Nazywam się Zbigniew Jerzykiewicz, urodziłem się 13 kwietnia 1936 roku w Warszawie. Moja mama, też warszawianka, była policjantką w pierwszej kobiecej policji założonej przez Angielki i Anglików niedługo przed wojną. Brat mamy, Franciszek Matysik, policjant Komendy Głównej Policji w Warszawie, został zamordowany w Katyniu. Mój tata, urzędnik ubezpieczalni społecznej w Warszawie na ulicy Polnej, został przez Niemców zabrany, przywieziony do domu – rewizja. Mama spytała jeszcze, gdzie go odwożą, powiedzieli, że na Gestapo i już więcej ani widu, ani słychu, nie było w ogóle żadnego odzewu, czy żyje, czy nie żyje, więc został zamordowany na Gestapo.
Tak, 7 czerwca 1944 roku przywieźli go do domu, zrobili rewizję i koniec.
Żadnych.
Na ulicy Słonecznej 50, mieszkania 46. To jest w tej chwili tak jakby naprzeciwko rosyjskiej ambasady.
Tata już nie żył.
Wiem, że była taka sytuacja raz, że byliśmy wszyscy w Chotomowie. Nie wiem, dlaczego mnie wyproszono wtedy z tego pomieszczenia, u leśniczego i tak długo się to wszystko coś przeciągało, że wracaliśmy do Warszawy już w nocy, nie było pociągów. Doszliśmy do placu Zamkowego, byli tam Niemcy. Ponieważ tata mówił doskonale po niemiecku i mama też, powiedzieli, że uciekł nam pociąg i dlatego tak późno musieliśmy iść torami kolejowymi, żeby dojść do Warszawy i tak późno przyszliśmy. Niemcy nam nawet pomogli wtedy, dorożkę zawołali i dorożka nas zawiozła do domu na Mokotów. A jeżeli chodzi o tatę, to później, 7 czerwca, został przywieziony do domu – rewizja. Powiedzieli tylko, że wiozą na Gestapo, i słuch o tacie zaginął całkowicie. Po wojnie nie mogliśmy żadnego kontaktu znaleźć ani w czasie wojny jeszcze, kiedy mógł żyć. Dziwne, bo na Pawiaku nie chcieli przyjmować paczek, powiedzieli, że nie ma nazwiska taty na Pawiaku.
Nic, opiekowała się tylko mną. Ale dzięki temu jestem jak po wyższych studiach, można powiedzieć. Po prostu tak rodzice się opiekowali kiedyś dziećmi i moja mama tak się mną opiekowała, że wychowała mnie na nie zawsze posłusznego, ale dobrego człowieka.
Tak. Byliśmy świadkami, i tu jestem zdziwiony do tej chwili… Mama wiedziała, że będzie rozstrzelanie Polaków na drzwiach remizy, na Puławskiej. To jest na wprost bramy, gdzie urzędowali lotnicy niemieccy. I w ogóle cały teren tam zajmowali niemieccy lotnicy. My z mamą oboje poszliśmy Puławską i widzieliśmy, jak już ładowali, [to znaczy] wcześniej rozstrzelali, [potem] ładowali. To Żydzi byli, z opaskami i z gwiazdami, rzucali tak jak śmiecie na ciężarowy samochód. Przed nami szedł mężczyzna, to już był mężczyzna, chłopak dwudziestoparoletni, i nie wiem dlaczego, szedł, jakby był lunatykiem. Ale my to samo, szliśmy za nim. Jak dochodziliśmy już, było ostatnie rozstrzeliwanie. Ten chłopak akurat wszedł na to, za moment, i natychmiast został zastrzelony. My przechodziliśmy, nie zatrzymali nas, tylko sobie tak przeszliśmy przez cały ten teren. Tramwajarz miał miotłę brzozową, zmiatał krew. Krew płynęła jak woda w rynsztoku. Ja miałem spodnie, bo to było chłodno, takie pumpy tak zwane, dresy takie kiedyś, zawiązywane na kokardkę. To jak przyszliśmy do domu, to mama wyżymała je z tej krwi, tak nasiąkły krwią.
Tak, to był 1944, bo tata był już wtedy zaaresztowany. A później bawiliśmy się z chłopcami na Słonecznej, pod 50, od strony południowej i syn lekarza, pana Bogusławskiego, też z nami był. W wieku byliśmy takim równym, po dziesięć czy tam ileś lat. W pewnym momencie strzał, do dzieciaków strzelił łobuz jakiś, akurat trafił tego Bogusławskiego, dlatego wspomniałem o jego tacie. Tata jego przyjechał, operację mu robił w domu na stole, ale już nie uratował tego syna. To było takie bestialstwo niesamowite, ale to i tak, że tylko do jednego strzelili, a nie do wszystkich.
No, 1 sierpnia, tak, ponieważ mama wiedziała, że wybuchnie Powstanie… Nie mieliśmy herbaty. Mama mówi: „Pójdziemy na Puławską, kupimy soku”. I poszliśmy. Doszliśmy do Puławskiej 5, w podwórzu mama kupiła sok i niestety już wyjść nie mogliśmy przez bramę. Puławska 5 miała takie podwórze, w tym podwórzu był sklepik i tam kupiła ten sok. Tam się zatrzymaliśmy u pani Rylowej. Po drugiej strony byli Niemcy już ustawieni z karabinami, tak że nie było żadnej szansy, żeby nawet wyjść. To był 1 [sierpnia], bo ja mówiłem coś o piątym. Nie, to 5 [sierpnia] przyszli Niemcy i kazali wszystkim wychodzić na ulicę.
Od 1 do 5 nie było szans.
Tak. Raz piwnicami przeszliśmy do Skolimowskiej, tam było już niedaleko. No, niestety z ogrodów Rydza-Śmigłego był ostrzał niemiecki bardzo tęgi. I 5 [sierpnia] przyszli, po południu już chyba, kazali wszystkim wychodzić. Wzięli nas na plac Unii Lubelskiej, było kilkaset osób, po pewnym czasie kazali wystąpić mężczyznom. Mężczyzn wzięli na Bagatelę, a nas w dalszym ciągu tam trzymali. A ja, niesforny chłopak z Mokotowa, zamiast posłusznie z mamą stać, latałem na Klonową. To było Bagatela, Klonowa, a my tu staliśmy. Na Klonowej widziałem kościół Zbawiciela – flaga na wieży kościelnej. Lecę do mamy, mówię: „Mamusiu, tam polskie wojsko jest”. Ja tak latałem z dziesięć, piętnaście razy. Że mnie nie zastrzelili… Bo pod pomnikiem Lotnika stało ich mnóstwo, jakoś się udało. Po pewnym czasie słyszymy strzały. Mama ze mną rozmawiała jak z dorosłym, po prostu nie było przede mną żadnych tajemnic. Mówi: „Rozstrzelali widocznie już tych mężczyzn”. I rzeczywiście tak było. Ci Niemcy, którzy rozstrzeliwali tam, te ich specjalne bojówki, przyszli, stanęli, bo tam już kilkunastu stało pod pomnikiem Lotnika, pod cokołem. Stanęli z bronią przyszykowaną do strzału, a mama była wierząca i modliła się, modliła się do Matki Boskiej. Prosiła Matkę Boską, żebym ja przeżył. Najpierw, żebyśmy oboje, a później już widziała, że już jest taki moment, i ja widziałem, że oni za moment strzelą. Powiedziała tak: „Nie bój się, będziemy u Bozi zawsze razem”. Ja się nie bałem wtedy, ale musiałem być jakiś wystraszony, widziała coś po mnie. W każdym razie za chwilę, kiedy już byliśmy rozstawieni tak, kazali się odsunąć, ci Niemcy z karabinami w ten sposób i leci jakiś żołnierz od alei Szucha, macha jakimś kartonem takim. Jak doszedł, to kazali nam ustawić się czwórkami czy jak i zaprowadzili nas na aleję Szucha. Zaprowadzili nas na aleję Szucha, dokładnie pod 25, jak jest Gestapo. Po jakimś czasie kazali ustawiać się. Nie, najpierw czołg podjechał, podjechał czołg i to musiał być „ukrainiec”, bo na Litewskiej byli „ukraińcy”. Mówił takim brzydkim językiem polskim, żebyśmy pomogli Niemcom wyzwolić żołnierzy, którzy są otoczeni w Telefonach na Piusa. On mówi: „Jeżeli pomożecie, będziecie wolni”. Kazali ustawić się trójkami, bo tak po niemiecku oni to wszystko robili, trójkami czy piątkami, nie pamiętam. Pięćdziesiąt kobiet, czołg, na czołgu osiem kobiet, znowu pięćdziesiąt kobiet, znowu czołg – osiem kobiet na czołgu i taką przeplatankę sobie strzelił cztery razy. A my z mamą, bo oni tak… Przepraszam, pominąłem jedną rzecz. Najpierw podbiegli i zabierali dzieci, więc łapali dzieci za ręce i tak jak młotem rzucali. A ja mamę trzymałem tak mocno, a mama mnie, byliśmy tak przytuleni do siebie, że wyrzuceni zostaliśmy oboje. Proszę sobie wyobrazić, co mama zrobiła, złapała mnie za rękę – mama była w szoku chyba po prostu, bo tak chciała, żebym ja żył – złapała mnie za rękę i przebiegliśmy wśród setek żołnierzy niemieckich do zasiek czy szlabanu, nie pamiętam, na plac Unii Lubelskiej. Ponieważ tak jak mówiłem, i tata, i mama doskonale po niemiecku mówili, to mama nie miała problemu z porozumieniem się, ja rozumiałem piąte przez dziesiąte. Mama mi później powiedziała, że on powiedział w ten sposób, że: „Jeżeli mieliście takie szczęście, że nie rozstrzelali was na placu, jeżeli przebiegliście przez całą aleję Szucha i nikt do was nie strzelił, wracajcie, może będziecie mieli szczęście”. I puścił nas, i wróciliśmy. Jak wróciliśmy, to mniej więcej w tym samym czasie wróciły te kobiety, które nie uciekły, przeżyły, tam spod ulicy Piusa. Właśnie te kobiety, ponieważ mama rozmawiała, ale i one krzyczały, że powstańcy chcieli, żeby do nich uciekać, a one krzyczały, żeby strzelać i nie patrzeć na nie, tylko żeby strzelać do Niemców i w ogóle. W ten sposób ten dzień się zakończył. Rano wzięli nas pod okna akurat Gestapo. Z tyłu, od strony placu Zbawiciela, oni byli zabarykadowani tamtymi teczkami tekturowymi i workami różnymi, i rano brama się otwiera. Szerokość tego podwórka była mniej więcej taka jak szerokość czołgu, było kilkaset osób, kobiet z dziećmi i kobiet samych. Kilkaset może nie, sto, dwieście, niedużo w każdym razie ich było. I ten czołg wjeżdża równo w szerokość bramy. Tak że jakby wjechał, to by nas rozjechał, miazgę by zrobił i nie byłoby gdzie w ogóle uciekać, bo tu parkan, tu budynek, Gestapo wszędzie, lufy wystawały. Znowu „ukrainiec” wchodzi i mówi: „Jesteśta wolne, idźta do swoich bandytów, powiedzta, żeby nie strzelali, to i my nie będziemy strzelać”. Kazali nam wyjść na Szucha, jak już byliśmy ustawieni, to piątkami jakoś do Litewskiej – powiedzieli, że nie będą strzelali – Litewską do Marszałkowskiej. Mniej więcej w momencie gdy byliśmy w połowie drogi, padł strzał, no i panika od razu, normalne. W każdym razie ludzie się rzucili od razu do ucieczki i w kierunku barykady na placu Zbawiciela.
Dobiegamy z mamą, już minęliśmy kościół Zbawiciela. Mama się pyta: „Co się dzieje, dlaczego kobiety uciekają aż spod barykady?”. A one mówią: „Dlatego że Niemcy byli poprzebierani wczoraj w damskie chustki, płaszcze i powstańcy bali się, że wśród nas są znowu Niemcy”. A mama mnie za rękę i pod barykadę idziemy. Ja patrzę, a tutaj hełm i biało-czerwona opaska, mówię: „Mamo, polski żołnierz” i ręka się wychyliła z tej barykady, tam było takie przejście, złapał mnie za rękę, wciągnął mnie, mama za mną tam weszła. I mama się przedstawiła, powiedziała, że jest policjantką, żeby wpuścili, że nie ma wśród nas Niemców, że tak było wczoraj, a dziś nie ma wśród nas Niemców. Barykada się otworzyła i wszystkie kobiety weszły.
W każdym razie to było… Ja byłem zafascynowany polskim żołnierzem, tak jak widziałem ten kościół na placu Zbawiciela, wtedy jak staliśmy i ta flaga. Dosłownie jak głupi latałem. Że nie strzelili do mnie, to był jeden wielki cud. No i Powstanie przebyliśmy cały czas u pani Suszyńskiej, jej syn był powstańcem. Syn był powstańcem, walczył na terenie Dolnego Powiśla w każdym razie. […] W każdym razie bardzo odważny człowiek. Ja dla niego tyle zrobiłem, że po wodę chodziłem, jak nie było. Kolejki były olbrzymie, to tak jak w tej chwili łzy mnie leciały i kubełeczek przyniosłem. A on jak przychodził, miał taki płaszcz, jak mieli żandarmi, gumowany, i ten płaszcz był czasami czerwony od krwi, bo się czołgał. Oni [walczyli] na dole, chyba jak była później Kasa Chorych, to jakoś tam się nazywało. W każdym razie walczyli, to mówi, pokój zdobywali po pokoju i w tej krwi się taplali bez przerwy. To ja zrobiłem dla niego tyle, po tę wodę chodziłem właśnie. Już mnie znali później. Miałem takie nieduże wiaderko, to puszczali mnie bez kolejki, bo wiedzieli, że ja dla powstańca biorę.
W kinie Polonia.
Tak. Znaczy, nie w kinie samym, bo kino Polonia było zajęte przez ludzi, których Powstanie zastało tam, a my w podwórzu. Pani Suszyńska mieszkała po lewej stronie, chyba na pierwszym czy drugim piętrze. Ja nawet nie wiedziałem, że ona tam mieszka. Mama wiedziała i dlatego trafiliśmy. Mieliśmy też rodzinę na Hożej, to nas nie przyjęli. Córka ich jadła akurat płatki, wyrzygała i musiała ze stołu zjeść wszystko. Ja już na płatki nie patrzyłem do końca życia, nie mogę. W każdym razie nie było tam takich walk, jak były na krańcach dzielnicy. To było jedno z najspokojniejszych miejsc w czasie Powstania Warszawskiego.
Nie było paniki, nie było tego, co niektórzy mówią, że ktoś tam klął na powstańców czy coś, nie, każdy się cieszył. Ja miałem, tak jak powiedziałem, osiem lat i latałem jak głupi codziennie za butelkami, dlatego że oni nie mieli butelek do benzyny, to chociaż jedną czy dwie butelki czasami przyniosłem. I mama mnie puszczała bez żadnego…
Nie, ja nie napełniałem, ja przynosiłem tylko.
Przekazywałem, tak.
Tak, tam w kinie Polonia, w pasażu prawym byli powstańcy. Tu byli cywile, a tam były takie dwa pasaże, bo wejście do kina Polonia było nie tak jak teraz jest, tylko od ulicy Marszałkowskiej, wtedy było zupełnie inne.
Tam jeszcze powinien być ślad, kiedy rosyjski samolot zrzut zrobił i trafił w dach przed samym wejściem do kina, na teren poczekalni czy jak kasy były. Taka dziura się zrobiła wielka, do dziś, jak jeszcze mieszkałem w Warszawie, to jeszcze był ślad po tym.
W czasie Powstania, kukuruźnik przelatywał.
Nie, bez spadochronu.
No niestety. Tak jak powstańcy mówili, to większość niż pięćdziesiąt procent było pogiętych naboi, bo naboje były same w tym opakowaniu, w tej skrzyni.
Tak.
Tam byłem.
Nie. Znaczy nie dlatego że… Oni nigdy nie byli razem, tak że trudno byłoby ustalić, kto z kim, nie znałem tych oddziałów. Wiem, że później był tam też AL i był jakiś ruski spadochroniarz, który łączył się ze swoimi. To to wiem na pewno.
Widziałem, ale wie pan, że tak jakoś nie był sam, tylko w tłumie. Nie był dla mnie żadnym takim bożyszczem, żebym go bardzo zapamiętał. No i tak byliśmy.
O, tak.
Tak. Tam właśnie na podwórku i w tym pasażu były, nawet codziennie, absolutnie, dlatego że ludzie byli wierzący i myślę, że to ludziom bardzo pomagało, tak że nie było się do kogo zwrócić, tylko do Boga. Ja też – to pomogło mi po prostu jeszcze bardziej wierzyć w Boga. Bo to było niesamowite, żeby przeżyć, wie pan, to niewyobrażalna sprawa zupełnie. Tam to nie, w samym Powstaniu, tylko ten plac Unii Lubelskiej i Szucha. To było takie…
Nie, nie. Znaczy, może były.
Nie, nie, nie, absolutnie nie.
Nie chcę [o tym mówić], bo nie wiem, skąd ich prowadzili – czterech czy pięciu. Czy to było z Piusa, czy to było… Możliwe, że z Piusa, bo największa wojna toczyła się cały czas o te Telefony. Bo jeżeli chodzi o tę stronę jak Politechnika, to tam Niemcy byli tak mocni, że nie dało rady. A, jeszcze jedna rzecz. Mama poszła po jedzenie, bo nie było już zupełnie jedzenia, do Haberbuscha, po jęczmień. Ja chciałem z mamą iść koniecznie i z mamą szedłem. Taki jeden powstaniec się uwziął. Ja bym prędzej przeszedł niż on, dlatego że oni najbardziej bali się tego przejścia przed Alejami Jerozolimskimi, a tam nie było w ogóle strasznie, było łatwe i spokojne. I nie puścił mnie. W każdym razie odwrócił się tam właśnie przy tym, ja uciekłem i koniec. Nie pamiętam. Jak chcę sobie przypomnieć, to patrzę na wargę, na język i do dziś niezrośniętą kość skroniową, ale co było, nie wiem.
Nie, nie byłem ranny. Miałem tutaj jakieś siniaki od razu, tu wyskoczyły na twarzy, zadrapania i nie wiem nic. Nie wiem, czy mi się to wydaje, czy to tak było. Widzę czasami, wie pan, przed oczami jasność niesamowitą, błysk, ale to był moment taki, że straciłem przytomność i odzyskałem, jak nieśli mnie kawałek Kruczą – musieli wiedzieć, że ja jestem [stamtąd], albo powiedziałem, albo mnie znali – Kruczą do kina Polonia.
Nie, nie przeszedłem.
Przy samym przejściu.
A mama przeszła i przyniosła jęczmienia. Ale pan, który mieszkał na dziesiątym piętrze czy na dziewiątym, powiedział, że dziś niedziela i dziś młynka nie pożyczy. Tak że i tacy ludzie byli „sympatyczni”.
Nie.
No, pomimo że było ciężko, pomimo że sześćdziesiąt procent albo siedemdziesiąt procent ludzi, którzy tam byli, nie byli mieszkańcami Śródmieścia, tylko tak jak my, szwendaliśmy się, to nikt sobie nie wyobrażał, że powstańcy mogą się poddać, że mogą odejść. Ale stopniowo, stopniowo… I poszliśmy, wyprowadzili nas pod Politechnikę. Byliśmy cały czas świadkami, jak wychodzą powstańcy, broń rzucali do takich koszy plecionych. No i [nas] zaprowadzili…
Koło Politechniki szliśmy.
Tak. Do Politechniki.
Nie, powstańcy po nas wychodzili, właśnie mówię, dlatego widzieliśmy, patrzyliśmy, płakaliśmy, jak zrzucają broń do kosza.
Później wzięli nas na Dworzec Zachodni i na tym Dworcu Zachodnim właśnie spotkało mnie to, co powiedziałem. […]
W Pruszkowie, przepraszam bardzo.
Z Dworca Zachodniego pociągiem dojechaliśmy do…
Boże, przepraszam, ale w stu procentach nie powiem, czy przyjechaliśmy, czy przeszliśmy, tego momentu nie pamiętam.
Znaleźliśmy się w parowozowni, dokładnie w Pruszkowie. Staliśmy pod takim prostokątnym filarem, a z boku, jakieś pięć metrów od nas, może dziesięć, stał niemiecki oficer, młody bardzo, taki dwudziestokilkuletni i przyglądał się, dosłownie nie spuszczał z nas wzroku. Podjechały dwa pociągi towarowe, a mama, tak jak powiedziałem, bystra, szybka, mówi: „Chodź tu, może będziemy mieli szczęście, pojedziemy gdzieś za miasto”. Podeszliśmy do tej kolejki, a ten Niemiec podszedł do nas, wziął mnie za rękę i mówi: „Nein, Birkenau” – Oświęcim. Tak że dosłownie uratował nas od Oświęcimia. Do tego pociągu nas zaprowadził. Tak że na przykład tu był Birkenau (Oświęcim). Birkenau był zrobiony specjalnie dla powstańców, to była taka spalarnia żywcem. Ale mój kolega, który został w domu na Słonecznej, pod 50, ich wyprowadzili na Zachodni i wywieźli do Niemiec, był w obozie niemieckim. Na szczęście nie do Birkenau ani do żadnego Oświęcimia. Ale tu też nam się udało. Tak jak powiedział ten Niemiec, który na placu Unii powiedział: „Mieliście szczęście niebywałe, że tu przeżyliście, to – mówi – idźcie, może będziecie mieli takie szczęście cały czas”. I rzeczywiście mieliśmy takie szczęście, dopóki nie byliśmy u Polaków. A jak u Polaków byliśmy, to pierwsza rzecz jak nas z pociągu wyrzucili, złapali mamę za torebkę i złota kazali oddawać.
Noc tylko chyba. Szybko, bo podstawili pociągi. Bardzo krótko byliśmy.
Na południe gdzieś, miejscowość pamiętam, Biała tylko, ale więcej nie pamiętam nic.
Tak, i okradli.
Potem mama mnie wzięła za rękę i mówi: „Idziemy”. To oni wyskoczyli, powiedzieli: „Jeżeli krok tylko zrobicie, to idziemy do Niemców oskarżyć was”. Musieliśmy wrócić. Nie wiem później, jak to się stało, że wyszliśmy i na piechotkę przeszliśmy do Grójca. Później do Złotokłosów i w Złotokłosie nas zastał koniec chyba wojny.
Nie, w Złotokłosie, ja nawet nie wiedziałem o tym, ale kuzynka taka miała rodzinę, leśniczego. Ale mama skąd wiedziała? My tam nigdy w życiu nie byliśmy. W każdym razie tam doczekaliśmy wolności. Przeszliśmy później sobie do Puławskiej.
Zaraz wróciliśmy, jak tylko… Już Niemcy wtedy wycofali się.
Nie. Nie wiem, wie pan.
Wróciliśmy do domu, mieszkanie było otwarte, zrabowane było. Później nastąpiło rabowanie następne. Byłem pierwszym człowiekiem, który został z własnego mieszkania wyrzucony. Zaczął mamę nachodzić dzielnicowy i miał dokumenty wujka z Katynia.
Początek, jak tylko… Zima to jeszcze była, jeszcze była zima. Jak to było, że ja… Nie pamiętam tego… To się po śniegu szło cały czas. Wiem, bo ja miałem takie pończoszki, wie pan, jak dzieci nosiły, i trepki na nogach, a nie buty, więc że ja sobie nie odmroziłem nóg. W każdym razie zaczął nas nachodzić i powiedział, że tu jest facet, który chce kupić to mieszkanie. A mama mówi, że my nie sprzedamy, dlatego że to jest nasze mieszkanie, własne. Okazało się, że obok, u pana Masiewicza, był facet – ojciec Marka Perepeczki. Ten Masiewicz wrócił, gdzieś był też po wojnie, nie wiem, jak jego losy się potoczyły, w każdym razie wrócił i dał sobie z nim radę. Perepeczko przyszedł, położyli mamie na stole piętnaście tysięcy, pamiętam – piętnaście tysięcy to pensja robotnika była wtedy – dzielnicowy mówi, że mieszkanie jest sprzedane. Musieliśmy się zwinąć i wyjść na dwór, na ulicę. Jak ja Markowi powiedziałem, bo ja później się z Markiem przyjaźniłem przez jakiś czas… On młodszy ode mnie był, on był z 1943 roku chyba, tylko że on na śniadanie jadł gęś, a ja parę płatków owsianych, tak że fizycznie się zrównaliśmy. I tak sobie dawałem radę. W każdym razie spotkałem go jeszcze w sześćdziesiątym… pod koniec pięćdziesiątych, początek sześćdziesiątych lat. Na ulicy szedłem z kolegami trzema i powiedziałem Markowi na temat tego mieszkania, a on się zrobił czerwony jak rak. Nie przypuszczał, że ja wiem o tym wszystkim, że mnie tak załatwili. A mnie zrobili straszną krzywdę, bo ja później mieszkałem w suterenie, to była tragiczna dla mnie sytuacja. W każdym razie szybciutko się przekręcił, psychicznie był za słaby ojciec.
Pracowała, tak jak tata, w ubezpieczalni społecznej, ale miała kłopoty bez przerwy. Przede wszystkim to nachodzenie, wie pan. No, w każdym razie jakąś pracę tam miała. Znajomi zawsze pomogli mamie załatwić dla mnie jakiś wyjazd na kolonie. Ale ja zacząłem mieć kłopoty. Szkoda, że nie naszykowałem dokumentów. Ponieważ strasznie ciężko nam było, bardzo, bardzo, bardzo, koledzy mnie namówili, żebym poszedł do szkoły na Sandomierską, do zawodówki. „Szybko skończysz – mówili – i będziesz zarabiał”. I ja tak poszedłem. Miałem niesamowity talent jako tokarz, wie pan, miałem naprawdę talent taki jak rzeźbiarz. Poszedłem do pracy pierwszej, bo mówię, blisko będę miał, wtedy na Spacerowej w tej suterenie mieszkaliśmy. Poszedłem do WZM-u, złożyłem podanie, przyjęty zostałem od razu. Byłem jedynym wykształconym tokarzem, robiłem rzeczy niesamowite, ale dzięki temu, że miałem wspaniałego nauczyciela w szkole na Sandomierskiej, który na tokarce mi dawał najtrudniejsze roboty, czyli śruby pociągowe. Śruba pociągowa to nie jest do pociągu, tylko śruba, która przesuwa różne przyrządy – jak ona kręci się, to przesuwa przyrządy jak pociąg. Szef tego wydziału był zachwycony, nikt nie robił, tylko ja jedynym byłem tokarzem, który po wojnie skończył szkołę, czyli miał dyplom, a nie taki przyuczony jakiś. Przychodzi do mnie raz facet i kładzie mi coś na tokarkę. Ja mówię: „Przepraszam, co to jest?”. A on mówi: „Nic, podpiszesz”. A ja mówię: „Proszę mi powiedzieć, co”. „Zapiszesz się do partii”. Ja mówię: „Nie, ja się do partii nie zapiszę”. Zostałem wezwany do działu kadr. „Żadnej pracy w żadnym dużym zakładzie warszawskim pan nie otrzyma”. Zostałem załatwiony – natychmiastowe odejście z pracy. Później drugi raz musiałem odejść z pracy. Byłem kajakarzem… Bo po tym tokarstwie nie mogłem rzeczywiście dostać pracy i poszedłem do pracy w melioracji. Nie wiedziałem nawet, co to jest, ale tak pracowałem, z takim entuzjazmem, rodowity warszawiak z dziada pradziada – kosą, łopatą, wszystkim, ja takie mięśnie sobie zrobiłem, że było coś niesamowitego. Jak poszedłem kajaki trenować do Skry, to patrzyli na mnie jak na jakiegoś Herkulesa. A teraz coś mi musiano podać do zjedzenia, bo w ciągu tygodnia zjeżdżało tak wszystko ze mnie, jakby ktoś to naoliwił i to zsuwało się.
Jeszcze panu powiem tylko jedną rzecz. Poszedłem do Skry jako kajakarz, od razu byłem najlepszym. Nie chciano mnie do jedynki, tylko czwórkę, czwórkę, bo ja tę czwórkę ciągnąłem, a on miał większe pieniądze – trener. Był wtedy 1982 rok, górnicy chyba zastrzeleni zostali w 1982.
W pierwszym. W każdym razie ja napisałem wiersz i kierownik techniczny tego działu… Ja prowadziłem zaopatrzenie wtedy w Skrze Warszawa, kierownik mówi: „Co, nie jesteś samochodem?”. Mówię: „Nie, nie jestem”. – „To siadaj, podwiozę cię, mieszkam na Mokotowie, tam na dole”. Ja na Czerniakowie, on bliżej Wilanowa. Proszę pana, ja mówię: „Napisałem wiersz”. I on stanął. „No, to przeczytaj”. Ja mu przeczytałem, a on zaczął krzyczeć. Przepraszam za przekleństwa, ale mówi: „Ty ku… Ty obaliłeś komunę!”. Wyobraża pan sobie? Takie rzeczy. Musiałem wysiąść z samochodu i musiałem odejść z pracy.
Tak. Jestem Polakiem do dziś. To moje flagi, dzięki którym poderwałem lotnika, który tu krąży nade mną. Wie pan, jak te wszystkie kłopoty miałem, to chciałem iść do szkoły lotniczej. Aha, bo jeszcze to było tak, że przyszli do nas do szkoły, a ja wtedy już byłem w aeroklubie na Gocławku. Kończyłem kurs pilotażu, ale musiałem najpierw pojechać do Nowego Targu, tam skończyłem kurs spadochronowy. Już skakałem na spadochronie i tu wróciłem. Przyszli do szkoły ci, którzy namawiali do pójścia do szkół oficerskich. Ja mówię, że chciałem iść do wojskowej szkoły lotniczej. A on: „Proszę bardzo”. A ja mówię: „Jestem spadochroniarzem i kończę kurs pilotażu”. – „No to nie ma sprawy” – mówi. Wtedy ten mnie załatwił po tym wierszu, to od razu poszedłem tam, gdzieś to było w okolicach Waryńskiego, starej Waryńskiego, teraz to nie wiem, jak się nazywa w tej chwili. Tam przyjmowali do wyższych szkół oficerskich. Wszedłem, dokumenty musiałem pokazać przy wejściu, idę na górę, otworzyłem drzwi. „Nazwisko?” – „Jerzykiewicz”. –„Nerki ma pan chore, do widzenia”. Wiedzieli. Wszystkie papiery, wszystko mieli, wojskowa szkoła lotnicza, to co, porwie samolot i ucieknie. W każdym razie w ten sposób zostałem załatwiony.
Brok, 11 września 2019 roku
Rozmowę prowadził Andrzej Zawistowski