Nazywam się Barbara Morawska-Nowak, jestem już oczywiście od iluś lat na emeryturze, ale stale jestem aktywna. Pracowałam między innymi szereg lat w bibliotece Instytutu Farmakologii Polskiej Akademii Nauk. Teraz robią uroczystość, żeby nadać imię profesora zasłużonego właśnie temu Instytutowi. Szereg lat pracowałam w bibliotece.
Urodziłam się w Krakowie 3 stycznia 1936 roku w szpitalu imienia Gabriela Narutowicza. To był oddany jakoś rok wcześniej szpital, w którym pracował mój ojciec na oddziale chorób wewnętrznych u pana profesora Siedleckiego jako ordynatora.
Marian Morawski, Marian Morawski, a mama, mamie się udało jeszcze przed moim urodzeniem, chyba 24 października, zrobić absolutorium, też na medycynie i mama całe życie była pediatrą, a jeszcze, jak to nazywają, mikropediatrą. Zajmowała się noworodkami, wcześniakami, nawet potrafiła ratować takie półkilogramowe dzieciątka. Pamiętam, jak mnie kiedyś jakaś kobieta zaczepiła na ulicy i mówi, że to dzięki pani doktor Morawskiej ona uchowała takie małe dziecko.
Alina właśnie.
Malinowska. To jest jeszcze osobna historia.
Miałam. Miałam [trójkę] rodzeństwa i z tego tak: brat Władek urodził się w Warszawie, w czasie pierwszego nalotu sowieckiego na Warszawę, 26 czerwca w 1941 roku, drugi brat urodził się w urodziny Hitlera, zdaje się, 20 kwietnia 1945 roku i dopiero potem oczywiście, jak obliczyłam, to musiał się począć w tym Powstaniu. I jeszcze mam jedną powojenną siostrę, bo ci bracia obaj już nie żyją, zresztą rodzice również. Jedną siostrę, która w tej chwili przebywa w Kanadzie, jest aktualnie zresztą w Polsce z mężem i ona się urodziła [27] marca 1950 roku.
Joanna, Joanna Maria.
Znaczy jeden się urodził w Warszawie, a drugi też już w Krakowie. Po prostu taka była sytuacja rodzinna, że mama miała [dwoje] rodzeństwa, siostrę, o której ja tam zresztą piszę, która została sparaliżowana i czternaście lat właściwie nie mogła chodzić, ale za to jakoś tak dolna część, nie tak jak zwykle. Więc tu ręce, na przykład potrafiła haftować, potrafiła wiersze pisać i to trzeba było jakoś… I miała brata. Brat ukończył prawo i ekonomię, i został zatrudniony w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. I chyba głównie mama była motorem tego, żeby całą rodzinę skupić w tej Warszawie. Więc brat miał mieszkanie na ulicy Kruczej 24, ten dom już zresztą nie istnieje.
Brat mamy? Władek, Władysław Roman. Władysław Roman. To były pseudonimy konspiracyjne [jego] ojca, który w 1922 roku umarł i był, można powiedzieć, zapomnianym twórcą niepodległości, swego czasu bardzo bliskim współpracownikiem Piłsudskiego. No ale potem, po tych wszystkich cytadelach i innych więzieniach, gruźlica go nękała i w końcu umarł na gruźlicę już w [pięćdziesiątym trzecim] roku [życia].
Dziadek mój, tak. Aleksander, Aleksander Malinowski, a miał imiona konspiracyjne Władysław, a później Roman. I te imiona właśnie dostał ten wujek, [brat mamy].
Wtedy żeśmy zamieszkali na alei 3 Maja 16, gdzie też w 1939 roku spadła bomba i zostało to mieszkanie zburzone.
W marcu 1938 roku. Aha, mama sprowadziła również siostrę i matkę i mieszkały na Francuskiej, a w czasie wojny mama je przeniosła do tego opustoszałego mieszkania po wujku, na Kruczą. Bo wujek jeszcze zdążył się ożenić z Haliną Lauer, która była Żydówką. I w związku z tym jak te wszystkie osoby związane z polskim rządem tam gdzieś emigrowały, on również z nią wyjechał. Właśnie mam też całe archiwum, muszę przejrzeć dokładnie listy, ale wiem, że byli jakiś czas w Szwecji, w Portugalii, zdaje się, też mieszkali i na koniec wylądowali w Nowym Jorku. W 1945 roku, jak powstawała Organizacja Narodów Zjednoczonych, to [wujek] został tam zatrudniony, był urzędnikiem międzynarodowym i na tej podstawie mógł przyjeżdżać do Polski na urlopy co dwa lata. Tak że myśmy znali jego córki później, które się urodziły już po wojnie, w 1945 i 1947 roku. No i tak mniej więcej pierwszy okres, do jakiegoś 1956 któregoś roku, to żeśmy często właśnie wspólne wakacje mieli.
Nie no, pamiętam, że jakiś był ruch, zamieszanie, bo byłam akurat poza Warszawą i byłam sprowadzana do tej Warszawy, więc ten Dworzec Główny, który był wtedy bliżej Marszałkowskiej, i taki ruch… No ale tak więcej nie pamiętam.
Ale nie cały czas. Okupację to pamiętam. Głównie, mówię, te słupy ogłoszeniowe, na których wylepiano nazwiska osób, które zostały czy mają być rozstrzelane. Ale właściwie potem było tak, że mama tam jeszcze dalej odbywała wolontariaty na Litewskiej, a wcześniej jeszcze pracowała jako lekarz szkolny, dojeżdżała do Radomia przed wojną.
Z Warszawy, tak.
A myśmy mieszkali, musieliśmy oczywiście opuścić to mieszkanie, które zostało zbombardowane w 1939 roku i wtedy żeśmy się przenieśli do ogromnego takiego domu, aleja 3 Maja 2. Można powiedzieć, tam jest kilkanaście klatek, nasze okna wychodziły na ulicę […] Salezego. No, w międzyczasie się ten brat urodził, no to… I cały czas jeszcze z nami była taka niania, która przyszła, jak miałam miesiąc, do mnie, do opieki i dopiero w 1946 roku nas opuściła, więc całą wojnę z nami przeżyła.
Julia Grzech. To były dwa Grzechy, bo [jej] siostra [Maria] też jakiś czas była angażowana [przez rodziców].
No właśnie, jak przyjechał do Warszawy, to nie udało mu się załapać na żaden szpital, tylko pracował jako tak zwany lekarz domowy, teraz „rodzinny” się mówi, i tych pacjentów przyjmował już tam, gdzie mieszkał. W pewnym momencie Niemcy ten cały duży dom zajęli dla siebie i wtedy szukał jakiegoś innego mieszkania. I to nawet pacjentka, Niemka, podobno mu pomogła znaleźć to mieszkanie na ulicy Smulikowskiego, tam gdzie się właściwie mieści ubezpieczalnia. Tak że on tam pracował po prostu tak jak w przychodni w gabinecie, tak samo właśnie w czasie Powstania pracował – jak w gabinecie lekarskim, potem normalnie przyjmował tam pacjentów.
Tak, no to teraz jeszcze wrócę do tego, że w pewnym momencie, to był bodaj czterdziesty drugi rok, już tak miesiąca nie pamiętam, zostały zorganizowane pod Warszawą zakłady dla dzieci, sierot rodzin wojskowych w Konstancinie i w Skolimowie. W Konstancinie była willa Anusia i willa Piaski, a w Skolimowie willa Corso. Ja tam nigdy [potem] nie dotarłam. Przypuszczam, że to teraz jest tam Dom Aktora. I po prostu mama… I to harcerki instruktorki prowadziły, a mama jako pediatra, no to opieka lekarska nad tymi trzema zakładami. A ja byłam włączona jakby… W Skolimowie były takie dzieci, powiedzmy, najstarsze już, które przerabiały szkołę, ale to też jeszcze dość niski poziom. Wiem, że nie było pierwszej klasy, więc ja poszłam od razu do drugiej. Zawsze byłam najmłodsza później, potem jakoś tak przechodziło. I chodziłam do drugiej, trzeciej klasy z tymi dziećmi, cały dzień spędzałam w tej grupie. Z nimi jadłam, tylko na noc był pokój na trzecim piętrze, gdzie mama miała dla siebie pokój, no to tylko spać tam przychodziłam. A mama jeszcze cały czas się zajmowała swoją siostrą, bo bodajże 24 marca 1941 roku zmarła jej matka, Stefania z Dehneli Malinowska, no i [sama] została ta ciocia Wanda. To była najstarsza z tego rodzeństwa, w 1908 urodzona. No i potem właśnie mama, zresztą wcześniej już, przeprowadziła ją na tę Kruczą, bo to na Kruczej babcia zmarła, no i stale organizowała jakąś opiekę, różnych ludzi angażując, między innymi również ludzi pochodzenia żydowskiego. Wiem, że była taka opiekunka, która nazywała się Anna Sobańska i po wojnie, jak wyjechała gdzieś chyba do Izraela, to w ogóle przepadła, żadnego kontaktu już z nią nie było. Ale zajmowała się tą chorą ciocią, która wymagała całej normalnej pielęgnacji.
Tak, ale nie sądzę, nie sądzę, żeby specjalnie byli w konspiracji, tylko po prostu mama ze mną i potem z Władkiem małym dojeżdżała na niedzielę do Warszawy do ojca i tak kursowała, przecież było sześć dni roboczych. A później właśnie jako ta harcerka no to też w patrolach, ale to… A ojciec, może jakieś takie wykłady były, ale specjalnie się nie angażował.
No, [w czasie Powstania] patrole harcerskie opieki nad dziećmi, więc właściwie zajmowali się zawodowo po prostu tym, czym mieli się zajmować. Znaczy, ojciec leczył dorosłych, a mama dzieci.
Tak, mieszkaliśmy na Smulikowskiego.
No, pamiętam, wyglądałam przez okno, jakiś taki ruch był wzmożony. Ludzie biegli pewno do jakichś punktów [zbornych]. Potem zaraz się zaczęły naloty i żeśmy zbiegali do takiej piwnicy, do Alfa Laval – po drugiej stronie, róg Tamki i Smulikowskiego, był taki jakiś budynek biurowy, wielki. A tak no to właściwie [nic się] nie działo. Ja tu w tych wspomnieniach piszę o takiej bliźnie, więc mogę pani pokazać, jak to wygląda, jak spadłam z trzepaka i wydarłam sobie kawałek ciała. Oczywiście ta niania była z nami, pilnowała, więc mnie oczywiście nikt na ulicę nie wypuszczał, żebym ja tam była.
Nie, nie, nie, po prostu nie można było chodzić na spacery, no ale było podwórze, na podwórzu był trzepak. Ja się po prostu huśtałam, bawiłam się i spadłam z tego trzepaka.
Nie, akurat tutaj to nie. Wiem, że tylko były te naloty jakieś, więc jak się zbiegało do piwnicy… Też mieliśmy szczęście, bo Julka zbiegała z tym trzyletnim bratem na dół i potem jakiś szrapnel trafił sąsiadkę, która zginęła, był pogrzeb.
No raczej nie, raczej nie. Tam zresztą też napisałam w tych wspomnieniach. Taka wzruszająca msza na Smulikowskiego, odprawiana 15 sierpnia i byłam na tej mszy, i wtedy kapłan udzielił zbiorowego rozgrzeszenia ludziom, wszyscy przystąpili do komunii.
Nie, to były takie budynki ubezpieczalni społecznej. Po prostu taka brama i ludzie stali częściowo na ulicy, częściowo w bramie. To nie była ta kamienica, tylko kilka domów wcześniej, bliżej zakrętu. Bo ulica Smulikowskiego taki tworzy zakręt, że z jednej strony dochodzi do Tamki, a z drugiej strony dochodzi do Dobrej. Więc tę ulicę pamiętam oczywiście, Niemców specjalnie nie pamiętam.
No, powiedzmy, tak. Ale właśnie był taki moment, kiedy już oczywiście były różne komentarze na temat jakiejś akcji w Powstaniu, więc już zanosiło się na to, że Starówka pada, to pewnie następne z kolei będzie Powiśle. I wtedy ojciec poszedł do swojego przełożonego i mówi, że chciałby przejść do Śródmieścia z rodziną. To powiedział: „Jak pan doktor ma taki zamiar, to niech pan zbiera się natychmiast”. I rodzice popakowali rzeczy do przebrania, do plecaków. Ojciec niósł przed sobą brata, a mnie kazano nieść nocnik dla tego brata. A mama i ta Julcia były z plecakami. No i tam była grupa kilkunastu osób. Żeśmy tak szli piwnicami, Tamką do góry, a potem na ulicę Kopernika, gdzie w jakimś takim mieszkaniu po prostu, kto się tam załapał, to tam nocował. Przesiedzieliśmy tę noc i później na drugi dzień szliśmy w stronę Alej Jerozolimskich, no i była barykada w poprzek Alej, a z BGK był ostrzał. No to wtedy Powstańców widziałam, bo oni kierowali tym ruchem i przepuszczali grupy ludzi na drugą stronę. Więc myśmy też w pewnym momencie przebiegli w tej barykadzie na drugą stronę, no i potem już się dostaliśmy na tę Kruczą i zamieszkaliśmy u cioci. To już był 6 września, więc już właściwie w drugiej połowie Powstania.
Nie, specjalnie tego nie pamiętam.
No chyba też najwyżej dwa tygodnie, bo potem z kolei bomba spadła na Kruczą. Tam właśnie więcej siedzieliśmy w tych piwnicach, bo były różne naloty. Tak że potem mama zrobiła w piwnicy po prostu cioci posłanie i cały czas była w tej piwnicy, żeby z tą chorą nie latać w tę i we w tę. I tam właśnie się rozwinęły głównie te śpiewy. To na pewno pamiętam. A teraz jeszcze siostra mi powiedziała, że to mama mówiła, że te starsze panie, które śpiewają po tych piwnicach, to byle się gdzieś koło mnie otrzeć, że ja tak śpiewam z nimi dzielnie.
Lubiłam, całe życie lubiłam.
No tak, przede wszystkim taka najbardziej zapamiętana to jest: „Pójść do Jezusa, do niebios bram” i potem jest refren: “Słuchaj, Jezu, jak cię błaga lud, słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud, przemiń, o Jezu, smutny ten czas, o Jezu, pociesz nas”.
Nie no, same religijne. Bo wcześniej, w tym Skolimowie, no to wszystkie rocznice powstań obchodzono. Ja znałam też dużo pieśni patriotycznych. „W szarym polu ptaszę, poszli chłopacy w boje nasze” i tak dalej. To wszystkie te rocznice powstań się obchodziło wtedy.
No ja myślę, że tak. Ja może tak tego nie pamiętam, ale pamiętam.
Ale przypuszczam… Bo radio to potem pamiętam, że ojciec cały czas, również w Krakowie, słuchał, miał koło łóżka radio i szła Wolna Europa cały czas.
Nie no, tak… Bo mama już może mniej latała wtedy, jak byliśmy już na tej Kruczej, natomiast ojciec się zaangażował do szpitala powstańczego. Na Wspólnej był taki szpital w piwnicach, tak że nawet potem taka decyzja zapadła, że ojciec zostaje w Warszawie. Zresztą to opisał później, jak chyba siedział do połowy października w tej Warszawie i potem transport do Niemiec pod Drezno, do Zeithain. I był w tym obozie, w tym Zeithain. Wrócił dopiero w czerwcu. Bo oni jak zostali wyzwoleni przez ruskich, no to potem mogli wybrać, więc ojciec oczywiście wracał do kraju, ale szereg osób przecież zostało na Zachodzie, skorzystało wtedy.
Znaczy mama, Julcia, brat i ja, żeśmy dostali się do Pruszkowa i jeszcze była ta ciocia na noszach, właściwie na wózku inwalidzkim. Potem powiedziano: „Proszę zostawić tych chorych tam na alei 6 Sierpnia, im się nic nie stanie”.
Jak wychodziliśmy. No tośmy zostawili i ciocia też grzecznie została, jakieś tam miała rzeczy swoje, torebkę. I faktycznie, potem ci chorzy zostali wywiezieni do Częstochowy i stamtąd ciocię mama sprowadziła do Krakowa, umieściła ją w klinice neurologicznej i wtedy ta klinika się mieściła, gdzie obecnie jest psychiatryczna, czyli na Kopernika 21. I wtedy też [18 stycznia] parę bomb dosłownie spadło na Kraków. Akurat spadła bomba na tę klinikę i na salę z pacjentami, taką dużą. Tak że czterdzieści osiem osób, dwóch lekarzy, dwie pielęgniarki zginęły właśnie po tym nalocie. I taki był koniec cioci, powiedzmy. Ona miała wtedy trzydzieści sześć lat.
No, szliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie są te remizy, wagonownie, więc tamtą noc tam żeśmy spędzili, no i potem była selekcja. I było wiadomo, że selekcja tak wygląda, że osoba dorosła-dziecko, więc akurat wypadło, że mama, powiedzmy, ze mną, Julcia z Władkiem, wszystko jedno. I do bydlęcych wagonów. No i miałyśmy jeszcze ze sobą ten wózek inwalidzki ciotki, bo on został. No i udało się nam dostać w róg wagonu, mama postawiła ten wózek i myśmy siedzieli na tym wózku wygodnie, ale ludzie się tam pchali, żeby po prostu się wypróżnić. Tak że mama z Julcią musiały się z tymi ludźmi tam użerać. No i tak ten pociąg się wlókł, wlókł, wlókł, wlókł i wreszcie dojechał do Starachowic [i tam ludzi rozpuścili]. I w Starachowicach mama sobie przypomniała, że tam jej kolega jest dyrektorem szpitala, no i poszła do niego, i przyjął nas wtedy. No i tam dopiero ja się pochorowałam po tych wszystkich przeżyciach. Mama spaliła moją zawszoną sukienkę. Tam żeśmy spędzili jakieś cztery, pięć dni, tak że dopiero gdzieś koło 20 października żeśmy (już potem normalnie, bo powiedzieli, że możemy sobie robić, co chcemy) wsiedli w pociąg i zajechali do Krakowa. A w Krakowie mieliśmy różnych ludzi znajomych. Jeszcze przede wszystkim były osoby zaprzyjaźnione, które z ojcem przed wojną pracowały w szpitalu, więc myśmy zajechali na Łobzowską, do państwa Kusiaków, którzy też mieli wtedy dwoje dzieci. No, tam oczywiście nas ugościli, ukąpaliśmy się, w piżamach [ich dzieci położyliśmy się spać]. Marysia była młodsza trochę ode mnie, ale też 1936 rok. Ale potem na kolejny dzień znalazła nas pani doktorowa Biernacka, bo się rozeszła fama, żeśmy wrócili. To była żona mojego ojca chrzestnego, który już zdążył umrzeć. I [miała] duże mieszkanie, które zajmuje całe piętro, Basztowa 4, no i przenieśliśmy się tam do niej, na tę Basztową.
Nie, nie, przedwojenne to była ulica Pielęgniarek. To jest taka ulica koło szpitala Narutowicza i tam żeśmy mieszkali. Tak że takie mieszkanie nie istniało, natomiast po wojnie… Znaczy tak… Jak, powiedzmy, ten front przeszedł przez Kraków, no to mamie się udało załatwić małe mieszkanie na ulicy Śląskiej w Krakowie, koło Nowego Kleparza, które było dość małe, ciasne i jeszcze ojciec tam ordynację prowadził. A ojciec w czerwcu dopiero wrócił z Zeithain do Krakowa, już po wojnie. Tam mieszkaliśmy jakiś czas i ojciec też tam jako lekarz domowy urzędował najpierw. No i później w związku z tym, że była to ordynacja w domu, to udało nam się uzyskać to mieszkanie, co teraz mieszkamy, które jest duże, ma 155 metrów, narożna kamienica, na pierwszym piętrze, balkon i tam miał gabinet. Z tym że ojciec nigdy nie był fanem prowadzenia praktyki prywatnej, ale potem mama też uprawiała praktykę jako lekarz pediatra. No ale potem ojciec tę praktykę, znaczy tę pracę po przychodniach wreszcie na szczęście zamienił w 1950 roku i udało mu się wrócić do szpitala Narutowicza. I ten sam jeszcze był ordynator, ten sam oddział. Oczywiście lekarze się powymieniali, ale ojciec tam [pracował do emerytury]. Ojciec najbardziej lubił pracę w szpitalu.
No, ojciec zmarł w 1973 roku. Zresztą już po przejściu na emeryturę to jeszcze pracował w takich komisjach ZUS-owskich, inwalidzkich tak zwanych, ale w ogóle już jakby popadł w depresję i właściwie popełnił samobójstwo. Mógł jeszcze żyć, ale jakoś mu to nie odpowiadało. A w międzyczasie ja wyszłam za mąż i uzyskaliśmy mieszkanie własne, na osiedlu oficerskim, na ulicy Narzymskiego, no i tam żeśmy przemieszkali chyba z osiem lat. A po śmierci ojca mama nalegała, żebyśmy wrócili do tego dużego mieszkania, bo ja w międzyczasie, jakby za przykładem rodziców, również [urodziłam] czworo dzieci. Więc żeśmy [tam wrócili], na to nasze mieszkanie przeprowadzili się brat z bratową, a drugi brat, ten Marek, co się po Powstaniu urodził, to jeszcze wcześniej, na Opolską. Tak że ten dom pustoszał i to ojca dobijało, że on w pustym mieszkaniu siedzi, bo dla mamy najważniejszy był szpital, więc mama potem pracowała prawie dziesięć lat w Nowej Hucie, jak szpital zbudowali, też prowadziła [tam noworodki], a potem namówili ją, żeby wróciła do Instytutu Położnictwa i Ginekologii pod Kopernika 23, no i tam też pracowała. Mama pierwsza od świtu na oddziale dyscyplinowała załogę, bo była ordynatorem oddziału.
W 1996 roku, czyli osiemdziesiąt pięć lat dożyła. Ale jeszcze potem, jak przeszła na emeryturę, to jeszcze do osiemdziesiątego roku życia brała dyżury pediatryczne w Nowej Hucie, zawsze była bardzo aktywna [zawodowo].
Warszawa, 30 września 2019 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk