką paczkę?”. – „No te dokumenty tam takie były, a wiesz, wziąłeś, bo cię Niemiec na Warszawie podczas tego – były na moście Poniatowskiego, na filarach, działka przeciwlotnicze – mówi – widział”. A ten Niemiec mógł mnie widzieć, bo u góry, a to ślimak ten rząd cały… Ale tam sporo tych chłopaków chodzi, to też nie byli pewni, czy to ja. Zaczął mnie maglować: „Gdzie ojciec?”. – „A mój ojciec poszedł na wojnę i nie wrócił w trzydziestym dziewiątym”. – „A ile was tam dzieci?” – „Dzieci jest czworo, matka piąta, nie mamy co jeść. Chodzę, żeby kawałek chleba ukraść czy jakiejś brukwi, czy kartofli”. – „No ale wiesz, że tak nie wolno”. – „Wiem, ale my z głodu umieramy”. Ten Niemiec tak też może dzieci miał, tak jakoś pokiwał głową, posiedział, posiedział, to już było z pół godziny, mnie tak maglował. Nacisnął dzwonek, patrzę, wchodzi Niemiec, mu coś tam na ucho powiedział, poszedł. Patrzę, za chwilę wchodzi, tacę niesie i na tacy dwa kawałki chleba posmarowane margaryną. Ten Niemiec mówi, ten oficer niemiecki: „Zjedz”. To wziąłem, zjadłem, podziękowałem. Ale mówi: „Gdzie ta paczka?”. Ja mówię: „Proszę pana, ja nie wiem, o jakiej paczce pan mówi. Naprawdę nie wiem”. Ja nawet mówię tak ze łzami: „Gdyby był chleb, to może bym wziął, ale tak no to…”. Tak jakoś ten Niemiec tego, zawołał tego szwaba i kazał mnie wziąć, i na Stare Miasto mnie [zawiózł]. Podjechał samochodem, otworzył drzwi: Nach Hause. Jak ja wyskoczyłem! A byłem na bosaka, bo nie miałam na skarpetki ani na nic, boso, późna jesień, już mrozy były. Boso chodziłem! Nic nie było. I tak mi się upiekło, wypuścili mnie. Ale później jakiś miesiąc czy dwa miesiące po tym znów mnie złapali, tylko nie te. Jechała kolumna z praskiej strony, tak jakby ze wschodu jechali na Warszawę. Tam jechało tych samochodów z piętnaście, ja na tego ostatniego skoczyłem, odpiąłem te paczki, bo te paczki mieli pozapinane i patrzę – teczka jest. Te teczki wziąłem i już nie patrzyłem, co w tej teczce jest, tylko wyskoczyłem na wprost muzeum, a skoczyłem przy Solcu. Z tą teczką tak leciałem, a kolejarz, Niemiec, przystanek był, z torbą stał i on to wszystko widział, jak ja leciałem, to mi rzucił [torbę] pod nogi, ja się zawadziłem i się przewróciłem. On mnie za kark i dawaj mnie tam prowadzi, bo te samochody akurat na wprost muzeum, ta kolumna zatrzymała się i do tych Niemców mnie przyprowadził. Mówi mu, że to jest jego teczka, a ten Niemiec mówi: Nein. Ja tam troszkę po niemiecku umiałem, ale między nami, a z Niemcami to udam, że nie wiem, co mówią. Ten Niemiec mówi, że nie, to nie jego, a ten kolejarz mówi: „Idź, zobacz!”. Poszedł, patrzy, a no tak, poodpinane: Ja, ja, meine, meine. Zaraz zadzwonili, patrzę, za jakieś dwadzieścia minut żandarmi przyjechali, ci z tymi blachami, co te takie blachy na piersiach mieli, to taka jednostka wojskowa była, taka żandarmeria. No i mnie w samochód, i gdzie, na plac Hitlera, dawniejszy plac Piłsudskiego, ale był za Hitlera plac Hitlera. Tam bramy otworzyli, znów tam wjechali, znów tam na piętro i znów taki siedział starszy stopniem ten Niemiec i mówi: „Dlaczego te teczkę wziąłeś?”. Ja mówię: „Bo myślałem, że tam chleb jest, ale przecież ja tam nie patrzyłem, co jest!”. – „A gdzie ojciec?” Zawsze się pytali, gdzie ojciec, ja mówię: „Poszedł na wojnę i nie przyszedł”. Mówi: „A matka czy tam tego?”. – „No matkę mam, ale nas jest czworo dzieci i ja jestem najmłodszy, nie mamy co jeść, nie mamy w czym chodzić – a na bosaka też byłem – ani butów, ani nic”. Ten Niemiec tak pokiwał głową, pokiwał i znów nacisnął, mieli przyciski przy tych biurkach, patrzę, ten żandarm, co mnie przywiózł tym samochodem [wchodzi], mu powiedział, poszedł i tacę niesie, dokładnie na tacy dwa kawałki chleba z margaryną. Mówi: Essen. Ja mówię: Danke schön. Zjadłem to: Nach Hause”. Też mnie wywieźli na Stare Miasto i mnie puścili. Ale ten Niemiec jak mnie wypuszczał, miał pistolet, drzwi otwiera – jak wyjdę, to będzie po mnie. Ale dałem nura. Ja tam znałem te wszystkie dziury, bo to się po tej Warszawie cały czas chodziło, bo się szukało, żeby coś tam udało się wziąć. Tylko Polaków nie obrabialiśmy, przeważnie wszystko Niemców. Tak że, proszę pani, uciekłem. To miałem takie dwa razy, że wyszedłem cały z alei Szucha i wyszedłem cały z placu Hitlera, z placu Piłsudskiego.
A później taki miałem traf – idę do domu i na wprost mojego domu był żydowski dom [w czasie wojny] zbombardowany, a w drugim, co sufitu nie było, to my mieszkaliśmy. Przychodzę, tak spojrzałem, stoi samochód Czerwonego Krzyża (to opel był) i Niemiec tam przy tym silniku grzebie. Ale mu przeszkadzało, miał parabelkę przy pasie. Tę parabelkę zdjął i położył na siedzeniu w samochodzie, a drzwi nie zamknął. Ja tak idę, patrzę – parabelka jest. Chodziłem na bosaka, po cichu podszedłem, drzwi uchyliłem, dalej parabelkę za pazuchę i trzask w te gruzy. Przychodzę, wyjąłem z kabury, do matki tak, a matka w krzyk, ojej. Dała znać temu chłopakowi, co wiedziała, że on tam tego, i on przyszedł. I Heniek miał parabelkę ode mnie. Niemiec jeździł po tym Solcu w lewo i w prawo, ale nie wiem, jakby dał znać gestapo, to Niemcy by jeździli. Tylko ten Niemiec nie odzyskał tego, bo nie było sposobności… Ja się nad tym nie zastanowiłem, że jakby mnie złapali, to nie tylko by mnie zabili, ale i te trzy siostry by zabili, i matkę by zabili. O tym nigdy nie myślałem, że mnie może kto zabić. Ja się niczego nie bałem. No i proszę pani, to się udało – pierwsza parabelka.
Później trzeba trafu, skoczyłem… Też jechała kolumna i tam z tyłu walizka taka była nieduża, i ja tę walizkę wziąłem całą. Wziąłem tę walizkę, z wiaduktu schodzę, a idą żandarmi – pod mostem chodzili. Te wszystkie samochody z Francji, co zrabowali, to ustawili pod mostem Poniatowskiego, zasiekami ogrodzili i wachmani pilnowali dzień i noc. W tych samochodach to naprawdę takie rzeczy były z Francji… Ale nie tylko my tam szabrowaliśmy, Niemcy też, bo jak poszedłem do pasera, bo właśnie z tych samochodów wyciągnąłem żarówki. Były tak pakowane po dziesięć i po dwanaście sztuk, nie wiem, z jakiejś fabryki z Francji mieli. Patrzę, a ten Niemiec, jak wszedłem, to ten Niemiec to sprzedawał. [On] tak na mnie spojrzał, ale nic. Oni też kradli i do tego pasera chodzili, do tego, co ja też poszedłem do niego. [Jak] to widziałem, te żarówki zostawiłem i uciekłem, bo jak zobaczyłem ich… No i właśnie mówię pani, wziąłem tę walizkę, z tą walizką schodzę w dół i ci Niemcy: Halt! Już na samym dole byłem: Was ist das? A ja: Ich weiß nicht. Kazał mi otworzyć, otworzyłem, ta walizka nie była zamknięta, wyjął pierwszą sztukę, to było prześcieradło, koszula i tam jeszcze jakaś trzecia [rzecz]. „Zamknąć, nach Hause!”. Walizkę zamknąłem, do domu przychodzę, następną sztukę patrzę – parabelka. To nie było szczęście? Tę parabelkę już chłopak miał, do Powstania to się wszystko przydało.
Co jeszcze dalej? Jeden to już miał drugi dar ode mnie, ale takich drobnych – tych plecaków, tych hełmów, te płaszcze niemieckie, mundury niemieckie, to było wszystko potrzebne podczas okupacji, bo się przebierali. Robili jakieś wypady na jakieś niemieckie placówki, a w mundurach to zawsze im było lepiej. No i proszę pani, przyszło Powstanie.
Cały czas na Solcu w tym żydowskim domu mieszkałem, bez sufitu.
No i proszę pani, przyszło Powstanie. Powstanie mnie złapało pod Halą Mirowską. Tam nas było trzech i ja patrzę, już tam z Towarowej czy z Żelaznej, bo tam niemiecka placówka była… „Co oni strzelają – myślę – co się dzieje?” A ja patrzę, w mundurach niemieckich, z opaskami biało-czerwonymi. Nie wiedziałem, że to jest Powstanie. Ale spod tej Hali Mirowskiej to żeby na ten Solec przyjść, to szedłem trzy dni i trzy noce. Ja szedłem! Dlaczego? Poszedłem, doszliśmy [z kolegami] spod Hali Mirowskiej do placu Teatralnego, przy teatrze, a tu patrzę, trzask, wyskoczyło trzech Niemców: Halt! Hände hoch! I ale ja mówię, ja byłem drobniutki, drobny chłopaczek, [bo ogólnie wszyscy koledzy] to byli tacy w tych samych latach, tylko starsi byli więcej, ja byłem zamorzony, bo przecież co się jadło. Nie wiem, jak przeżyłem. No i tak że: Was ist das?. A my mówimy: „Do domu idziemy. Nie wiemy, co tu się dzieje”. To Niemiec tak popatrzył: Nach Hause! My poszliśmy w stronę Starówki, tam doszliśmy ile, z pięćdziesiąt metrów, patrzę, tam powstańcy w hełmach: „Co wy tu robicie?! Zjeżdżajcie, bo są Niemcy!”. My na Starówkę poszliśmy, a jeden z tych chłopaków, tam jego ciotka mieszkała, to idziemy, u ciotki przesiedzimy. Bo nie wiedzieliśmy, że to będzie wojna. Tam poszliśmy, ta ciotka dała nam jeść, ale w nocy patrzymy, wyglądamy, barykady robią, to poszliśmy pomagać. A tu te Papiery Wartościowe akurat zdobywali i barykady robili, tam akurat znowu była wojna. Jak potem wyszliśmy, mówię do chłopaków: „Wracamy!”. Bo to była noc, „do domu”, to akurat nocą, to dojdziemy. Tak ze Starego Miasta teraz jest tunel, a tam kiedyś to chodził tramwaj i się górą schodziło. Doszliśmy tutaj na samym rogu, przy moście Kierbedzia, tam taki niemiecki był duży budynek, zapomniałem, jak on się nazywał, tam koło niego zeszliśmy i poszliśmy do Dobrej. Dobrą kawałek przeszliśmy koło Filtrów, koło wodociągów kanalizacyjnych. Potem mówię: „Jesteśmy tutaj, to przedostańmy się dalej”. A z Uniwersytetu te wszystkie uliczki to wychodziły do Dobrej. Pozapominałem, każdą tam uliczkę znałem w Warszawie, znałem jak pięć swoich palców. No i przez tę ulicę przelatywaliśmy. I oni dwoje przelecieli, ale ten Niemiec to już w tę ulicę strzelał z Uniwersytetu na oślep, bo to była noc – on od czasu do czasu strzelał, całe serie strzelał, tymi świetlnymi pociskami. Potem na mnie przyszła kolej, a ja na samym środku się przewróciłem – kostka była wyrwana, nie widziałem i nogą wpadłem, i jak długi, nie mogłem się podnieść. Jakoś na brzuchu, na brzuch, niedużo było, te pięć metrów, ale musiałem się przeczołgać. Ale przeczołgałem się, w bólu, ale przeszedłem. Tych dwóch kumpli czekało na mnie, jak ja się [czołgałem], i doszliśmy do Solca. Jak jest szpital na Solcu, to oczywiście przy tym szpitalu byliśmy na torach. Żeby dojść do domu, to musieliśmy dwa mosty przejść, most kolejowy i most Poniatowskiego, ale i tu Niemcy, i tu Niemcy. No ale co? Idziemy. Taki parkan był, właśnie żeby dostać się na Solec do tego szpitala, bo to…
To w ciągu dnia szliśmy. Nocą to szliśmy Dobrą, żeby się do tego dostać, ale już dzień był. No i taki wielki parkan, bo to te zakonnice miały, tam takie gruszki ładne były, to chłopaki mówią: „Urwiemy parę”, a ja mówię: „Nie, nic nie urywamy” i przez parkan skoczyliśmy. Tam wpadliśmy między tym mostem kolejowym i szpitalem, a tam Niemcy wpadli z muzeum i tych ludzi [niezrozumiałe], ale ja przypuszczam, że oni nas widzieli. My tam wpadliśmy, tam sobie wleźliśmy do piwnicy, w taką dziurę się zadekowaliśmy. Ci Niemcy tych ludzi wszystkich wywalali na podwórko, a potem z podwórka wszystkich prowadzili do Smolnej – ta ulica, co nie dochodzi do muzeum, to się Smolna nazywała (nie wiem, jak teraz, bo teraz na Powiślu to mnie nie ma). Tam tych ludzi wszystkich [wyprowadzili], ale ja wychodzę, bo oni jak tych ludzi wypędzili, to zapalili ten dom. Ja mówię: „Jak mamy się spalić, to wychodzimy!” I tak spod tych schodów wylazłem, patrzę, a ten szwab stoi jakieś dziesięć metrów ode mnie, jeszcze nie wyszedł, tych ludzi zabrali, ale on jeszcze stał. Nie wiem, czy papierosa palił, czy coś. Ten Niemiec poszedł. Jak ten Niemiec poszedł, to my wyskoczyliśmy przed tę bramę. Przed bramę wyskoczyliśmy, a tam leżał człowiek zabity, jakiś młody mężczyzna, koło niego taka walizeczka ładna stała. Nawet miałem chęć tę walizkę pożyczyć, ale broń Boże. Tak wyskoczyliśmy przy moście Poniatowskim do alei, aleja 3 Maja, i potem wyskoczyliśmy, ale musieliśmy przelecieć pod mostem [w stronę] Solca. A tam stało działko przeciwlotnicze – na wprost mieli ustawione na cały Solec. Jak ktoś chciał Solcem przejść, to niestety, ciężka sprawa. Bo nad Wisłą tośmy nie urzędowali. I myśmy wpadli we trzech, a wszyscy byliśmy na bosaka – jak wpadliśmy, to jak szatany koło Niemców przelecieliśmy, a ci Niemcy nawet nas nie zauważyli. Koło nich – tak jak tutaj państwo siedzicie, to my tak koło nich przelecieliśmy. A może nie chcieli strzelać, bo to dzieci przecież byliśmy. No i do domu dotarliśmy. Do domu przychodzę (to tam po tych Żydach było bez sufitu), patrzę, matki nie ma, wszystko pootwierane, to sobie myślę: „Matkę też zabrali”. Poszedłem do drugiego domu, patrzę, matka w piwnicy jest. Matka w krzyk, no jestem.
To się zaczęło, że szaber się skończył, to wszystko się skończyło, zacząłem chodzić na działkę. Aleja 3 Maja była po prawo, wieżowce, to Niemcy mieli dostęp, bo most mieli w swoich rękach, muzeum było przez SS zajmowane i mieli te działki, tak jak pani ma tę kartkę, jak na dłoni. Ale tam ludzie mieli działki. Z początku kto poszedł, to jeszcze, jeszcze, ale później kto poszedł, to już przeważnie nie wracał – albo ranny, albo zabity. A ja chodziłem prawie do końca września i mi się udawało. Ale jeszcze powiem dalej. Tak na tę działkę zacząłem chodzić, to proszę pani, przynosiłem (co przynosiłem, to jeszcze mało ważne). Brałem ze sobą taką dziewczyną, taką bystrą, bo ja sam miałem dwa koszyki takie po dziesięć kilo, a ja drobniutki, to mi było ciężko, i ta Stefa ze mną zawsze chodziła, to ja te koszyki no i ona. Tę dziewczynę mi zabili na tej działce. Później wziąłem sobie kolegę swojego, no i z tym kolegą chodziłem.
My mieszkaliśmy w tym domu po tych Żydach, to Niemcy mieli dostęp do niego i Powstańcy mieli dostęp do niego. A ten Heniek, ten mój niedoszły szwagier, co mu wszystko dawałem, to się dopiero dowiedziałem w Powstaniu, że on jest w AK. Przychodził do mnie. Nawet tego dnia co Niemcy akurat do nas wpadli… Wpadli lotnicy, bo byli w mundurach lotniczych, i wszystkich nas wypędzili na podwórko: Hände hoch! Wszyscy tego, a tam był folksdojcz, taki mieszkał, miał dwie córki, ale te córki z Niemcami cały czas. Folksdojcz, no niestety, zdrajca był. Ten Niemiec mówi, że ten dom właśnie. Jeden dom, nasz, tak stał, że prosto na most wychodził, i ci Niemcy powiedzieli, że z tego domu do nich strzelają, że muszą ten dom spalić. „My ten dom spalimy, zapalimy, jeżeliby zgasł, macie go zapalić, bo jak nie zapalicie, to przyjdziemy i was zabijemy”. Ale jeszcze jak już stałem, [miałem] ręce do góry, to ten Głuchowski, jak dzisiaj tego folksdojcza pamiętam nazwisko, powiedział, że to jest Kołacińskich. „A Kołacińskie wszystkie wyszli?” A on mówi: „Nie, ten jest Kołaciński”, [pokazał] na mnie. A ten [Niemiec] na mnie: Bandit?, a ja miałem finkę przy boku, Bandit? – Nein Bandit. Bo ja byłem strasznie drobniutki. Ten Niemiec mówi: „Idź, pomóż matce, bo – mówi – tam trzeba wynieść te meble, co macie, bo zapalamy”. Ci Niemcy zapalili, to się paliło, to w tym drugim domu spaliśmy w piwnicy. Ale też już długo nie spaliśmy, jeszcze chyba z tydzień spaliśmy. Na te działki, co chodziłem, powiedzieli, że jak będziemy szli, żeby wziąć białe chorągiewki i nieść białą chorągiewkę.
Ci Niemcy, co nam ten dom żydowski spalili, [mówili], że jak chcemy iść na działkę, to tylko z chorągiewką białą podniesioną. No i ten Maniek… Tę chorągiewkę zrobiliśmy, kawałek prześcieradła białego, jak [Maniek] szedł z tą chorągiewką, trzymał rękę tak, a z muzeum jak mu serię posłał, to te dwa palce mu tylko zostały. Ja padłem tak na twarz przed siebie, to ten Niemiec tak do mnie strzelał, jak leżałem tak jak teraz, z głową między rękami, że zasypał mnie ziemią – tak przez pół godziny, a ja się nie ruszałem. Już później się nie ruszał, a ja powoli, powoli bruzdą, to wie pani, to nie miał pan Bóg nade mną ochrony? On mnie zasypał ziemią, a we mnie nie trafił. Tą bruzdą się doczołgałem, niedaleko miałem, pięćdziesiąt metrów się do domu doczołgać. Już jakby wyszedłem tak za obręb tego, że ostrzału nie było, to już proszę pani, już kłusem. Ja do domu, matka w krzyk, bo ten Maniek powiedział, bo on dostał w te palce i jakoś udało mu się uciec, że Wacka zabili. Ale jeszcze tego dnia, co szedłem, to mi się śniła trumna. Jeszcze do matki mówię: „Mamo, nie pójdę na pole dzisiaj, bo – mówię – mi się trumna śniła”. – „No co ty w takie głupoty wierzysz?” A jednak! Tylko że mi się udało.
Proszę pani, kartofli miałem, pomidorów miałem i pod samym mostem, gdzie [byli] ci Niemcy z działkiem przeciwlotniczym, był parkan, z półtora metra, może więcej, tam były takie malinowe pomidory. Bo tam kto poszedł, to zabili. A ja tam cały czas chodziłem, tylko na brzuchu, po cichu, na brzuchu i koszyk za sobą, jak kot, proszę pani. Chodziłem tam bardzo długo, ale później trzeba trafu… Co to dalej, jeszcze było coś ciekawego… Aha, ten Heniek, to on właśnie przyszedł, ten mój niedoszły szwagier i przyniósł dwa granaty. U mnie do piwnicy się schodziło, taka półka i na tej półce położył te dwa granaty. Ci Niemcy jak tam do nas weszli zapalić ten dom, jakby te drzwi otworzyli, na samym wierzchu stało. Już by było po nas. Ale tych drzwi nie otworzyli, tylko tym kanistrem polali i zapalili, a te granaty tak stały. No, później ten Heniek nie przychodził do mnie. Trzeba trafu, jak w sierpniu przyjeżdżali chłopi zza Warszawy do Warszawy sprzedawać kartofle, nie kartofle, jeden takim wozem był i nie zdążył uciec akurat i tego konia miał w tym podwórku, w garażu. No i nie wiem, proszę pani, przyszedł do mnie nieznajomy – bo ten Heniek, właśnie wtenczas się dowiedziałem, że on jest w AK – to on nastręczył mnie, żebym tego konia przyprowadził. W nocy go przeprowadzałem, a muzeum… To była noc, ale oni bez przerwy strzelali, rakiety oświetlały pole. To pole było cały czas prawie oświetlone, a ja musiałem koło tych Niemców przejść, żeby się dostać z Solca na Okrąg. Na Okrąg był sztab powstańczy, tam do tego sztabu tego konia [miałem przeprowadzić]. Koniowi zabandażowali nogi, to było koło dwunastej już gdzieś w nocy, ciemno, ja tego konia prowadzę, a ten furman… Tę dziurę, co tam było przejście między Powstańcami, to oni już, Powstańcy, jak był zmrok, to zamykali, nikogo nie wpuszczali ani nie wypuszczali, żeby Niemcy tam nie weszli. Ten chłop do mnie leciał tak pochylony, nie wiem, jakiś kij miał w ręku, ja myślałem, że to Niemiec za mną. Ten koń jak się zerwał, przewrócił mnie, ale ja go nie puściłem, trzymałem – co miałem na sobie, to wszystko starł, aż miałem cały brzuch poharatany, ale konia nie puściłem. Ten doleciał, mówię: „Ty cholero – mówię – nie było pójść na dół?”. – „A panocku, panocku – mówi – tam zamknęli”. – „To było iść wcześniej, to by cię nie zamknęli, albo było czekać. Myślałem, że to Niemiec z karabinem leci”. Ten koń się tak spłoszył, jakbym puścił, to cała zdobycz by poszła. Ale Niemcy też oświetlali, tak jak mówię, musiało im się tam spieszyć. Jak strzelali tymi rakietami, stałem pod parkanem. Jak wystrzelił te rakiety, co opadły (co parę minut strzelał), to ja akurat ten moment wykorzystałem, te pięć czy dziesięć minut, i przeprowadziłem tego konia do Powstańców.
Doprowadziłem do ulicy, do sztabu, dostałem dwadzieścia deko słoniny za tego konia, dali mi dwadzieścia deko słoniny. Potem ten cały dowódca mówi: „Ty, słuchaj, a pomidorów czy kartofli byś nie przyniósł?”. Ja mówię: „No, dlaczego nie? Ile chcecie?”. – „Dobra, my tego…”. To ja ich zaopatrywałem, nie więcej jak dziesięć, piętnaście razy im zaniosłem po te dziesięć kilo, po piętnaście, bo miałem dwa koszyki i zawsze kogoś brałem ze sobą. Ale za tę fatygę dostawałem zawsze kilo cukierków.
Dał mi ten dowódca kartkę i magazyny były przy Czerniakowskiej, poszedłem do magazynu, dałem kartkę, dostałem kilo cukierków. Ale mi ludzie chcieli złotem płacić za kartofle, za pomidory, ale ja nie, ja do tego serca nie miałem. Po co mi złoto? Tak jakby pani przyszła, ja dałem za darmo, bo ja codziennie poszedłem, przyniosłem, a miałem takie szczęście, że mi się zawsze udawało. Podczas okupacji mi się udawało i podczas Powstania mi się udawało.
Proszę pani, Pan Bóg nade mną [czuwał]. Ale ja nikomu krzywdy nie zrobiłem, nikomu. Skoczyłem, pamiętam, na samochód niemiecki, taki z budą był, i jakiś zapas miał, jakieś coś. Mieszkałem na Solcu, z tamtej strony Wisły, tutaj nie mogłem wyskoczyć – jechały za mną samochody i nie mogłem wyskoczyć. Tu, na Bródno, dojechałem. [niezrozumiałe] Miałem taką bluzę, pół skrzynki pomarańczy włożyłem, to przed świętami. Wyskoczyłem, babunia pod kościołem, a ja babuni dałem dwa pomarańcze. Jak mnie złapała za szyję, to myślałem, że mnie udusi, tak mi dziękowała. Bo podczas okupacji? Ale ja żadnego człowieka, który prosił, nigdy go nie opuściłem. Nawet do kościoła to po cichu chodziłem, do matki chodziłem, do świętego Antoniego. To był mój patron i zawsze tam wrzuciłem, co mogłem. Żebym ja nie chodził szabrować i żebym podczas Powstania tej żywności nie przynosił, oni by wszyscy poumierali, cała moja rodzina. Ale ja byłem i co ja byłem, jaki ja byłem…
Po tym wszystkim, to jak się już [walka Powstania] skończyła, Niemcy nas wyprowadzili z poczty, z Ludnej, „ukraińcy”, skurczybyki, nas prowadzili… To ten Niemiec, jak wszedł w próg, z karabinem maszynowym stał: „Wychodzić wszyscy!”. Jak zobaczył, że tam wyszło ze sto osób, mówi: „Skąd was się tu tyle wzięło?”. A ci wszyscy z tych bloków – tam na tej poczcie [były] magazyny – tam wszyscy spali. To już było przed samym [zakończeniem], to już było gdzieś tak pod koniec września i tak nas prowadzili Dobrą, tak jak Sądy są, przy Sądach i do tego kościoła. [Zanim] nas przyprowadzili, przed nami ten pierwszy transport czy drugi wszystkich w tym kościele wymordowali. Tam „ukraińcy” czołgami ludzi żywcem rozjechali. A my też do tego kościoła [poszliśmy], po tym całym „balu” nas tam przyprowadzili. [Potem] w pociąg i wywieźli nas tam jak [Pruszków]. Tam rano podstawili wagony bydlęce, po prawo i po lewo esesmani stali z psami i segregacja ludzi. Młodych na prawo, starszych na lewo, a takie małe dzieci… Bo mniejsze dzieci też zabierali, ale ja mówię pani, ja byłem mizerny, nikt by nie powiedział, że ja mam te dwanaście, trzynaście lat. Siostry na prawą stronę – do Niemiec, a mnie z matką na lewą stronę – do Kielc nas wywieźli. Do Kielc nas tam wywieźli, ruskie tam byli, właśnie tych ruskich gdzieś wypędzili albo gdzieś zabili. My tam jedną noc przespaliśmy na takiej słomie i jak się rano obudziliśmy, to myśleliśmy, że nas wszy żywcem zjedzą. Bielizna, przy majteczkach to tak jak różaniec by był, takie wszy, że w życiu nie widziałem, tak nas te wszy oblazły. Przyszedł cały dowódca z tych koszar i mówi: „Kto ma rodzinę, to wszyscy jesteście wolni” – otworzył bramę, gdzie kto chce, to niech idzie.
My stamtąd do Pionek pojechaliśmy, bo taka znajoma była nasza jedna, ona w Pionkach miała tam rodzinę, jakąś babcię czy nie-babcię… Tam fabryka amunicji była, tam Żydzi pracowali, ale później, jak już ruski wszedł, to wszystko, wszystkich wymordowali, to stało luzem i ludzie tam wszystko wynosili, co mogli. Tam nas wyprowadzili, to właśnie stamtąd, z tych Pionek, jak ruskie gonili z Lublina, to w nocy ci Niemcy uciekali, a te ruskie ich gonili. Rano poszliśmy, koń był obok nas, jakieś pięćdziesiąt metrów, był zabity. Poszliśmy tego konia, wie pani, żeby tego mięsa, a tam leżał Niemiec, a to nie był Niemiec, mówi: „Ludzie, pomóżcie mi, ja jestem Ślązak! Tylko mnie musowo wzięli, no pomóżcie!”. Ale jak pani pomoże? Ruskie są za pasem, to i panią by zabili. Tylko koniny wzięliśmy ze sto kilo, bo tam całą rodziną byli tamci, to taką beczkę tego i do Warszawy. Na drugi dzień matka szła do Warszawy, ja miałem iść z matką, ale…
Zima, to był styczeń albo luty, proszę pani, straszna zima. Właśnie mieliśmy rano iść, a ten sąsiad, co tam u nich mieszkaliśmy, bo matka była ze mną, a tamta kobieta była z córką i z mężem, i te koninę mieliśmy do spółki. Sąsiad przyszedł, a był podpity. Mówi: „Wacek, weź tę karbidówkę mi naładuj”. Stół stał tu, a tu stał kubeł z wodą. Jak ja się nachyliłem, żeby karbidu włożyć w tę karbidówkę, to on się poruszył i łokciem ten karbid mi zwalił w kubeł. Ja chciałem wyjąć, a to jak mi wybuchło, całego mnie spaliło, włosy. Jeszcze dobrze, że mieliśmy tego końskiego sadła, to matka całą noc przesiedziała, smarowała mnie całego, ale już do Warszawy nie poszedłem, tylko mnie zostawili z tą dziewczynką, a to małżeństwo poszło i matka. Matka dopiero wróciła do mnie za dwa tygodnie. To wyleczyłem się. A tę dziewczynkę, miała pięć lat, to ją tak upasłem, że matka nie poznała. Codziennie konina, bo nic innego nie było. Tam nie było, żeby jakaś moja matka czy mój wujek, ja tam nikogo nie znałem, żeby ktoś dał… Jak matka była, to chodzili i żebrali po tych gospodarzach, to ten dał kartofla, ten dał pomidor… No, pomidorów tak nie było, ale jakieś marchewki, jakieś to. Ale ja nie chodziłem, pilnowałem tego dzieciaka. Matka nie poznała tej dziewczyny: „Coś ty z niej zrobił?” No jadła koninę, lubiła, bitki robiłem, na tym końskim tłuszczu smażyłem, palce lizać!
Do Warszawy to ja z matką wsiadłem w pociąg, to matka nawet naszykowała dwie czy trzy butelki wódki. Bo z Pionek (to jest prawie Radom) nie można się było zabrać, same transporty rosyjskie, czyli z wojskiem do domu. Ale jak matka podeszła i mówi, że chce syna [zabrać], a on mówi: „My do Warszawy nie jedziemy, tylko do Lublina – ale mówi – dawaj wódku”. Matka tę butelkę [dała], a nie zawieźli nas do Warszawy, wzięli nas do Lublina, więc z Lublina potem do Warszawy się dostaliśmy.
Jak dostaliśmy się do Warszawy, to wie pani, domu nie było. Tam na tej Ludnej, co mieszkałem ostatnio, nawet koło Solca to jest, to takie małe mieszkanko matka zajęła, dwanaście metrów. Przyjechała jedna siostra, przyjechała druga siostra, trzecia była ranna, w Powstaniu brała udział, nawet nie wiedziałem. Najmłodsza siostra brała udział, a ja wcale nie wiedziałem, że ona w Powstaniu. Właśnie opuściłem [historię] tego Heńka. Później właśnie jak do tego szpitala na Solcu się dostawałem, to tam spotkałem [jego kolegę], znałem go, mówię: „Ty, Heńka Bandziora nie widziałeś?”. – „Zginął”. A ja mówię: „A jak zginął?”. – „Jak żeśmy szpital zdobyli, to wlazł na jakiś kubeł czy coś, niemiecką flagę wyrwał i polską wsadzał. Niemiec bunkier miał przy moście, po lewo, u góry, jak poszedł [serią], tak na pół tego chłopaka przeciął”. On zginął przy zakładaniu flagi, ten mój wspólnik właśnie. Jakby on żył, to ja bym dawno miał rentę zbowidzką, bo ja w działaniach nie brałem udziału, ale byłem zaopatrzeniowcem. Dostarczałem, co mi pokazali, to ja wszystko wykonywałem i byłem dzieciakiem.
Proszę pani, mówiłem pani, że jak szedłem ze Starego Miasta, musiałem przejść koło szpitala, koło mostu Poniatowskiego, [to znaczy] koło mostu kolejowego i później koło mostu Poniatowskiego – musiałem dwa mosty przejść. Właśnie mówię, że ci Niemcy za nami wpadli i tych ludzi wyprowadzali, a później to wszystko zapalili, bo nas nie znaleźli. My tak się skitraliśmy, że ludzi wyprowadzili, a my pod schodami plackiem leżeliśmy na takiej… Przeżyliśmy cudem, też ocaleliśmy, bo to wszystko spalili. Jak przyszliśmy po Powstaniu, to tam same zgliszcza były. Przecież ja na Powiślu straciłem czterdzieści dwa lata, ja tam żyłem i tutaj resztę – czterdzieści sześć. Proszę pani, w handlu osiemdziesiąt lat prawie byłem.
Proszę pani, to właśnie to mieszkanie matka zajęła, jak przyszła z tymi Marciniakami, to oni wzięli pokój i kuchnię. Matka pojechała po mnie, a od tych Marciniaków jedno zostało, pilnowało tego, a ta druga matka pojechała z moją matką po córkę. Potem nas przywieźli, to co – głodno, chłodno. Mówię pani, miałem czternaście lat już później, to nad Wisłą piaskarze… Jak budowaliśmy Warszawę, to piaskarze łódkami tak jeździli, tak kosiorami na wodzie łapali, podpływali pod górę i takie trzy ławy były, bo brzeg wysoki. To ja na takiej jednej ławie robiłem, to ja codziennie pięćdziesiąt ton tymi rękami przerzucałem – chłopak czternaście lat. Byłem strasznie silny. Byłem drobniusieńki, ale [silny]. Napracowałem się. Tutaj [na rękach] nie było mięsa, tylko nożem rżnąłem, takie sęki były. Ale proszę pani zarabiało się. No niestety. Codziennie wypłacali, to już matka miała na jedzenie, ale zamiast do szkoły to do roboty. Tylko skończyłem cztery klasy szkoły podstawowej. A już później, jak już tutaj z tym piaskiem… Jak upaństwowili tych prywatnych, bo to było prywatne i właśnie Kruszywo zajęło. Ja żadnego zawodu nie miałem, wie pani. A jakbym miał jeszcze trochę szkoły… Podstawową chociaż żebym miał. Mi takie stanowiska proponowali, że do tej pory jak wspomnę, to mi włosy dęba stawały. Ja w ZMP byłem przewodniczącym. To co, przy czterech klasach… Cztery klasy miałem, że ledwo ciągnąłem, ale prawo jazdy zrobiłem w pięćdziesiątym drugim roku. W Śremie byłem, bo doktor ze Spartańskiej się uparła, że ja nie mogę pracować ciężko, tak jak pracowałem, to [zapytali], czy pojadę na kurs galanterii skórzanej. Pojechałem tam, dziewięć miesięcy, zrobiłem kurs galanterii skórzanej, [niezrozumiałe]. Później w tym warsztacie był znajomy, on był tokarzem, mówi: „Wacek, przyszli chłopaki, czy przyjdziesz za pomocnika do mnie?”. Ja mówię: „Z chęcią, panie Krajewski”. Ten człowiek to mi dużo pomógł. To był taki fachowiec, że on oznaczony był złotym medalem jako racjonalizator, on wszystko zrobił. Te chłopaki przyszli, mówi do mnie: „Ty się tylko przyglądaj, co ja robię. Nic nie rób, smaruj, przyglądaj się, a wszystko to…”. Miesiąc czasu tak się przyglądałem, a po miesiącu mówi: „No co, Wacek, siadaj!”. Wyszedł z dźwigu – każdy dźwig miał budkę – wyszedł z tego dźwigu, za się budkę schował [i patrzy], jak ja będę robił. A ja usiadłem i jak stary robiłem. Ja nie miałem uprawnień. Trzy lata byłem na koparce jako operator, a miałem pomocnika z uprawnieniami. Po trzech latach posłali mnie na kurs do Katowic, zrobiłem uprawnienia ciężkiego sprzętu, przy czterech klasach. […]
Proszę pani, cały czas byłem na Warszawie. Ja Warszawę znam jak swoje pięć palców, a teraz nie mogę Warszawy rozpoznać, czy to Warszawa, czy to nie Warszawa. Latarnie były gazowe. Miałem znajomego, on chodził zawsze, […] wieczorem zapalał, a rano wracał i [gasił]. Bo to były te gazowe i on chodził i tym drucikiem pociągał. [Chodził] na Stare Miasto, tutaj Wybrzeżem… A ja w Warszawie to każdą dziurkę znałem.
No, przy łapankach to mi się udało, że zawsze mnie nie było.
Nie, to tylko słyszało się. […]
Proszę pani, akurat w trakcie tego byłem w Pionkach, bo się poparzyłem, ten karbid mi wybuchł. Ale już za tydzień czasu byłem w Warszawie. Za tydzień czasu matka już mnie przywiozła i właśnie mówię, wziąłem się za robotę.
Proszę pani, bardzo dużo. I ludzie to tak wracali, że nie było mieszkań, dziury kopali i wszystko szło do Warszawy, a szczególnie warszawiacy. Później to już się pozmieniało dużo, ale do Warszawy to szli jak muchy do miodu. Warszawę szybko odbudowali. Warszawa była straszna, nigdzie nie można było przejść, wszędzie powalone, popalone.
Nie, udało mi się, że nie. Dostałem wezwanie do ZMP na odbudowę Warszawy i się stawiłem, na Polnej, do tej straży, tam ta komisja była. Się stawiłem i ten doktor: „No jak tam, zdrowy jesteś?”. Ja mówię: „No zdrowy, ale – mówię – coś mi kolano puchnie, mam wodę”. Bo miałem. A on mówi: „Tak? Jesteś wolny”. Bo już by mnie wzięli, bym poszedł do ZMP, ale po co miałem za darmo robić, kiedy ja miałem rodzinę na utrzymaniu. Jeszcze te siostry, wie pani, ani to majtek, ani to sukienki – nic nie było. Przecież jak się przyszło po Powstaniu, to jakie pani znalazła szmaty, to uprała i tego, ale tragedia. Z jedzeniem też było kiepsko, wie pani, te jedzenie, te kartki były.
Mama nie pracowała, mama była chora i to poważnie. Właśnie ja byłem chory, ale musiałem matkę utrzymywać. Siostra jedna się ożeniła, druga się ożeniła. Ta jedna, co w Powstaniu brała udział, to dostała serię na Starym Mieście w brzuch. To już jak ją zbadali, to powiedzieli, że jak za mąż wyjdzie, to dzieci nie będzie miała. Wyszła za takiego muzykanta, jak ze wschodu szli, taki mały chłopaczek był, wyszła za niego, w Nowej Soli była. Tamten strasznie pił, ten chłopaczek i umarł. I wyszła za takiego chłopa, a ona taka drobna była jak pani, i zaraz zmajstrował dwoje dzieci. A tamten tylko pił, tylko wódkę widział, bo muzykant, jak to muzykanci. Jak poszedłem z nimi na wesele, to i mnie upił, chociaż ja nie piłem. Ja, jak się napiłem winka troszkę, to tylko szukałem, żeby się położyć, ja nie piłem. Proszę pani, robiłem na koparce, wziął mnie, osiem lat robiłem. Jak Pałac Kultury budowali, to moja koparka była wyznaczona tylko ruskie wozy ładować, Polaków mi nie wolno było sypać. Jak budowali, to ten beton lali dzień i noc, to ja pracowałem po dwadzieścia cztery godziny. Dzień i noc koparka chodziła – same ruskie – czy przyjechali, czy nie przyjechali, ale musieliśmy być cały czas. Ja codziennie 1000–1200 metrów [sześciennych] piachu wyrzucałem.
Tak, proszę pani, bo jak jest stadion, na wodzie barki były, na barki sypali piasek, barkę motorówka podstawiała pod brzeg, a moja koparka stała nad brzegiem, taki chwytak miałem metrowy, to metr piachu to było dwie i pół tony. To taki cały chwytak jak wziąłem, to dwie i pół tony. Jak sypałem wszystkie wozy – jeden chciał metr, jeden półtora – ja już takie oko miałem, że zawsze sypałem na oko i zawsze było dobrze. Ale z tymi ruskimi to miałem bardzo dobrze. Oni potrzebowali, ten piasek brali, dał kwity siedem i pół metra, a wziął dwie wywrotki, wziął pięć metrów, bo po dwa i pół metra wziął. To już miałem dwa i pół metra piachu więcej. Albo mogłem ten piach sprzedać, albo mogłem ten piach do firmy. Zawsze do firmy oddawałem, ale nieraz jak ktoś przyjechał i mówi: „Panie, wsyp tego piachu na piaseczek do przedszkola”. – „Dobra, podjedź”. Jak mu wsypałem, to nieraz nie mógł odjechać, musiałem mu zdjąć, wie pani. No i osiem lat tam przepracowałem.
Ja tylko jednego żałuję, że nie uczyłem się. Ale jakbym poszedł, się uczył, to moja matka z siostrami by z głodu poumierały. Matka nie była zdolna… Matka była szczuplejsza od pani, to takie było suche, że ją by wiatr przewrócił. Ona sama nie zjadła, tylko mnie dała albo córce dała. Niestety i wedle matki, wedle sióstr, to ja tylko zostałem. Ale proszę pani, nie żałuję wcale tego, tylko żałuję jednego jedynego, że się nie uczyłem. Bo miałem takie propozycje, dużo miałem za tych czerwonych, że ja bym był w rządzie, bo ja byłem zdolny, ale co zrobić.
Warszawa, 7 stycznia 2020 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna