Nazywam się Jan Bąk.
Urodzony w Warszawie na Bródnie, przy ulicy Nadwiślańskiej 37.
W 1930 roku.
Jak wojna się zaczęła? Mieszkałem na Bródnie przy ulicy [Goworowskiej 5].
Chodziłem do szkoły numer 105, od pierwszej klasy do piątej. Potem przeniosłem się, w Warszawie, ale nie pamiętam tej szkoły, to było krótko. Byłem zapisany na Miodowej […], to było podczas okupacji. […]
Tak.
Mama moja była z zawodu krawcową. Bo tak, ojciec zmarł w trzydziestym szóstym roku. […] Jedno dziecko, w wieku osiem lat, [syn] Eugeniusz zmarł. W trzydziestym chyba pierwszym roku on zmarł, miał osiem lat. A nas zostało czworo. Ojciec umarł w trzydziestym szóstym roku. Mama później się utrzymywała, bo szyła nocami. [W dzień] wyprawiała nas do szkoły, a nocami szyła […] piżamy. Ale to było dla takiego handlu czy tam jakiegoś pośrednika, oddawał już skrojone rzeczy i mama to szyła.
W czasie wojny nie. W czasie wojny nie pracowała, tylko później najstarszy syn skończył osiemnaście lat, to robił pewien okres w… To była fabryka proszków do prania czy coś, w Warszawie.
Tak. On tam przy rozładunku wagonów…
No tak. W zasadzie mama to tam szyła od czasu do czasu ludziom, jak przyszli, przynieśli i to z tego się utrzymywali.
Potem żeśmy się przenieśli, bo tam była taka po prostu suterena, na tej Julianowskiej. Myśmy się przenieśli na Pańską 42. To było rozebrane wtedy, odebrana z getta ta dzielnica i bardzo zniszczone to było. Tam mieliśmy trzy pokoje z kuchnią, ale to trzeba było wszystko [naprawiać], obdzierać, pamiętam, ze ścian tapety różne. To mama to robiła wszystko i tam w czasie…
Wrzesień trzydziestego dziewiątego roku to myśmy uciekali – wszyscy z Warszawy się wynosili, całe kolumny ludzi. […] Wszyscy się kierowali na Mińsk Mazowiecki czy coś, taką szosą. Tam strasznie dużo ludzi zginęło, bo przez dzień to samoloty niemieckie panowały nad [niebie], myśliwce, i strzelały z broni pokładowej. Myśmy wyszli o godzinie gdzieś szesnastej.
Nie. To było gdzieś koło, nie wiem tak, koło… No tydzień to trwało może, wojna, może niecały tydzień i wszyscy gremialnie uciekali. W jedną stronę szły tabory wojskowe, konne (pewnie z amunicją), środkiem, a ludzie bokiem się przedzierali. Nie wolno było ani świecić, ani palić nikomu nic. No i to żeśmy doszli do Miłosnej pod Warszawą. Tam nas zastał już świt. Wtedy mama skręciła do lasu, tam nam rozłożyła pod jałowcami pościel. Bo wszyscy zabierali, mama zabierała – tak jak wszyscy – takie tłumoki pościeli, poduszek, bo mówi, że dzieciakom najlepiej, żeby mieli gdzie spać. No i tam właśnie ten dzień nas zastał. […] Byliśmy kawałek od tej szosy strzelali, te samoloty krążyły. A wojsko polskie było w tym lesie też i myśmy później poszli kawałek, tam było, willa taka była ktoś u góry stał. Wiem, że stał i później było takie urwisko i willa, pusta była, bez mebli, bez niczego, otwarta. I tam kilka rodzin się skierowało. Myśmy tam mieszkali, też sobie rozłożyliśmy te nasze pościele. Tam żeśmy byli jakieś dziesięć dni czy coś. Tam nie było wodociągu, tylko pompa była na podwórku i tam wojsko przychodziło konie poić. No i mama tam się dopytywała, a skąd są, a jak, tego. No i oni tu kiedyś przyszli, no i ten [żołnierz] mówi: „Idźcie do wojska, tam do kucharza, bo dużo krów padło. My tego nie przejemy i to się zepsuje. Idźcie, to dostaniecie, ile chcecie”. No to mama z taką sąsiadką (córeczkę miała ta sąsiadka) poleciały tam i przyniosły tego mięsa, no i my żeśmy się z tego żywili. Tam podobno z następnej wsi ludzie byli tak zdeterminowani, że nie wpuszczali do tych studni ludzi, bo mówią: „Ludzie, wypijeta całą wodę, a dla bydła nie będzie”. Tam podobno się różne sceny działy, tak jak opowiadali ludzie. No ale skończyło się tym, że jednego dnia zaczęło tam frrr… i wybuchy w lesie. Przyszli, taki Żyd był w mundurze wojskowym. Mama się go pyta: „Panie, co tutaj za wybuchy? Bo ja z czternastego to wiem, że to chyba armaty strzelają”.
Z pierwszej wojny. Mówi: „Wiem, że to tak armaty strzelają”, a on mówi: „Cicho. Nam nie wolno mówić, ale Niemcy już są niedaleko i tak – mówi – macają. Tam pewnie dostali jakieś [informacje] przez [szpiegów] i tak nas macają”. Mama mówi: „Uuu, to my zbieramy się i uciekamy nazad”. No i myśmy szli, [to znaczy] czekali do piątej czy którejś tam, jak już się szaro robiło, i noga.
Nie. Tam już było wolniej. Doszliśmy do Starego Bródna – to było Nowe Bródno i Stare Bródno, wieś Stare Bródno. Ale przedtem, jak myśmy wyszli z lasu… Bo było pole wolne i tam stały chałupy, wioska jakaś (to było w nocy) i rzeczka, taki strumień, ale nie było […] barierek, tylko była taka kładka i tam leżało pełno [ludzi]. Stał żołnierz na warcie i krzyczy: „Stój, kto idzie!?”. Podeszliśmy do niego i mówimy: „My wracamy, my idziemy do domu”. [Mama] mówi: „Ale panie, co to, trupy?”. – „Zdrożeni jesteśmy”. Pieszo skądś szli do Warszawy.
Spali przy tej rzeczce. Bo tu więcej płasko było i tam spali. No i my, pamiętam, tak uszliśmy, nie wiem ile, [widać] pierwsze chałupy. No ale trzeba było odpocząć z tymi tobołkami, to się tam mama oparła i [chciała odpocząć]. A tu się strzelanina już zrobiła. Czyli już jakaś pewnie patrol czy coś, niemiecka, naszła na tych, co tam byli na moście, to my na plecy te swoje [tobołki] i noga. No i żeśmy doszli, to już żeśmy nie odpoczywali, tylko jak najdalej [chcieliśmy iść], żeby [dotrzeć] do domu. Do tego Starego Bródna żeśmy doszli, później było pole tam jakieś półtora kilometra czy kilometr i były już nasze domy widoczne.
To już było nad ranem, to już się widno robiło. Bo jeszcze żeśmy poszli i patrzyli – pełno pomidorów było tam przy drodze. A chłop wyszedł z chałupy, mówi: „Ludzie, bierzcie sobie, bierzcie, bo…”. To mama nabrała pomidorów, przyszliśmy do domu. No i pokąpała nas, obmyła nas jak mogła, no i chciała spać ułożyć. A tu kanonada się zrobiła koło godziny, ja wiem, może dziesiątej, jedenastej, obstrzał już zaczęli – zaczęły te baterie niemieckie bić na przedmieście. To my znów te tłumoki związaliśmy i pod murem cmentarnym żeśmy uciekali, bo przestali strzelać, bo tam pewnie nabijali czy tego, no to żeśmy lecieli. Jak pierwszy pocisk spadł, to mama nas pod murem tłumokami przykryła i się kładła na to. Tak żeśmy dolecieli do Starego Miasta, na ulicę Piwną, bo tam, nie wiem, jakaś… W każdym razie tam się zatrzymamy, na tej Piwnej 17.
No tak. „Bo – mówimy – tutaj drewniane domy, jak się to zacznie palić, to nikt nie poucieka z tego Bródna”. Pewnie, że tam parę domów murowanych też było, ale przeważnie były drewniaki, i piętrowe, i różne. No i myśmy na tej Piwnej dostali miejsce na schodach do piwnicy, bo ludzie, co tam mieszkali, nie chcieli wpuścić do piwnic, bo oni się porozkładali. Więc tam żeśmy przesiedzieli do kapitulacji. Byłem na rogu, jak tam spadała wieża z Zamku. Żeśmy stali na [zewnątrz], bo to było po nalocie niemieckim i tego. […] My tam byliśmy […] tydzień na pewno, w tej piwnicy na siedząco, na tych schodach. Jeść nie było co, mama dostała bułki tartej u piekarza, no to wody, zimnej wody i tej bułki tartej żeśmy jedli. Na tej Piwnej, to wąska ulica, stał tabor […] wojskowy. No i taki nalot przyszedł, że jak pociągnął z broni pokładowej, to pozabijał te konie. To wszystko tam przed nami [się działo]. Leżał koń, ludzie wycinali z niego kawały mięsa, żeby sobie gotować. Ale potem zaczął [unosić się] swąd jakiś, powietrze takie zepsute, te konie aż porozsadzało, a to wszystko leżało. I tu nas dostała kapitulacja, a potem nazad szliśmy do naszego mieszkania, tam na Bródno.
Dom stał. Dziura była tylko w pokoju jednym zrobiona, znaczy u nas, od pocisku, ale to później słomą zatkali. Później nie było jak [naprawić], tak żeśmy mieszkali. No i później, jak przyszedł czterdziesty pierwszy czy któryś rok, to żeśmy się przenieśli, dostaliśmy mieszkanie na Pańskiej, a potem z Pańskiej przenieśliśmy się na Marszałkowską 137.
Proszę panią, róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej to było 135. On był zawalony przez działania wojenne z trzydziestego dziewiątego roku, tak że cegłę pewnie powybierali i zrobili taki mur wysoki, chyba dwa metry czy więcej. A nasz [budynek] był 137 – w kierunku Saskiego Ogrodu był 137. 139 był jeszcze też cały, nasz był cały, 139 był cały, 141, a dalej to było też zawalone. Ja tam później przeprowadzałem, bo myśmy mieli wybitą [dziurę], znaczy wejście było od ulicy, ale tam było zatarasowane, bo zaraz była barykada…
Powstanie. Wóz ciężarowy tam stał i tego. Myśmy mieli później z takim chłopakiem jednym tam służbę, wartę przy tej dziurze. Wyjście na ten dom, który był, 135, który nie istniał, który był zawalony, to tam był dół taki, tak że od nas do tego to były takie prowizoryczne schody zrobione.
Nie, nie, nie. Ta dziura była zrobiona podczas Powstania.
Nie. Tak jak mówię, stojąc do Nowego Świata, Świętokrzyską po lewej stronie był 135, po prawej było 132 czy 133. […]
Przed Powstaniem te wszystkie domy stały. Tylko ten 135 był zawalony w czasie od trzydziestego dziewiątego roku, a reszta domów, tak jak pani mówię, stały trzy domy i dalej, idąc w kierunku Ogrodu Saskiego, po lewej stronie nasz był pierwszy, 137, był w porządku, 139 też.
Sześciopiętrowy dom […], znaczy od ulicy, myśmy mieszkali w podwórku, też sześciopiętrowy, i klatki schodowe były w rogach tego podwórza. Podwórze było wykładane taką żółtą kostką, pod spodem była kotłownia. Tam później właśnie od 135, czyli od tej Świętokrzyskiej szły te kolumny, co miały atakować PAST-ę.
No nie, byłem dzieckiem, miałem czternaście lat.
Tak, zacząłem chodzić do szkoły. Tylko ja nie wiem teraz [gdzie dokładnie chodziłem], bo krótko tam chodziłem do szkoły, jak mnie mama przeniosła i później…
Powszechna szkoła. Z tym że już byłem zapisany, niby na Miodowej to była tak zwana szkoła mechaniczna. […]
Dzieciaki to wszystko wiedzieli. Ja tam podczas okupacji, później, jak myśmy byli już na Pańskiej, to widziałem, jak wykonywali wyroki śmierci. Przed nami, po drugiej strony ulicy, to tam się często [coś działo]. Jedna boczna [ulica], Mariańska, odchodziła – dziewczyna, może miała osiemnaście lat, została zastrzelona. I to tak z bliska. To myśmy przylecieli, jak to dzieciaki – jak strzelali, no to lecieliśmy zobaczyć, co się działo. No to ludzie już pouciekali, to wszystko od nieboszczyka się rozprysło, uciekło. Myśmy patrzyli, co to. Włosy miała opalone, tak z bliska z automatu strzelał, z broni automatycznej ktoś. No to widziałem takie [sceny]. Ukraińca na placu Grzybowskim rozstrzeliwali. Później, po drugiej stronie, gdzie teraz taki historyczny dom stoi, tam była magazyn leczniczy, nie wiem, czy lekarz, czy co. On chyba do dzisiaj jeszcze stoi.
Na rogu Pańskiej i Mariańskiej.
No to przy tym budynku. On wyleciał z Mariańskiej. Myśmy stali po drugiej stronie na rogu, a tutaj prosto wpadł w ręce tych, co… Pewnie byli obstawieni. Ten wyciągnął broń i on jeszcze głowę sobie [zasłonił]. Myśmy stali i patrzyli, a ten podszedł, z krótkiej broni mu z tyłu strzelił w głowę. No, dużo widziałem. Później to człowiek wszędzie latał, gazety żeśmy przecież roznosili i sprzedawali.
Kurier Warszawski. Tylko w niektórych dniach to były włożone „Biuletyny…”, to żeśmy latali, chłopaki, to było chyba róg Alej [Jerozolimskich] i Żelaznej. Tam był taki jak kiosk Ruchu teraz, co sprzedawał gazety, tak zwany majdaniarz to był. On tę prasę jak przywoził, to jak tramwaj przejeżdżał Alejami, to on tam wyrzucał to, dzieciaki, chłopaki lecieli i przynosili do [kobiety w kiosku]. Ona później liczyła, kto ile brał tych gazet, zapisywała, się leciało i sprzedawało.
Dużo, bardzo dużo. Jeszcze pamiętam, jak takie nagłówki [były], że „jak słoneczko wyżej, to Sikorski bliżej” czy coś takiego. To się leciało. Nieraz to, holender, przebiera człowiek nogą, a ten pieniądze chce [wyciągać]… A cholera, [chłopak] poleciał dalej, żeby jak najdalej lecieć i sprzedać dużo tych gazet. No, takie różne [wspomnienia]. Miałem kolegów dużo. Do jednego chodziłem, taki Kwiatkowski, [mieszkał] na Pańskiej. Właśnie jak pierwszego [sierpnia] wybrałem się do niego, to wybuchło Powstanie.
Nie. Myśmy się pchali wszędzie, żeby zobaczyć coś. Jak przy Alejach, tam po prawej stronie od Marszałkowskiej, patrząc na most Poniatowskiego, po prawej stronie rozstrzelali ludzi, no to wszyscy […] modlili się [na głos].
Ludzie na głos [się modlili], ci, co zostali. Tamci mieli chyba pozaklejane usta czy coś. […]
Bo nie wolno było się ruszać, nie wolno im było się ruszać. Gromady ludzi duże były, to ludzie zaczęli się na głos modlić. Nie wiem, w którym to było miesiącu. Zawsze mnie to prześladuje.
Chyba tak. Nie chodzę tam.
Myśmy z chłopakami, jak się zarobiło, to się leciało do kina…
To zależy. Ja w łapankę widziałem… Bo tam na Bródnie kolorowy film wyświetlali, niemiecki, „Münchhausen [Przygody barona Münchhausena]. Takie były sceny […] bardzo humorystyczne i ładny był ten film, to myśmy tam lecieli. Ludzi się też tam napchało dużo. A przyjechali budami, bo to było wieczorem, naraz światło się zaświeciło, a my tam buch do tej… Bo przeważnie w starych kinach były przed ekranami zagłębienia dla orkiestry, bo jak były jeszcze te [filmy] nieme, to grały orkiestry na dole. My do tego żeśmy skoczyli, a żołnierze niemieccy nas wyciągnęli i wynocha, nas puścili. A tak to szpaler stał i tych młodych wybierali. […] Z tramwaju też raz wybierali na Krakowskim Przedmieściu […].
Mąż mojej ciotki, czyli siostry mojej […] matki. No, w czterdziestym drugim roku go zabrali z pracy. On na kolei pracował, na Pelcowiźnie mieszkali.
Włóczyli go po różnych obozach. Pisał z kilku obozów. Oni jeszcze mają kartkę jego, ręcznie odpisywane na kartce pocztowej, że „ja się mam dobrze, o mnie się nie martwcie, niedługo wrócę”. Wiem, że ciotka długo była sama tam.
On był w jakieś organizacji. On lubił broń. Przed wojną miał pistolet. Podobno ktoś tam dał [cynk], że zaraz po wojnie pierwsze Boże Narodzenie przyszli po niego, ale jego nie było. Robili rewizję. Pytali się dzieciaków, czy tata miał jakiś pistolet. Ona [córka, miała siedem lat] mówiła: „Nie, on miał taki duży na wojnie”. I poszli, nie. A potem gdzieś go zabrali.
Nie. W zasadzie oni dzieciakom nic specjalnie nie robili, jak był czas spokojny, nie. Bo dużo po ulicy kręciło się wojskowych. [Spacerowali, ale jak była jakaś niemiecka akcja, to trzeba było się kryć, na przykład do bramy]. […]
Pierwszego spotkało mnie Powstanie na Pańskiej, u kolegi.
Właśnie było tak, że już był duży ruch młodzieży, dużo po bramach się szykowali, tak że ja przyszedłem do niego, mówię: „Ojej, co dzisiaj taka rozróba się dzieje”. No i wyszliśmy – bo on mieszkał wewnątrz, już w podwórzu – wyszliśmy sobie przed bramę i patrzyliśmy, co się [dzieje]. Później był duży wybuch gdzieś koło Dworca Głównego, że aż taki czarny dym szedł przez parę ulic. Ale on później poleciał po coś do domu – on na czwartym piętrze mieszkał – i mówi, żeby przyjść szybko […]. Z jego okna można było patrzeć przez ulicę chyba Twardą i tam karabin maszynowy szykowali na…
Nie, powstańcy już, powstańcy [z biało-czerwonymi opaskami]. No i ale jeszcze nie strzelali z tego. Myśmy później zlecieli nawet na ulicę patrzeć, co się tam dzieje, no to już szli. Dużo szło już, co się spieszyło do swoich oddziałów, [ulicą Pańską w kierunku ulicy Wielkiej].
No tak, ale jak z krótką bronią, to już nieśli na wierzchu. Już szli, to myśmy patrzyli, przyglądali się. Tam skądś strzelał jakiś „gołębiarz”. Słychać było, jak kule szły przez ulicę. No ale polecieli go szukać. […] Jeszcze chyba na Żelaznej czy gdzieś (przez Pańską przejeżdżał), widzieliśmy, że tramwaj przewracali.
Zaraz w pierwszym dniu tramwaj przewracali, to widzieliśmy. A potem całą noc już [budowali] barykady.
U tego [kolegi, nazywał się Antoś Kwiatkowski], bo nie chciała ta matka mnie puścić. „Jak się uspokoi, to pójdziesz, a teraz nie chodź”. [Potem] mężczyźni rwali cegły, te chodnikowe płyty duże; kopali, gdzie można było ten rów wykopać, bo tam rury były i przeszkadzały. No ale układali barykadę.
Na Pańskiej [42]. Pańska, nie dochodząc Komitetowej chyba. Bo była poprzeczna Mariańska, a kawałek [dalej] Komitetowa, która szła do Śliskiej czy coś. Tam się często latało, w kierunku Złotej. No to żeśmy całą noc tam pomagali. On był większy, miał siedemnaście lat ten chłopak, ten Antoś. [Nawiasem mówiąc], już go nigdy nie spotkałem po [Powstaniu].
No pewnie. Myśmy chodzili oglądać most Poniatowskiego, to tam szło pełno wojska. Różnie, i furmankami jechali, i [inaczej].
Ale gdzie oni później skręcali później, to [nie wiem]. Myśmy poszli tylko oglądać. „O – mówi – szwaby uciekają, to tego…”. Dzieciaki jak to dzieciaki, poszli oglądać. [No, to wyglądało, że opuszczają Warszawę].
Po tej nocy ja spotkałem kuzynkę, Zofię Malinowską. Ona pracowała na Woli w jakieś restauracji i kazali jej uciekać, bo jak w przeciągu dziesięciu minut nie ucieknie, to będzie po niej. Nie wiem, tam się coś zaczęło się dziać, mordować zaczęli ludzi czy coś i ona leciała Pańską. Ja patrzę, ona leci. No i żeśmy później oboje do końca [byli]. Już nas puściła ta Kwiatkowska. Ale myśmy dolecieli tylko z pięćset metrów, była ulica Wielka, a tam skądś strzelał ten…
[Tak]. Więc powstańcy już nie wypuszczali dalej, musieliśmy czekać, aż się ściemni. W międzyczasie [powstańcowi] spod ręki się wyrwała kobieta, taka dość otyła – na środek ulicy Wielkiej wyleciała i już leżała. Dziewczyny drzwi czy coś przyniosły na chybcika i ją wtoczyli i wynosili, a powstańcy trzymali broń [w pogotowiu], to widziałem. No i nikogo nie puścili, myśmy tam nocowali. Dopiero nad ranem, jak się szaro robiło, to nas przepuścili. Do domu miałem dolecieć tak, ja wiem, sto, sto pięćdziesiąt metrów, nie, do głównej bramy.
No nie za bardzo, bo już z PAST-y strzelali, strzelało takie działko szybkostrzelne, [przeznaczone] na samoloty. A na rogu Zielnej i Świętokrzyskiej stał samochód niemiecki, taka „buda” i leżało pełno Niemców zabitych.
No, chyba z piętnaście leżało na tym.
Tak, no pewnie. Jak mama opowiadała, strzały były na podwórku u niej, no to mama wyglądała z balkonu, co się tam dzieje. No to wpadło tam podobno trzech wysokiej rangi oficerów, no a powstańcy za nimi i zaraz ich tam rozbroili.
Na podwórku. I rozbroili ich i tego. Jeden z takim psem dużym był. Ten pies się później koło nas kręcił. On chodził chyba jeść do Niemców albo coś, no bo był nażarty zawsze. Z dziesięć dni to tak się obijał. To mówili: „Patrz, jak pistolet dźwignął, to on chciał atakować”. Zaraz mruczał i to tego… A później ja przy tej dziurze stałem w Powstanie i te grupy szturmowe przeprowadzałem, bo tak, Zielną, nie mogli iść, bo by ich widzieli, Marszałkowską nie szli, bo tam tych barykad pełno, tylko do nas wchodzili, pod spodem się ich wprowadzało do tej kotłowni, z kotłowni znów dziura była wybita na 137, stamtąd się wychodziło na 141, przez [nasze] podwórze i [ulica Marszałkowska]. To takie były okna, wszyscy tam wchodzili, tam ich odbierali już. [Szło się piwnicami, grupy około dziesięć, piętnaście osób, nieśli na przykład kanistry benzyny].
[Na podwórze]. Jak szli na atak na PAST-ę.
To było jakieś tam dwadzieścia dni [Powstania].
[3 sierpnia o czwartej] przyszedłem do domu. [Odpocząłem] i zszedłem, bo [z dołu nawoływali, żeby] butelki nalewać, benzynę. [Mnie i kuzynkę Zofię Malinowską namawiali do przyłączenia się do Powstania].
Teraz nie wiem, czy to był rozkaz kapitana „Jura” czy [kogoś innego] […].
Nie, gdzieś trzeciego żeśmy nalewali te butelki, nie.
No nie wiem. Benzyna była, jakiś kwas do tego się lało, do benzyny, to taka czarna się robiła ta benzyna. Mówili, że to skuteczne jest na czołgi. Tymi szparami to wchodzi i oni musieli uciekać.
Na naszym podwórku. Na podwórku, a potem tam taki był sklepik czy coś, takie pomieszczenie i tam te transportery całe były z tymi butelkami chowane.
Malinowska Zosia.
Nie wiem. Tam było więcej młodych. Oni nas później zawołali, to było gdzieś trzeciego czy czwartego, [a później pytali], czy chcę. „No, jak najbardziej”.
No do Powstania.
Mama już taka była zahukana, że mówiła: „A idź, idź, idź. A co ja zrobię? Będzie mniej do [karmienia]”. Mama ściągnęła siostrę swoją z dziećmi, dwie dziewczynki (no, do szkoły jeszcze nie chodziły) i taką babcię, tak że nas było sporo, a jedzenia nie było, bo nikt nie miał żadnych zapasów.
No pewnie.
Opaski mieli, no przecież wszystko było.
No pewnie, opaskę dostałem, a później za parę dni dostałem legitymację, taką z AK.
Przysięga była, to później…W niedzielę to chyba było – był ksiądz, była msza, była wspólna komunia, taka bez spowiedzi, że to jest taki czas, że każdy może zginąć. To była taka uroczysta msza i przysięga.
W piwnicy.
Tak. Tam były dwa takie schrony duże, to znaczy takie piwnice. Myśmy byli, jakby się tak stało twarzą do mojej kamienicy, to po prawej stronie był sklep obuwia Bata, a po lewej było Delko, [sklep] obuwia. […] U tego Bata to można było dostać drewniaki, można było dostać takie letnie, takie rzymki, takie z drewnianymi spodami kapcie. Ale ludzie wszystko później wynieśli, [to znaczy] te regały, w których były te buty, i tam było około stu osób, [które tam leżały]. Myśmy też z drugiego piętra zeszli do tej piwnicy, każdy sobie zajął trochę [miejsca], rozłożył kołdry, żeby mieć na czym spać, i tak zostało do końca Powstania. A dowództwo tego oddziału [mieściło się w głębi tego schronu]. Przechodziło się tak koło ludzi, jak ludzie leżeli, do drugiego pomieszczenia i tam był taki pokój, co tam urzędował kapitan „Jur”. On mi kazał [informować] ludzi, że się mają meldować do niego, ci, co przychodzą. Ja próbowałem, ale [słyszałem]: „Gówniarzu, odsuń się, bo nie mam czasu”. [Mówię do „Jura”]: „Karabinu jak mi nie dacie, to ja nie pójdę tam”. On mówi: „Co?”. Patrzyli i się śmieli z takim porucznikiem, nie. Ja mówię: „To nie będę tam [pilnował]. Ja mu mówię, zastawiam drogę, a on mnie odsuwa i idzie do was. Co ja zrobię?”. Było dużo śmiechu. Później dostałem przeszkolenie na ten karabin, bo brakło [ludzi do pilnowania tych przejść, dlatego] w tej dziurze żem musiał siedzieć…
Jasne, ale jak szaro się zrobiło później, no to strach był. Nie wiem, czy bym kogo nie kropnął ze strachu.
Pewnie, dziesięć naboi do karabinu.
[Któryś z poruczników mnie przeszkolił. Oddałem trzy strzały do cegły, żeby się nie bać odbicia]. Bo zabrali nam kilku [ludzi]. Nie wiem, ile tam mogło być ludzi, bo ludzie przychodzili. Tam kuchnia była koło tego zaraz i taki pokój „wypoczynkowy” dla powstańców, i przychodzili [odpoczywać] na zmiany. Tam, zdaje się, dwadzieścia cztery godziny byli przy tym. Najpierw, jak pamiętam, to byłem raz na Królewskiej po coś, bezpośrednio naprzeciw Ogrodu Saskiego, a potem to nas zabrali do Haberbuscha, do takiego browaru gdzieś na Chłodną.
[My chodziliśmy po gruzach, więc nie można było określić dokładnie ulic. Byliśmy u Haberbuscha z sierżantem „Warką”, bo tam już był front. Stamtąd przenieśliśmy do kuchni w kanistrze olej]. No i zabierali tam jednego…
No żołnierzy, powstańców. Tam jeden taki dostał… Na imię miał Tadeusz, ale ja nie wiem, jakie miał [nazwisko]. Wiem, że on mieszkał też na Marszałkowskiej, na pierwszym piętrze, w tym domu, gdzie myśmy mieszkali. Był rozkaz, bo przynieśli torby do butelek, One ciasno wchodziły, te półlitrowe butelki. [To były] samozapalające – jak rzucił, to ona wybuchała ogniem zaraz. Ale nie wolno było kłaść przed użyciem tego, tylko bezpośrednio przy użyciu już. Jak czołg jechał czy coś, to [trzeba było] z okna rzucić czy coś, nie. A on sobie naustawiał tych butelek rząd, bo był atak czołgów, kilka czołgów szło. I co. Na jeden rzucił butelkę, drugi [czołg] rąbnął – cegły się posypały jemu na nogi, butelki się zapaliły i później do piszczeli to miał gołe kości nóg. Wył później… Jeszcze było takie zdarzenie, że się wycofali wszyscy powstańcy, bo był za duży napór, a już nie było czym [walczyć], broni zabrakło, amunicji i się wycofali, ale Niemcy nie zajęli tego kawałka. [Ale ten ranny chłopak został].
Tam gdzie byli ci powstańcy, Haberbusch.
To był browar, w tym browarze. No to oni się wycofali. No i była niedziela później… Tam do pewnego stopnia pewnie [się wycofali] (nie wiem, czy drugi oddział wspomagający przyszedł), tak że to był [teren] bezpański, jedna ulica czy coś. No i od nas sanitariuszka mówi: „Raz kozie śmierć”. Pistolet wzięła do torby i poszła. I przeszła przez ten cały [teren] i tego rannego…
[Tak, tego Tadeusza]. Nieprzytomnego prawie że (leżał całą noc) na plecach przyciągnęła. Później leżał u siebie w domu i tam mu robili [okłady]. Czuć było go okropnie, jak się weszło do tego pokoju. Tam mu robili okłady z oleju – darli prześcieradła i mu owijali te nogi, to mu troszeczkę [pomagało], a tak to wył: „Albo mnie zastrzelcie, albo mnie ratujcie”. Co się z nim stało później, nie wiem. Zaczęło się sypać na nas po 20 sierpnia chyba.
To jeszcze tam było całe dowództwo, z kapitanem, a potem przyszedł rozkaz, żeby opuścić te stanowisko.
No naturalnie. [Przed atakiem przeprowadzałem grupy szturmowe piwnicami].
Ja poleciałem później, jak wyprowadzali [jeńców niemieckich], jak z piwnicy ich wyciągali. No to tam stałem, widziałem, że szli po prawej stronie, tak jak ta PAST-a, w kierunku Świętokrzyskiej, potem przechodzili na lewą stronę, do takiego podwórza, bo tam był mur później, [podwórze zamknięte], […] że nie uciekł nikt. I tam niektórych strzygli. Myśleli, że będą ich rozstrzelać, że ich strzygą na [egzekucję], nie wiem. [Nikogo nie rozstrzelali. Był zakaz. Niemcy wydawali wyższych stopniem, więc ich znaczyli strzyżeniem głowy]. No to tam leciałem zobaczyć. Mnie tam nie mogli przepędzić żołnierze, bo miałem przepustki dwie do chodzenia. A zdarzało się też tak, że na Pańskiej, zdaje się, koniec Pańskiej, to się przyczepił do mnie taki facet, taki filozof i mnie nie chciał przepuścić przez piwnicę, to poszedłem do tych, co stali, przyszedł i mu przetłumaczyli, później cichutko był.
Bo tak było. Musieli Niemcy dostać namiar jakiś, dużo się kręciło u nas tych powstańców pewnie, no i [Niemcy] zaczęli z ciężkiego działa operować w naszą stronę. Najpierw był nalot lotniczy, co puścili bomby zapalające. Ja przyszedłem na zmianę do tego [punktu] (taki chłopak był, miał siedemnaście lat), a to było po nalocie, no i ten porucznik był tam i mówi: „Zasypcie te bombki”. Bo one były z fosforem. Jak on uderzył (dużo było też niewypałów, bo ona musiała dobrze uderzyć o spód), to tam się zaczynał tlić ogień, a później to dochodziło i później wybuchało i sypało fosforem na wszystkie strony. No i chłopak, on był wyższy ode mnie, poszedł zasypywać, to jak rąbnął taki odłamek wielki, uciął mu nogi.
No. Dużo się zrobiło dymu, dusiło jak diabeł. W parę minut noc się zrobiła ze słońcem, my tam w tej dziurze żeśmy leżeli. Potem wychodzę, patrzę, zszedłem po tych schodach, patrzę, tam się coś rusza… Patrzę, a tu holender, on cały zasypany, tak grubo, tym wapnem, popiołem z cegłą. No i co. Przylecieli po niego, już go wzięli, no ale już krew z niego odpłynęła, bo to cała taka kałuża była. Potem mi przyszło po południu dłużej stać przez to [na warcie].
No. A ja się wziąłem taki na [sposób], że jak szli, ciemno już się robiło, to: „Stój! Kto idzie”. No to jak się nie zatrzymywali, bo tam głosu nie miałem grubego, norma, kurtka na wacie, to ja chrup, chrup, tym zamkiem z [karabinu]. No to stanęli. Ale ja też jak załadowałem, to już byłem w strachu. Myślę sobie, jak będzie ich chmara szła, więcej, to rąbnę. Ale zawsze przyszedł jeden do podawania hasła, nie. Bo na noc zawsze odzew i hasła się zmieniały. Potem, jak żeśmy polecieli dalej, wyprowadzili się od nas, bo pewnie uważali, że tutaj już dowództwo jest odkryte albo coś gdzieś podali, to wieczorem na noc żeśmy się przenosili wszyscy. To żeśmy przeszli na Sienną. Na Sienną, ale to niedaleko Wielkiej, bo Sienna była tak Wielka szła tak, równoległa z Marszałkowską, Sienna, Pańska, Śliska, Sienna, te uliczki. A na końcu byliśmy na Złotej, na Złotej chyba dwadzieścia siedem.
Bo ja byłem rudy, a on nie chciał mnie [urazić, bo jak] rudy, ja się krzywiłem. „No, »Rudy« to ci nie damy, »Złoty« ci damy”.
[Nie zawsze byłem na kwaterze]. Ja już chodziłem do nich, do oddziału. A że byłem najmłodszy w oddziale to zawsze mi napchały [kucharki]. Mieli dużo cukru w kostkach, to zawsze wyniosłem pełne kieszenie cukru w kostkach od tej kucharki. „Masz, masz” – do mnie. Nie ma co jeść, to [chociaż cukier]. Później chleba nie było, a jak dawali jeden kawałek chleba, a kawy wiele się chciało, no to się kawę z tymi fusami jadło na koniec, dobrze osłodzoną i jakoś to szło. Ale to już później było, jak byliśmy na Złotej.
Tak.
[Dostawałem przydział jedzenia z oddziału].
Nie. Gdzie się kto położył. Jak myśmy byli na Siennej, to chyba na Śliskiej się naprzeciw domy paliły, no to tam było ciepło, bo to grzało tak. No to się spało na tym, co się znalazło. Domy wszystkie, mieszkania musiały być otwarte. Nie wolno było, przynajmniej jak ja wiem, mieszkań zamykać. Co ludzie dali, to wynieśli. „Bo nie mam na czym spać…” – „To masz”. To się kładło w to. Potem […] byliśmy tylko dwa czy trzy dni na Siennej i znów chyba nas namacali. Rąbnął z tego… Mówili, że gdzieś pod Pruszkowem te działo stoi, ciężkie. To waliło do sześciu pięter na dół. Wtedy też na ulicy stałem, a jak to zaczęło gwizdać, chciałem przez podwórze przelecieć, ale już nie zdążyłem i do takiej stróżówki wpadłem. Jeszcze marynarkę na głowę założyłem i leżę. A to grzmotło, holender, to dusi jak nieszczęście. Bo to taki smród, jakby jakieś grzebienie palił albo coś. No i przeleżałem to, wyszedłem na ulicę, patrzę na podwórze, zasypane całe, ta brama zasypana cała na podwórze. No cholera. Wyszedłem na ulicę, tak mi się spać zachciało, że poszedłem naprzeciw do jakiejś piwnicy, gdzie ludzie byli, i usnąłem. Parę godzin spałem, a oni mnie tu szukali, myśleli, że jestem przywalony tym. Mówili: „Uciekał tam, leciał…”. Żebym zrobił parę kroków dalej, to by mnie cegły zasypały.
No tak. Najwięcej krzyku narobiła ta kuzynka.
No tak i ona: „Szukajcie, szukajcie, bo on gdzieś musi być”. I oni tam szukali mnie. […] Później, jak byliśmy już na Złotej, to chodziłem na nocki znów.
Jako łącznik na nocki, bo szło trzech powstańców, rozpalali ogień, czekali na zrzuty rosyjskie. Raz nam wpadł taki zrzut. Ale to trzeba było lecieć. „Leć szybko po swoich, po pomoc”. Bo tam się zaraz zgłaszali inni, że to ich teren, że to ich to. Każdy miał wyznaczony swój teren prawdopodobnie. W trójkąt trzy ognie palili. I to takie kukuruźniki nisko [leciały] nad domami, pyr, pyr, pyr, i zrzucili.
To były karabiny przeciwczołgowe. Ważyły dwadzieścia dwa czy dwadzieścia cztery kilo, długie prawie dwa metry. Później chodziłem z takim porucznikiem, on po rusku umiał czytać instrukcję.
Właśnie nie wiem. [Nie pytało się oficerów o to]. Pamiętam, że myśmy byli na tak jakby Królewska, ale już za Marszałkowską w kierunku Żelaznej Bramy. Tam jeden karabin został… To były takie wielkie naboje do tego, powstańcy bali się z tego strzelać.
[…] Naturalnie, przecież róg Królewskiej i Marszałkowskiej to stało sześć czołgów natłuczonych. Potem (nas już nie było) to poszły „goliaty”. W kierunku Świętokrzyskiej koło Jasnej jeden, zdaje się, wybuchł czy coś. Jednego unieszkodliwili, odcięli mu dopływ prądu. Barykad to było kilka, bo tak, od Świętokrzyskiej do Królewskiej to było kilka, chyba z pięć czy sześć barykad. Koło nas był taki ciężki wóz, samochód ciężarowy przewrócony, to to już zawsze chroni, żeby przelecieć czy coś. To przy głównej bramie.
Wie pani, nie wiem. On chodził na inspekcje po tych [punktach], gdzie od nas [służyli]. Bo mówię, byli w dwóch miejscach dokładnie. Tam gdzie myśmy byli z tym karabinem, no to tam pisało, że ten karabin najskuteczniejszy jest, jak czołg przejedzie, że tam komory nabojowej [jest dostęp]. Tam były rysunki, w które miejsce trzeba celować z tych naboi wielkich. No ale porucznik taki był, mówili, że to porucznik zrzutek, ale czy on miał pseudo, to nie wiem, bo on później przyszedł, był dokooptowany do kapitana „Jura”. A jak byliśmy jeszcze na Marszałkowskiej, no to był tam jakiś facet zawsze, ale tak mu jakoś źle z tych ślepi patrzyło, ja nie mogłem na niego patrzeć. On w cywilu łaził i się bawił zawsze granatem ręcznym, a czy on miał go rozbrojony, czy nie, ja nie wiem. Zawsze chodził i podrzucał nim, taki z rączką skrzywioną. Ja patrzyłem na niego, to… Ja miałem opiekuna, to się nazywał „Warka”, to pseudonim. Miał taką fajną kozią bródkę, miał koło pięćdziesiąt pięć lat, [nazywał się Czesław Pełka]. Nie był głupi, bardzo mądry człowiek. Tylko tak był ubrany. On miał na plecach kożuszek taki, przypięty pod szyję, miał drewniaki na pasie zapasowe, taki uzbrojony był, [miał] hełm. Mówi: „Chodź, ja cię zaprowadzę do mamy”. Poszedł do tego kapitana, mówimy, że pójdzie ze mną „no to se idźcie”, bo już ciemno było, noc była. No to idę. Jak myśmy doszli róg Świętokrzyskiej i Zielnej, to żeśmy nie mogli poznać, gdzie jesteśmy. Paliło się wszystko, było zaraz po nalocie. Paliło się, te domy się paliły, buchał ogień z domów, z okien. Myśmy tak się zatrzymali, a Niemcy skądś musieli patrzeć. W Paście już ich nie było, ale gdzieś od Nowego Światu jak rąbnęli, to dusiło jak nie wiem. Myśmy tam zapadli w te gruzy. No ale przeszło to, no i żeśmy się później po cichu przeczołgali pod dom, no i już nie mieliśmy daleko do mojego domu i żeśmy poszli do głównej bramy. Bo ta dziura, co wychodziła na Świętokrzyską, to oni później wycofali się, bo nie mieli ludzi do pilnowania, tylko stał jeden przy głównej bramie. No i do niego żeśmy przeszli, ale co –my na podwórko wchodzimy, mówimy: „Cholera, zawalone”. Bo nasze podwórko było takie, że były może trzy czy cztery metry szerokości, były jeszcze tam jakieś drzwi i jakieś warsztaty czy coś. Tutaj jeszcze też stał taki warsztat w podwórzu. No ale wejścia do piwnicy zawalone cegłami. Ja mówię: „Cholera, na pewno całość się zarwała”. Ale potem podchodzimy, tam się coś rusza, wychodzi ktoś. A tam jak się zawaliły te cegły, to ludzie nie odrzucali, tylko sobie wąskim przejściem wychodzili na podwórze. No i idziemy, a tam wszyscy żyją w tym schronie. No to też sierżant „Warka” – fajny był człowiek.
[Pomagali, jak mogli. Budowali barykady, tramwaje przewracali ludzie z ulicy]. No to właśnie pani mówię, że ja przelatywałem… Tylko co pani powiem. Nie wiem, co się stało: jak myśmy odchodzili z Marszałkowskiej 137, to było wszystko w porządku. Jak przeszedłem później na te… no to piwnicy się paliły na 139. Przecież tam było pełno ludzi! Gdzie ci ludzie? Czy tam Niemcy dopadli ich, rozstrzelali albo coś w bramie, nie wiem. Tam ogień buchał z tego i nie można było wejść na 139.
[Nikt nie był bezpieczny, na przykład w budynku Marszałkowskiej 139 paliły się piwnice]. U nas było bezpiecznie. Trochę ten ogień gdzieś sięgnął tak… Bo ten ciąg powietrza był niżej pewnie jak ten ogień, nie, tak że na tę stronę nie wychodził. Ja gdzieś czytałem, że na Marszałkowskiej 137 była rusznikarnia. Tam nie było rusznikarni.
Tam przestrzeliwali tylko przez jakieś trzy czy cztery dni karabin, cekaem, karabin maszynowy. Zawsze co jakieś dwa, trzy strzały oddał, to się zaciął. Ja tam stałem, przyglądałem się, jak oni to robili. Oni strzelali przez kotłownię, tam nikt nie wchodził już, bo tam mieli zaślepione [przejście] i przez tą kotłownię…
W piwnicy strzelali. I co tam już niby wyczyścili wszystko, przyszedł i bu, bu, buch… puk. Znów szarpał rączką, nie mógł [odblokować]. No to to wiem, że było. Rusznikarnię myśmy mieli na Zielnej, na pierwszym piętrze. Z Wielkiej taki przechodni dom był na Zielną. Tam na pierwszym piętrze mieliśmy rusznikarnię, tam parę razy byłem u nich. […]
[Na róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej]. Często chodziłem z raportami.
Z raportami od kapitana.
Na Świętokrzyską, róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej było PKO. Tam piwnice były podobno na pięć pięter.
Tam było dowództwo chyba całej tej grupy. Wiem, że tam był taki pułkownik (jako dziecko już znałem odznaczenia), to mi macał, czy mam gruczoły. Mówi: „Dziecko, dziecko, ty słabo jesz”, jak ja przyszedłem, zabrałem te hasła na ten dzień. Co dzień trzeba było…
Trzeba było nowe hasło codziennie i odzew.
No, i często z raportami, nie. Za koszulę raport i wio. Raz leciałem Pańską i przy końcu, tak niedaleko Wielkiej, miałem takiego kolegę ze szkoły. Wpadłem do tego podwórka. Jak zaczęli gwizdać te „krowy”. Bo po uszach już człowiek wiedział, kto strzela i z czego strzela mniej więcej. Wiadomo było, jak Niemcy strzelają, inny odgłos, jak Polacy strzelali, tak to różnie [brzmiało]. A te „krowy” to były różne, zapalające i burzące. Ludzie, żeby złapać powietrza powychodzili z piwnicy. Jak to zaczęło lecieć, to wszyscy do tego wyjścia. Taka staruszka tam leciała, ostatnia wchodziła, a ja za nią. Ona przymierza się do zejścia po tych schodach. Jak grzmotła ta [„krowa”]… Jak ja „wsiadłem” na tą staruszkę, to zjechałem na dół. Jak uwaliłem głową w tą poprzeczną ścianę, no to sobie poleżałem trochę, zanim [oprzytomniałem]. Nie wiem, czy ja byłem nieprzytomny, czy [nie], no ale wywlokłem się, to se takiego guza nabiłem na parę… Taką falę miałem na głowie, chociaż miałem pełno włosów. Ale dali furażerkę, no to ja co, znałem przecież te punkty sanitarne, lecę na taki punkt sanitarny – chyba to było już przy Złotej – lecę na ten punkt. Ludzi pełno po tym całym ataku. Ja się tam łokciami przepycham, jak mogę, widzą, że opaskę mam i tego. Tak się dopchałem prawie że do tego wejścia, już tam było jaśniej trochę oświetlone u tego lekarza, ale patrzę, a tam taki [mały] dzieciak, matka krzyczy: „Ludzie, przepuśćcie!”. No to uciekłem.
Nie wiem, co miał, chyba wybitą kość czy co, bo tak się lała krew. Ona miała szmatę jakąś i przez tą szmatę się lało.
No. Takie przypadki niektóre to człowieka biorą, no. Nie lubię opowiadać ludziom. W domu to nie mówię o tym, nie chwalę się, nie gadam.
Mieli, dużo mieli. Przecież nasz kapitan miał odznaczenia.
On był w zasadzie na początku w takich bryczesach końskich, jak na konia, krótką kurtkę i ładny automat miał, włoski czy coś, ładny, piękny. Zawsze chodził w furażerce takiej. Ja miałem też furażerkę, ale nie mogłem zdobyć tego orła, to se przylepiłem takiego małego, jakiś strzelecki orzeł, taki mały orzełek na czapce.
No, różnie się [ubierali]. Dużo miało niemieckie mundury, ci, co ze Starówki przyszli. Kanałami przyszli do nas, w piwnicy odpoczywali. Przynieśli takie rolę pieniędzy, jeszcze nieprzecinanej, żeby pokazać. Wyszli kanałami.
Ale to na początku. Na początku to tam przyszła jakaś blondynka i śpiewała [powstańcom]. Jeszcze to było tak niepozawalane wszystko, nie było tyle cegieł, bo tak to na tej ulicy, wszędzie, podwórka, wszystko zasypane.
Na Złotej, tak. Na Złotej w bramie był oddział PPS-u. Oni nie brali udziału, przynajmniej jak wiem, nie brali udziału w Powstaniu, ale uzbrojeni byli. [Najpierw] jak coś się zdarzyło, to u nas powstał szum taki, że wszyscy wyskoczyli, kapitan, wszyscy (to wieczorem było): „Co się tu dzieje?”. No i wszyscy pod broń. Ale później to [wiedzieliśmy]: „A, to oni tam coś…”. Nie wiem, czy się popili, pokłócili czy co, nie wiem, jak to było tam. Kapitan powiedział: „Wszystko dobrze jest”. Myśmy tam nocowali w takim poprzecznym domu do głównego wejścia. Bramą się wchodziło i taki jednopiętrowy, zdaje się, czy dwupiętrowy [budynek] stał.
To było jakieś pięć, sześć od końca Złotej, [chyba Złota 25 lub 27].
Zaraz, jak myśmy wlecieli, to było, to był numer dwadzieścia siedem czy jakiś.
Tak. To był ostatni nasz [punkt]. Tam było rozwiązanie, tam było, że kto chce to do domu.
Myśmy się interesowali naszą dzielnicą, ale tak to tylko to, co „Biuletyny…” podawały.
„Biuletyny…” jakieś czytałem, kilka. Myśmy dostawali, bo tam u kapitana były. Oni dostawali wiadomości. Myśmy mieli dość długo radio, u kapitana było, bo prąd przeciągnęli skądś podobno. W zasadzie ten prąd to oni ciągnęli aż na Zielną, aż pod PAST-ę, gdzieś z rogu Alei, tam gdzieś poczta była. Czy to była Żelazna?
No to oni stamtąd ukradli z piwnic [kabel] i po gruzach (to było dość daleko do nas) na Zielną tam podprowadzili. Bo oni przecież benzynę, co oni nosili w kanistrach, to później pompowali nad ranem przed atakiem na ten dom, na PAST-ę. Oni grupkami szli, po dwanaście, po wiele tam ludzi, i nieśli zawsze dwa, trzy kanistry.
Prąd chyba [z Żelaznej] przeciągnęli. Taka była mowa, że jeszcze radio gra.
Wiele nie chcieli gadać, bo oni sami nie wiedzieli, co później się stało. Oni dostali rozkaz odwrotu, to ci, co się dostali może wcześniej… Nie wiem, bo tam się dużo podobno pogubiło, ale byli krańcowo wyczerpani.
Niemieccy żołnierze wyglądali, jakby z Oświęcimia wyszli.
Ci, co byli w niewoli. Oni byli podobno w tym [miejscu], gdzie chodziłem z raportami, w piwnicach podobno.
U nas w oddziale było dwóch Żydów. Jeden się Grosz nazywał, młody taki, a drugi był starszy, tak po pięćdziesiątce. Ten umiał po niemiecku, ten młody, to on ich ćwiczył, tych niewolników. Oni nie wiedzieli, co mają robić. On tylko położył kilof i łopaty i mówi: „Ma być to wyniesione”. To raz dwa zbijali deski, wszędzie powyciągali, rżnęli, takie pary porobili i po dwóch, dwóch ładowało i to… A ich było tam chyba ze czterdziestu. My […] zupę żeśmy do nich nawet [nosili z naszej kuchni], kapitan kazał dać. Taka jakaś czerwona była ta zupa. Nie wiem, co to była za zupa. No ale dość [spory] kociołek [zanieśliśmy], no to zadowoleni byli jak nie wiem. Ale wyglądali słabo.
No.
Naturalnie. Oni byli normalnie z opaskami przecież.
Nie mam pojęcia. Jak ja do oddziału przeszedłem, no to to już było sformowane mniej więcej wszystko.
W getcie myśmy chodzili oglądać. Ulica Pańska, dalej od już nie pamiętam jakiej ulicy, to była przedzielona na pół murem wysokim. No to tam kobieta wyskoczyła z okna. [Widziałem, jak mężczyzna Żyd stanął w oknie i jak do niego strzelili i spadł]. Ale pilnowali „ukraińcy”, w ukraińskich mundurach [SS „Galizien”] – takie mieli ciemne jak kawa, jak ciemna kawa. Bo tego co zabili, to też… Myśmy wychodzili z kościoła, ludzi sporo, a tutaj na rogu, Próżna czy jakaś to ulica, [szedł ten „ukrainiec”].
[Mundurowy żołnierz]. On skądś szedł, był uzbrojony, miał karabin i pistolet na pasie. [Podeszło do niego dwóch cywili]. I jak ten, co go trzymał to właśnie wyjął karabin spod płaszcza i trzymał go na tym karabinie, a drugi podszedł z tyłu i strzelił mu w głowę. To on się przewrócił i kopał nogami, aż dookoła się kręcił prawie. Ten jeden doleciał, nadepnął mu na nogi i wyciągnął nóż. Mówię: „Kurde, co on. Jeszcze będzie dorzynał czy co?”. A on odrzynał mu ten pistolet. Później z tą całą kaburą się zabrał.
Przy kościele Wszystkich Świętych. W którym to dniu było, to już nie pamiętam, ale [to był] takie zdarzenie na oczach wszystkich. Ludzie zdębieli, bo jak zobaczyli ten nóż w ręku, nie, to wszyscy [się przestraszyli, co on zamierza].
Ja pani powiem. Jako dziecko to ja żałowałem, że już jest koniec, bo tam jeść trochę od czasu do czasu coś się zjadło, latało się, było się odważnym, ważnym. Jak mnie ten facet zaatakował w piwnicy, jak ten [oficer] przyszedł i tam wyzwał go od najgorszych, mówi: „Tam na wierzch, gasić, a nie tutaj rozkazy łamać” i go opieprzył tak dobrze, to myślę sobie: „A, kurde! To niech mnie który ruszy”. Jak ja na głowie tego guza miałem, to się łokciami pchałem do przodu, ale jak zobaczyłem tego małego, to żem uciekł. Posiedziałem sobie później na kamieniu przed wejściem i poszedłem do domu. Do domu miałem niedaleko, przez to się zawsze pchałem. Dziewczyny nieraz dostały rozkaz, no to do mnie: „Jedź, leć za mnie, leć”. No to leciałem, a u kapitana musiałem się zameldować. Kapitan, jak mu powiedziałem, że tam potrzebuję tam lecieć. „Za kogo?” „Za [kuzynkę]. Źle czuje trochę”. – „Dobra, leć, leć. Tylko jak wrócisz, to mi daj znać”.
No tak.
No wie pani, ja się nie bałem w nocy w tych gruzach latać. Nieraz były jakieś strzały z boku, ale się nie bałem. Ale jeden raz strachu nabyłem, bo jak poszli nasi, rozpalili ogniska, no to ja się położyłem w piwnicy przespać, a oni chyba popijali czy coś, nie wiem. [Potem] przyszła ta godzina, zwinęli manatki i poszli. Ogniska się dopalały, a ja tu słyszę głośną niemiecką mowę. Kurtka na wacie, ja do tego okienka, wyglądam: tam Niemcy chyba są. Patrzę, ciemno, nie mam ani zapałek, ani latarki, ani nic, po murze macam, gdzie tu wyjść. Teraz tej piwnicy nie pamiętam, jak żem się dostał. Strachu się nażarłem, wyjrzałem, a myśmy byli przecież niedaleko tej barykady, gdzie Niemcy byli z drugiej strony. Oni wymurowali takie równe barykady i dopiero z tyłu sobie te gniazdka zrobili, gniazda karabinów i dziury. A jak [powstańcy] barykady zaczęli budować na drugi dzień, to ludzie z pięter wyrzucali całe szafy, wszystko na te barykady.
Nie. Porucznik taki był, kapitana nie było wtedy, porucznik ogłosił, że jest kapitulacja i kto chce, może być wolny, może iść z rodzinami czy [jak chce], że zwalnia z obowiązku [służby]. Myśmy przyszli z takim porucznikiem, starszy facet, no i mama moja podeszła do niego i mówi: „Teraz już niech mnie pan te dziecko odda”. On mówi: „No, ja nie mam nic przeciwko. Dobrze, niech pani weźmie, tylko niech odda [legitymacje AK i przepustki], bo będziemy składać do tego…”, że on będzie zbierał od tych, co już odchodzą.
Dokumenty.
Ja nie miałem broni, miałem tylko okresowo…
[Tak]. Jak byłem na tym tym, a tak to…
No, oddałem mu tę legitymację. Mogłem pójść bokiem, to on by nie czekał, ale mu oddałem tę przepustkę i tę legitymację. Powiedział, że będzie robił jakieś… że on zbiera. No i tyle to było tak. […]
Tak.
Była bardzo długa i mówili, że po zdobyciu PAST-y będzie przeznaczona na PAST-ę, na szczyt. [Nasze sąsiadki szyły].
Tak, podobno tak. Wystrzeliwali z karabinów maszynowych, to niedaleko przecież było w [drodze] powietrznej z Ogrodu Saskiego.
[Wychodziliśmy z Warszawy: ja, mama, nasz piesek Figa, ciocia Janina Kniaź z dwoma córkami, Hanią i Jadzią i jeszcze babcia, ale nie babcia prawdziwa, pani Rożek i jej wnuczka Czesława Chmielewska. Rodzina mamy została na przystanku tramwajowym, bo nie były w stanie iść dalej. My doszliśmy do Rakowca i żołnierz niemiecki zastąpił nam drogę, ale jak zobaczył, że taka biedota, to nas puścił. Wyszliśmy do ogródków działkowych. Przeszliśmy przez tor kolejowy. Szła kobieta. Spytaliśmy się, gdzie Włochy, a ona mówi: „Tu są Włochy”. I zabrała nas do siebie. Nazywała się Maria Dymińska. […] Więc po wyjściu z Warszawy, po Powstaniu nas było wtedy… Ta Zosia poszła z dziewczynami.
No bo było ich tam siedem, tych dziewczyn.
W naszym oddziale było koło siedem. […]
[Tak]. Ona była do końca. Podobno te dziewczyny razem gdzieś w Częstochowie się zatrzymały, ale [szczegółów] nie mogę określić.
Ale do nas już nie wróciła. W naszym mieszkaniu było ciotka, której mąż w czterdziestym drugim roku był zabrany, dwoje dzieci, takie przed szkołą jeszcze, taka babcia siedemdziesiąt parę lat, całkiem głucha (to była mojej mamy brata znów żony matka) i była taka Cesia. Ona była niepełnosprawna. Jak się podniosła, to się trzęsła, musiała siadać. Więc myśmy musieli zostawić ich na róg Marszałkowskiej i Alej, tam był przystanek tramwajowy. Na tym przystanku tramwajowym żeśmy ich zostawili.
No mama, ciotka, te dwoje dzieci, ciotki córki. Myśmy poszli, bo myśmy byli na nogach, a one nie były władne i…
Musiały zostać.
Co się później stało z nimi, to już o nich słuch zaginął.
Powiedzieli, że z tego przystanku będą zabierać, jakieś RGO czy coś, że będą zabierać ludzi. Ale jak myśmy przyszli, to na tym przystanku jeszcze nikogo nie było. Tylko one same z płaczem, my z płaczem i żeśmy się rozstali. I myśmy szli do ulicy… Psa mieliśmy jeszcze ze sobą, takiego małego Figę. Tam na zdjęciu jednym tego psa widać, jak ślipkiem jednym [patrzy]. Zawsze powstańcy mówili, najwięcej ten Moniek: „Pani, niech nam pani da tego pieska”. – „A idź pan do cholery” – mama do niego. No to się uratowało te [zwierzę]. Myśmy szli. Ja wyobrażam sobie, jak myśmy musieli wyglądać niemyci przez tyle miesięcy. To wszystko było szare, brudne. Te dwie dorosłe kobiety chude jak szczapy. […]
Później to ulicami, numerami ulic ogłaszali, że o tej i o tej godzinie ludzie mają wyjść. Jeżeli nie, to będą rozstrzelani, karani śmiercią. Wszyscy musieli się do tego zastosować. Myśmy mieli czas do godziny szesnastej, żeby iść.
No to był gdzieś chyba 6 października czy coś. Jeden dzień myśmy nadzieję, nikt nie myślał, że nastąpi…
No. Myśmy jeszcze tam ściągali, ja z tą Hanią małą, miała dziewięć lat, to mi pomagała, to żem taki akumulator przyciągnął do domu, że będziemy mieli trochę światła. No i żeśmy nocowali. Niemiec przyszedł w nocy. Oni pili całą noc u stróża w dyżurce, śpiewali tam, weseli jak diabli. Przyszedł jakiś Niemiec, Ślązak chyba, i zdjął ciotce zegarek z ręki. Ciotka powiedziała: „Wie pan co, mam dwie małe córeczki, nie mam pieniędzy ani grosza”. A on mówi: „Tobie już nie będzie potrzebne”, tak jej podobno powiedział. Ja przyszedłem, nie wiem, gdzieś byłem i nie byłem obecny przy tym, jak ten Niemiec to robił. Oni łazili później pijani po mieszkaniach i takie różne rzeczy… no nie wiem. W każdym razie tak się stało. Z drugiej strony myśmy wyszli i doszliśmy do granicy Grójecką, Alejami i później prosto się szło. Już się tak szaro robiło, może nawet chmurno, nie wiem. Tam siedliśmy, bo tam rodzina jedna odpoczywała i myśmy też siedli, żeby trochę odpocząć. Bo tak to gonili co chwilę – żołnierze stali z karabinami do strzału i gonili. Tam jeszcze gdzieś po drodze przed takim kościołem to kobieta była zastrzelona i leżała na środku, chyba na postrach, żeby ludzie jak szli, omijali ją z dala. Doszliśmy gdzieś na wysokość… na Rakowcu gdzieś to było, i kobieta jedna, kiedy oficer tam przechodził, ona z nim po niemiecku coś gadała. On później do dwóch żołnierzy poszedł, powiedział i pięć osób się podniosło z tego orszaku całego i za tym żołnierzem poszli, za tym oficerem. Bo szło ludzi strumienie, całą ulicą ludzie szli, każdy był skrajnie wyczerpany, co mogli, to jeszcze nieśli. Mama zawsze oczywiście ten swój tłumok i nas. Ja tą sukę, ta suka na mnie skakała, żeby ją na ręce brać. Mama ich [Niemców z grupką cywili] obserwowała i mówi: „Idziemy za nimi”. I myśmy poszli, żołnierze nic nie mówili. Ale on poszedł jakieś pięćdziesiąt metrów od tego całego pochodu i do bramy weszli, a myśmy dalej polecieli. Nie wiem, co się tam stało później. Myśmy doszli, kończyła się ta ulica, druga była tak, a tu była taka ścieżka do ogródków za siatkami, ścieżka i tam ogródki były, czyli koniec tej ulicy, w ogóle tych domów. My tam idziemy tą ścieżką, idziemy, cholera, tu stoi z automatem Niemiec. A mama do niego [podchodzi] jak gdyby nigdy nic i mówi: „Panie, a na Włochy to idzie dojść?”. A on: „Włochy, Włochy… Aaa…”, [warknął], obrócił się i nie chciał rozmawiać. Tylko tak nam machnął, żeby [iść dalej]. A tam u góry była taka zwrotnica, co kolejarze polscy siedzieli, to byli z chyba tej EKD, taka w brązowych takich mundurach byli. Jak myśmy doszli, to taka ścieżka była wydeptana wzdłuż torów kolejowych, tory kolejowe były dość wysoko. Oni mówią: „Przejdźcie na drugą stronę i tam przez pola”. Myśmy zeszli tam na dół i [poszliśmy] przez pola. Tam żeśmy spotkali kobietę… Bo tych ludzi, co mieli […] dowody osobiste z pieczątkami stamtąd, [ponieważ] to były już granica Włoch z granicą Warszawy, tamtych ludzi nie zatrzymywali.
Tak, tylko warszawiaków. No i ona szła, miała motykę, woreczek z czymś… Bo ona chodziła na wykopki. Pełno było naokoło Warszawy badylarzy różnych, a Niemcy nie byli w stanie tego ogarnąć. […]. No i myśmy szybko, szybko. Już się robiło szaro. A myśmy mieli kuzynkę na Włochach, na Kochanowskiego i myśmy się pytali: „Oj, pani, na Kochanowskiego?”, a ona mówi: „Ludzie, nie przejdziecie, bo na torach was zabiją, a na przejeździe kolejowym was zatrzymają i odeślą do obozu”. – „No to co my zrobimy, żeby się gdzieś przenocować?” Mówi: „No chodźcie na razie ze mną” i zabrała nas ze sobą ta kobieta, Dymińska się nazywała. No i myśmy doszli do niej po pewnym czasie, do tej posiadłości jej. To był taki domek parterowy, dwupokojowy, z jednej strony pokój, z drugiej strony kuchnia. I co było dobre, że oni mieli tylko wykopane piwnice, bo to już pieniędzy podobno nie starczyło, wykopane pod jedną połową tego domu. W drugiej połowie domu była kopana taka jak wiejska [piwnica], taka z [wejściem z] mieszkania. To był dobry schowek dla nas później, dla dorosłych. No i ona jak nas przyprowadziła, tam był mąż jej, też chory był trochę na nogi, no i córka z córeczką małą. No to oni się przenieśli, a ten pokój nam zostawili. Bo myśmy byli tak wszami obleźli, że na odwrocie w szwach [ubrań było] pełno jajek. Mama później żelazkiem wypalała wszystko. Pamiętam, nagotowała ziemniaków z kwaśnym mlekiem, a myśmy nie widzieli ziemniaków przez tyle czasu. Jak się to wszystko rzuciło… No i żeśmy zostali u niej. I tak, ja z tą Hanką małą to się bawiłem na ulicy zawsze i patrzyłem, bo od dziewiątej gdzieś to chodziła żandarmeria i szukała po mieszkaniach, codziennie rewizja. I dużo ludzi, po parę osób, do dziesięciu osób, codziennie prowadzili.
Włochy, tak, osada. To jest dzielnica Warszawy teraz. A myśmy mieli ten schowek, tą piwnicę kopaną, co była przykrywana z podłogi. No to myśmy patrzyli z tą Hanką, jak już byli trzecia chałupa od nas, no to mama z ciotką się chowały tam, [kładziono] chodniczek, stół na to i siedzieliśmy, pisaliśmy, rysowaliśmy sobie w zeszytach. Przyszedł Niemiec, zajrzał, nie ma. Strych poszedł oglądać, piwnicę oglądać, no to [właściciel] sprowadził go do piwnicy, co mieli wykopaną. I to był taki schowek, że… Ale oni mieli też już dość tego wszystkiego pewnie. Raz mama była w gorączce, bo poszła na targ i się przeziębiła czy grypę złapała. Targi były duże, handlarzy pełno, za złotem latali, za tym, od ludzi, tych niedobitków, co gdzieś „poprzeciekali”, to wykupywali różne rzeczy. Ale [mama] zmuszona była tam iść coś kupić, żeby tym ludziom też dać. I [po tym zachorowała], leżała w gorączce. Przyszedł Niemiec i patrzy, że dwie kobiety stoją, no i się pytał, czy chora, czy ten, a ciotka pokazuje. „Ach”, [Niemiec] mówi. Że się niby boi [sprawdzać]. I zabrał się, wyniósł i nie wziął ich. Bo tak to byśmy musieli dołączyć do nich i do obozu iść. Tak żeśmy przeżyli aż do wyzwolenia.
Tak. U tych Dymińskich, tak. Maria Klonowska się nazywała jej córka. Jej męża nie było, bo on na pewno gdzieś był w partyzantce albo może w Powstaniu. Ona nie wiedziała albo może wiedziała, ale nie mówiła.
Mój brat był wywieziony do… jak się nazywa, koło Gdańska. […] On robił w jakiejś firmie… Bo on chciał od tych Niemiec [się uwolnić], bo młodych wywozili, a on miał osiemnaście lat, jak się zaczęła wojna, jeszcze nie miał skończone chyba. Później robił w tej firmie, a ta firma, jak się wynosili Niemcy, jak się wycofywali, pewnie dostali rozkaz czy coś, i zabrali ich. I tak się ciągnęło to, że on się dostał do Gdańska. W Gdańsku ich przekazali do Stutthofu, do tego obozu. No ale on tam było niedługo, bo tam nastąpiło wyzwolenie.
Przed Powstaniem.
Niecały tydzień przed Powstaniem poszedł do pracy i już nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. On był w Stutthofie. Po wyzwoleniu, już w maju gdzieś, mama do Warszawy jeździła do tych znajomych i do [rodziny]. Ta ciotka, co się osiedliła na Pelcowiźnie, mieszkała na Pelcowiźnie, ta Knieziowa, to jej sąsiedzi już nie dali odejść, tylko „niech pani tu zostanie”. Oni mieli dom koło kolejki wąskotorowej. Zaraz przez ulicę była stacja kolejki wąskotorowej, jeden dom ocalał i oni tam się zagnieździli. Dziura była wybita w jednym pokoju, że nikt tam tego nie zajmował. Mówili: „My pani naprawimy ten pokój” i tą ciotkę tam zostawili, obsadzili. Mama do niej jeździła.
Warszawa wolna była, tak.
W maju dopiero żeśmy się dowiedzieli, dopiero żeśmy znaleźli brata.
Nie, nie, nie. Wtedy było piętnaście stopni mrozu. [I zaminowane]. Jak myśmy przyszli do Warszawy, jak już ciepło się zrobiło… […] Ciotka od nas odeszła, myśmy zostali we dwoje, no i poszliśmy do Warszawy, no to tam już nie było co [robić].
Dom stał, ale mama mówi: „Ja tam nie będę mieszkać. Wyjadę byle gdzie, ale już nie pojadę [do tego mieszkania]. To się wszystko zawali”. Bo były chyba dwa piętra na tym domu zerwane, obsypane, tak że mówi „nie ma co”. No i myśmy byli na tych Włochach. Potem brat się znalazł i wyjechaliśmy na Śląsk, bo tam jest dużo domów, że są wolne domy. Jak myśmy przyjechali, to za dużo domów nie było, bo zawsze mieliśmy pecha jak diabeł. No ale żeśmy zostali. Ja później dorosłem, no to najpierw u piekarza pracowałem, potem w spółdzielni piekarskiej, co przejęła to spółdzielnia, Tam najwięcej pieniędzy zarobiłem, nie tyle [dużo], co więcej jak górnik. [Górnikom płacili mało].
Nie wiem. Pół roku to ja miałem pieniędzy. Mama mówi: „Dziecko, skąd ty [masz] tyle pieniędzy?”. Fajnie było. A potem tak szło, jak szło dalej.
W czterdziestym szóstym.
Sąsiadów mieliśmy Ślązaków. Mniej więcej mówili po polsku, bo po niemiecku było zabronione mówić. Jak na ulicy rozmawiali między sobą, to policja zabierała ich do czyszczenia sobie posterunków. Nie wolno było mówić. No ale dużo ludzi mówiło po polsku też. Moja żona była Ślązaczka. Ich było jedenaście dzieci, a wszyscy mówili po polsku. Później ojciec jej umarł, chyba w pięćdziesiątym którymś roku, a matka w pięćdziesiątym ósmym roku umarła.
Po wojnie nie. Cały czas tęskniłem, chciałem się dostać, ale nie mogłem, dlatego że brat odszedł [od nas]. Brat w Warszawie mieszkał na Bagnie gdzieś, za kościołem Wszystkich Świętych. Ja zostałem z mamą, poszedłem do piekarza robić na chleb. Potem poszło mi lepiej, bo już [pracowałem] w spółdzielni. No i tak się rozkręciłem, później się ożeniłem, miałem troje dzieci i koniec.
Warszawa, 12 sierpnia 2021 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.