Józefa Marciniak „Kropka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Józefa Marciniak.

  • Gdzie pani była podczas Powstania? W jakiej dzielnicy?


Na ulicy Pięknej. Dawniej to była Piusa XI, po upadku małej PAST-y na Pięknej przeszłam do głównej PAST-y na Marszałkowskiej 144. Zostałam przyjęta przez „Marcysię”, komendantkę łączności i włączona do batalionu szturmowego, którego komendantem był kapitan „Rum”.

  • To był Batalion „Kiliński”?


Tak, Batalion „Kiliński”.

  • Proszę podać rok urodzenia.


21 października 1921 rok, Wołyń, wieś Adamówka, gmina Ludwipol, dwanaście kilometrów od dawnej granicy. Do wybuchu wojny światowej mieszkałam w Adamówce, [gmina Ludwipol, powiat Kostopol].

  • […] Kim byli pani rodzice?


Rodzice byli rolnikami.

  • Mieliście tam państwo gospodarstwo, tak, na Wołyniu?


Tak, chyba piętnaście… Wtedy były hektary, [tak zwane] dziesięciny chyba. No, piętnaście hektarów.

  • Kiedy państwo wyjechaliście z Wołynia? Jak to wyglądało?


Przed wojną, w 1938 roku, ukończyłam szkołę rolniczą i po wejściu Sowietów zostałam [w Adamówce]. Już w listopadzie nauczyciele [z naszej gminy, powiatu] zostali wywiezieni na Sybir. [Z tego powodu] już w listopadzie szkoły były bez nauczycieli. [Z tego powodu] młodzież, która miała średnie wykształcenie, została powołana, […] zobowiązana do [pracy nauczycielskiej]; był sprzeciw, że [przecież] „musimy się sami uczyć”. Nie rabotajesz, nie kuszajesz – tak sowiecki inspektor [odpowiedział i zatrudnił. Zatrudniona do pracy młodzież zaocznie studiowała pedagogikę w Ostrogu]. Tak że od razu silną ręką młodzież zaczęła [być] przygotowywana w szkole [powszechnej], a chodziło o ten cały [ówczesny] kierunek marksizmu, tak że i język rosyjski był dla dorosłych [na kursach wieczorowych]. Więc już od stycznia zostałam [zatrudniona na pracy nauczycielskiej]. Szkołę można było wybrać w tej gminie w dowolnej [miejscowości], tak że wybrałam polską szkołę [czteroklasową] we wsi [Jezierce], w której było kilka rodzin blisko [spokrewnionych z] moją rodziną. Pracowałam do 1943 roku [z Żydówką Chaną].

  • Na Wołyniu?


[Przez wieś Jezierce prowadziła droga powiatowa do Kostopola, przy której został zabity niemiecki komendant i z tego powodu wieś Jezierce 16 grudnia 1942 roku została spacyfikowana. Zginęło trzystu Polaków i sześćdziesięciu Ukraińców] […] Wieś Jezierce, w której zaczęłam uczyć, została spacyfikowana, cała wieś została wymordowana […]. [Przed pacyfikacją Jezierec zostałam przeniesiona do szkoły w Rudni, a potem do Janówki]. W każdym razie do klasy wszedł Ukrainiec, obwieszony granatami… Zostałam uprzedzona przez właścicielkę tego domu. Szkoła była w wynajętym [domu] „Uważaj, bo idzie uzbrojony Ukrainiec”. Ale ja […], jak się otworzyły drzwi, powiedziałam do klasy, żeby dzieci były posłuszne i spokojnie… I po jego wejściu, jak przestąpił próg (najpierw się w duchu pomodliłam), wpatrzona w niego pytam się, z czym on do nas przychodzi. Mówi: „Jaka to jest szkoła?”, mówię: „Szkoła polska, ale dzieci ukraińskie”. Była tylko jedna rodzina [ukraińska] spolszczona, ale wszystkie podniosły rękę, że są dziećmi ukraińskimi. […] Wieś była ulicówką, z jednej strony był las, a z drugiej strony były domy mieszkalne. W lesie w tym okresie były poziomki i był sok brzozowy. [W niedalekiej przeszłości] pięcioro dzieci poszło po poziomki do lasu i […] zostało wymordowane przez Ukraińców w ohydny sposób – języki były przybijane gwoździem do brody. Niemcy to filmowali i to było [niezapomniane, długotrwałe] przeżycie krótko przed tym [wejściem Ukraińca do szkoły]. Ale [Ukrainiec w dalszym ciągu pytał], dlaczego ja uczę. […] Mówię, że „mój wychowawca, a wasz komendant […] nie dał mi rozkazu, że mam [zamknąć] szkołę. Uczę, bo czekam, kiedy otrzymam ten rozkaz”. [Wtedy] powiedział, że mam „w tej chwili [zamknąć] tę szkołę”. Już inspektorem szkolnym był Rosjanin, więc po rosyjsku rozmawiał. Janówka, w której była szkoła, była oddalona od garnizonu niemieckiego [w Bystrzycach] parę kilometrów i w tym dniu był organizowany ostatni transport młodzieży na [wyjazd na] roboty. Tak że tak szczęśliwie się złożyło, gdyż nie mogłam już wracać do domu, bo wiedziałam, że przy lesie furmanka będzie czekać na mnie, żeby mnie zabrać. [Tak więc] zawiadomiłam rodziców, że już muszę uciekać, [wyjeżdżając do Niemiec]. […] [To był] ostatni transport niemiecki przez Lwów do Przemyśla. W Przemyślu był punkt dezynfekcyjny, trzeba było [czekać] kilka dni [na dalszą podróż]. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że w Ludwipolu (to było miasteczko gminne) komendantem policji był mieszkaniec Przemyśla. I w tym całym transporcie jadę ze swoją kuzynką, której [były komendant policji jest z nią spokrewniony]. W każdym razie mamy nadzieję, że […] [zostaniemy w kraju]. Po co jechać do Niemiec, jak możemy zostać w kraju [i tu pracować].
Postój w Przemyślu był trzy dni; [miałyśmy łóżka] na trzecim piętrze, ale z kuzynką ciągle chodzimy, spacerujemy po dziedzińcu. Podchodzi do nas oficer niemiecki, czysto po polsku mówi, czy my sobie zdajemy sprawę, gdzie my spacerujemy, czy chcemy, „żeby Niemiec nas poprosił do gotowania herbaty”. No więc przerażenie, co by mogło być. Ponieważ on po polsku mówił, bo był z Katowic, chyba nawet z teatru w [Katowicach]. W każdym razie ja dostałam od moich rodziców [wyprawę], poza tą walizeczką zegarek, a ta kuzynka miała chyba wódkę czy coś, i śmiało proponujemy Niemcowi, żeby nam pomógł zostać. Mamy tu rodzinę i możemy pracować tutaj. Ponieważ jakoś on się zainteresował tym, co mu proponujemy, powiedział: „No dobrze”. […] Już jest dzień wyjazdu, podstawiają pociąg towarowy i ta bocznica jest przy wejściu, a my nic nie wiemy, jak mamy tutaj zostać. Ale Bóg ma swoje plany. W każdym razie ja jestem mała, jestem w ostatniej czwórce w tym całym pochodzie do pociągu i mówię do Haliny: „Zostajemy”. Robimy w tył zwrot, wchodzimy do tego baraku i [idziemy] na to trzecie piętro, na łóżko. Już pociąg odjechał, a my zostałyśmy w baraku. Nie wiem, czy to było w tym samym dniu, jest kontrola niemiecka. Trzech oficerów niemieckich [kontroluje baraki, a my na tym trzecim piętrze. Zaskoczeni byli, co się dzieje. Mówimy, że mamy tutaj rodzinę i że możemy tu zostać [i tu pracować]. Wtedy się włączył ten Polak, który nam niby taką wizję przedstawiał, zaczął po niemiecku do nich przemawiać i przemówił tak, że Niemcy [powiedzieli] verfluchten, machnęli ręką, zostawili nas. W ten sposób zostałam z Halusią [i zamieszkaliśmy u kuzynów].

  • Jak długo pani była w Przemyślu?


W Przemyślu [trzeba było rozpocząć pracę]. Teraz z dokumentem, pamiętam, były kłopoty. Przed wojną skończyłam szkołę rolniczą. […] Legitymacja ukończonej szkoły rolniczej przyczyniła się do tego, że dostaję przydział pracy w majątku ogrodniczym niemieckim. Zarządzała tym całym ogrodem folskdojczka. Od razu zaprzyjaźniłyśmy się […] i ja przy pomocy tej folksdojczki skontaktowałam się z Warszawą.
Po wkroczeniu Sowietów robotnicy fabryki amunicji z Warszawy byli ewakuowani z Polesia do Rumunii i wejście Sowietów zastało ich w naszej Adamówce. Nasz dom był nowo pobudowany, więc było dowództwo w tym domu. […] Jeden z gości, Ignacy Sawicki, za polską gościnność chce się zrewanżować i gdyby ktoś przypadkiem był w Warszawie, to on zostawia adresy, [a sam poszedł na tyłach wojska do Warszawy]. Tak Bóg prowadzi. W każdym razie przy pomocy tej folksdojczki zaczęłam pisać do Warszawy. W Warszawie jeszcze był mój kolega szkolny, który w obronie był ochotnikiem w Wojsku Polskim i w bitwie pod Warszawą został ranny, był inwalidą [wojennym]. Ja w ostatniej chwili dostałam od jego siostry też adres. Tak że w 1943 roku z tego Przemyśla przyjechałam do Warszawy, ale już „boso”. Najpierw to było [doświadczenie] rykszy, bo z Dworca Głównego rykszą trzeba było dojechać na ulicę Koszykową, gdzie był Leon, mój kolega szkolny, [który ułatwił mi kontakt z Ignacym Sawickim] […] i ten początek był [taki, że] byłam gościem u Sawickich. […] W każdym razie Sawicki był robotnikiem, mieszkał w domu robotniczym. To był jeden, duży, ogromny pokój rodzinny. Kuchenka była żelazna i pani Sawicka przy tej kuchence ciągle piekła, gotowała. Na korytarzu była umywalka, była woda do umycia rąk i było ciasno. Było dwóch, jeden był dorosły syn, drugi był chyba przed maturą. Potem skierowali mnie do córki, która była zamężną, ale jej mąż był już w wojsku, został pozwany i walczył, nie było go w domu. Tak że zostałam przydzielona do córki Sawickich.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała u córki Sawickich?


[…] [Córka państwa Sawickich miała tylko jedno łóżko dla nas obu, mały pokój bez łazienki… Nowe przeżycia…] Poszłam do kościoła na placu Trzech Krzyży. Po kościele, rozmodlona, na pierwszej ulicy, w którą skręciłam, czytam ogłoszenie: poszukują ekspedientki do sklepu owocowego. Zaraz z drugiej strony ulicy był ten sklep. Od razu już mam zatrudnienie ekspedientki. […] Ale ten mój kolega szkolny miał też kolegę [Władka], który […] był zaopatrzeniowcem w firmie niemieckiej dla sklepów […] I poprzez tego Władka zaczęłam pracować w firmie Marciniaków, która miała osiem sklepów mleczarskich. Sklep, w którym ja zaczęłam pracować, był na Mokotowskiej, a mieszkałam na ulicy Piusa XI. To było rok przed Powstaniem. Wszystka młodzież musiała być przeszkolona albo na sanitariuszkę, albo na łączniczkę.

  • Kto panią w ogóle sprowadził do konspiracji?


Ten kolega szkolny [harcerz Leon Wilczyński] i Władek już byli konspiratorami. Syn właściciela sklepów też już był takim… Nie był studentem, ale już rozbrajał Niemców na ulicy, bo to był taki okres.

  • Mówimy cały czas o 1943 roku czy już o 1944?


Tak, 1944 to jestem [na kursie łączniczki]. Nie mogę być łączniczką, bo łączniczka musiała znać całą Warszawę, ulice, nawet niektóre bramy. Tak [więc zostałam na kursie przygotowana] na pielęgniarkę do Szpitala Ujazdowskiego. Szpital Ujazdowski miał mnie przejąć. Ale [jak] już było przygotowanie do rozpoczęcia [Powstania] trzy dni przedtem, ja nie dostałam w tym czasie wezwania do tego szpitala.

  • Pani jeszcze przed Powstaniem wyszła za mąż, tak?


Wyszłam za mąż w marcu 1946 roku. [Okazało się, że ślub był nieważny. Po kilku miesiącach ślub został unieważniony i wróciłam do swego nazwiska Marciniak].

  • A mówiła pani, że w Powstaniu już pani miała nazwisko Marciniak.


Nie, nie. To ja się pomyliłam.

  • Aha, czyli w Powstaniu pani się nazywała…


[„Górska”, przybrane nazwisko. Pseudonim „Kropka”, rodowe] Felińska.

  • Dobrze. Wracamy do pani wspomnień. Co się stało z pani rodzicami, czy rodzice przeżyli na Wołyniu?


Po moim wyjeździe ludobójstwo się rozszerzało. Jeszcze za mego pobytu – Niemilia była osiem kilometrów od Adamówki [była ludobójstwem zlikwidowana] – całą noc krzyki, wrzaski mordowanej [ludności] wsi słyszeliśmy, modliliśmy się. Po moim wyjeździe była [zorganizowana] obrona [Janówki]. Sąsiednia wieś dwa kilometry od Adamówki była Janówka. Adamówka była wioską ukraińską, polskich rodzin było pięć czy sześć, ale Janówka przed tym lasem, to była polską wioską. Mój stryjek był komendantem Strzelców, organizował obronę Janówki. W czasie tego ataku trzeba było przekraczać Słucz na drugą stronę, gdzie już była partyzantka polska. Tu już wszystkie polskie rodziny [pochodziły z mordowanych wiosek]. To [działo się] rok przed moim wyjazdem stamtąd… […]

  • Czy udało się rodzicom przeżyć?


Rodzice przeżyli za [rzeką] Słuczą i jak już była ewakuacja, to [wyjeżdżają do Polski]. Nawet w tym pociągu towarowym ojciec nie mógł się rozstać z kasztanką, tak że nawet kasztankę przewieźli na teren [Polski].

  • Tak że wrócili i przyjechali do Polski, tak?


Tak, jechali przez Lwów. Przyjechali do Polski. Ale pociąg w pewnym momencie stanął w polu, w lesie, straż wyszła, a ludzie zostali bez opieki. Jak się zorientowali, że są sami, to trzeba się organizować do wyjścia. [Stali w Jelczu], dziewięć kilometrów od Oławy. Mój ojciec był takim organizatorem, zaczął zaraz organizować wejście do miasteczka i do Oławy. Ale Polska miała być tylko do Odry, a za Odrą miały być Niemcy […]. Wszystkie domy poniemieckie były zagospodarowane [i opuszczone].

  • W którym roku rodzice tam przyjechali?


1945, koniec [wojny].

  • Czyli to było już po zakończeniu wojny?


Tak. Mój ojciec miał siostrę zamężną w Bydgoszczy. Jak się osiedlili w Oławie, to pojechał od razu do siostry na wywiad. Ja nie miałam łączności z rodzicami, [nic o nich] nie wiedziałam. Oni nie wiedzieli o mnie, czy żyję, czy nie żyję. Tak że ojciec przyjechał do siostry w Bydgoszczy, a ja już byłam w kontakcie z ciocią. Już mi ciocia buty przysłała, już mnie wspomagała po Powstaniu, już byłam częściowo przez ciocię ubrana. No i ojciec od razu od cioci przyjeżdża po mnie do Warszawy.

  • Wracamy do okupacji w Warszawie. Pani pracuje w sklepie, zaczyna działać w konspiracji, zaczyna się pani uczyć jako sanitariuszka. To wszystko jest jeszcze przed Powstaniem. Czy w czasie okupacji była pani świadkiem jakichś drastycznych scen na ulicach Warszawy?


Mieszkałam na Piusa przy placu Mokotowskim i z drugiej strony byli Niemcy, bo aleja Szucha niedaleko, a tutaj przy placu Mokotowskim też była jednostka niemiecka. No i szłam ulicą, a przede mną biegnie Niemiec i strzela w plecy w człowieka, który jest przede mną. Parę metrów, pada od razu martwy człowiek. Niemiec zawrócił, a już tą chusteczkę… już trzeba było się nim zająć. W domu, w którym zamieszkałam, na pierwszym piętrze mieszkał pierwszy prezydent. On miał dużą bibliotekę, [w której ratowałam zbiory]. To było miejsce blisko biblioteki powszechnej i niedaleko „mała PAST-a”, w której są Niemcy, [którą zdobył oddział AK. Kilkunastu Niemców uzbrojonych wyszło z bunkru, kierując się na Szucha. Na rogu z Mokotowską wstępują do restauracji Myszkowskiego, a z niej wychodzą na teren Piusa XI. Na stopniach kapliczki Matki Boskiej siedział dozorca-inwalida i ostro rozkazał Niemcom Hände hoch „Hande hoch! Zaskoczeni Niemcy rzucili broń, a ja zawiadomiłam sprzed barykady akowców, którzy aresztowali Niemców, a mnie postawiono na nocną straż pod drzwiami… W piwnicy domu Piusa XI zapoznałam kapitana AK Zarzyckiego, którego poprosiłam, żeby mnie zabrał do oddziału powstańczego. – tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Czy teraz pani mówi o Powstaniu?


[Tak]. Przed Powstaniem […] [nie byłam w żadnym oddziale, nie mogłam być zaprzyjaźniona. Kapitan Zarzycki przyprowadził mnie ze sobą do oddziału AK na Marszałkowską nr 144. Przyszła po mnie kapitan „Marcysia” i przyprowadziła księdza „Cordę”, który odebrał moją przysięgę, a „Marcysia” nadała mi pseudonim „Kropka” i przedstawiła do oddziału, który wychodził po zdobycie żywności].

  • Kto odebrał od pani przysięgę?


To był ksiądz [„Corda”. Oddział wyszedł do akcji, a ja stanęłam w kolejce do konfesjonału na pierwszym piętrze]. Marszałkowska 144, ksiądz, takie znane nazwisko, odebrał przysięgę. „Marcysia” mnie po przysiędze zabrała do oddziału, który szykował się na zdobycie żywności, bo już to był chyba trzeci tydzień Powstania i był już głód. „Marcysia” mnie przyprowadza do oddziału, który się pakuje, przygotowuje się do wyjścia i przedstawia mnie pierwszemu żołnierzowi. „»Kropka« jestem”. No i podchodzi do mnie taki [wysoki] metr osiemdziesiąt: „A ja »Kropeczka« jestem”. No i tak na wesoło zostałam przyjęta do tego oddziału, […] a ja już u „Marcysi” zostałam łączniczką. Ona jest komendantką [łączności zagranicznej], jest adiutant z żoną, która jest zastępczynią „Marcysi” Malessy, Helena Rudzińska. Jej mąż jest adiutantem majora w Batalionie „Kilińskiego”. Tak że ja od razu weszłam jak gdyby do dowództwa i jesteśmy w piwnicach Głównej [Poczty]. Po akcji na żywność przechodzimy do Głównej [Poczty], do piwnic, a żołnierze już byli pod dowództwem „Ruma”. Ale jeszcze do Głównej [Poczty] to ja przechodzę z piwnicy na Piusa. Piwnice na Piusa… Tam jest taka inwestycja czterech kamienic zamkniętych. Jeszcze było takie przeżycie, o którym muszę nadmienić. Na podwórku tych kamienic jest figura Matki Boskiej, bo były wtedy te nabożeństwa do Matki Boskiej. I ja jestem też w tej piwnicy, ale już byłam zatrudniona do ratowania biblioteki powszechnej. Tutaj jest dom prezydenta też… W każdym razie już jestem w łączności z tymi żołnierzami z „małej PAST-y”. I jestem na podwórku, a pod figurą Matki Boskiej siedzi dozorca tego domu, który był inwalidą, miał usztywnioną nogę. W pewnym momencie otwierają się drzwi restauracji Myszkowskiego (na rogu była taka restauracja, wejście od Mokotowskiej, a wyjście na podwórku) i z tej restauracji wychodzi kilkunastu uzbrojonych Niemców. Oni wychodzą z tej restauracji, a dozorca staje na baczność przerażony tym widokiem i krzyczy: Hände hoch! I tak Bóg dał, proszę sobie wyobrazić: wszyscy Niemcy rzucają broń. A ja biegnę. Już była barykada na Pięknej pobudowana, biegnę pod barykadę, że musi przyjść żołnierz, a on mówi: „Ostatnią kulę zatrzymałem dla siebie”. Ale się zrobił ruch i tych Niemców przejęli. Potem rano ich stracili na placu Mokotowskim, to wszyscy byli oburzeni, bo nie było rozkazu dowództwa, żeby ich zlikwidować. Ale była taka sytuacja groźna, że trzeba było tą małą PAST-ę przejąć, a oni chcieli dotrzeć do alei Szucha i właśnie tutaj zostali. W piwnicy jest kapitan AK Zarzycki. Melduję się do niego, że chcę razem z nim stąd wyjść. On zgodził się i tak szliśmy w milczeniu. Pierwsze skrzyżowanie alej Mokotowskiej i Marszałkowskiej to już było podziemne, ja byłam ciągle zachwycona tymi meldunkami. On się meldował, on odbierał i przeszliśmy szczęśliwie, mimo że Niemcy strzelali z dachów na tych przejściach. W ten sposób przeszłam do Marszałkowskiej 144, gdzie mnie „Marcysia” podejmuje. […] „Marcysia” [w czasie okupacji] jest komendantką łączności zagranicznej. Ponieważ w tej komórce „Marcysi” była wsypa i rozpracowywali tą wsypę jaka jest. Trudności były i z Londynu…

  • Trochę się zgubiłam. To się cały czas dzieje w czasie Powstania, tak?


[…] Przed Powstaniem była wsypa [w komórce „Zagroda”]. Z rządu londyńskiego został wydelegowany kapitan do pomocy rozszyfrowania tej wsypy. To był kapitan „Rum”. Ani „Marcysia”, ani on nie mieli powołania do Powstania, tylko sytuacja jaka się wytworzyła, to oni zgłaszają chęć dołączenia się do Powstania. „Kiliński” organizuje batalion szturmowy dla „Ruma” i „Marcysia” już jest z „Rumem” w tym batalionie. Jest adiutantem Helena Rudzińska i jej mąż artysta, w każdym razie już są razem. Ale przed Powstaniem taki dowódca na wu… „Marcysia” poznaje konspiracyjną „Ciotkę”, która jest żoną kręgarza, lekarza i po mężu zdobyła tą specjalność. I „Ciotka” w alei 3 Maja ma mieszkanie, które odstąpiła konspiratorowi… taki znany konspirator…

  • Zaraz, bo ja się już zgubiłam. […] Jesteście państwo w Powstaniu. Pani jest łączniczką.


Tak, ale „Marcysia” krąży od dowództwa po całej Warszawie. [Konspiracyjna] „Ciotka” miała trzyletniego siostrzeńca. [„Siunia” i „Mila” spotyka ich] przy stercie gruzów, [„Marcysia”] spotyka tą „Ciotkę” (to jest pseudonim powstańczy) i „Ciotka” szczęśliwa, że nareszcie może to dziecko komuś przekazać. Była inwalidką „Ciocia”, była sparaliżowana. I „Marcysia” zabiera to dziecko.

  • To jest dziecko „Cioci”?


Dziecko tej „Cioci”. Wspaniały chłopiec, mam te zdjęcia. […] „Marcysia” mnie poznaje i poznaje mój stosunek do dziecka i od razu jak gdyby decyduje, że ja już będę związana z nią [w komórce AK i] przy tym [dziecku]. W każdym razie już to dziecko jest [z nami]. Jesteśmy w piwnicach…
Ja byłam w takim momencie, bomba pada, jestem prawie przysypana gruzem – nic mi nie jest, [tylko] nieprzytomna po tym uderzeniu. A biegłam z rozkazem, żeby dołączyć [dowódcy]. Dla mnie było najważniejsza służba. Nie myślałam, co mi grozi, co może być, bo bym nie przeżyła Powstania, ale „ja muszę ten rozkaz dowódcy dołączyć”. I tu pada bomba. […]
Takie były dwie akcje. Jak Żoliborz padł, to z Żoliborza wszyscy przechodzą kanałami do Śródmieścia i tu gdzieś w okolicy Hali Mirowskiej jest dom zajęty przez Niemców, ale tędy jest przejście ludzi z Żoliborza, trzeba ten dom odebrać. Jestem łączniczką w bitwie odbierania tego domu. Niemcy strzelają z dachów, około obstawieni są Niemcy i tam gdzie jest Niemiec, to jest polski dowódca, [to znaczy] na tym całym okrążeniu [jest kilku] dowódców w różnych miejscach. I ja przez ten dziedziniec od jednego dowódcy do drugiego dowódcy biegałam na otwartej przestrzeni. Naprawdę pan Bóg kulę nosi.
Drugi podobny [moment] był na ulicy Brackiej, tam gdzie jest bank. W banku było nasze dowództwo i ja jestem łączniczką porucznika „Iskry” na trzecim czy czwartym piętrze, no i też trzeba biec z [meldunkiem]. Z tego piętra patrzę, że pielęgniarki z czerwonym krzyżem na noszach niosą moją „Heksę”. „Heksa” podejmowała mnie na sanitariuszkę. Jak już była potrzeba pielęgnacji chorych, to jestem do niej skierowana. Ona o całą głowę wyższa była ode mnie, patrzy na mnie: „Wszyscy uciekają, nikt nie wraca, a ta przychodzisz?”. – „Kiedy wszyscy padają, to ja przychodzę?” I ja zaskoczona, jak może dowódca do mnie tak mówić. Zmitygowała się i mówi: „Przepraszam, mój syn też walczy” i od razu mnie zaangażowała do służby pielęgniarskiej. Ale więcej byłam…

  • Jako łączniczka, tak?


Tak, jako łączniczka. „Marcysia” do siebie mnie zabrała. W każdym razie poznałam „Heksę”. Ona leży na Powązkach, tak że zawsze grób „Heksy” odwiedzam. [Powiedziała]: „Ty przychodzisz, kiedy wszyscy odchodzą przy tym…”.

  • Kiedy pani wyszła z Powstania?


Kiedy wychodzę z „Marcysią”.

  • Z „Marcysią”, tak?


Wychodzę z „Marcysią”. Zastępczynią „Marcysi” jest „Helenka” [Rudzińska], chora na tyfus. Jej mąż [profesof Andrzej Rudziński] jest […] adiutantem. „Rum”, ten major, nazwisko znane mi – wszyscy już są przygotowani do wymarszu do obozu. A ja z „Marcysią” [zostajemy w kraju, w konspiracyjnej komórce. Odznaczona zostałam Krzyżem]. Jestem w komisji likwidacyjnej. Komisja likwidacyjna wszystkich spisuje, wszyscy dostają awanse, wszyscy dostają żołd i ja razem z „Marcysią” jestem w tej komisji likwidacyjnej. Dostałam, nie pamiętam, ile to było dolarów, ale to zaszyłam, no i cały ten ekwipunek – do wymarszu, do obozu nas szykowali. Ale dostajemy z „Marcysią” przydział do pracy konspiracyjnej i do Krakowa. […] Jestem z „Marcysią”, tylko ona nie jest już z „Helenką”, już nas [rozdzielono]. Helenkę, ona była chora na tyfus, niesiemy na noszach przez ten ogród… Jak się ten nazywa ogród przed biblioteką…

  • Czyli wyszła pani z ludnością cywilną, tak?


Tak, z ludnością cywilną. Trzeba było nauczyć się dwadzieścia adresów, bo przydział był do Krakowa dotrzeć. […] Z Milą [czyli „Marcysią”] wsiadamy do towarowego pociągu. Jeszcze ona na Koszykowej miała przyjaciół i w piwnicy tych przyjaciół [zabiera i rozdaje] ubrania. Mila była żoną Piwnika. Po rozwodzie z mężem jeszcze zaopatrzyła córkę tego męża swojego, która była harcerką. Ona była bardzo dobrym człowiekiem, na wszystkie strony pomagała wszystkim. Tak że na Koszykowej jesteśmy obładowani ubraniem, bo pozostajemy w kraju. Jesteśmy w Pruszkowie.

  • W Pruszkowie, tak?


Obóz. Obóz w Pruszkowie. To było tydzień czy dwa tygodnie, w Pruszkowie obóz. Ale do tego Pruszkowa to jeszcze trzeba przejść komisję niemiecką. […]

  • Cała ludność cywilna wyprowadzana z Warszawy najpierw była w obozie pruszkowskim. A potem z Pruszkowa jak się udało pani wyjść? Czy pani była gdzieś przydzielona?


W Pruszkowie nas do pociągów ładują do Krakowa, ale trzeba było wyjść do tego pociągu. I jest komisja niemiecka, która segreguje wszystkich do tego pociągu. W tym Pruszkowie ja spotykam Halusię, z którą jechałam z Wołynia i jej mamę. No i witamy się i mówią… Ja jestem na końcu tego obozu, a one są z początku. „My idziemy na pierwszy ogień, bo jesteśmy tak głodne. Wszystko jedno, Niemiec, nie Niemiec, niech nam da jeść”. Tak że ona ze swoją matką idzie na [początku]. A „Marcysia” mówi: „Nie, my będziemy na końcu, jak już będą wszyscy zmęczeni”. No i rzeczywiście Mila jest z dzieckiem, a ja zaopiekowałam się niewidomym człowiekiem, który był w domu opieki, a jak wybuchło Powstanie, to on był poza domem opieki. Teraz musi wrócić do tego domu opieki, bo on ma tam przydział, swoje miejsce. Ale w Pruszkowie jest pociąg kawy czarnej, którą trzeba zdobyć, żeby się napić, a on jest ciągle odpychany, bo jest niewidomy. Tak że ja się zajęłam tym niewidomym panem. I jesteśmy na końcu tej całej […] kolejki. Niemiec, ja stoję koło niego, Niemiec pyta się, ile ja mam lat. Mówię: „Szesnaście”, a ja już miałam dwadzieścia kilka. I on mówi, że jest niewidomym, jeżeli mnie odłączą od niego, to on będzie ciężarem społeczeństwa, muszę być razem z nim. Jak powiedział, że szesnaście lat, to on mnie kolbą uderzył w plecy i wypchnął mnie do rodzin. W ten sposób ja w Pruszkowie dostałam się do rodzin. No potem, już po drugiej stronie, jak on się wylegitymował, w jakim domu opieki był z powodu wzroku, to jego zabrali ode mnie. Ja już wobec tego zostałam wsadzona do pociągu, ale czekam na Milę. Już Mila z tym dzieckiem dołączyła do mnie, do tego pociągu. Pociąg jest towarowy, odkryty, ludzie nam rzucają chleb [i wszystko inne] – co można było, to już nam ludzie rzucają. Tak dojechaliśmy do Skierniewic.
Pierwsza duża stacja to Skierniewice. W Skierniewicach pociąg się zatrzymuje i ta obsługa, dwóch było takich strażaków, w tym pociągu, poszli do przodu, a ja z „Marcysią”, z tym całym bagażem jesteśmy pod koniec pociągu. Ja popatrzyłam na nią i mówię, że ja wyskakuję, że ja tu zostanę, nie pojadę do Krakowa. Ja tu zostaję. „Marcysia” oczy zrobiła. Nie pamiętam, czy coś mnie [powiedziała], w każdym razie to była moja decyzja. Ja cały plecak zaopatrzenia w odzież, we wszystko, [zostawiłam]. Tak jak stałam, wyskoczyłam, bo ci strażnicy poszli do przodu. Oni poszli do przodu, a ja doszłam do restauracji. Od pociągu jest wejście do restauracji. Oni myśleli, że ja jestem mieszkańcem, że jestem tak tylko przy tym. Weszłam do tej restauracji, nie zemdlałam, ale usiadłam, podchodzi właściciel: „Z Powstania?”. – „Z Powstania”. I dał po Powstaniu pierwszy posiłek gotowany. Zaczęłam jeść i patrzę, Mila wchodzi z dzieckiem. Jak ja wyskoczyłam, a ten z obsługi [pociągu] obchodził dalej, to ona mówi, że ona ma tu rodzinę, ma dziecko i ona tu zostaje. I temu Niemcowi czy temu [z obsługi] dziecko rzuca w ręce. A ten Siunia był bardzo ładnym blondynkiem, takim rozbrajającym dzieckiem. I Mila w ten sposób z dzieckiem wychodzi z tego pociągu, wchodzą do [restauracji]. Tak Bóg prowadzi, naprawdę. Tak że już jesteśmy razem.
Ponieważ ona jest komendantką łączności i już tutaj wszędzie ma swoje punkty konspiracyjne, to my nie jedziemy pociągiem, tylko ona już bierze samochód. W każdym razie kapitan „Rum” miał matkę koło Skierniewic i on swojej matce przesyłał pieniądze. I mnie obarczył obowiązkiem, że jego matce dostarczę pieniądze. No i jesteśmy koło Skierniewic, wobec tego niedaleko jest matka „Ruma”, trzeba jej te pieniądze doręczyć. Ja zostaję z dzieckiem w restauracji, a Mila przy pomocy tego właściciela dostaje samochód, jedzie do matki i wręczyła tą darowiznę od syna. I teraz „Marcysia” po tych wszystkich swoich punktach [konspiracyjnych], od punktu do punktu jeździ furmanką lub samochodem, żeby dotrzeć do Krakowa.

  • I pani razem z nią?


Ona już mnie jak gdyby włączyła do swojej komórki, już jestem w komórce „Marcysi”. W ten sposób dojeżdżamy do Krakowa. Był punkt Krowoderska 20, do którego miałam się zgłosić, „Marcysia” też. Przychodzimy do tego domu. Tam jest rodzina, nie wiem, chyba było pięcioro dzieci u tego Jana, no i my dołączamy. Tutaj już jest RGO, żywność, w każdym razie obiad już mamy w tym RGO. I w Krakowie „Marcysia” już zaczyna urzędować, żeby się tu osiedlić, bo została mianowana na komendantkę łączności, ona, ze swoim doświadczeniem, a jej zastępczyni „Zo”, która jest kurierką z Londynu, też dostaje [mianowanie], bo nie wiadomo, co z nami się może zdarzyć, która dotrze do Częstochowy, bo w Częstochowie […] była centrala. Ale „Marcysia” zamieszkuje w Krakowie i przejmuje to dowodzenie komórką łączności, tak że pani „Zo” [zostaje kurierką]. Ta rezygnacja pani „Zo” to była – ja byłam blisko pani Mili – to było bardzo bolesne przeżycie, bo i jedna, i druga ma zasób ludzi, mocne kwalifikowanie, z dużym doświadczeniem, a tu trzeba to wszystko od nowa organizować. Tak że pani „Zo” w krótkim czasie dostaje delegację od „Marcysi” do rządu w Londynie, ale to jeszcze było chyba przez Paryż. W każdy bądź razie pani „Zo” podejmuje ten rozkaz i wyjeżdża, a my w Krakowie już mamy [działać]. Trudne było, niechętnie krakowianie przyjmowali warszawiaków. Oni tacy ostrożni, tacy zapobiegliwi. W każdym razie trudno było dostać kwaterę, ale dostajemy na ulicy Smoleńsk. […] Na ulicy Smoleńsk dostajemy duży, ogromny pokój, zaczynamy się urządzać. Ja jestem razem w pokoju z „Marcysią”, przedzielone jesteśmy tylko szafą trzydrzwiową, Mila z dzieckiem i dziecko już ma takie łóżeczko swoje. Marcysia ma leżankę, a ja za tą szafą w ten sposób mam leżankę. No i zaczyna się nowy etap, dział łączności w komórce [„Zagroda”].

  • Mówi pani, że jest pani zmęczona…


Ale tutaj chyba dostałam [nazwisko] Górska. […] Nazwisko Górska Józefa, ale pseudonim „Kropka” chyba jestem w dalszym ciągu.

Warszawa, 18 października 2021 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna



* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.  

Józefa Marciniak Pseudonim: „Kropka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Rum”, Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter