Nazywam się Andrzej Lewiński, urodziłem się w Warszawie 27 września 1935 roku, na ulicy Elekcyjnej 31, w domu mojej babci.
Pamiętam głos syren, że nadchodzi nalot dla miasta Warszawy, później właśnie ryk samolotów i bomby. Pierwsze bomby, które w naszej okolicy, to jest na Kole, spadły, to tego samego dnia już wiedzieliśmy. Nawet niektórzy sąsiedzi pobiegli zobaczyć, jak to wygląda.
Ojciec zrobił w piwnicy taką jak gdyby podłogę z drewna i tam była pościel, i myśmy schodzili do tej piwnicy.
Jak ogłaszali nalot, tak.
A nie, w ogóle. Elekcyjna to były właściwie peryferia Warszawy. To była prawie że wieś. Bo na tej ulicy byli ogrodnicy. Niedaleko Wolskiej był pan Bogucki, on tam miał i ryby, i stawy, jeździł bryczką, w niedzielę z żoną do kościoła Świętego Wawrzyńca, tak że… Bo później myśmy mieszkali na Elekcyjnej pod numerem 19, dlatego że już było za ciasno u babci.
U babci, tak.
No, duża rodzina. Babcia miała jeszcze swoje córki, Irenę, Teofilę, Apolonię, mama była Karolina, wujek Jurek.
Tak, tak.
Nie, już nie byliśmy, już mieszkaliśmy pod dziewiętnastym. No bo ja byłem trzecim dzieckiem z kolei. Tak że już tam za ciasno by było, a tu był taki duży dom, znaczy, to był parterowy, i myśmy mieli tam takie mieszkanie. I był taki dom pułkownika, który miał tam cztery lokale wynajęte i nawet z ojcem rozmawiał, że po wojnie miał ojciec odkupić to wszystko. Tam był bardzo duży pokój, duży salon, ogród od ulicy, bo była weranda, a z drugiej strony był duży sad, który łączył się z cmentarzem prawosławnym. To był róg Elekcyjnej i Pustola. Z tym że ta Pustola była zarośnięta, tak że tam żaden samochód nigdy nie przejechał, najwyżej może jakiś koń z wozem, bo wtedy się węgiel rozwoziło przecież. Tam byli ogrodnicy, więc trzeba było wozić i warzywa, i owoce do sprzedaży.
Nikt tego nie brał pod uwagę. Bo u babci był taki bardziej bezpieczny dom, bo tu był bardzo stary dom, który właściwie miał prawie że metrową grubość i bardzo małe okienka.
Muszę powiedzieć, że nie przypominam sobie. Był jakiś tam ruch, ale mama nas po prostu nie wypuszczała. Bo jednak atmosfera była taka, że już wkraczają Niemcy, prawda, no i najbezpieczniej było trzymać nas w domu.
Nie.
Nie, nie został zniszczony, na szczęście. No i właśnie ta nasza ulica Elekcyjna w 1939 roku, od Górczewskiej do Wolskiej, ja nie pamiętam, żeby była zniszczona. To były małe domki jednorodzinne, one były duże i albo sad róż, albo pole, albo coś było, tak że to po prostu była…
Ojciec miał sklepy. I z tego. Mama miała jakieś tam udziały w ziemi, więc właściwie jarzyny i takie tam, kapusta czy coś, to wszystko było w ogródku i…
Tak, to były mięsne sklepy.
Pamiętam, że w czasie okupacji były kartki. Była marmolada z buraków i chleb razowy. Pamiętam, że była jakaś niechlubna służba zdrowia, to RGO się nazywało, i lekarze właściwie nie mieli czym leczyć nawet. Trzeba było prywatnie właściwie się leczyć, bo nie można było polegać na tym. Pamiętam też, jak w domu w czasie okupacji opowiadali, że jak nie chcą, żeby Niemcy wchodzili do domu czyjegoś, bo tam były rewizje, to wywieszali, że jest tyfus. I wtedy już Niemcy się bali tam wchodzić. U mnie w domu były często, bo ojciec należał do AK i jego koledzy na werandzie spotykali się, grając w karty, tak pozorowali, prawda, i rozmawiali. My biegaliśmy, to czasem słyszeliśmy ich rozmowę. Czego takim dowodem był… To już był 1944 rok. Jednego dnia przyjechało gestapo. To myśmy zawsze stali na środku pokoju, taki bardzo duży pokój był, mama nas trzymała, bo już nas było sześcioro, tak że była młodsza siostra, Ania, Kazio i Miecio. I zawsze nas liczyła, czy ma nas sześcioro. A jednego dnia miała pięcioro tylko. I zdenerwowała się, ale nie mogła tego pokazać Niemcom.
Rewizję robili. No bo widocznie tam albo ktoś donosił, albo… Tak że w naszym domu właśnie często Niemcy byli. No i liczy, że jednego dziecka nie ma. Jak Niemcy odjechali, szukamy Kazia. On się nazywał Kazio.
Cztery lata miał. W kuchni stał taki stół duży i była taka zasłonka, a nas było osiem osób przecież, więc trzeba było ciągle prać. Więc tam był taki wiklinowy duży kosz i brudna bielizna. Mama podnosi tą zasłonkę, patrzy, a Kazio leży na plecach z takim nożem.
Tak. I mówi: „Kaziu, co ty robisz? Coś tym chciał zrobić?”. A on mówi: „Żywcem bym się nie dał wziąć”.
Wszystkim przeszkadzali. Rano wszyscy się modlili, że jak ktoś wychodzi do pracy, żeby mógł wrócić. Bo tego rozstrzelali na ulicy, tu były łapanki, a tu do Pawiaka, a tu do obozu wywozili…
Wszystko wiedzieliśmy. No i jednak była duża bieda. Duża bieda była, bo jednak to była wojna i okupacja.
Pogorszył się. No, gorsze były warunki. My jeszcze mieliśmy nie takie złe, bo była ta ziemia, więc był ogród, zawsze tam coś urosło, coś się zrobiło jeszcze, mama się mogła dzielić. Bo zawsze mama jak gotowała obiad dla nas, to tam sąsiadki były, takie starsze panie, samotne, to zawsze jeszcze dawała w garnuszku, zapraszała, żeby przyszły na obiad czy na coś. Ale one były takie ambitne, że nie chciały. Więc nam dawała tam w czymś, myśmy nieśli i pamiętam, sam mówię: „Babciu, przyniosłem ci obiad”. Ona mówi: „Ja nie jestem twoja babcia”.
No oczywiście. Bo już pamiętam, jak [byłem] małe dziecko, to mój ojciec wynajmował w Otwocku pół domu, na cały rok płacił. Tam myśmy jako małe dzieci już od maja do października siedzieli na letniakach. Kąpaliśmy się w Świdrze. Pamiętam, że najstarszy brat to taki był trochę sprytny, Czesław, to zawsze z… Bo mojej mamie pomagała przy dzieciach [jej] młodsza siostra, to była z nami w Otwocku. [Starszy brat] zawsze z ciocią się umawiał, żeby ugotowała jajka na twardo, a on brał jajka, niby świeże, wkładał do wody i mówi, że gotuje, mamy czekać. I myśmy czekali, kiedy się ugotują.
Nie. Ponieważ ojciec, nie wiem, czy płacił za dwa lata, czy za ile, tak że myśmy tam wyjeżdżali. A ojciec taką ciuchcią, po praskiej stronie była ciuchcia do Karczewa i do Otwocka, przyjeżdżał właśnie tą [ciuchcią] do nas. I tam było dobrze. Ale już przed samym Powstaniem to w Otwocku nie było co jeść i ojciec nas przywiózł do Warszawy.
Tak, chodziłem do pierwszej klasy, do zakonnic, na Syrenę.
Tak. Ale to była pierwsza klasa właściwie.
Nie. Nie. Nie. Nie, nie było właśnie tak. Nie uprzedzało się do niczego, bo u mnie w domu nigdy nie było tak, żeby uprzedzać do czegoś. […] Później, pamiętam jak dziś, że jak paliło się getto… Bo my mieszkaliśmy na górce, tak że widzieliśmy łuny palącego się getta. I ojciec mówił tak: „Teraz Niemcy się wzięli za Żydów, a za rok wezmą się za nas”. To zapamiętałem sobie do dzisiaj. Żydowskie dzieci przychodziły do nas i zawsze mama dawała im jeść, ale dawała im na werandzie. Bo jakby przyjechali Niemcy, żeby mogli się rozbiec po ogrodzie czy coś, żeby po prostu ich nie było.
Z getta, tak, przychodziły. I pamiętam jak dzisiaj, że miały takie rękawy, tutaj gumki były, bo jak mama im coś dawała, to one sobie wkładały za pazuchę. Ale później już nie przychodziły.
Nie, sam chodziłem.
Tak, oczywiście. Widziałem, bo jak myśmy wracali ze szkoły, to były łapanki, ludzie uciekali, to i my uciekaliśmy i chowaliśmy się. Nawet były takie sytuacje, że naszej mamie ktoś powiedział, żeby zwróciła nam uwagę, żebyśmy się nie chowali do takich drewnianych budek – no, jakieś takie chałupki były, mieszkali tam biedni Żydzi po prostu, na tej Wolskiej – to żebyśmy się nie chowali tam, bo to jest niebezpieczne.
Tego nie pamiętam. Ale po prostu ja się dziwię – czy to instynkt samozachowawczy jest, czy coś, że w takich sytuacjach myśmy naśladowali to, co robią dorośli.
To były takie albo koło od roweru, gdzieś taką szprychą się jeździło, albo fajerki mamie się podbierało i też się jeździło. Piłki nie pamiętam, muszę powiedzieć. Siostry miały jakieś lalki. Pamiętam, że były takie ruchome pajacyki, co się pociągało i ruszały nogami i uszami, były na ścianie. No ale mieliśmy takie różne zabawki. W kółko graniaste, nas było sześcioro, to mogliśmy się bawić, w dwa ognie, w berka, w chowanego. Oczywiście w każdym domu był ołtarzyk i wieczorem była modlitwa przed tym.
Był.
Nie wiem. Nie wiem, bo muszę powiedzieć, że ojciec nie poszedł. Miał iść do Powstania, ale koledzy powiedzieli: „Masz drobnych sześcioro dzieci. Tobie nie wolno, pilnuj rodziny. Bo to jest wojna, masz pilnować rodziny”. No i ojciec nie poszedł.
Wiem, że wyczuwało się kilka dni wcześniej. Może dlatego że to ojciec, że wzmożony ruch, dużo osób przychodziło – przychodziło, coś mówiło, coś wnosiło, coś przynosiło, tak że coś jak gdyby miało się dziać po prostu. To właściwie jest nie do opowiedzenia. To wisiało w [powietrzu]. A w ogóle już pamiętam, najlepszy dowód, tego mojego Kazia.
No, były strzały. I muszę powiedzieć, że nie zdawałem sobie sprawy. Wiedziałem, że coś się dzieje, ale […] w ogóle nie wiedziałem, że ma być Powstanie. No tylko wiem, że później jeździli naszą ulicą pijani żołnierze i strzelali po prostu po domach. Byli pijani, więc strzelali.
Tak. Nie wiem, kto to był, ale to byli Niemcy. Skoro strzelali, to…
Samochodami. Więc wiem, że kiedyś brat wyszedł, żeby urwać marchewkę czy pietruszkę, no i zaczęli do niego strzelać. Na szczęście mieliśmy takiego psa, Psotka, ona zaczęła szczekać na nich, odwróciła uwagę i on uciekł. Tak że w ten sposób, no. No i matka nas nie wypuszczała. Później, pamiętam jak dziś, matka gotowała, ktoś chował się, to przychodzili, mówili, że już strzelają, to tu, to [tam]. Chronili się, przynajmniej chwilowo, byli głodni, to mama dała, bo były zapasy. Pamiętam jak dziś, to pewnie była powłoczka z poduszki, a może woreczek biały, już w tej chwili nie pamiętam, i tam był suchy chleb. Kromkę suchego chleba się zbierało, bo wszyscy się bali głodu, a nie wiedzieli, co będzie. Tam były duże piwnice, mama takie miała kamienne garnki (nawet jeden garnek chyba ocalał, to nawet chyba w domu mam), to tam natopiła smalcu. To w takie świńskie pęcherze się nadmuchiwało i wlewało się tam też sadło. Bo sadło się nie starzeje. To były też takie zapasy, się robiło.
Nie. Później.
Przed Powstaniem, tak. Bo nie wiadomo było, co będzie dalej. Wiadomo, że jest wojna, więc były zapasy takie, żeby [coś było], bo może nie być w ogóle. No bo jak nie dowiozą mięsa ani nic, a tutaj… no więc miasto umiera wtedy. Tak że mama tam miała i ubranie dla nas, wszystko właśnie też gromadziła tam. A że było gdzie chować, to chowała to wszystko.
Widziałem, bo czasami wpadali, coś tam porozmawiali, bo jedni przechodzili chyba z cmentarza prawosławnego. Bo mówię, właściwie to była wieś po prostu.
No tylko ta nerwowość, która się udzielała wszystkim, bo szli, a nie wracali. A to trzeba było kogoś tam wykupywać, to się zbierało pieniądze czy coś tam. No tak jak to sąsiad, gdzieś czasami się powtarzało.
Więc było już Powstanie Warszawskie. I jednego dnia do nas babcia przybiegła przez pola i powiedziała tak: „Byli u nas Niemcy, dali nam określony czas…” – ja już nie pamiętam, czy pół godziny, czy godzinę, czy ileś, nie wiem, tego nie pamiętam. Powiedziała, że [Niemcy powiedzieli], że mamy opuścić dom. „I ja zapytałam Niemców, co dalej będzie z tą ulicą Elekcyjną. A oni powiedzieli, że tam będzie pacyfikacja, bo tam są bandyci”, czyli są powstańcy, prawda. Babcia przybiegła i powiedziała to mojej mamie. Więc mama zagasiła ogień, ubrała nam po dwa, trzy ubranka, najlepsze, jakie mieliśmy, i momentalnie, w ciągu krótkiego czasu, myśmy [wyszli]. Wiem, że wzięła tylko dwie kołdry puchowe, dwie poduszki puchowe, to taki tobół, i ojciec sobie na plecy to [zarzucił]. Ktoś wziął właśnie ten suchy chleb, a ja dostałem taki garnek gliniany ze smalcem. Pewnie dla mnie był za ciężki, to zostawałem trochę w tyle, ale tego garnka nie puściłem, tylko trzymałem.
My szliśmy Pustolą. Bo dziadek z kolei miał naprzeciwko Ulricha, na Górczewskiej, taki mały dom, bo tam jego bracia też ogrodnictwo mieli i nie tylko ogrodnictwo, tak że myśmy tam się wybierali. Ale [niezrozumiałe] Franek dalej od Górczewskiej miał szklarnię. I my doszliśmy tam i myśmy siedzieli w tych szklarniach. Ale muszę powiedzieć, jak na dzieci to nie wiem, jak to było, że myśmy ani nie płakali, ani nie krzyczeli – dosłownie siedzieliśmy pod tymi… bo tam trochę słomy nakładli, bo tam był nieduży dom, więc nie można było się tam [wygodnie pomieścić], a myśmy się tam wszyscy zmieścili. Tam, nie wiem, byliśmy dwa dni czy trzy dni.
Ja sobie tylko mogę kojarzyć. Wiem, że myśmy uniknęli rzezi Woli. Czyli to musiało być gdzieś przed 5 sierpnia. Albo piątego, albo przed piątym. Bo taka sytuacja była, że ponieważ nie było jedzenia, więc babcia z jednej strony i z drugiej jako najstarsze wróciły na Elekcyjną, żeby wziąć jedzenia. No i już sąsiedzi nie żyli. Bo niektórzy powiedzieli, o, wychodzą Lewińscy, to i my uciekamy. A innym było szkoda majątku zostawić i przypłacili to życiem. Ale mieszkanie jeszcze nie było ani spalone, ani zniszczone, tak że…
Tak, dochodziły, tak, bo niektórzy ludzie uciekali z Woli, to też zatrzymywali się u nas. I mówili, że tam mordują.
Dwa, trzy dni, tak. I tak było, że zaczęli już od Górczewskiej… Bo ta moja rodzina, dziadka rodzina, to sąsiedzi byli Nowakowscy. To byli ogrodnicy, oni nawet mieli sklep przy uniwerku Warszawskim, tak że to byli bardzo bogaci ludzie.
Nie, oni mieli same kwiaty. Z tego, co wiem, to mieli same kwiaty. A może mieli i warzywa. Ale oni się ogrodzili takim czerwonym murem. I chyba kawałek tego muru jeszcze tam jest na tej Górczewskiej. Oni się ogrodzili, bo też mieli tam szklarnię. To ktoś od tej Górczewskiej już szedł, uciekał i mówią, że tam właśnie mordują i gwałcą. No i myśmy nic nie wiedzieli, ale z tego co wiem, że mama jakoś tak wyglądała czy… ja nie wiem, czy to tak opatrzność czuwała nad nami, że patrzy, że idą oficerowie niemieccy. Tam ich szło czterech czy pięciu. Wyszła do nich i poprosiła, czy by mogli nas wyprowadzić. I oni się zgodzili. No i zaczęły wychodzić moje ciotki, młode dziewczyny, piękne kobiety. Jak oni zobaczyli, że takie młode dziewczyny wychodzą na drogę (bo to taka była szerokość, że tam mógł wóz przejechać tylko, bo był ten mur przecież), przylecieli, ale jak zobaczyli Niemców, to się cofnęli.
„Ukraińcy”. Ci, co tam gwałcili dalej. Tu zobaczyli młode kobiety, to przylecieli. Ale zobaczyli oficerów, ci Niemcy szli i przeprowadzili nas przez tych „ukraińców”, przez wszystko. No i myśmy się zaczęli kierować na Skorosze, bo tam babci siostra miała bardzo duży majątek. Więc szliśmy tam, szliśmy polami.
Tak, cała rodzina szła, tak.
Duża. Jak myśmy tam doszli, to taka była ulica, to już tam szło dużo osób, uciekało z Warszawy.
Nie. Sami szli, tak.
Tak. To były takie grupki dość duże. Tylko po prostu myśmy się odłączyli. Jeszcze szliśmy przez pola.
Myśmy szli w dzień. No bo w dzień ci Niemcy nas wyprowadzili z tej rzezi Górczewskiej, bo tam też była rzeź. Więc myśmy szli. I w pewnym momencie patrzymy… A pola były czerwone od pomidorów. Kapusta pękała, kalafiory, wszystko takie piękne.
Tak, bo nikt nie zbierał, bo przecież była wojna, Powstanie. Patrzymy, że naraz powstają Niemcy w hełmach, którzy zamaskowani leżeli tam w kartoflach, tych kapustach, i powiedzieli, żebyśmy się kierowali do Grot. Już musieliśmy iść do Grot. A tam był taki punkt zborny, gdzie wszystkich zbierali, tam był taki duży majątek, bo tam dowództwo było.
Niemieckie, tak. Tam też my byliśmy jeden dzień czy dwa dni, już teraz nie pamiętam.
No nie, tam to już była eskorta. Bo ta szosa, to tam czołgi jeździły, bo to było gdzieś na Chrzanów chyba czy gdzieś, te Groty. Już teraz trudno mi jest je sobie umiejscowić. Wiem, że w nocy myśmy się położyli, to nas trzymali, żebyśmy się nie podnieśli, bo były takie serie z cekaemu czy z erkaemu, nie wiem. Jako dziecko żebyśmy się nie podnieśli i żeby nas nie trafiło, to właśnie tak nas przygniatali.
Dorośli, tak, rodzina, bo była cała rodzina. Nie wiem skąd, ale wiem, że moje babcie […] miały cztery gęsi surowe i poszły do tych kuchni, i pytali się, czy by mogli nam to ugotować czy upiec. Więc upiekli, ale dali nam dwie, a dwie dla siebie zostawili. Tak że myśmy mieli tam co… no mieliśmy też suchary przecież i ten smalec, co ja miałem. I później w jakiś sposób część rodziny… Kuzyn jeden jakoś porozmawiał z Niemcami, czy by nie wyprowadzili z Grot tej młodzieży, właśnie tych moich ciotek. Ciocia Pola i ciocia Ira, wujek Jurek (młody chłopak wtedy, cioci Iry narzeczony) i wujka Jurka narzeczona. No i powiedzieli, że dadzą, ci Niemcy się zgodzili. No i odłączyliśmy się wtedy. I oni ich wzięli. Żegnali się z nami, nie wiedzieliśmy, czy się zobaczymy.
Tak, tak.
No i prowadzili do Latchorzewia, tam jak na Leszno. Przed tym Latchorzewiem ten taki ciąg był duży, tam jeździły te samochody. Więc w pewnym momencie zdjęli karabiny, mówią: „Kładźcie się szybko”. No więc wszyscy leżeli i myśleli, że po nich. Ale nie. Przejechały [samochody] i [Niemcy] przeprowadzili tę [grupę]. Później [Polacy] chcieli dać im złoto.
Tak. A on powiedział: „Nie. Módlcie się za nas, żebyśmy przeżyli”.
Tak, Wehrmacht. Znaczy, byli Niemcy, prawdziwi Niemcy. Później zatrzymali się w Latchorzewiu i z Latchorzewia później poszli na Skorosze, do tej naszej rodziny. To właśnie ta część. A myśmy zrobili taką kolumnę wielką i nas pędzili przez Włochy do Pruszkowa, do obozu.
Był cały czas. Nie, jeszcze tu nie oddzielali. Ale jak myśmy szli już na Włochach, to dochodziliśmy do stacji, skręcaliśmy w prawo na Ursus. Tam stali Niemcy i wybierali mężczyzn. Ojciec był bardzo wysokim mężczyzną, zobaczył, co się dzieje, miał ten tobołek z kołdrami, wziął mojego brata, tego, co miał dwa lata, Miecia, i siostrę, zdaje się, wziął na rękę drugą, i szedł tak, że tyłkiem, przepraszam, że tak mówię, po trotuarze. Jeden Niemiec kiwa, ojciec udał, że nie widzi, a drugi mówi: „To kaleka”. I ojciec jako jeden jedyny mężczyzna ocalał.
Wszystkich oddzielili, wszystkich. Tam właśnie został oddzielony mojej mamy brat i już nie wrócił. No ale teraz to się zastanawiam, że w takim tłumie myśmy się nie pogubili.
Tak. No a jak już dochodziliśmy do obozu w Pruszkowie, tam taka…
Tak, cały czas. Cały czas. Ja podziwiam, że moja babcia była chora, a jakoś wytrzymała. Ale ja miałem osiem lat i też taki kawał drogi z tych Grot do Pruszkowa… To był taki nasyp, widziałem, że siedzą mężczyźni. A taka była furtka i przepuszczali pary albo z dziećmi. To mamie dawali worek złota, żeby dała dziecko. No ale ciocia wzięła, babcia wzięła, ojciec wziął, mama wzięła, no i dwoje zostało…
Ale się nawet i bała pewnie dać komuś. Bo samotnych, singli, odłączali od razu. No i się znaleźliśmy w tej hali, moja matka poszła do komendanta…
Tak. Wzięła nas… Nie wiem, całą szóstkę może wzięła, już nie pamiętam. Wiem, że byliśmy z mamą, i do komendanta mówi, że mamy rodzinę, żeby dał nam przepustkę i że pójdziemy do rodziny, mamy gdzie iść. A on powiedział: „O nie, to jest piękna rasa, sami blondyni”. Zresztą państwo zobaczą później na tym zdjęciu, że byłem blondynem. Teraz tego może nie widać. Powiedział: „Nie, będzie pani rodziła dla Rzeszy dzieci jeszcze”. Ale do tego nie doszło. No ale zostaliśmy w tym…
Dwanaście. On z trzy lata starszy ode mnie, znaczy jedenaście miał. Bo jak ja miałem osiem, to on miał jedenaście. A siostra dwa lata. On trzy, a ona dwa lata starsza ode mnie.
To była duża hala. Tam było zbiegowisko bardzo dużo ludzi. I pamiętam jak dzisiaj, że w pewnym momencie ojciec położył się, ten tobołek miał też, i mówi do nas: „Siadajcie szybko”. No i my myśleliśmy, że się bawi, to szybko na ojcu usiedliśmy. Mówi do mamy też, żeby siadała, i ciocia, ale moja babcia, dama, to nie chciała na zięciu siadać. Ale babina jakoś tam się… znaczy, też przekonali czy nie wiem, jak to tam było, że też usiadła. Niemcy wybrali wszystkich mężczyzn, a ojciec był wysoki…
Tak, już w tej hali. Ale że zauważył, podziwiam, że musiał być bardzo spostrzegawczy i był bardzo inteligentny, bo nie było się gdzie schować, a ci Niemcy, ponieważ te [tobołki leżały], siedzą dzieci, no więc po prostu ominęli i znowuż ocalał. Później postawili właśnie te wagony bydlęce.
Tego nie pamiętam, ale nie byliśmy długo tam.
Nie, to jakoś mi umknęło. Jak my byliśmy tam po południu, to musieliśmy być chyba noc, ale zatarło mi się po prostu jakoś. Ma się też i wybiórczą pamięć może. No i nas wsadzali do tych, i babcię wsadzali, a Niemiec zabiera. Słyszeliśmy, że tam strzały były, a oni mówią, że starych ludzi biorą do obozu i rozstrzelają. Więc ojciec drugi raz… Zakonnica zauważyła tę sytuację, doszła do Niemca i go zapytała, on się odwrócił, a ojciec, kiedy już pociąg ruszał, babcię wcisnął, wrzucił do tego wagonu, sam wskoczył i pojechał z nami. Jechaliśmy trzy dni. Bez otwierania, bez picia, bez jedzenia, bo tam…
No chyba że ktoś poczęstował. Moja mama taka była dobra, jak widziała dziecko czy coś, to tego suchara jakoś dzieliła. Po trzech dniach zatrzymał się w polu i była taka rzeczka niewielka i taka łąka, to tam wszyscy wtedy wyszli i się myli, i prali, i pili tą wodę, bo się chciało pić, i załatwiali się, wszystko. No i później już w Niemczech.
Nas przewozili z obozu do obozu.
Nie pamiętam. Żadnego nie pamiętam nazwy. Pamiętam, że później w Görlitz był też taki obóz przejściowy, gdzie przyjeżdżali bauerzy i brali do pracy.
W Görlitz to był barak. I był ogrodzony, ale też były takie, że się ruszały. Bo jak my byliśmy w tym obozie, to przychodzili Polacy, którzy już tam pracowali, i na przykład mnie chcieli wziąć, żebym poszedł do restauracji i zjadł obiad. A ja mówię: „To jeszcze może siostrę?”. No i dobrze. To przez te sztachety…
Przeszliśmy, poszliśmy tam. No ale tam w kuchni też byli Polacy, więc jakoś tam myśmy zjedli. Pamiętam, że dali mi wtedy fasolkę szparagową, której nie lubiłem i nie chciałem tego jeść. Ale [potem] nas z powrotem [przeprowadzili] i jeszcze dali bochenek chleba, coś tam, żebyśmy mieli – przez tą dziurę właśnie. Ojciec był wysoki, silny, tak że ci bauerzy zawsze ojca brali, ale jak zobaczyli sześcioro dzieci, to nie chcieli. No i wreszcie nas wziął taki, nie wiem, czy to dyrektor, w każdym razie taki przedsiębiorca, który produkował dla wojska wszystkie ekstrakty z drewna. I on nas zabrał. Całą dziesiątkę, bo babcia i ciocia [również].
Ojciec, mama, ciocia i brat najstarszy. Bo to był wyrąb drzewa w lesie, obok był obóz jeniecki Włochów, jakieś pasiaki były koło nas. Bo myśmy mieszkali tam najpierw w takiej cegielni. A nie, już mi się myli, cegielnia to była w innym obozie. Bo gdzie mieli miejsce, tam nas [trzymali]. Ale nas nie karmili jakoś. Ja nie pamiętam, żeby nas karmili. Tylko pamiętam jeszcze, że myśleliśmy, że już będzie koniec, bo w jednym obozie wzięli nas do takiej [łaźni]. Kobiety oddzielnie, mężczyźni oddzielnie, wszystkie ubranie musieliśmy oddać do pralni rzekomo albo rzeczywiście. Myśmy się wykąpali, w te czyste ubrania [ubrali] i nas przewieźli dalej. Na szczęście pozwolili nam się wykąpać. I w tym lesie to już mieszkaliśmy w blokach, mieliśmy łóżka piętrowe i mieliśmy jedno wiaderko jakieś (nie wiem, skąd się to wiaderko wzięło) i trochę mydła. Tego mydła było bardzo mało. Nie wiem, czy to mama wzięła z Warszawy, czy to już tam dostaliśmy. Najpierw się myły siostry w tym wiaderku, jak się zagrzało… Bo tam drewna to było dużo, bo to był las, to można było przynieść, był piecyk, to można było [zagrzać]. To najpierw się w tym wiaderku kąpały siostry, później my po kolei, na końcu babcia, a później ojciec.
W tej samej wodzie. A, bo było mydło. A żeby się nie zmarnowało, to się bieliznę brudną wkładało i się gotowało. Bo tam było mydło, więc nie można było mydła wylewać. I tam to, muszę powiedzieć, jeszcze było czysto, bo nie było pluskiew. A później nas pędzili przed frontem.
Tak. Po prostu wtedy nawet się nie znało tych ludzi, z którymi się było w bloku, bo pędzili tak jak…
Tak. A babcia miała się zajmować dziećmi. No i muszę powiedzieć, że babcia chodziła z nami. Ale poszła do lasu, patrzymy, są żmije. No to już nie chodziliśmy do lasu, tylko dzieci same się zajmowały czymkolwiek. No, różnie to było. Ponieważ myśmy mogli chodzić, bo tam to już nie było ogrodzone, nie było wojska, bo to jak gdyby taki obóz pracy był, prawda, to myśmy chodzili. No to my na przykład chodziliśmy, patrzymy, śliwki wystają na ulicę i spadły. No to na ulicy, to można wziąć.
Muszę powiedzieć, że najpierw byli bardzo wrogo [nastawieni]. Jedna pani miała pinczerka na przykład, pieska. Ta moja ciotka – najładniejsza sukienka, [niezrozumiałe], a tam kieszonki takie ładne były, tutaj haftowane to, pantofelki skórzane, ładne… A mieliśmy takie „petki”.
Tak. Tak, to były takie kwadratowe, na żółtym tle [litera] „p”.
Tego nie powiem, bo już nie pamiętam. Ale ci dorośli [mieli]. I [ciotka] poszła do kościoła. Założyła kapelusz, ubrała się elegancko do kościoła, to ci Niemcy zamiast patrzeć na tego pastora, bo to był ewangelicki, to patrzyli się na moją ciotkę. A później niektórzy chcieli się do ciotki zalecać. No i więcej już nie poszła. Ale za to przyszły Niemki, żeby wymieniać ubranie na chleb czy na cokolwiek. I pamiętam, że na Boże Narodzenie…
Tak.
Rauscha. Bo druga filia była w Rietschen, to pamiętam.
Ja szukałem tej Rauschy, ale jest kilka tych Rausch i trudno mi było zlokalizować. Ale pewnie gdzieś… ja nie wiem, może teraz już po polskiej stronie jest albo gdzieś może po tamtej stronie. Tak że nie wiem. Ale chciałem powiedzieć, że ciotka, która została w Warszawie, chciała nam zrobić taki upominek świąteczny i w Pruszkowie poszła do piekarza, żeby kupić chleb.
Mieszkała na Skoroszach, u tej rodziny była. I on nie chciał pieniędzy, tylko zauważył, że ciotka ma kolczyki, takie brylantowe, wysadzane, i pierścionek. I ciotka mówi, że dała złoto. Ciotka zdjęła pierścionek i dała.
A on powiedział: „Nie” – ma jej to dać. Inaczej nie chciał sprzedać. I ciotka nam przysłała do obozu te dwa bochenki chleba.
Na Boże Narodzenie. Tam z nim był jeszcze mój dziadek też. I ta ciotka z tych Skorosz wybrała cebulę i chyba z ćwierć kilo, taki worek cebuli nam przysłała. No więc ponieważ te Niemki… Później już mama rozmawiała z nimi. Bo nie wolno było rozmawiać. Ale jak było ciemno, to nawet ta jedna zapraszała, żeby matka sobie przeszyła coś tam czy pocerowała. Nie było przecież… takie ważne rzeczy, nożyczki. To te nożyczki pożyczyła, igłę, nitki, to wszystko. No i ta Niemka nam dała główkę kapusty i pięć deko słoniny. Podzieliła się, bo miała przydział, bo też nie mieli za dużo. Mama chciała się zrewanżować, więc wzięła kilka tych cebul i jej zaniosła. Ona mówi: „A skąd pani to ma?”. Mama mówi: „Z Polski”. – „To w Polsce taka cebula rośnie?” A ona mówi: „Tak, rośnie, no widzi pani”. Bo tam w Niemczech to mieli małą cebulę, a tu była piękna cebula. Tak że tam te niektóre Niemki… Bo im nie wolno było z nami rozmawiać. Ale jak już rozmawiały, to nam mówią, że Polacy przyjeżdżają tu do pracy, bo w Polsce nie ma pracy. Ale jak widzimy, że panie idą w lisach…
W kapeluszach, skórzane buty, wełna… No bo na przykład jak myśmy się ubrali, to mama między innymi takie kołnierzyki marynarskie, takie ubranka były, to myśmy właśnie mieli też to, później takie zielone, wełniane, to [Niemka] mówi: „Wy jesteście tak dobrze ubrani, że lepiej jak my”. To już teraz nie wierzymy, że przyjeżdżacie tu, tylko że po prostu was tu przywieźli. No ale już dochodziły nas też tam [słuchy]… Pamiętam, że matka płakała, że powstańców do Niemiec wywożą.
Tak.
Tak, była.
Tak, można było.
Tak. No tak, te paczki przyszły przecież, prawda. Ale tak więcej listów to nie, tylko że żyjemy, jesteśmy i po prostu ten. No a później byliśmy w drodze, to już nie było [jak przesyłać]. No to właśnie tę cebulę tak rozdała, to wszyscy dziękowali. Krępowali się wziąć, ale wzięli. A ponieważ byliśmy tymi blondasami, ganialiśmy, to te niemczaki na nas krzyczeli „polskie świnie”. To my krzyczeliśmy na nich „schweine marajne”. No to oni nie wiedzieli, co to jest te „marajne” pewnie (ja sam nie wiem, co to jest), to skarżyli się swoim matkom i płakali. Więc te Niemki przyszły na skargę do tego szefa, on przyszedł i mówi: „Pani Lewińska, niech dzieci nie obrażają dzieci niemieckich” – „Ale dzieci niemieckie mówią »polskie świnie«” – „No są dziećmi”. No więc mama nam zrobiła zebranie, powiedziała tak: „Nie wolno wam mówić na Niemców »szweine marajne«. Mówcie »ach, ty kogucie«”. No więc tam wyszliśmy, ci Niemcy: „Polskie świnie", a my wszyscy się zebraliśmy: „Ach, ty kogucie, ach, ty kogucie”. A oni się popłakali i uciekli jeszcze, i tego. Niemiec przychodzi i znowu mówi: „Proszę panią, jeszcze gorzej na nich mówią. Co to znaczy?”. Mama mówi: „No kogut”. Zaczął się śmiać. No i tłumaczył, bo już był spokój. Później już był spokój.
Nie było, nie. Nie było. Później, właśnie mówię, gdzie nas zapędzili, tam myśmy nocowali. Czy w chlewie, czy w lesie. Na przykład szliśmy kiedyś szosą i była walka samolotów. To ci Niemcy wyszli z lasów i się zmieszali z nami. Bo oni już wiedzieli, że to są po prostu niewolnicy, no i to jako dziecko…
Duża. Duża grupa była. Tak że to tak było różnie. Albo pamiętam, że w jednym miejscu pozwolili, jak ktoś jest rzeźnik, żeby zabił krowę czy świnię, bo tam świnie, krowy, kury chodziły. Bo oni jak uciekali, to wypuszczali to, żeby to bydło nie było [zamknięte]. No to pozwolili zabić i podzielić, i coś zjeść. Bo przecież oni nie płacili, nie dawali nic.
No w ten sposób właśnie, że jak coś było. Ja jakoś tego nie utrwaliłem sobie, skąd było to jedzenie. Nie wiem, czy jadłem, czy nie jadłem, nie pamiętam. Ale to pamiętam, że właśnie pozwolili jednego dnia upolować krowy czy coś i wtedy się wszyscy jakoś tam wzbogacili [w jedzenie]. Bo i kury wtedy można było złapać, bo tam chodziły. Poszliśmy nawet, że jajka może są, ale były tylko takie podkłady. Bo tam wszyscy wcześniej od nas widocznie powybierali.
Ludzie kradli. Szli, to niektórzy kradli. Bo były domy opuszczone. My nie braliśmy. Ale od czasu do czasu Niemcy zapędzali na taki placyk i robili kontrolę. Jeżeli ktoś ukradł, no to rozstrzelali po prostu, dla przykładu. U mojej mamy też zobaczyli pościel, puchowa, a klasowa, „Ukradła pani”. – „Nie, nie ukradłam”. Wzięła kenkartę, pokazała, że taką wyprawę dostała od matki, jak wychodziła za mąż i te inicjały były wyhaftowane. No i pokazała, że wszędzie [są], i muszę powiedzieć, że to uhonorowali. Tak że nam nie zabrali. Gorzej było, bo Rosjanie zabrali.
Marsz to się skończył gdzieś tam chyba na terenach Czechosłowacji, w obozie międzynarodowym, gdzie byli i Ukraińcy, i wszystkie narodowości, które tam były. I pamiętam jak dziś, to czasami mi się śni, że było pięć czy siedem szubienic i wszystkich zgromadzili, bo wieszali tych jeńców, że zjedli obierzyny. Bo obierzyny miały być dla świń. Więc taki wstęp. I tam już nastąpiło wyzwolenie.
To był chyba maj. Od nas jakieś pięćdziesiąt kilometrów byli Amerykanie, a tu, w obozie, byli Rosjanie. Amerykanie przyjechali samochodami i potem kto chce jechać na Zachód, to żeby po prostu przeszedł i wsiadał do samochodu. Ojciec jako akowiec bał się wracać, więc przeszedł na tamtą stronę, mama za ojcem, a my jak gęsiaki jakieś za mamą. A ciocia i babcia zostały po tej stronie. Moja mama do swojej mamy mówi: „Mama, chodźcie też tutaj”. Babcia powiedziała: „Nie. Ja się urodziłam w Warszawie, w Polsce i muszę umrzeć w Polsce”. Więc mama wróciła się, my za mamą, a ojciec za nami. A tę scenę oglądał starszy oficer rosyjski. A jakoś polubił naszą rodzinę i mówi: „Dlaczego pani [nie] jedzie na Zachód?”. A mama mówi: „Jest Polska wolna. Polska jest wolna, to ja jadę do Polski”. A on mówi: „Proszę pani, Polski nie ma”. A mama się oburzyła: „Jak pan może tak mówić? Polska jest, jest wolna”. A on mówi tak: „Jakby była Polska, to by przysłała tu wagony po was. Pani patrzy, wszystkie kraje przysłały wagony po swoich obywateli. Niech pani mi pokaże jeden jedyny wagon dla Polaków”. Nie było. Czyli on lepiej wiedział jak my. No, zaraz jak było wyzwolenie tego obozu, to oczywiście wszyscy tam wygruzili się, że tak powiem, na te miasteczko (nie wiem, jakie to było miasteczko, nie pamiętam, nawet nie wiedziałem), no i kradli tam po sklepach. Momentalnie Czesi się zorganizowali, zrobili taką policję, pozamykali, już nie było wolno. No i wtedy postawili ci Czesi taki pociąg i nas wywieźli kilkanaście kilometrów z tego obozu, i nas zostawili, wysadzili nas. I do domu pieszo.
Nie, to nie był chyba taki już obóz.
Okropne. Ja wiem, że matka tam jakoś gotowała wodę i lała tam po tych pryczach, bo nawet jakieś miseczki czy tam coś, się stawiało, żeby te pluskwy nie wchodziły, ale one potem już szły na sufit i jak czuły ciepło człowieka, to spadały, tak że byliśmy pokąsani. No, matka tam bardzo pracowała, żeby jak najmniej tego było, ale tam to już było okropnie. Ani jedzenia, ani tak, to już…
A, no to jak myśmy wracali. Najpierw jakiś tam wózeczek taki mały gdzieś zdobyliśmy, bo babcia nie miała siły iść. Więc myśmy szli, ojciec niósł te tobołki, a jeszcze tego najmłodszego brata, bo miał dwa lata, Miecio, czy siostrę, a myśmy tak szli do Polski pieszo. Później gdzieś jakiś taki dwukołowiec znalazł, z takim dyszlem czy coś, tak że te tobołki już były tam na nim, no i ci najmłodsi siedzieli i szliśmy dalej pieszo. A odżywialiśmy się, bo były kopce z ziemniakami. No i mieliśmy to wiadro.
Tak że raz się gotowało w tym wiadrze, a drugi raz się kąpało w tym wiadrze. Ale jakoś widocznie nie było wtedy bakterii. I było tak, że też zbieraliśmy się na takiej… Na wieczór to się gromady takie zbierały, żeby nocować wspólnie. I pamiętam jedną noc, gdzie było polskie wojsko, oczywiście płacz, chłopcy przyszli z harmoniami, tu młode dziewczyny są, śpiewają, tańczą, bawią się już, ale muszą iść do jednostki. Poszli do swojej jednostki, a my poszli spać, ale czuwamy.
Przede wszystkim byli Rosjanie.
Znaczy Rosjanie, no i wiadomo, tam był zlepek wszystkich narodów w tej armii. A w nocy przyszli właśnie Rosjanie wybierać dziewczyny. Więc chłopaki polecieli do wojska polskiego, przyjechali i była bitwa normalnie, strzelanina. Przyjechało NKWD i tam zrobiło porządek. Ale taki oficer przyszedł i do wszystkich, no ale między innymi do nas, powiedział, żebyśmy się zatrzymywali na noc przy jednostkach wojskowych. To oni wtedy zabezpieczą. No bo później wojsko polskie nam dało konia.
Nie, dali nam i wózek. A nie, dali nam konia i powiedzieli, że mamy sobie poszukać wózka. W każdym razie mieliśmy wóz, już wóz i koń. Piękna taka [klacz], nazwaliśmy ją Baśka. Taka była gniada. Piękny koń. To myśmy na niej leżeli, a ona tylko patrzyła, czy jesteśmy, a jak chciała wstać, to tak wstawała, żebyśmy nie pospadali. Tak że żeśmy się do niej przyzwyczaili i ona do nas. Jechaliśmy kilka dni już tak luksusowo. Bo to był młody koń…
Dopóki Rosjanie nie wypatrzyli nas. No i zabrali nam tę klacz, a dali nam starego konia, który się potykał o własne kopyta. No ale też jechaliśmy jeszcze. No i już jak dojechaliśmy do Częstochowy chyba… Z tym że nam proponowali, żebyśmy zostawali, bo były gospodarstwa wolne – żebyśmy zostawali już na tych Ziemiach Odzyskanych. Ale no myśmy chcieli wrócić do Warszawy. No to pamiętam, że za tego konia i za ten wóz ojciec dostał tyle pieniędzy, że kupił bułkę paryską.
Mówiłem, że były te…
Tak, ziemniaki, rabarbar. Nie wiem, w jaki sposób, ale myśmy dostali chyba z tego obozu trochę cukru czy soli, już nie pamiętam. Ale nawet niesłodzony rabarbar bardzo smakował.
Pociągiem.
Nie wiem. Wiem tylko, że w ogóle tam wtedy dużo osób jechało i ojciec jakoś załatwił z konduktorem, że otworzył okno i nas wsadził przez okna, babcię też. Z babcią były całe kłopoty, ale też [udało się] właśnie przez okno. Bo winogrona [ludzi] wisiały, bo każdy chciał wracać, tak że makabra była. Ojciec podzielił dla nas wszystkich tę bułkę i to był pierwszy polski chleb.
Maj, tak.
Wiedzieliśmy, bo już jak byli Amerykanie, Rosjanie, już Niemcy uciekali, to już wiedzieliśmy.
Do domu to nie, bo pojechaliśmy na Skorosze. Bo tam cała rodzina była. Ale ponieważ zjechali się wszyscy, to już ta ciotka nie miała ani pokojów… Wiem, że kury przeniosła gdzieś indziej, a kurnik nam taki… No ale kilka dni tam byliśmy u tej ciotki, bo ojciec miał zapłacony jeszcze w Otwocku ten dom, więc pojechaliśmy do Otwocka. I tam chodziłem rok do szkoły.
W ogóle był zniszczony, spalony, gruzy. Ale na Elekcyjnej [inny] dom spalony był, ale mury stały. No i ojciec tam wszedł, porozmawiał z właścicielem, bo on nie tego, i ojciec jak gdyby nabył na niego prawa i odbudował. Nie wiem, mój ojciec był taki przewidujący. Bo nie wiem dlaczego, ale na tych Skoroszach gromadził sobie spirytus. I jak wróciliśmy, to miał spirytus.
No tak, bo wtedy [spirytus] był bardzo pożądany. No i jakoś w związku z tym też pewnie mogliśmy tam jakoś egzystować po prostu. No bo do pracy poszedł i było łatwiej. No ale później zaczęły się… Ja już nie wiem, czy teraz o współczesnej [historii] mówić, czy już nie? [O okresie] po wyzwoleniu?
No wszystko, oczywiście.
Przeżyła, tak. Ale chciałem jeszcze powiedzieć, w 1944 roku, jak byłem u I Komunii Świętej.
Wawrzyńca. Na Woli. Kościoła Wawrzyńca. Tam byliśmy zaprzyjaźnieni z księdzem Krygierem, on zginął.
Tak. On do nas przyjeżdżał, święconkę nam święcił zawsze. Bo tam było tak, że bryczkę dawali ci obywatele i ksiądz po tej ulicy jeździł i ten. Tak że u nas był zawsze duży stół zastawiony, pamiętam te szynki z kością takie i baby…
Też. Też były, tak.
Tak, po domach.
U komunii. I tam był taki ze wschodu, zatrzymał się, ksiądz biskup Niemira. I on też nas bardzo polubił, no i mnie specjalnie z Rzymu sprowadził różaniec. Ja go mam przy sobie nawet, pokażę. I wychodząc z domu, już nie pamiętam, czy to ja wziąłem, czy mama, w każdym razie… O, to jest taki.
Tak, dla mnie. I to jest od I Komunii Świętej.
Chyba tak to nie. Taki kieliszek tylko wykopałem z tych gruzów, jeden, a tak to raczej wszystko było zniszczone. Ale ocalało zdjęcie moje, w ten sposób, że mama jak robiła zdjęcie dzieciom, to rozdawała w rodzinie. No i między innymi dała tej kuzynce na Skoroszach. I po powrocie, jak myśmy wrócili już z wygnania, z niewoli, to dała mi. No i mam to zdjęcie, oczywiście powiększone, bo to było małe, ale to jest powiększone, no i jeżeli można, to mógłbym pokazać.
To była, ja muszę powiedzieć… A jeszcze wracając do tego różańca, ja później zastanowiłem się, już po latach, że może to, że nas nie rozłączyli, że przeżyliśmy wszyscy, może to była zasługa tego różańca.
Ja w to wierzę. To zawsze taka była…
Od nowa.
Wszystko, bo… Przypominało się, „ogłaszam alarm dla miasta Warszawy” czy coś, czy nie wejdą Niemcy z powrotem. Pamiętam pierwszą kolonię, na którą pojechaliśmy na Żuławy. To była szkoła podstawowa przecież. Po kilku dniach przyjechało wojsko, wszystkich nas wyprowadzili na plac i zrobili rewizję. I zaczęli wynosić karabiny, nawet pancerfaust, amunicję… Bo my, wiedząc, że może być wojna, gromadziliśmy już broń, której tam pełno leżało, na wszelki wypadek, żebyśmy mieli się czym bronić.
Na tych Żuławach.
Nie wiem, czy to była szkoła. Byliśmy na kolonii letniej, w jakimś budynku byliśmy. A tam było pełno jeszcze po wojnie, bo to był ten rok następny, to jeszcze nie było… Tylko były miny i „tu nie wchodzić”, prawda, i tak dalej. Ale myśmy tego nagromadzili, każdy tam w tych siennikach, tam gdzieś miał… Nawet pamiętam, że pancerfaust był.
No, doświadczenie miały już.
Nie. Bo myśmy tylko tam mieszkali, [chodzili] do szkoły i z powrotem, tak że nie, nie mogę powiedzieć.
Uważam, że to musiało nastąpić. Bo już tak społeczeństwo – ja mówię w tej chwili o Warszawie, nie wiem, jak gdzie indziej – było już tak zmęczone tą niepewnością, poniżaniem, takim zastraszaniem, że wszyscy już tego po prostu mieli dość. No skoro czteroletnie dziecko nie dałoby się wziąć żywcem, to już te dzieci też tym żyły. Pamiętam, że oni tak stanęli, te nogi rozkraczyli, ci oficerowie, tamci, to gestapo. Tylko że moja matka była pedantka, miała bardzo czysto zawsze. I ten Niemiec powiedział tak: „Pierwszą taką widzę szafę u pani. Matka, wyjmij stąd, wyjmij stąd, wyjmij stąd”. Bo ci inni, tacy mniej inteligentni, to wyrzucali po prostu. A wiem, że ojciec z kolei… czasami w nocy przyjechali też. Ojca nie ma – „Gdzie ojciec?”, więc mama mówi, że w pracy. Bo ojciec właśnie pracował w rzeźni po to, żeby mógł chodzić w nocy. Na to przepustkę miał. Ale pamiętam też takie, że jesteśmy [zdarzenie], to była pewnie niedziela, jemy wspólny obiad na werandzie, jest ciepło, jest maj. No i przyjeżdżają Niemcy, ojca od razu pod… Bo był w koszuli, bez marynarki, kenkarty nie ma, to pod ścianę. Dobrze, że była u nas babcia, poszła do mieszkania, wyjęła tę kenkartę, przepustkę i dała temu Niemcowi. Ale wszyscy w napięciu, czy nie rozstrzelają ojca na naszych oczach.
To była codzienność. Więc wszyscy byli już zmęczeni tym i po prostu już tak jak chyba każde zwierzę, jak już nie ma wyjścia, to wtedy atakuje. Tak że jak ktoś mówi, że to jest niepotrzebne, ja uważam, że było potrzebne. Było.
Tak. No, mieliśmy szczęście, a może dzięki właśnie temu też…
Nie wiem, czy to akurat byli Niemcy, ale jak szliśmy do Pruszkowa i tam przechodziliśmy, to po prostu wyciągali młode kobiety albo nawet dzieci. Ja sobie nie zdawałem sprawy z tego, co to [znaczy]. Dopiero później się dowiedziałem, o co im chodziło. Ale ja tego jakoś tak nie… A poza tym pewnie miałem całą uwagę [skupioną], żeby się nie zgubić w tym tłumie, tak że nie [widziałem].
Już nie pamiętam, czy myśmy nie zjedli przypadkiem u dziadka tego garnka.
Miał. Miał problemy, bo ojcu proponowano współpracę z UB.
Tak.
Władysław. Ale patrzyłem tutaj w tej nie ma…
Nie brał udziału, ale wiem, że miał pseudo… Ale ojciec nigdy na ten temat nie mówił. Na przykład muszę powiedzieć, że w czasie okupacji myśmy już wiedzieli o Katyniu. I później też wiedziałem o Katyniu, ale wiedziałem, że w szkole nie można mówić o Katyniu. A teraz spotkałem się, już kilka lat temu, z kolegami z liceum i jeden mówi, że dopiero się teraz dowiedział o Katyniu. Może dziesięć lat temu się… Ja się już nic nie odezwałem, bo myślę, ja cały czas wiedziałem. Jedna historia była w domu, a druga była w szkole. Tak że właśnie dzięki Piłsudskiemu to dostałem się na uczelnię. Bo jak historyk chciał oblać, to zawsze się pytał o Piłsudskiego. Mnie się zapytał, ja wszystko wiedziałem.
Warszawa, 5 października 2020 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek