Nazywam się Henryk Okrasiński, urodzony 8 stycznia 1933 roku. Mieszkałem na Woli w czasie okupacji i w czasie Powstania Warszawskiego.
Urodziłem się w Kłodawie, powiat Koło, wtedy województwo poznańskie. Mieszkałem w Kłodawie, miałem tam rodzinę na wsi. Moja babka miała gospodarstwo, a druga babcia pracowała jako zwykła pracownica u ogrodnika.
Mój ojciec był stolarzem, miał trzydzieści trzy lata i zmarł na gruźlicę w styczniu 1939 roku. Po śmierci ojca moja matka nie miała tam pracy i przyjechała do Warszawy, pracowała jako pomoc domowa u pułkownika na Kole, na ulicy Bolecha. Nazwisko tego pułkownika to Kalinowski, on miał dwóch synów, którzy zginęli jako powstańcy na Woli w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. On natomiast w 1939 roku jako oficer walczył i później został zamordowany w Katyniu.
Wtedy miałem brata, dwa lata starszy, na imię mu Tadeusz, już nie żyje. Z zawodu był tokarzem i zmarł z powodu wypadku.
Razem [z bratem] przyjechaliśmy do Warszawy. To była ciekawa historia, bo nie było normalnie transportu, bo to było zaraz po zajęciu Polski przez Niemców. Przyjechaliśmy już na początku okupacji takim ciężarowym samochodem, który przewoził słoninę z Poznania do Warszawy, i na tej słoninie przyjechaliśmy właśnie do Warszawy. Mama opłaciła podróż i przyjechaliśmy, spotkaliśmy się z matką.
Początek wojny zastał nas w Kłodawie. Najpierw było lekkie bombardowanie, ostrzeliwanie Kłodawy, my wtedy u ogrodnika na ziemię padliśmy, no i później strzelanina przeszła, Niemcy wkroczyli. Jak Niemcy wkroczyli, to po kilku tygodniach przyjechałem z bratem do Warszawy. Dobrze pamiętam, jak Wojsko Polskie skoncentrowało się w okolicach Kłodawy i oni nawet mieszkali częściowo u mojej babki, która miała gospodarstwo wiejskie, i później się wycofali nad Bzurę, tam pod Kutnem i walczyli z Niemcami.
Tak, tak. A później wkroczyli Niemcy, przyjechali najpierw na motorach, no i zajęli. Jak przyjechali Niemcy, to mojego wujka, ciotki męża, zabrali do Koła i z Koła do Chełmna. Chełmno to był obóz koncentracyjny i tam mordowali na początku Polaków, a później Żydów z poznańskiego, z okolic Koła, z Łodzi tam mordowali. Chełmno to miejscowość, która leży między Kłodawą a Kołem.
Nie, zamordowali go tam. Tam jest nawet tablica mojego wujka. To była pierwsza taka ofiara w rodzinie.
To musiało być jesienią, nie pamiętam miesiąca.
W trzydziestym dziewiątym roku, już po kapitulacji, już jak Niemcy wkroczyły do Polski.
Rodzina moja zamieszkała na tu na Woli, na ulicy Leszno 90. To był taki jeden mały domek, a w tej [okolicy] były głównie zakłady mechaniczne. Tam była fabryka papy, warsztat samochodowy, skup złomu, sprzedawano też te deski i tak dalej. Przed wojną był taki porucznik, który walczył z Rosjanami w dwudziestym roku i on dostał nagrodę, kupił sobie później samochody i miał przedsiębiorstwo samochodowe. To były chevrolety wtedy, w tym czasie. I mój późniejszy ojczym […] pracował u niego.
On się nazywał Greczko. On był porucznikiem i on właśnie w nagrodę, że walczył, za czasów Piłsudskiego dostał jakieś odszkodowanie, potem sobie wykupił…
Było różnie. Moja mama to tak: najpierw pracowała jako pomoc domowa, ale już później pracowała w różnych instytucjach, na przykład w takiej Jajczarni, później pracowała w Bacutilu na Pradze, tam produkowali konserwy dla wojska. No i ciekawa rzecz, że tych konserw to Niemcy dostali połowę, bo Polacy wynosili. Taka była wtedy polityka.
No tak, wynosili po cichu, przekupywali tych rewizorów, co rewidowali, i wynosili na polską stronę.
Do Warszawy jak przyjechałem, to miałem siedem lat. Zacząłem tutaj szkołę, pierwszą klasę na ulicy Leszno. Później nas Niemcy wyrzucili i przenieśli nas na Karolkową, z Karolkowej znów nas wyrzucili i chodziłem na ulicę Młynarską, tam gdzie byli tramwajarze. A ostatnia szkoła przed Powstaniem Warszawskim to była róg Żelaznej i Leszno, to się nazywało kolegium. To było Leszno 98, kilka domów od mojego miejsca zamieszkania.
Tak, różne rzeczy robiliśmy. Do szkoły to niechętnie chodziłem. Nawet raz mnie nauczyciel uderzył w twarz, dlatego że miałem za długie włosy – taka była regulacja, że na zero ścięte włosy trzeba było mieć w szkole. Jak już troszkę były podrośnięte, to wtedy kara jakaś była. No i ja dostałem, pobił mnie wtedy ten [nauczyciel]. W czasie okupacji […] mieszkaliśmy blisko getta i Żydzi wychodzili na stronę aryjską, na polską stronę. Tam stały ciężarówki, oni wchodzili na te ciężarówki i jechali do różnych zakładów niemieckich, do pracy. Ale oni nie mieli szans kupić niczego. To my chodziliśmy tam. Rano wstawałem o szóstej, chodziłem do piekarni, kupowałem chleb, no i trochę zarabiałem, ale małe ilości. Jak oni byli na tych samochodach, to my rzucaliśmy ten chleb i bułki, a oni nam pieniądze dawali. Czasami nie dali, bo samochód odjechał. To było zabronione, Niemcy chodzili i nas pałami bili albo kolbami, odsuwali nas od tego. To było zabronione.
Tak, tak robiliśmy. Sprzedawaliśmy to rano i to taka była nasza praca, żeby zarobić parę groszy. Te zarobki były małe, ale zawsze coś było, prawda, a oni mieli jedzenie, bo oni nie mieli szans kupienia tego. Ja miałem dużo kontaktów z tymi dziećmi, które wychodziły z takimi torbami. Oni kupowali głównie warzywa. Ja miałem kontakty, nawet raz z nimi spałem w tych gruzach, bo uciekłem z domu. Raz wszedłem do getta z nimi, bo były otwory takie robione, a getta pilnowali Łotysze. Jak się Łotysz odwrócił, to my szybko przez ten otwór wskakiwaliśmy do getta. No i w getcie nas żandarmeria złapała, zaprowadzili nas, na Żelaznej żandarmeria miała swój…
Tak. No i trzymali nas całą noc w tej piwnicy. Ja mam nawet zdjęcie tego domu. Ten dom jeszcze jest, bo to jest na końcu ulicy Żelaznej, a to było na terenie getta, już za murami. Trzymali nas tam całą noc i rano przyszedł policjant żydowski i żandarm, i kładli nas na tych… Ten żydowski siedział, a my musieliśmy kłaść się, ile kto miał lat, to tyle dostawał batów. Ja miałem wtedy może osiem lat, a powiedziałem, że miałem pięć, bo byłem bardzo mały, taki krótki. I dostałem pięć, a jakbym krzyczał, to by jeszcze dwa razy dali. Trzeba było zacisnąć zęby. Później nas wypuścili, taka była brama tam, brama główna, róg Żelaznej i Chłodnej, i wyszliśmy na wolność. Matka myślała, że nie żyjemy.
Z bratem, tak.
To było straszne. Ja dużo widziałem, dlatego że my często jeździliśmy z moją mamą na cmentarz wojskowy na Powązki, bo mama miała jakiegoś znajomego pilota, który zginął. Jeździliśmy na Powązki i przejeżdżaliśmy właśnie ulicą Okopową. Po lewej stronie był kirkut żydowski, a po prawej stronie było getto i brama. I przez tę bramę takimi wózkami na dwóch kółkach szkielety takie wiszące – często taki obrazek widzieliśmy, niestety takie były… A tramwaj przejeżdżał ulicą Okopową, prawda?
Przewoziliśmy żywność.
Razem z nimi, tak. Bo moja matka pomagała im tam, bo oni głodni byli, wychodzili, to matka jakieś kanapki im dawała. Była pobita kilka razy, bo Niemcy tego nie znosili, jak się pomagało Żydom. Oni nas bili za to albo kolbami, albo co, jak zobaczyli.
Straszne były. Tam ludzie leżeli na ziemi, głodni, chudzi i tak dalej.
Często chodziliśmy na ulicy Wolskiej, tu gdzie Pedet wybudowano po wojnie… […] Na Wolskiej, nie dochodząc do Młynarskiej, po prawej stronie (tam jest jakaś teraz lecznica, coś takiego) był duży teren i to się nazywała Wenecja. I my często chodziliśmy na tę Wenecję, bo tam było ciekawie. Tam były karuzele, tam był taki teatr Chochlik. Beczka śmiechu była najlepsza […] – jedna beczka się w jedną stronę kręciła, drugą w drugą, wchodziło się i trzeba było w rytm tego ruchu chodzić, często się przewracało. A co było ciekawe, tam dużo Niemców przychodziło, tacy wojskowi, śmiali się. Oni mieli często pistolety, to byli z Woli tacy chłopcy, którzy ich podnosili i przy okazji pistolety wyjmowali. To zdarzyło się parę razy, ja widziałem to. Później były karuzele, ale to były karuzele nie elektryczne, tylko ręczne, trzeba było pchać. Jak ja na przykład pchałem ją pięć razy, to mogłem się przejechać raz za darmo.
No tak, ale jak ja pracowałem, kręciłem tę karuzelę pięć razy, to raz mogłem się przejechać za darmo.
Tak. Później miałem takie przeżycie, szedłem Alejami Jerozolimskimi w kierunku Żelaznej, niby od Centralnego Dworca, no i była strzelanina. Często były takie strzelaniny na ulicy i to [potem] przechodziło. Szedłem tam, po drugiej stronie te budynki były (tam później był budynek PSL-u, później był jakiś wojskowy dom geograficzny) i tam była strzelanina. Padłem na ziemię, doczołgałem się do Żelaznej i uciekłem. Bo mogli mnie zastrzelić, trzeba było bardzo uważać w tym czasie.
No nie, ja byłem świadkiem… Najgorsze wrażenie zrobiło to, że… To było w styczniu, tak jeszcze chłodno było i się dowiedziałem, że na Lesznie, naprzeciwko Sądów, powiesili Polaków, no i szybko pobiegłem tam, jak ze szkoły wyszedłem. To było chyba 11 lutego 1944 roku. Poszliśmy tam z kolegą, a mój kolega miał ojca, który pracował jako woźny w sądach, i ja miałem możliwość wejść do Sądów i obserwować tam tych wiszących po stronie getta. Getto było zlikwidowane, Żydzi już byli wymordowani i wywiezieni do Treblinki, ale był jeszcze mur i dwa duże domy, spalone. Tam były balkony i na tych balkonach wisiało dwudziestu siedmiu Polaków, takie podkurczone mieli nogi. Ten obraz jeszcze w dalszym ciągu mam.
Tak. Ludzie przychodzili, patrzyli. Tylko za murem to nie było dobrze widać, a jak poszedłem na piętro… Bo to chyba było Leszno 52 i 54, po parzystej strony, prawda, po tej stronie, co ja mieszkałem, tylko getto było dalej. Bo Leszno to nie było tak jak teraz, Leszno szło od Młynarskiej do placu Bankowego za moich czasów.
Była taka historia, że jak było getto małe i duże, to tramwaje chodziły normalnie po polskiej stronie, a getto było po dwóch stronach, tam gdzie Sądy, i po lewej, i po prawej stronie. I tacy szmuglerzy brali w tramwaje jakieś zboże, mąkę i jak jechali przez getto, to wyrzucali i sprzedawali. No, pomagali też w ten sposób, mnie się wydaje.
No takie było… Wie pani, mówię, na wagary chodziłem często, raz chyba z drugiej do trzeciej klasy repetowałem, bo nie zdałem egzaminu, bo miałem same trójki. Mam jeszcze cenzurkę tutaj, pani pokażę. Miałem same trójki, a ze sprawowania miałem czwórkę.
No tak, wie pani…
Tak samo, wie pani… Zimy były dość ciężkie wtedy. Jak samochód jechał… Te samochody były na gaz, pędzone drzewem, paliło się, i taki samochód jak stał, to cały czas pracował. To my podchodziliśmy i taką klapką zakładaliśmy [blokowaliśmy] i motor stanął. Takie robiliśmy, wie pani, takie…
A w zimie to sobie porobiliśmy łyżwy, ale sami, taki drut, no i się czepialiśmy tych samochodów i jechaliśmy. To nie tak jak teraz, że na jezdni nie ma lodu – wtedy był lód. Jak samochód jechał, to my się czepialiśmy tego samochodu hakiem i nas ciągnął, i jechaliśmy.
Nie, to były różne, ale głównie nie takie handlowe, one nie na benzynę były, tylko takie na gaz produkowany przez drzewo, drzewne takie.
Bo miałem ojczyma, który mnie bił często… No i mieszkaliśmy tak, że po drugiej stronie był taki budynek Leszno 87 i tam połowę domu były zbombardowane, a połowę był mieszkalny. To tam, gdzie był zbombardowany, to były takie zakamarki i tam spaliśmy. I te żydowskie dzieci też tam spały czasami.
Nie no, to jeden dzień, dwa dni…
No dostawałem lanie, ja zawsze dostawałem, takie…
Ojczym przed wojną to pracował właśnie u tego porucznika, on był mechanikiem, a w czasie wojny to, wie pani, miał taki wózek na dwóch kółkach z oponami i się zajmował przewozem różnych towarów, meble woził i tak dalej. Ale była ciekawa historia, ja byłem w szkole wtedy i słyszę […] strzelaninę. No i tak wychyliłem się, no była strzelanina. Później wyszedłem ze szkoły i się okazało, że on został ranny. Bo jak uciekali z getta, ktoś uciekał, to Niemcy, żandarmeria była i strzelali. I jego właśnie ranili takim [pociskiem] dum-dum. Ta rana nigdy nie zagoiła. No i wzięli go do szpitala, on był u Dzieciątka Jezus, tutaj, i chyba miesiąc na tym wyciągu leżał, ta rana się nie zagoiła. Ja tam chodziłem codziennie i jedzenie mu nosiłem. Obiady matka gotowała, a ja mu nosiłem, bo w szpitalach nie było jedzenia. To były duże sale, u Dzieciątka Jezus leżał wtedy. No i później wyszedł ze szpitala i do końca życia kulał, nie zagoiło się. Bo on dostał zapalenie kości, osteomyelitis to się po łacinie nazywa.
Nie, żyliśmy pełną parą, […] nie baliśmy się niczego. Ale nie wszystkie dzieci takie były, tylko akurat ja taki byłem.
A brat też taki był bardziej… On słabo się uczył, później po wojnie to nie uczył się, tylko poszedł do pracy, jak już miał czternaście lat, ale był dobrym fachowcem. Był zecerem i tokarzem, w zasadzie dobrym.
Tak, wie pani, u nas było tak… [Tam gdzie] my mieszkaliśmy, to duży był teren, a tylko my mieszkaliśmy. A miałem kolegów, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy. I tak hodowaliśmy króliki. Raz na Kercelaku kupiłem tego…
Żółwia. Niemcy przywieźli te żółwie, szły z Grecji albo z Bułgarii, jako mięso dla żołnierzy niemieckich. I na Kolejowej rozbili chyba ten [transport] i sprzedawali to właśnie głównie na Kercelaku. Tam wszystko można było kupić, co pani chciała.
Ale wie pani, ten żółw mi gdzieś zginął. A była jeszcze jedna historia. Przed Powstaniem dużo Niemców i cywili niemieckich uciekało, oni pod naporem rosyjskiej armii uciekali znad Morza Czarnego, to byli tak zwani Czarnomorcy. Oni właśnie [uciekali] przez Warszawę i głównie szli ulicą Leszno, Leszno albo Wolską. I tu jechały całe rodziny wozami, konie, krowy… No i taki kozioł im uciekł. Ja tego kozła złapałem i przyprowadziłem do domu. Ten kozioł mi zginął później gdzieś, chyba w czasie Powstania ktoś mi go ukradł, bo mięso było, prawda. A obok dorożkarz był, to w czasie Powstania zabili konia i mieliśmy mięso. To po drugiej stronie Leszna taki był dorożkarz, dorożkarz, który wszystko wierszami mówił, wie pani. On układał wiersze. Jak pani go zapytała, to on pani wierszem odpowiadał.
No tak, przecież my bardzo byliśmy związani… Wie pani, że okupacja i tak dalej, to wiedzieliśmy, że Niemcy mordują.
Tak, naturalnie, przecież były wszystkie zamachy i tak dalej, później te morderstwa, co były, co jakiś czas to mordowali, to wiedzieliśmy o tym, tak, zdawaliśmy sprawę z tego. Nie było wiadomo, czy się będzie następnego dnia żyło, czy nie.
Nie, w szkole mieliśmy chyba dużo takich nauczycieli, [którzy] byli uciekinierami z Poznańskiego, ale tam dużo się chyba nie mówiło o tym. Ale mieliśmy religię w szkole, bo była… Takie przedmioty były tylko: język polski, religia, wychowanie fizyczne chyba i roboty, bo to klasy wstępne, bo gimnazjum nie było legalnego, bo się chodziło do szkoły [powszechnej]. […] Ale później jak już chodziłem po wojnie, to się dowiedziałem, że ten mój dyrektor to prowadził [tajne nauczanie]. Derlikowski, on założył szkołę na Żelaznej, taka rozwojowa, tam maturę robiłem właśnie – róg Żelaznej, tam gdzie gmina teraz jest, tam była szkoła po wojnie. Od czterdziestego piątego roku tam chodziłem do szkoły i tam maturę robiłem, to była dobra szkoła.
To ja pani opowiem, jak to było. Wie pani, przed Powstaniem Warszawskim były już trudności z żywnością, nie można było kupić. Bo normalnie to można było kupić kartofle, tak poza [rzeczami na kartki]. Bo mieliśmy kartki, na kartki się dostawało marmoladę z buraków, chleb na kartki, wszystko na kartki. Moja mama mówi tak: „Jutro pojedziemy na wieś, do chłopa i nakopiemy kartofli”. Ale nie było czym, prawda. To mówi: „To idź do znajomej, przynieś taką graczkę i jutro pojedziemy te kartofle kopać”. U chłopa żeby nakopać i później się mu zapłaci. No i ja poszedłem na ulicę Chłodną i nie zastałem tej pani, tej znajomej mojej mamy, i wracałem. I konkretnie godzina piąta byłem na róg Żelaznej i Chłodnej. A żandarmeria ta…
Ja wtedy nie wiedziałem, jak to się nazywa. Strzelanina z bunkru, tam bunkier był, [taki jak w Muzeum] Powstania jest. Tam stały jakieś zarekwirowane ciężarówki i te ciężarówki już płonęły. Tam chyba ktoś rzucił jakiś stary granat albo benzynę, butelkę z benzyną. Się paliło, a ja byłem na samym rogu. Myślałem, że to taka przejściowa strzelanina, położyłem się na ziemię i się doczołgałem [do takiego budynku] na Żelaznej, numer chyba 64. I wszedłem do tej bramy, myślałem, że to przejdzie, bo takie strzelaniny były często.
Tak, no i wszedłem, myślę, że to przejdzie i pójdę do domu. Niestety, bramę zamknęli i od razu przyszli ci z AK, wojskowi, zaczęli tego… I się okazało, że w tym domu mieszkało dużo policjantów granatowych, tej polskiej policji, ale oni byli bardzo dobrze nastawieni. Mieli pistolety, krótką broń, oddali to od razu tym powstańcom i było spokojnie. Siedzę tam, myślałem, że to przejdzie. Już godzina piąta, szósta i nie przechodzi. I taki drugi kolega też wpadł do tego domu… Na Żelazną nie można było wyjść, bo strzelanina. Wykuli taki otwór na następną posesję. [Ten kolega] mówi: „Ja mieszkam na ulicy Białej”. Poszedłem z nim, przenocowałem u jego rodziny. Tam przenocowałem i później wyszedłem, bo tam byłem tylko noc, poszedłem w kierunku Żelaznej Bramy, już do domu nie mogłem wrócić. Pięć dni błąkałem się i mieszkałem u ludzi, którzy mnie przyjmowali, dostawałem jedzenie. Krążyłem tutaj na Woli, ale poza moim domem. No i te barykady budowaliśmy, bo coś musiałem robić.
Angażowałem się, tak. Dopiero po pięciu dniach udało mi się wrócić do domu.
Że już nie żyję. No takie było życie.
On był w domu.
Później była taka historia, że Niemcy byli cały czas na ulicy… Tam gdzie getto było dawniej, za murem, to tam była szkoła, do której później chodziłem, i tam był ten szpital ginekologiczno-położniczy.
To tam Niemcy byli i byli uzbrojeni. No to powstańcy wzięli – ja też z nimi poszedłem – poszliśmy na pertraktacje. Bo powstańcy się bali sami iść, to wzięli jeszcze ludność. Ksiądz chyba tam był z nami, jako dzieci byliśmy, [byli też] dorośli. Weszliśmy do tego getta, żeby pertraktować, żeby oni wyszli stamtąd. Oni powiedzieli, że oni wyjdą, ale z bronią w ręku. Nas w nocy wypuścili stamtąd. Ale oni mieli pomoc zawsze, bo samoloty niemieckie jak latały, to im rzucały amunicję – 4 sierpnia to strzelanina była i zrzucali broń, żywność chyba i tak dalej. Oni nigdy nie opuścili, tam ich była spora ilość. [Powstańcy] tego miejsca nigdy nie zdobyli. Tak, jak inne, [na przykład] Nordwache zdobyli, później chyba był jeden Niemiec czy dwóch w Sądach, później PAST-ę pozdobywali. A tamtego nigdy nie zdobyli, aż Niemcy doszli i ich wyzwolili.
Z powstańcami głównie byłem, chodziłem z nimi…
Nie, w domu nie byłem. Pięć dni to trwało. Ale później doszedłem do Wolskiej, tam barykadę budowaliśmy, Młynarska i Wolska, tutaj taka duża barykada, a później jak Niemcy nacierali, to się wycofałem i dotarłem do domu.
No, mordowanie to widziałem tylko, jak szliśmy, jak nas prowadzili… Bo nas też chcieli zamordować, to były w pierwsze dni [Powstania], bo Niemcy do nas dotarli chyba 8 sierpnia. Bo my nie byliśmy w tym domu, gdzie mieszkaliśmy. My przeszliśmy na drugą stronę, tam gdzie było więcej ludzi, bo tam to by nas zamordowali od razu.
Tak, bo Leszno 90 to tylko nasza rodzina, to nas by od razu zabili, bo dwie osoby, trzy czy tam cztery, to raz, raz i już nie ma, a tam była duża grupa ludzi, to przyszli Niemcy i taki „ukrainiec” był, on nas pod ścianę postawił i chciał strzelać, a ten Niemiec go odpychał. Później był jeden taki Polak, który miał mundur, był w mundurze, ale to był mundur [pocztowca], na poczcie pracował, i ten „ukrainiec” chciał go zastrzelić, a Niemiec go odpychał. […]
Nie, nie zastrzelił go. Była Polka, która tłumaczyła, że ten mundur to nie jest wojskowy, tylko pracownika poczty. No i go odsunął, nie zastrzelił. No i my ręce do góry, dali nam pięć minut, żebyśmy wyszli.
Tak. Dali nam pięć minut, żeby wszyscy wyszli z tego budynku, prawda. To był duży budynek, wysoki, chyba pięć pięter miał.
Tak, bo to było tak, że ludzie z Woli przychodzili do nas, bo uciekali z tamtej strony – przychodzili i mieszkali z nami.
Tak, część uciekła, tak. Później może [przechodzili] na Stare Miasto.
Tak, no i później ręce do góry i powiedział: „Wszystkie kosztowności, złoto, zegarki, proszę tu położyć”. No i ludzie niektórzy kładli, niektórzy nie, prawda. A ja schwyciłem, wie pani, miałem w ręku marmoladę chyba z buraków, taką puszkę i z tą puszką byłem, stałem. No i nic. No i później nas ustawili, dali pięć minut, żeby ludzie wyszli. Ale byli ludzie, którzy byli chorzy. To był dom wysoki, nie było wind i ci chorzy ludzie nie zeszli. A oni jak nas odprowadzili, to od razu miotaczami ognia dom palili – od razu jak ludzie wyszli, to palili. No i prowadzili nas, wie pani…
Tak. No i ustawili nas i prowadzili, wie pani, przez ulicę Leszno. Po obu stronach domy spalone, stosy trupów spalonych i [tych, które] jeszcze się paliły. No i dzieci… Ja widziałem to wszystko na obu stronach Leszna. Później doszliśmy do Młynarskiej, na Młynarskiej to samo było, później Wolską i doprowadzili nas do kościoła.
Tak, już razem szliśmy, wszyscy razem.
No to było tak, że jak wyszedłem z Żelaznej, to miałem kontakt z powstańcami. „Ja jestem – mówię – mały chłopak, ja rodziny tu nie mam”. No to oni dali mi zadanie, żebym na przykład przeniósł coś, wiadomo, z jednego miejsca na drugie. Później te barykady to wspólnie budowaliśmy, i powstańcy, i ludność cywilna. Takie kontakty były wtedy.
My popieraliśmy, wszyscy ich popierali, pomagali jeden drugiemu. Przecież bez tego by nie było tego. Ludzie popierali. A Niemcy rzucali te…
Tak, ulotki, żeby się poddać. Wie pani, oni inną politykę prowadzili.
Aha, jeszcze flagę zawiesiłem. Moja matka uszyła flagę. Nie było tego materiału, to rozpruła pierzynę i z poszewki uszyliśmy flagę. Tam właśnie, Leszno 90, zawieszałem flagę. Czyli entuzjazm był, wie pani, no walki.
No tak, przecież flagi pani nie widziała przez cztery do pięciu lat.
Polacy bardzo popierali Powstanie w czasie trwania, pomimo że się cierpiało, bo jedzenia nie było i tak dalej, ale ludzie byli… O tym się mało mówi: w każdym budynku były kaplice. […] W każdym domu były kaplice, ludzie się bardzo modlili i to też dawało siłę.
Aha, jeszcze inną pani powiem historię. Jak wychodziłem do szkoły, to są wakacje, […] to był czterdziesty drugi albo trzeci rok. Moja mama mówi: „A, to pojedziemy w strony rodzinne”, tam do tej Kłodawy, tam gdzie jeszcze moje babki żyły. No dobrze, ale jak pojedziemy? Tutaj jest Gubernia Generalna, a Kłodawa to już była Rzesza, od Jackowic się zaczynała Rzesza. W kierunku Poznania, jak Łódź, wtedy to była Rzesza, to były już Niemcy. Trzeba było mieć przepustkę, a my nie mieliśmy przepustki. To wie pani, co zrobiliśmy? Dojechaliśmy pociągiem do Jackowic, w Jackowicach wysiedliśmy i polem szliśmy w kierunku na Żychlin, Kutno. Moja matka nas ciągnęła, a my szliśmy, jakąś siłę mieliśmy.
Ja pani wytłumaczę, jakie to były [miejscowości]. W Jackowicach wysiedliśmy z pociągu, to jeszcze była Gubernia, później Żychlin to już był strefa niemiecka, to była Rzesza. Jeszcze zboże było, przez to zboże taki chłopaczek pokazał nam drogę. Idziemy i przechodzimy i w końcu dwóch żandarmów: Hände hoch. To my ręce do góry podnieśliśmy. Taki pałacyk był w Żychlinie, […] w pałacyku była żandarmeria i zaprowadził nas do tej żandarmerii. No i ten główny żandarm się pyta, mówimy, że mamy rodzinę tam i tak dalej. I wie pani co, żona tego żandarma była bardzo ludzka. Siedzieliśmy może parę godzin w tej willi, w tym pałacu (to taki pałacyk był, ładny ogród naokoło), mówi tak: „Idźcie do tej rodziny, a jak będziecie wracali, żebyście się zameldowali”. I puścili nas. Myśleliśmy, że nas zastrzelą. No i z Żychlina szliśmy do Kutna, z Kutna do Krośniewic, a w Krośniewicach miałem ciotkę na rynku, ta ciotka wynajęła wóz i chłop nas zawiózł. Z Krośniewic do Kłodawy jest jakieś dwadzieścia kilometrów. I niech pani sobie wyobrazi, byliśmy już u rodziny, ale tam już była Rzesza niemiecka, już Niemcy byli obok, szkoły niemieckie. Jeszcze działał kościół, bo tego księdza później [wzięli do obozu], chyba w Dachau zginął. Zamknęli kościół później. No i wie pani, w niedzielę poszliśmy, tak jak się chodziło do kościoła w niedzielę – idziemy do kościoła. Msza się skończyła i matka się zorientowała, że przed kościołem stoją „budy” niemieckie i [łapią] tych młodych ludzi do [„budy”], łapanka była. Matka się zorientowała i przez [przeszła] zakrystię, później taki ogród był, przeskoczyła przez parkan jak Wałęsa. Przeskoczyła przez parkan i poszła do znajomej, tam posiedziała może kilka godzin, no i później do rodziny. My jako dzieci wyszliśmy sobie spokojnie. Czyli mieliśmy też szczęście, bo by matkę nam zabrali.
Tam byliśmy parę tygodni na wakacjach, u rodziny byliśmy.
Powrót znów szliśmy pieszo. A to kawał drogi był, tak się mówi, wie pani.
Tak, ale zameldowaliśmy się u tych żandarmów. Muszę jechać zobaczyć ten pałacyk, w Żychlinie to było, to dobrze pamiętam. Okupacja taka była, a matka chciała żebyśmy [odpoczęli], bo w Warszawie to i powietrze takie nie było…
Tak, a na wsi to zawsze było trochę, u babki, co miała gospodarstwo.
Apatia była, szli jak zwierzęta, jak krowy, wie pani, na…
Tak, bo nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy. No i doprowadzili nas do tego kościoła i tam tak powiedzieli: „Mężczyźni na jedną stronę, kobiety z dziećmi na drugą stronę, folksdojcze, Ukraińcy wystąpić”. Parę ludzi wystąpiło, ja widziałem. I stamtąd szliśmy pieszo…
Nie, tam byliśmy krótko, może parę godzin. Stamtąd nas zaprowadzili do Dworca Zachodniego. Tam stały takie wagony pasażerskie, w te wagony i zawieźli nas do Pruszkowa. No i w Pruszkowie strasznie było, bo tam jedzenia nie było, ludzi dużo, rannych, wie pani, straszny widok. Ja miałem takiego kolegę z Leszna i się dowiedziałem, że jego zastrzelili, bo chciał uciekać przez parkan, no to się popłakałem, bo go dobrze znałem. Byliśmy w tym obozie kilka dni. Tam było strasznie. Na ziemi ludzie leżeli, płakali, ranni. Bardzo dużo ludzi, skupisko. No i Niemcy podstawiali wagony i pędzili nas do tych wagonów. Takie wagony…
Tak, bydlęce wagony. Do tych wagonów, no i nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. No wie pani, jak to było: jeden [transport] jechał do Niemiec, drugi do Auschwitz. My nie wiedzieliśmy. Wsadzili do tych wagonów… W dzień drzwi były otwarte, ale tak było dużo ludzi napchanych, że ciasno tam było, nie można było się ruszać, gorąco, jedzenia nie było, nic. W dzień te drzwi były otwarte, a na noc zamykali. Jak jechaliśmy przez Polskę, to część młodszych ludzi wyskakiwało. Jak jechaliśmy na przykład nad rzeką, to ktoś wyskoczył. Ale […] na tych wagonach były takie miejsca, gdzie byli Niemcy i strzelali do tych, co wyskakiwali. Czasami zabili, a czasami udało się wyskoczyć, przeżył. Ale my nie chcieliśmy uciekać, bo gdzie będziemy uciekać. Ale był problem, tam na przykład z higienicznymi [sprawami] były problemy. Zrobiliśmy otwór w podłodze, jakoś wykuliśmy i przez ten otwór mocz ludzie oddawali i tak dalej. W nocy było zamknięte w ogóle tam.
Dojechaliśmy do takiej miejscowości w Niemczech, po polsku Brzeg, Brieg się nazywa. Część ludzi wysadzili tam, a my jechaliśmy dalej. Dojechaliśmy do miejscowości, po niemiecku nazywał się Kamenz, a teraz się dowiedziałem, że to jest Kamieniec Ząbkowicki. Wysadzili nas tam i zaprowadzili do takiej starej cegielni. Tam były też siano, słoma i spaliśmy na tym. Tam byliśmy może tydzień. Tam było dość dobrze, bo tylko dwóch Niemców nas pilnowało, mogliśmy sobie chodzić z tej cegielni. Ja nawet się zaangażowałem, w kuchni pomagałem. Niemka gotowała jedzenie dla tych… Tam nas było kilkadziesiąt osób z Warszawy, z tych okolic, co my mieszkaliśmy, znaczy z Leszna. No i niech pani sobie wyobrazi, ta Niemka gotowała… Ona była bardzo dobrym człowiekiem. My byliśmy mali, ona do nas mówi: „Przychodźcie tutaj, dostaniecie kanapki”, i my tam chodziliśmy do niej. Później się dowiadujemy, że z tego obozu nas wywożą do innego obozu. No i ja mówię tej Niemce, że już jutro wyjeżdżamy. Wie pani, dała nam dużo kanapek, my się podzieliliśmy w [pociągu]. Ona była katoliczka, wydaje mi się. Gospodyni wiejska, wiejskie gospodarstwo było. No i znów pociągi, zawieźli nas do Wrocławia, do tego obozu, jak to się nazywał ten obóz, ja mam zapisane.
Burgweide. No i zaprowadzili nas do tego obozu, wprowadzili. Najpierw musieliśmy iść się wykąpać. Znów zgłosił się taki facet. Mówi: „Słuchajcie, złote rzeczy to dajcie, bo i tak wam zabiorą” – nawet po polsku mówił. No, niektórzy ludzie oddawali, co mieli…
Wie pani, niektórzy ludzie oddawali, bo ci, co palili papierosy, to chcieli sobie tam, wie pani, kupić papierosy czy coś takiego i oddawali. No i my przeszliśmy przez to, to się mykwa po żydowsku chyba nazywa, przeszliśmy przez to, no i później dołem. Mieszkaliśmy w barakach, były prycze. No i tam ciężko było, bo jedzenie było bardzo złe, już było ogrodzone, już policja pilnowała – to był obóz przejściowy. No i tam byliśmy parę tygodni.
Tam nic nie robiliśmy, nie. Ja już byłem starszy, to nie dostawałem takiego jedzenia jak małe dzieci, tylko takie jak dorosły. To straszne było. Herbatę to z trawy robili… Strasznie, chyba dostałem tam szkorbutu, bo tam nie było ani witamin… Najgorsza była sprawa, że spaliśmy na pryczach… To, że twardo, to nic, ale najgorsze było, że było dużo pluskiew i jak się spało, to w nocy one wchodziły na sufit, spadały do ust i czasami w ustach te pluskwy się… Ten smak jeszcze mam [w pamięci]. My te prycze wyjmowaliśmy na zewnątrz, ale to nie pomagało, bo [pluskwy] wychodziły z tych prycz, bo to były drewniane [prycze].
Tam była też segregacja. Polaków najgorzej traktowali. Tam byli z innych [krajów], chyba Francuzów było trochę, byli Czesi, to ich lepiej [traktowano, byli] Ukraińcy, Rosjanie. My najgorzej byliśmy traktowani, można powiedzieć, najgorsze jedzenie dostawaliśmy. No i kiedyś miałem trochę tej marmolady i chcieliśmy jakieś placki upiec. Matka przyniosła jakiegoś drzewa, rozpaliła ognisko i przyszedł Niemiec i matkę zabrał, wsadził do bunkru i siedziała całą noc. Poszliśmy, płakaliśmy, no i wypuścili po jednej dobie matkę. Później przyszedł taki jeden Niemiec i mówi, że kto chce do pracy. Moja matka silna była, zdrowa, mówi: „Ja do pracy”. Bo siedzieć w tym obozie to było strasznie. No i samochodami nas zawieźli do Trzebnicy, po niemiecku Trebnitz, to pod Wrocławiem. No i tam czekaliśmy, przyjechał chłop, wziął nas na wóz i zawiózł do swojego gospodarstwa.
I matka, tak. Zawiózł nas do takiej dużej wioski (teraz się dowiedziałem, jak się nazywa), nazywa się Wisznia Mała, leży kilkadziesiąt kilometrów od Wrocławia. Ale moja matka była silna, zdrowa, to rano wstawała, a my tam nie pracowaliśmy. Rano wstawała, wie pani, doiła krowy, bo umiała te rzeczy robić, jak krowom jedzenie się dawało i tak dalej, to się po niemiecku Kuhfutter nazywa. No i niech pani sobie wyobrazi, byliśmy tam tydzień i w pewnym momencie… Na tej wiosce musieliśmy mieć literę „P” oczywiście, chodzić z literą „P”. Tam było dużo obcokrajowców, Ukraińcy… Bo tam był duży folwark, ale my byliśmy prywatnie u chłopa, Schultz się nazywał. No i ten Schultz mówi pewnego dnia do matki, że my mu wypiliśmy mleko. Ja mówię: „Skąd, my mleka nie wypiliśmy”. Moja matka się zdenerwowała i mówi do nas: „Jutro rano wstajemy i uciekamy stąd”. Zerwaliśmy się o rano szóstej i szliśmy pieszo, niedaleko było, siedem kilometrów do tej Trzebnicy. Poszliśmy do Arbeitsamtu (ci, co przydzielają pracę) i mówimy, że posądził nas o złodziejstwo, a to nieprawda i my tam nie chcemy już być więcej. Matka mówi: „Możecie tu nas rozstrzelać – moja matka twarda była – rozstrzelać albo coś, ale my już tam nie pójdziemy”. A on to mówi: „Idźcie, to my tam przyjedziemy i zobaczymy, jak wy żyjecie”. To nie, mama mówi: „Nie, już tam nigdy nie pójdziemy”. No i wie pani, tam siedzieliśmy cały dzień chyba i wieczorem przyjeżdża karoca taka, taki Niemiec, dwa konie. Tak przyszedł, spojrzał na nas, na matkę, my takie chłopaki już… [Mama] mówi: „No to do niego pojedziemy”. Wiózł nas pół nocy. To było niedużo, dwadzieścia parę kilometrów, taka miejscowość się nazywa Groß Hammer, a teraz po polsku się nazywa Kuźniczysko. (Ja tam odwiedzałem, bo chciałem zobaczyć, jak to wygląda). No i to był duży budynek, duże gospodarstwo wiejskie. Przyjechaliśmy, ta Niemka, jego żona, nam pokazała, gdzie będziemy mieszkali, i to było: parter, pierwsze piętro i nad pierwszym piętrem mały pokoik. Miał może trzy metry na trzy, może dwa na dwa. No i pokazała nam, tutaj gdzie łóżko, to ja z bratem spałem, a drugie łóżko to była moja matka i jeszcze była Ukrainka, która miała chyba dwadzieścia dwa lata, coś takiego, to ona z matką spała. Rano matka o szóstej wstawała, gotowała im śniadanie i krowy doiła (tam było dużo krów, prawda), no i robiła te roboty. A o siódmej Niemka już nie wchodziła na górę, tylko [żeby nas obudzić], krzyczała: Heil, [niezrozumiałe] aufsteigen, a my spaliśmy. Ja słyszałem czasami, że ona woła nas do pracy, a ja się przekręciłem, to przyszła na górę i mówi: Aufsteigen! Arbeit! Arbeit. Zeszliśmy i do pracy. No i jaka tam była praca. Rano musieliśmy drzewo piłą [ciąć] i rąbać drzewo, później konie czyścić, krowy. Cały czas pracowaliśmy, od rana do wieczora.
Jedenaście, a brat miał trzynaście. Obaj pracowaliśmy. A ona miała pięcioro dzieci, miała dwie córki i trzech chłopaków. Jak była orka, to ja lejce trzymałem, a jeden chłopak, silniejszy, on miał osiemnaście lat chyba, trzymał pług, a ja tymi lejcami: links, rechts, links, rechts. Czasami się pomyliłem, to on na mnie krzyczał, verfluchten, mówi do mnie, ja mówię, no, tego… Helmut miał na imię. Najgorsze było zbieranie kartofli. Ta Niemka nam wyznaczyła: „Henryk, ty będziesz miał tyle, brat tyle, a matka tyle tych…”. Jak ta maszyna szła, to musieliśmy nadążyć. Takie były druciane koszyki i trzeba było na ramieniu je nosić. No i ja nie dawałem rady, bo byłem słaby fizycznie, byłem mały i słaby, to matka zebrała swoje kartofle i mnie jeszcze pomagała. […] Bo jak ta maszyna chodziła na okrągło, to musiałem zebrać te kartofle w tym odcinku. Ja nie dałem rady, to matka swoje zebrała i mnie [pomagała]. Bo ta Niemka krzyczała na mnie, że…
No to tak: kury niosły jajka gdzieś po cichu, to jak szedłem, to gdzieś, wie pani, w stodole czy gdzieś, to niekontrolowane było, to jajka sobie piłem.
Surowe. Mleko, czasem podszedłem, to mama mi dała świeżego mleka. Ale jedzenie było słabe. Rano to kartofel i kawałek masełka. I ten kartofel trzeba było… I taka mleczna zupa była rano. Oni oddzielnie jedli. My w kuchni, a oni jedli w pokoju, matka musiała im nosić jedzenie. Takie prawo było.
Interweniował? Nie, nic nie…
Nie, nie. Jakoś ucichło to. Nic nie wiemy o tym. Tylko wiemy, że u nowego już byliśmy. A u tego nowego było jeszcze gorzej, bo my musieliśmy pracować. Tam nie pracowaliśmy. Może później byśmy pracowali, no.
Nic nie było, nic nie mieliśmy wiadomości o Polsce.
Aha, tak, tam byli Polacy. W niedziele to się spotykaliśmy prywatnie z Polakami. Mieliśmy kontakty [z tymi, co] pracowali u innych Niemców.
Tak, wcześniej. Jedna to była chyba tam była od początku wojny, później po wojnie jeszcze mieliśmy kontakt z nią. Ona nam pomogła wypełnić te oświadczenie, jako świadek była, że byliśmy na zesłaniu. No i później pracowaliśmy. Ja już niemiecki łapałem najlepiej [z rodziny], to jak ci Niemcy między sobą rozmawiali, to słyszałem, co mówią. Dowiedziałem się, że oni planują ucieczkę, ale nie mówili nam nic. Do mamy mówię: „Mamo, oni planują wyjechać stąd”. I jak się front zbliżał… Oni mieli dwa gospodarstwa, jedno to duże, a później takie w lesie było i ja do tego gospodarstwa musiałem też chodzić i tam pomagać krowy czyścić, jedzenie dawać i tak dalej. No i taka jest sytuacja, że front się zbliża, oni załadowali dwa wozy, rzeczy wszystkie i końmi, wie pani co, wyjechali, nas zostawili na gospodarstwie, żebyśmy dawali jeść. Już byliśmy wolni, znaczy nie było… byliśmy pod nikim, ani nie…
Tak, no to my tym krowom dawaliśmy, woły były i tak dalej, różne zwierzęta, kozy i tak dalej – żeby to utrzymać przy życiu.
Wtedy nie było problemu. Ale w nocy ktoś bije nam do [drzwi], my otwieramy – Rosjanie przyszli. O, mówimy, że my Polacy. Ja do tej Ukrainki mówię: „Słuchaj, ty znasz rosyjski, to porozmawiaj”. Ona się tak bała, że w ogóle nie chciała z nimi rozmawiać, tylko ja mówię, że my Polacy. To oni się tak mówią: „Czy wódka jest?”. Ja mówię, że… Na pierwszym piętrze mieszkała żona oficera. Ona była z Wrocławia, tam było bombardowanie, to ona chciała mieszkać na prowincji, żeby… A męża miała we Francji i on jej chyba przysyłał alkohol. I ja mówię, że na górze jest. To oni weszli na górę, na pierwsze piętro, uderzyli w te drzwi, drzwi wywalili i masę, jakieś likiery zabrali, to… Na czołg i pojechali. Bo było ryzyko gwałtu też, wie pani, oni gwałcili. Jak jeszcze dwie młode kobiety były, nie… No to my tam posiedzieliśmy, ja wiem, może tydzień i po tygodniu mama mówi: „Jedziemy do Polski”.
No tak. Koni nie ma, to matka mówi, to saniami pojedziemy. Była zima, ale zima była groźna wtedy.
Czterdzieści stopni chyba dochodziło. Pamiętam, zmarzłem… Matka wtedy mówi: „To saniami”. Wzięliśmy sanie. A ta Ukrainka była w ciąży, to Ukrainkę posadziliśmy na saniach, bo matka była taka ludzka, nie, a my szliśmy pieszo.
Nie, ona miała jakiegoś Ukraińca, on tam okopy kopał. No i ona z nami jechała, to ją posadziliśmy, […] a my szliśmy pieszo. Brat, ja i matka, bo woła nie można [niezrozumiałe], tylko trzeba było prowadzić cały czas. No i szliśmy, i spaliśmy w domach pustych, co już Niemców nie było. Tylko strach był, bo Niemcy jeszcze w lasach byli, mogliby wyjść i nas zastrzelić, to w dzień jechaliśmy, a w nocy gdzieś się zapakowaliśmy w jakimś domu, co nie było Niemców.
W opuszczonych domach. No i tak szliśmy, szliśmy i doszliśmy do Ostrowa Wielkopolskiego.
Nie wiem, jakoś się nie znałem ani na geografii tak dobrze, ani tego – jakoś szło się drogą i szliśmy. Aha, był problem, bo ten wół szedł, szedł, a w pewnym momencie już nie chce iść i do tyłu. A na polach to było dużo koni. I ja podbiegłem, takiego konia przyprowadziłem, umiałem, bo się znałem na tym. Przywiązałem go do tych sań i mieliśmy konia, i woła. Koń ciągnął i wół szedł już z nami, z tymi saniami…
Po drodze jak stanęliśmy w gospodarstwie, to tam było wszystko, siano, owies. Ja umiałem to, bo pracowałem tyle czasu u tego Niemca, to wiedziałem, jak się zachować. I przywiązać umiałem go, przyczepić do tych sań.
Było niebezpiecznie, bo Niemcy byli w lasach jeszcze.
Nie, nie mieliśmy takiego [zdarzenia]. A, Rosjanin jeden, to podszedł, miałem psa i na niego szczekał, to [Rosjanin] go zastrzelił. To był epizod nieprzyjemny dla mnie. Tego pieska wziąłem, bo nie chciałem go zostawić, tylko ze sobą wzięliśmy go. Pies szczekał na niego, to wziął pistolet i go zastrzelił. No to, wie pani, takie…
Tak, tak, Rosjanie przepuszczali. I tak doszliśmy do Ostrowa Wielkopolskiego. Aha, po drodze jak szliśmy, już w Polsce jak byliśmy, to szło się do chłopa i oni przenocowali bez niczego, bez problemu. No i weszliśmy do takiego gospodarstwa, rozmawialiśmy, a on mówi, możecie przenocować u nas. Ta Ukrainka też była tam z nami, mój brat i moja matka. Pewnym momencie ta Ukrainka wyszła. Wyszła z tego mieszkania i wraca. A matka widzi, że ona już nie jest taka gruba, zorientowała się, mówi: „A co z tym…”. A ona poszła do takiej ubikacji, jak były na wsi, wychodki się nazywały. Wyszła do tej ubikacji i wie pani co… Urodziła to dziecko, [mama] mówi: „A gdzie dziecko?”. To zima była, ciężka była. „Wykidała”, mówi, wyrzuciła to dziecko. Niech pani sobie wyobrazi… Moja matka się bardzo zdenerwowała, ale była ludzka, mówi: „No, po porodzie to trzeba ją zawieźć do szpitala”. I zawieźliśmy ją do szpitala. Zostawiliśmy ją w szpitalu, chyba w Ostrowie Wielkopolskim, i ślad zaginął już potem. No i z tym wołem jedziemy do następnego chłopa, już pod Ostrowem Wielkopolskim…
Nie, tam nie było żadnej granicy, się szło tak. No i weszliśmy do tego chłopa, tego woła i [konia zaprowadziliśmy] do obory. Rano się budzimy, a koń już nie żyje. Wielki koń, taki belgijski, takie duże nogi miał. Ale byk żył. No, miał problem ten chłop, że musiał tego konia jakoś pozbyć się, bo to wielki koń. I tam byliśmy może… Bardzo dobrzy ludzie byli, pomagali nam. Jeszcze po wojnie mieliśmy z nimi jakieś kontakty, zdaje mi się. Tam byliśmy może tydzień i później takim transportem, jak się mówi… Jakieś samochody jechały, to zatrzymaliśmy, to nas podwieźli dalej, dalej i dojechaliśmy w strony rodzinne. Później jakaś kolejka chodziła do Kłodawy. Tam u rodziny się zatrzymaliśmy i stamtąd po tygodniu [przyjechaliśmy] do Warszawy i zajęliśmy taki pokój na…
To już była zima, na początku czterdziestego piątego roku, można powiedzieć, nie pamiętam, jaki miesiąc to był.
No tak, to musiał być marzec, może kwiecień i przyjechaliśmy do Warszawy. No i w Warszawie zajęliśmy w takim budynku na Waliców jeden pokój. Tam były duże mieszkania, ale ten mój ojczym zajął jeden pokój, ten do…
Aha, on się znalazł, on był w Polsce. Jego nie zebrali, bo on był kaleka.
On gdzieś krążył koło Łowicza, gdzieś u znajomych był i pracował może trochę, nie wiem. I on się znalazł. No i takie mieszkanie znaleźliśmy na […] Waliców 10. Ten dom jeszcze istnieje. No i zajęliśmy jeden pokój. Tam było dużo pokoi. On jeden zajął, nawet ściany jednej nie było, bo była w czasie Powstania uszkodzona, to mur postawił. No i tam mieszkaliśmy do końca mojego wyjazdu za granicę.
Aha, jak mama wróciła, to zakopała tam pewne rzeczy, jakieś kosztowności chyba, moją cenzurkę, papiery jakieś. I jak przyjechała, to pierwsza wykopała to i nawet znajomym to oddała, sąsiadce, to ona też zakopała, bo mogliśmy zakopać, bo mieliśmy tam taki ogród. I chyba tę cenzurkę, co mam, to też miałem zakopaną. I później to nic nie mieliśmy, żadnych papierów, nic.
Ludzie kartki pisali, gdzie kto jest.
Tak, tak.
Tak, na Lesznie. Ten dom już był zbombardowany, zniszczony, spalony.
Ja do szkoły do czwartej klasy zacząłem chodzić, do matury i później na studia poszedłem.
Medycynę skończyłem.
Uciekłem, z „Batorego” wyskoczyłem. Ja miałem siłę taką wtedy.
W Helsinkach. Bo oni mnie nie chcieli puścić na Zachód, do Francji. […] Ja pracowałem w pogotowiu i w pogotowiu dostałem zaświadczenie, że jestem zmęczony. Dali mi na tydzień wolne, zapisałem się do Orbisu i pojechałem. Nawet paszportu nie miałem, tylko dowód osobisty. To była taka wycieczka „Batorym” do Leningradu i Helsinek. „Batory” stanął w Helsinkach. A ja miałem takiego kolegę, to był bokser fiński, i miałem telefon, zadzwoniłem. On przyjechał taksówką, zabrał mnie i u niego siedzieliśmy dwa tygodnie. Bo w Helsinkach nie można było wychodzić, tam było dużo Rosjan, niebezpieczne miasto. Oni nie podpisali umowy, konwencji genewskiej i nie daliby nam azylu.
Z żoną, żonę miałem już.
Nie chcieli mi dać paszportu, to ja w ten sposób wyjechałem na wycieczkę.
Nie, to nie chodzi. Bo ja byłem we Francji, pracowałem na uniwersytecie i chciałem wrócić, to nie chcieli mnie puścić, no to musiałem taką metodą to zrobić.
Gdzie?
Aha, nie, w Helsinkach to było tak, że nie mogłem tam zostać. Taki ksiądz katolicki, holenderski, pomógł nam, jakoś wykupili bilet i przerzucili nas do Sztokholmu. I tam wylądowałem i tam znów nie do więzienia [trafiłem], ale do aresztu wzięli. Zabrali mi pasek, żona w innym pokoju, ja w innym. Tam byliśmy parę dni, ale później wyjaśniliśmy wszystko i później zacząłem studia. Ja tam studia też robiłem, bo nie uznali polskich studiów. A żona jeszcze nie skończy…
Sześćdziesiąty trzeci… A żona też studiowała, ale nie miała [potwierdzenia] i musiała od nowa studiować w Szwecji.
Też, tak. Bo my się poznaliśmy na studiach. Dlatego ja przyjechałem z Francji, bo tu miałem narzeczoną. Inaczej bym nie przyjechał.
Wyjechałem po prostu na krótki czas, ale zostałem. Tam byłem chyba dwa lata, półtora roku może i pracowałem tam.
Już po studiach byłem, już miałem dyplom. Pracowałem na uniwersytecie, na Sorbonie, na biochemii byłem asystentem, tam szkoliliśmy studentów francuskich.
Tak, tak. Ja już tutaj umiałem, bo na Żelaznej to chyba od piątej klasy uczyłem się francuskiego. Później do matury i łacinę miałem, a później rosyjski wprowadzili, to miałem trzy języki. Łacina mi się przydała, bo nie musiałem na studiach robić, bo tam trzeba było łacinę jeszcze studiować.
To się widzi cały czas. Wie pani, to takie jest, że się śpi, je albo coś, to się pokazuje to wszystko, tak już jest.
Trudno powiedzieć. Myślę, że Powstanie dało mi taką siłę, że strachu nie miałem żadnego, nie bałem się niczego, bo to jest coś takiego, prawda…
No tak, no co może więcej… Przecież już bym dawno nie żył.
No szczęście miałem.
To zawsze jest w pamięci, do tego się wraca.
To widzę cały czas jak… Jak tu przyjeżdżam, zawsze sobie patrzę, tylko to teraz wszystko inaczej wygląda. Te ulice już inaczej, Leszno inaczej wyglądało wtedy, teraz jest inaczej. To miejsce, gdzie my mieszkaliśmy, to w ogóle takie domy postawili po tej stronie, jakieś ogródki tam są. Aha, jak my mieszkaliśmy tam, nasz domek był blisko ulicy, prawda, i Niemcy, żandarmeria miała swój budynek trochę dalej na Lesznie, między Kercelakiem a Wronią. Tam był taki dom i wtedy to szkoła była, i oni tam byli. Jak szli na zmianę warty, pod getto, bo przy getcie stało ich tam dwóch tych żandarmów, to oni szli… Oni tak szli, że po jednej stronie ulicy i po drugiej, że nie szli razem, tylko po dwóch stronach, na chodnikach – dla bezpieczeństwa, że jakby zaatakowali ich, to oni musieli [się ubezpieczać]. A getta to pilnowali ci z krajów bałtyckich, Łotysze głównie pilnowali. A były też bombardowania rosyjskie w czasie okupacji, to trzeba było okna zakrywać, żeby światła nie było – syrena jeździła i dawała znak, że bombardowanie będzie i tak dalej.
Tego nie widziałem.
Już jak się zaczęła ta… Ja nie mogłem w ogóle przyjeżdżać, nawet rodzina nie mogła przyjeżdżać. Matka przyjechała pierwszy raz chyba po pięciu latach, sześciu może. […] A ja przyjechałem, jak już się zaczęła zmiany ustroju.
Ja tu przyjeżdżam, ja wolę być w Polsce. Polska to jest fajny kraj.
Tak, głównie na Woli siedzę. Tu się wychowałem i tutaj… Wola inaczej wyglądała kiedyś, teraz się rozbudowuje wszystko, metro piękne i tak dalej. Uważam, że Polska się dobrze rozwija teraz.
Tak. Ludziom się poprawiło, ludzie mają lepiej. Tyle samochodów, co stoi koło mnie, to w Szwecji nie ma tyle.
Warszawa, 9 sierpnia 2021 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska