Nazywam się Maria Pyszkowska, z domu Lewandowska. Urodziłam się 7 sierpnia 1934 roku. Mieszkałam w Warszawie na ulicy Krochmalnej.
Byłam jedynaczką. Mama nie pracowała, bo ciągle była chora, tata był mechanikiem, skończył szkołę Wawelberga. Był taki moment, że został wysłany do pracy na tamie w Rożnowie. Wtedy wyjechaliśmy z Warszawy, to już w czasie okupacji. Natomiast potem wróciliśmy do Warszawy, akurat wtedy kiedy zaczynało się szykować Powstanie.
Nie, nie od razu. Mieszkaliśmy na ulicy Żelaznej. Tam z rodzicami mieszkałam. Mam takie trochę poszarpane dzieciństwo, ponieważ mama moja ciągle była chora, to głównie zajmowała się mną jej siostra, a moja ciotka. Wtedy mieszkałam też na Woli, na Działdowskiej, u tej ciotki. Jak mama już była w dobrej formie, to zabierała mnie do domu, do siebie i mieszkałam na Żelaznej.
Nie mam pojęcia. To były czasy, kiedy się niewiele mówiło w domu na ten temat, w każdym razie był mechanikiem, więc musiał pracować w jakiejś… Nie wiem, zupełnie nie mam pojęcia.
Mam.
1 września 1939 roku mieszkałam na Działdowskiej. I wtedy na tą Działdowską koło naszego domu sprowadziło się Wojsko Polskie, oni sobie tam zrobili, nie wiem, przedpole do bitwy czy coś, bo zrobili okopy, okopali się i przygotowywali się na przyjęcie wroga. A wróg nagle przyszedł, ni z tego, ni z owego, jak myśmy z kolegami buszowali po tych okopach u żołnierzy.
Pięć lat miałam wtedy, tak. Buszowaliśmy po tych okopach i było strasznie fajnie, ale nagle przyleciały samoloty niemieckie, zbombardowały całe pole. To było na vis-à-vis, w tej chwili tam mieści się Instytut Gruźlicy. Pusty był taki plac, mieli tam robić chyba jakiś dom, ale tam się to wojsko usadowiło. No i jak te bomby spadły, to zrobił się okropny rumor, dzieciaki uciekły. Ja też chciałam uciec, ale poczułam, że mam na nodze jakiś ogromny bąbel. Co się okazało, że ranił mnie szrapnel w nogę. Jakiś wojskowy chwycił mnie za rękę i zaniósł do punktu opatrunkowego na rogu Wolskiej i Działdowskiej, tam gdzie potem była ubezpieczalnia, i tam opatrzono mi nogę. Byłam pierwszy ranny w trzydziestym dziewiątym roku. Tak się zaczęło moje wojenne życie.
Nie, po cichu, po cichu biegaliśmy wszyscy. Proszę pani, wtedy dzieciaki to się bawiły na podwórku i jak tylko mogły, to pryskały z domu. Wtedy jeszcze nie było tego, że to jest wojna, tylko po prostu wojsko się ustawiło, to znaczy że coś się może będzie działo, ale [ogólnie] nie było wiadomo, że to się wojna już zaczęła.
No, tym bardziej że się nie spodziewali. Wie pani, oni się spodziewali ataku z Woli od strony Działdowskiej.
Od zachodu jakoś. I spokojnie tam buszowaliśmy u nich. Było bardzo sympatycznie na pewno.
Było zranienie, ale już nie pamiętam, czy chodziłam z mamą na opatrunki, czy nie.
Nie no, kolejny żołnierz mnie odstawił do domu, bo powiedziałam, że mieszkam w domu przy tym rumowisku, które oni tam wtedy mieli. Tam zginęło też kilku żołnierzy, ponieważ tych bomb zleciało sporo.
No raczej tak, ale wtedy to ja byłam właśnie u ciotki. Mama nie wiedziała nawet o tym, że się wymknęłam i tak rozrabiałam.
Nie, już potem wszystko było tak, że cholernie bałam się Niemców, ponieważ oni byli tacy butni, tacy straszni. Jak oni chodzili w tych podkutych butach po naszym warszawskim bruku, to człowiekowi skóra cierpła na karku i się chowałam mamie w spódnicę, bo już potem byłam u mamy. Chowałam się mamie w spódnicę i się okropnie ich bałam. A jeszcze tym bardziej jak oni wchodzili do tramwaju i wywalali wszystkich i też się darli okropnie, to też się okropnie ich bałam.
Nie, nie, nie. Tata w ogóle był nie wojskowy, nie. I nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mówiło się o chodzeniu na jakieś zbiórki, spotkania – nie pamiętam tego zupełnie.
Przy mnie mogli nie mówić, no na pewno, ale nie pamiętam.
Nie, nie chodziłam do szkoły w ogóle. Właśnie tego okresu zupełnie nie pamiętam. Wiem tylko, że rodzice się potwornie bali, żebym poszła do szkoły, bo ciągle mówiło się o tym, że dzieci wywożą, zabierają gdzieś. […] A pisać i czytać prawdopodobnie uczyła mnie mama. Dlatego że czytać umiałam, pisać też umiałam, tak że…
Też nie, dopiero jak wróciliśmy do Warszawy, poszłam do szkoły.
Prawdopodobnie do drugiej albo trzeciej. Proszę sobie wyobrazić, że ja mam takie luki pamięciowe, nie pamiętam pewnych rzeczy. Wiem na przykład, że był taki moment, że chodziłam do szkoły na Ogrodową, ponieważ jak wróciłyśmy po Powstaniu do Warszawy, to mieszkałam na ulicy Pańskiej, też na Woli. No a potem były różne, strasznie przeróżne moje szkoły.
Nie, ciocia miała tylko wujka i mnie.
Tak, tak. Jako dziecko miałam całkowicie zapewnione pożywienie. Myślę, że po prostu tata pracował, więc były jakieś pieniądze. Potem, jak już byłam u rodziców, to były jakieś pieniądze, za które mama kupowała produkty, a jak to było, to proszę sobie wyobrazić, że nie pamiętam. Ja pamiętam tylko takie wyrywkowe rzeczy, które były takie bardzo okropne, znaczące.
Proszę pani, wtedy w czasie okupacji te dzieciaki miały bardzo ograniczoną wolność. Mogły wychodzić na podwórko i bawić się, ale wszyscy zawsze się strasznie bali o to, żeby te dzieci gdzieś nie poszły, żeby nie wpadły w jakieś kłopoty, bo to przecież dzieciaki. Tak że mnie bardzo pilnowano i wtedy nie miałam jakichś kolegów jak na Działdowskiej.
Nie, nie było kinderbali, to na pewno, ale i spotkań rodzinnych nie pamiętam. Prawdopodobnie były jakieś wigilie, jakieś święta wielkanocne. Jednak miałam dosyć liczną rodzinę oprócz rodziców. Moja mama miała trzy siostry, wszystkie były zamężne. Jedna z nich miała dwoje dzieci i to jedno się urodziło już tuż przed Powstaniem, to znaczy moja siostra cioteczna miała dziesięć miesięcy, jak ją ciotka niosła do Pruszkowa, karmiąc jeszcze piersią.
Nie, siostra mamy. Mój tata miał rodzeństwo, którego ja prawie nie znałam, bo jakoś nie utrzymywali rodzice kontaktów z dziadkami.
Rożnowa.
To było jakoś rok przed Powstaniem, czyli to był chyba czterdziesty trzeci.
Do pracy przy zaporze w Rożnowie, tak. No i tam miałam też fajnych kolegów.
Chyba z pół roku albo i więcej, bo w okresie letnim myśmy tam byli, a potem wróciliśmy do Warszawy.
W jakimś wynajętym mieszkaniu, takim domku góralskim. Rodzice mieli chyba tylko pokój i taką wnękę na kuchnię, nie pamiętam tego. Pamiętam tylko z tamtego okresu właśnie to, co pani mówię. Też miałam kolegów i koleżanki i myśmy buszowali tam okropnie po tych górach, a nosiliśmy rodzicom, tatom, jedzenie na zaporę. Nosiło się zupę w takiej menażce. Mama zawsze mówiła: „Nie chodź nad Dunajcem, pamiętaj, chodź drogą obok dróżki dunajcowej”. No i myśmy tak niby chodzili, ale potem się tak zdarzało, że kiedyś właśnie szłam z tymi kolegami nad tą dróżką nad Dunajcem i upuściłam menażkę, którą niosłam potem po powrocie domu, po zupie. Przyszłam i mówię: „Mamo, zgubiłam”, a za kilka dni tata przyniósł z zapory tę menażkę, taką mocno poturbowaną.
Popłynęła rzeką, tak.
No i była afera wtedy. „Mówiłam, że nie wolno”, a ja mówię: „No mamo, no… Wszyscy szli, to i ja szłam”. A żeby było jeszcze ciekawiej, to ponieważ wtedy byłam szczupła, zwinna, to naśladowałam we wszystkim chłopaków. Któregoś razu biegłam, mama mnie ubrała elegancko w suknię, bo mieliśmy iść do kościoła, a chłopcy biegli z góry i mówili: „Maryśka, chodź, będziemy tutaj biegać”. No to pobiegłam z nimi. Oni przeskakiwali przez takie pieńki, ja w tej eleganckiej sukni też chciałam przeskoczyć przez pieniek i zawisłam na tejże sukni. No toż oczywiście państwo wiedzą, jaka to była afera okropna. Mama krzyczała…
Suknia podarta… „Przecież mogłaś się nadziać na ten kołek”. No ale jak chłopaki skakały, to… Ja zwykle nie miałam koleżanek, raczej kolegów, bo byłam taka raczej zadziorna i chętna do takich wszystkich dziwnych zabaw.
Tak, tam był zupełny spokój, tam w ogóle nie było Niemców, tak jak gdyby nie było wojny. Tam było zupełnie inne życie. Pewnie ci ludzie dorośli to się bali tego, co tam się dzieje, że tam coś się dzieje, że łapanki są gdzieś, ale w tym małym Rożnowie to była cisza głucha, absolutnie. Nie było Niemców. Stamtąd nie pamiętam ani jednego.
Tak. W tym czasie też była ciekawa historia, bo w mieszkaniu, gdzie mieszkaliśmy, na Krochmalnej, ja zobaczyłam, że w czasie naszej nieobecności moje lalki są jakoś poprzestawiane. „Mamo, kto tu był? Kto ruszał moje zabawki?” Mama nic nie mówiła. Dopiero chyba po Powstaniu, już po wojnie, dowiedziałam się, że w tym mieszkaniu mieszkała pani z córeczką w moim wieku. To była Żydówka. One się tam ukrywały i stąd ta mała się bawiła moimi zabawkami, stąd ja dopytywałam się, kto to ruszał. No ale rodzice mi nic nie powiedzieli, dopiero po wojnie się dowiedziałam, że tam się ukrywała ta pani. Nawet nie wiem, jak miała na imię, jak ta pani się nazywała. Wiem, że to była jakaś znajoma mojej ciotki, która mnie wychowywała. Pani Roma chyba była ta pani, ale nie pamiętam.
Tak, tak. W czasie naszej nieobecności pani z dziewczynką, która była prawdopodobnie w moim wieku, żeby sąsiedzi nie zwrócili uwagi, bo to różnie bywało przecież.
Wiem, że mama bardzo nie lubiła wychodzić na ulicę, ponieważ bywały takie różne dramatyczne sceny, że wyciągali z tramwaju Niemcy i stawiali pod ścianę, jak coś było nie tak. Okropnie się tego wszystkiego zawsze bałam i najlepiej było mi w domu. Nie wychodziłyśmy za często na spacery, na jakieś [spotkania], chyba że do rodziny, a rodzina mieszkała zwykle gdzieś blisko.
Mało o tym wiedziałam, bo w tym czasie pewnie byłam u ciotki, ale wiem, że rodzice musieli zabrać swoje najpotrzebniejsze rzeczy i nie wiem, co jeszcze, czy jakieś gary, czy jakieś inne rzeczy, i przenieśli się na tą Krochmalną, [na posesję] wyznaczoną przez Niemców. Prawdopodobnie stamtąd wyrzucili Żydów, bo tak było, a Żydów umieścili w naszym mieszkaniu na Żelaznej, bo tam potem było getto.
Wszystko zostało, wszystko zostało.
Na Żelaznej […] to był jeden duży pokój, a sprowadziliśmy się do pokoju z kuchnią. To był taki budynek, nie wiem, jak to się nazywało… czworak taki, cztery kondygnacje. Jedna z tych kondygnacji wychodziła na Chłodną, a druga na Krochmalną z [drugiej] strony. W kondygnacji, która wychodziła na Krochmalną, było nasze mieszkanie. […] No, mieszkaliśmy w tym mieszkaniu na Krochmalnej, normalne mieszkanie, rodzice mieli tutaj swoje łóżko, tapczan, a ja miałam swoje łóżeczko na tej ścianie. To charakterystyczne jest – na ścianie nad moim łóżeczkiem wisiał obrazek Matki Boskiej Karmiącej. Potem opowiem dzieje tego obrazka.
No tak, bo przechodziło się koło getta. Strasznie się bałam tamtędy chodzić, bo Niemcy bardzo tam pilnowali i chodzili, walili tymi buciorami, tak że mama tamtędy starała się mnie nie prowadzać.
Nie pamiętam.
Chyba tak, chyba tak było. Ale powiem pani, że ludzie zaczęli być tacy bardziej… nie to, że otwarci, ale bardziej chętni do rozmowy. Jak teraz się mówi, że tacy młodzi, po co oni to zrobili – ja się nie dziwię temu, że oni tak zrobili, jak zrobili, dlatego że ten zamordyzm niemiecki był straszny, wszyscy się ich potwornie bali. To nie to, że można było spokojnie wyjść na ulicę i wiedzieć, że się spokojnie wróci do domu. Nigdy nie było wiadomo, wtedy wszyscy się okropnie bali.
Tak, tak że to było nieprawdopodobne.
Nie, ponieważ to byli ludzie zgromadzeni prawdopodobnie ze wszystkich tych mieszkań, w których oni wyrzucali. Tak to normalnie w tym samym domu na Żelaznej mieszkała moja rodzina, tylko w innej oficynie: babcia z ciotką, wujkiem i z jej dziećmi, jej dzieckiem wtedy jeszcze. I wtedy, w tym domu, to ludziska utrzymywali kontakty, spotykali się, rozmawiali, sąsiedzi byli normalni, ale potem, jak nas wszystkich powywalali, każdego w inną stronę, to zupełnie nie… Ci wujostwo, którzy mieszkali z nami na Żelaznej, zostali na przykład przeniesieni na ulicę Grzybowską, do takiego na tamte czasy nietypowego miejsca w Warszawie, bo tam była stolarnia w jednym budynku, w drugim budynku mieszkali ludzie. I tam właśnie zostali przeniesieni wujostwo. Oni mieli komfortowe mieszkanie na Grzybowskiej. Ciotka chodziła z dzieckiem na spacer na podwórko, bo tam można było, bo kwiatki rosły i było tam spokojnie, bo nie było na ulicy głównej, tylko we wnęce ulicy Grzybowskiej jakoś.
Nie, nie, nie. Tam Niemcy przestawili wujostwo, wujostwo zostało tam przeniesione.
Nie, nikt z Żelaznej nie mieszkał, tylko myśmy sami [mieszkali]. Nie wiem, czym [okupanci] się kierowali.
No, już nie były takie… Tak. Tyle tylko, że wie pani, ludzie na ogół wtedy byli sympatyczni, uśmiechnięci, mili, ale nie byli tacy wylewni, nie byli chętni do jakichś spotkań. Jeżeli się spotykały panie, to na podwórku, przy figurce Matki Boskiej i śpiewały pieśni religijne.
Prawdopodobnie tylko okazyjnie wystawiana, tak jak na majowe nabożeństwa się wystawia…
Tak, czasem chodziłyśmy. Najbardziej wzruszające były takie momenty, kiedy się śpiewało "Boże, coś Polskę". Rozglądali się wszyscy na wszystkie strony, ale śpiewali.
Nie pamiętam, tego nie pamiętam. Mnie matka, jak mówię, nie wypuszczała z ręki, ze względu na strach, że zaraz mnie zabiorą, że zginę czy coś w tym rodzaju.
Prawdopodobnie tak było, ale nie pamiętam jak.
Tak, tak było. Rodzice rozmawiali ze sobą, mówili. Mało tego, nie tylko rozmawiali, ale mama gromadziła zapasy, ponieważ mówiło się o tym, że może nie być nic do jedzenia, wobec tego mama gromadziła, suszyła chleb i to wszystko gromadziła w kuchni. Co potem charakterystycznego będzie, to opowiem, ponieważ te zapasy niestety na nic się nie przydały. 1 sierpnia myśmy byli wszyscy w domu. Tata już był w domu, bo to było popołudnie. Nagle zaczęli biegać po schodach jacyś panowie. Mama mówi: „Coś się dzieje, coś tutaj nie tak”. No i ci panowie biegali w tę i z powrotem i o godzinie chyba piątej tata powiedział, że wybuchło Powstanie. A co się działo dalej. Ci panowie, którzy biegali, to byli akowcy, ponieważ, jak mówię, tutaj był nasz dom, nasze mieszkanie, tu też mieszkania były, a z tyłu, na Chłodnej była szkoła i w tej szkole urzędowali Niemcy. Potem była straż pożarna, chyba jeszcze po prawej stronie, ale co tam było dalej, to nie wiem. W każdym razem ci panowie, którzy biegali, to później biegali chłopcy z bronią i oni właśnie szli na dach, po tej stronie, od szkoły i strzelali do Niemców. Ale Niemcy mieli widocznie lepszych snajperów, bo co jakiś czas znosili takiego naszego chłopaka i albo już był nieżywy, albo go musieli opatrywać. Coś tam robili, tego też nie wiem. Wiem tylko, że tupot nóg był bez przerwy, bo tak było, że oni wchodzili i znosili, wchodzili i znosili tych chłopaków.
Nie było takiego. Oni biegali tak szybko i czy oni mieli biało-czerwone opaski, nie pamiętam. Wiem tylko, że mama wyszła z mieszkania i mówi: „Słuchaj – do ojca – jestem niespokojna. Coś tu się dzieje nie tak, jak trzeba”. Jak zeszła, to usłyszała rozmowę dwóch panów, którzy prawdopodobnie byli dowódcami tego [odcinka] Powstania. Jeden z nich powiedział: „Wiesz, po tej ścianie od strony szkoły zaczynają się jakieś dziwne huki. Czy oni się tam nie podkopują?”. Na co moja mamunia, jak przyszła na górę, powiedziała do taty: „Wiesz, coś tu się dzieje. Chodź, weźmiemy rzeczy najpotrzebniejsze i pójdziemy do znajomych, których mam kilka domów dalej – w kierunku Hali Mirowskiej – na Krochmalną”. No i tak też zrobili. Mama wzięła te najpotrzebniejsze rzeczy i poszliśmy.
No tak. Vis-à-vis tego kościoła była właśnie szkoła, tak że to było w tym miejscu.
Na tym odcinku Krochmalnej, tak. No i wtedy jak poszliśmy do tych znajomych na Krochmalną, to tam zebrało się kilkadziesiąt osób, nie tylko my, ale jeszcze inni ludzie, i wszyscy się zastanawiali, co to będzie. Siedzieli tak, panowie jak to panowie, debatowali, bo nie wszyscy walczyli oczywiście. Debatowali, co tu robić, jak to będzie. No więc stanęło na tym, że poczekamy do rana. Tymczasem jak się ściemniło, było już tak dobrze koło dziesiątej czy dziewiątej wieczorem tego 1 sierpnia, rozległ się potworny huk. No więc coś się stało, gdzieś bomba strzeliła czy co. No to tata z panami wybiegli na ulicę zobaczyć, co się dzieje. Jak tata wrócił, to powiedział: „Wiesz – do mamy – nie mamy domu”. Bo co się okazało, ci panowie, co mówili, że tam słychać te podkopywania, mieli rację. Podłożyli miny, bo chcieli przejść na tą stronę, żeby mieć wejście na tereny powstańcze i wywalili ten dom w powietrze. Tak, że 1 sierpnia straciłam dom.
No mama, to tylko dzięki mamie.
Prawdopodobnie tak, bo przecież nie wszyscy wiedzieli o tym, że tak się dzieje. No i jak następnego dnia rano tata wyszedł, poszedł zobaczyć te gruzowisko, to zobaczył nieprzeciętny widok. W powietrzu wisiała nasza klatka schodowa i kuchnia, natomiast pokój był w gruzach, a na stercie gruzów leżał mój obrazek znad łóżeczka. Nie była pęknięta nawet szybka. Tak leżał, jak gdyby po prostu go ktoś położył. No i panowie pozwolili tacie się tam wdrapać – bo Niemcy tam strzelali też – pozwolili mu wdrapać się po ten [obrazek]. On chciał jeszcze iść do kuchni po zapasy, ale tego mu już nie pozwolili, więc tylko ten obrazek stamtąd zabrał i przyniósł mamie.
Nic. Wszystko poleciało… Bo ja nie wiem, o jakiej sile był ten ładunek, że cała oficyna została zwalona. Tyle że wisiała w powietrzu ta kuchnia i pozostałe części domu.
Chyba 36, ale nie jestem pewna.
Mam, tyle tylko że niestety przeszedł traumę, ponieważ w Pruszkowie mama mnie pozwoliła usiąść na tobołku, w którym był ten obrazek. Jak usiadłam, to pękła szybka. Ten obrazek, żeby już nie krążył po rodzinie, oddałam mojemu synowi, który ma go u siebie.
U tych znajomych, tak. No więc wtedy tata widocznie porozmawiał z tymi panami z AK…
Z powstańcami. Czy możemy przejść na Grzybowską do wujostwa, bo mamy tam rodzinę. No to oni powiedzieli, że tak, tylko musimy przejść przez Żelazną, ten dom, który jeszcze do dzisiaj jest na rogu Żelaznej i Chłodnej, to było niedaleko…
Tak. Tak mniej więcej na wysokości chyba, nie wiem, Krochmalnej, była barykada, powstańcy przechodzili na drugą stronę do Grzybowskiej. I tata jakoś dogadał się z tymi panami powstańcami, że pozwolili nam przez tę barykadę przejść.
To było rano 2 sierpnia. Tylko musieliśmy odczekać, kiedy można będzie [przejść]. Stanęłam na tym, że pozwolili nam ci panowie przejść, ale pod warunkiem, że wtedy kiedy oni pozwolą dokładnie, że już możesz iść. No i jakoś ta barykada była, nie wiem, z jakichś kamieni, z jakichś worków, z czegoś zrobiona i myśmy tym przejściem przeszli na drugą stronę Grzybowskiej, do wujostwa.
Może ktoś z nami szedł, ale nie pamiętam. Myśmy we trójkę szli.
Chyba nie, wie pani, chyba nawet się nie bałam, bo to nie utkwiło mi jakoś bardzo w pamięci, ponieważ jak mówię, byłam taka bardziej chłopięca w swoich zabawach, to też pewnie potraktowałam jakoś tak…
Jako przygodę, tak. No więc poszliśmy do wujostwa. Oni się bardzo zdziwili, jak nas zobaczyli w tym swoim ślicznym uładzonym mieszkanku, czyściutkim, wspaniałym…
Tylko tobołek z niezbędnymi rzeczami i z moim obrazkiem. Wujostwo byli bardzo zadowoleni, że jesteśmy. Oczywiście było im smutno, że nie mamy domu, ale dobrze, że jesteśmy. Z wujostwem mieszkała moja babcia, znaczy mama moich ciotek i mojej mamy. No i tam byliśmy kilka dni, do momentu kiedy z Woli zaczęli dochodzić ludzie przerażeni okrutnie tym, że straszne rzeczy się dzieją, że Niemcy rozstrzeliwują Polaków, że… Głównie tam działali „własowcy”. Tak że panowie usiedli znowu zusammen i zaczęli radzić, co robić, żeby nas nie spotkało to, co tych ludzi, których do tej pory rozstrzeliwano w sposób masowy.
Tego nie pamiętam. Prawdopodobnie tak było, ale tego nie pamiętam. Wiem tylko, że panowie znowu usiedli i uradzili, że w takim razie uciekamy do Śródmieścia. Jak uciekaliśmy do Śródmieścia, to już nie pamiętam, jak to było, bo wtedy cała rodzina nasza, moi rodzice i ciotka, wujek i babcia, i dzieci, i ten mój brat cioteczny, wszyscy razem [przechodziliśmy]. Aha, już był siostra, to wszyscy razem na tą…
Tak. I wszyscy razem właśnie uciekaliśmy do Śródmieścia, na Stare Miasto. Jak to było, gdzie to było, nie mam pojęcia. W każdym razie szliśmy na pewno też przez te barykady, na pewno gdzieś tam przez jakieś zaułki, jakieś możliwe miejsca do przejścia, poszliśmy… Gdzieś byliśmy w okolicach Hali Mirowskiej albo jeszcze dalej, za Halą Mirowską i tam 6 sierpnia dorwali nas Niemcy. Jak nas złapali, no to wszystkich popędzili w kierunku kościoła Karola Boromeusza na Chłodną i tam nas w tym kościele zamknęli. I to, słuchajcie państwo, było nieprawdopodobne uczucie. Pusty kościół, na podłodze walające się tobołki, toboły, tobołeczki, różne dziwne rzeczy, wszyscy byli przerażeni, co tu się działo.
Wszystkich, których z tego domu wygruzili, to było nas sporo, zapełnił się cały kościół. I tam nas zostawili na całą bożą noc i to był z 6 na 7 sierpnia. 7 sierpnia do kościoła wszedł taki pan wojskowy, buńczuczny, jak to oni byli, w tych bryczesach i w butach z cholewami i kazał nam się wszystkim wynosić. Ja mówię: „Mamo, co się dzieje?”, mama mówi: „Nic się nie przejmuj, wszystko będzie dobrze”, a ktoś tam z boku podpowiedział: „Na pewno nas teraz rozwalą”. No to ja wpadłam w histerię, zaczęłam płakać, że ja nie chcę umierać, mama mnie ledwo uspokoiła. Wyszliśmy na te schody – wiecie państwo, one są takie fajne, wysokie – i stali tam wszyscy na tych schodach…
Niemcy stali po bokach, a na czele stał ten oficer i coś tam krzyczał po niemiecku. I w tym momencie jak on się tak darł, podjechał motocyklista. Podał mu jakiś papier, on ten papier wziął, przeczytał, tupnął nogą i kazał nam się natychmiast cofnąć do kościoła. Po wielu, wielu latach, okazało się, że to był prawdopodobnie ten rozkaz Hitlera, który zabraniał rozstrzeliwać cywilów, bo taki był w pewnym momencie. W związku z tym musieli się naradzić, co z tymi ludźmi zrobić, bo tak: nie rozwalili, no to coś trzeba z nimi zrobić. Trzymali nas cały boży dzień w tym kościele znowu, bez jedzenia, bez picia, bez niczego i po południu znowu przyszedł ten człowiek i powiedział, że znowu mamy wychodzić. I popędzili nas do Pruszkowa.
Nie, tylko z 6 na 7 sierpnia noc i 7 sierpnia wypędzili nas z tego kościoła, przypuszczam, bo nie pamiętam dokładnie, ale…
Tak […].
Bez niczego. Jak coś tam ktoś miał w tobołku, to coś tam może jadł, ale nie pamiętam, tych rzeczy nie pamiętam.
Nikogo nie było, proszę pani. Byli sami cywile, którzy byli zgromadzeni przez Niemców, wpędzeni do tego kościoła. A musiało być ich bardzo wielu, dlatego że nie było ławek, tylko były same tobołki. Pomiędzy tymi tobołkami się robiło miejsce i się siadało.
Nie nasze, tak.
Jak kiedyś przyszłam, już po Powstaniu dobrych kilka, kilkanaście lat, przyszłam 7 sierpnia do tego kościoła, ponieważ miałam taką ochotę zobaczyć, jak to jest w wolnej Polsce, i na ołtarzu leżała księga, do której można się było wpisywać. Ja się wpisałam do tej księgi i akurat przyszedł ksiądz. Ten kościół był też moim kościołem parafialnym przed Powstaniem. Ja tu byłam u komunii świętej, tu mnie bierzmował ksiądz biskup jakiś, chyba Hlond, tak że to była moja parafia.
Nie, nie, nie. To wszystko było w tym samym roku, ponieważ oni się bali, że my wszyscy umrzemy, to oni to robili w piorunującym tempie, tak że to było wszystko szybko jakoś tak. Dlatego właśnie byłam tak wcześnie bierzmowana. No więc jak wpisywałam się do tej księgi, to ksiądz przyszedł i pytał, czemu to robię, więc mu powiedziałam to wszystko, no a on mi powiedział: „No to miała pani szczęście, bo pani przeżyła”. Ja mówię: „No widocznie tak”. I stąd się dowiedziałam, że wszystkich tamtych poprzedników z tych tobołków rozstrzeliwali tam.
[…] Nas popędzili stamtąd do Pruszkowa. Szliśmy chyba cały boży dzień do tego Pruszkowa, do hali, do parowozowni.
Nie, nie, nie. Cały czas na piechotę do Pruszkowa.
Nie, nie, na piechotę do Pruszkowa.
Nie, nic już nie było widać. Wszystko było albo uprzątnięte, albo spalone, bo nie pamiętam tego zupełnie. Wiem tylko, że była kupa gruzów i po tych gruzach się szło do tego nieszczęsnego Pruszkowa.
No cały boży dzień. Tam przyszliśmy na noc chyba do tego Pruszkowa. W Pruszkowie przed wejściem na tereny tych parowozowni rozdzielali, bo jeszcze wtedy z nami mężczyźni szli. [Tam] mężczyźni szli na lewo i młode kobiety bezdzietne też na lewo, a mamy z bachorami wszystkimi szły do hal. I tam w tej parowozowni, gdzie było pełno smaru, brudu, kazali nam siadać. Mamusia właśnie wtedy pozwoliła mi usiąść na tym tobołku i usiadłam, bo byłam trochę zmęczona po tej całej marszrucie.
A skąd, nic.
Nie było żadnej okolicznej ludności, były tylko puste pola i szło się tak… Może nawet tam byli jacyś ludzie gdzieś po boku, ale nie, oni wszyscy byli prawdopodobnie głęboko pochowani, bo się bali Niemców. W tej parowozowni przesiedzieliśmy chyba całą noc. Następnego dnia rano przyszli jacyś inni Niemcy i kazali nam wychodzić. No więc znowu popłoch, że znowu będą strzelać, ale nie.
Jak mówię, przed wejściem do tej parowozowni rozdzielali.
Rozdzieleni. Panie samotne też były zabrane w drugą stronę gdzieś. Nas zapędzili do pociągu. To były takie wagony, co to tak się otwierało drzwi i się wchodziło do przedziału. No to wpychali do takiego jednego przedziału, ile się dało ludzi, tych babek…
Tak, osobowe. To były, tak jak mówię, te drzwi takie, co się wchodziło do przedziału z peronu. I tam wpychali ileś kobiet, ile się dało do tego jednego przedziału. Babcia była głównodowodząca, więc pilnowała, żeby wszystkie córki [weszły razem]. A było ich trzy, bo jedną ciotkę to zabrali, ponieważ była singielka, a te wszystkie dzieciate to byłyśmy razem. Zapędzili nas do wagonu, wsadzili nas do tego wagonu i nie wiadomo było, gdzie nas zawiozą. Jak się okazało, dowieźli nas do Kutna czy do Łowicza, chyba do Łowicza – albo do Kutna, albo do Łowicza. W każdym razie tam nas z tego pociągu wypędzili i nie na parkingu, tylko na takim polu wielkim stały furmanki. Każdy Niemiec brał ileś osób i kazał wchodzić na furmankę, czyli przydzielali nas tym chłopom, którzy przyjechali po warszawiaków.
Ba. Kto by, proszę pani, przyjął do domu brudną czeredę bab. Kazali, to musieli i pakowali na te wozy. No i tymi wozami nas rozwieźli po wsiach. Jak mówię, babcia moja była głównodowodzącą, dopilnowała, żeby te wszystkie córki i wszystkie dzieci z rodziny wsiadły na jedną furmankę, i zawieźli na jakąś wieś. Wieś nazywała się, co pamiętam, Wejsce. […] Na tej wsi, sołtys czy jakiś wierchuszka przydzielał: „Ta pani z tym dzieckiem idzie do ciebie, ta pani z tymi dziećmi idzie tam”. I tak nas porozdzielali po tych wszystkich gospodarzach. Nasi gospodarze nie byli szczęśliwi, że musieli nas przyjąć.
Tak, my z mamą trafiłyśmy do jednego. W szczęśliwszej sytuacji była moja ciotka, babcia i te jej dzieci, bo przydzielili je do wspólnego gospodarza i tam było im dużo lepiej niż nam. [Właściwie] bo ja wiem, czy lepiej… W każdym razie [byliśmy] ludzie niechciani, niemile widziani.
Nie, nie. Też, też razem z nami była. Całe szczęście, że jeszcze mogła karmić piersią, bo ta mała przeżyła to wszystko.
Nie, nie, nie. Urodziła się kilka miesięcy wcześniej. Ona miała chyba z osiem miesięcy, tak że była dosyć ciężka i ciocia ją cały czas dygowała na rękach do Pruszkowa. Potem cały czas musiała się nią zajmować, a były to dramatyczne na pewno momenty. Dobrze, że była babcia, która się tym wszystkim potrafiła jakoś zająć. Babcie są zawsze dobrze widziane, z tego wynika. No i tam na tych Wejscach spędziliśmy dobrych kilka miesięcy. Mama niby miała pomagać w gospodarstwie, ale nie wiem, czy pomagała, co robiła, to nie mam pojęcia. Wiem, że obok tych gospodarzy mieszkał z matką taki pan, on nie był rolnikiem, on był dzierżawcą czy kimś takim. I mama się jakoś tak z nimi zaprzyjaźniła i tam chodziłyśmy do nich z wizytą. Tak samo chodziłyśmy z wizytą do ciotek i babci. No ale żeby było jeszcze ciekawiej, to ja, jak mówiłam, lubiłam bardzo przyglądać się temu, co się dzieje wokół. I kiedyś przyszłam do tych państwa, co to chodziłyśmy z mamą do nich…
Nie, nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam. Oni się nie przedstawiali.
Na pewno tak, ale tego nie pamiętam. W każdym razie pamiętam to, że lubiłam się przyglądać temu wszystkiemu, co się dzieje wokół. No i kiedyś właśnie z mamą poszłyśmy z wizytą do tych państwa, co to tam… To się jakoś specjalnie nazywało, ale nie pamiętam jak, on był […] dzierżawcą. Ale na niego jakoś bardzo krzywo patrzyli ci moi gospodarze. W każdym razie myśmy tam z mamą chodziły do nich i kiedyś przyszłam z mamą, a on rąbał drzewo. No to usiadłam naprzeciwko tego pana rąbiącego drzewo, popatrzeć, jak on to robi. Jak pan rąbnął w pieniek, odskoczyła ćwiartka pieńka i wyrżnęła mnie w policzek. Krew się polała, straszne rzeczy się zaczęły dziać. Ale na szczęście od Boga poprzedniego dnia tę wioskę wyzwolili nasi żołnierze, Armia Czerwona z tą 1. armią kościuszkowską, gdzie był już punkt opatrunkowy. I jak przyszedł taki żołnierz do domu, bo też dostał kwaterę w tym domu, co myśmy mieszkał, zobaczył mnie z tą obandażowaną buzią, wziął na ręce z kolei i zaniósł do punktu opatrunkowego naszej armii. Tam mi robili opatrunki, ale nie wiem, jak to było, kto to był i tak [dalej]. Tak że samo się zagoiło.
Jest ślad, ale niewielki, nie widać.
Nie wiem, jakie oni mieli gospodarstwo. Mieli bardzo duży, ładny dom. Życie toczyło się głównie w kuchni, bo izba była zachowywana na wszelkiego rodzaju uroczystości rodzinne prawdopodobnie, bo tam łóżka stały, takie posłane, ale nieruszane. Bo życie całe toczyło się w kuchni.
Wszyscy spali.
Nie, miałyśmy siennik, położony był na klepisku i myśmy na tym klepisku, na tym sienniku spały z mamą.
Gospodarze mieli swoje łóżka postawione w kątach. Jak przyszło to wojsko polskie, to przydzielili im tam jakiegoś oficera (właśnie ten, który mnie zobaczył z tą [zranioną] buzią). I tego oficera jak przydzielili, to pani gospodyni oczywiście zeszła z łóżka, tylko posłała sobie na sienniku, a jemu to łóżko przygotowały do spania. No i ten wojak, wiem, tylko taki był moment, że jak on przyszedł, zobaczył mnie i mamę śpiącą na tej ziemi, to mówi: „Ja mam spać na łóżku, a te kobiety tu na ziemi? Nie, ja będę spał na ziemi, a te panie niech śpią tu”. Pani gospodyni się okropnie oburzyła, powiedziała, że nie, te warszawianki muszą tu spać i koniec.
Nic, stał, elegancki… Wiem, że było jasno, bo w kuchni to raczej było ciemno, było jedno, małe okienko i gdzieś jakieś drugie chyba też z tej strony było. A w pokoju były piękne firanki, okna jasne, śliczne takie i te dwa łóżka stojące jedno tu, drugie tu, na środku stół, pięknie. To były Łowiczanki, więc miały pięknie zrobione serwetki, takie wyhaftowane w łowickie hafty na tym stole leżały bardzo pięknie.
Nie. Nie wiem, na co był ten pokój przeznaczony.
Nie pamiętam, jak to się skończyło. W każdym razie wiem, że mama powiedziała: „Nie, proszę pana, niech pan da spokój”. My chyba spałyśmy dalej na ziemi, a on spał na tym łóżku. Nie czuł się pewnie komfortowo, bo był to nasz rodak, chociaż mówiący bardzo słabo po polsku, ale mówił po polsku. Wiem, że miał na imię Jerzy. Tylko tyle, bo nie pamiętam, nie przedstawiał się chyba. Tak że wiem, bo do niego wołali ci koledzy, jak przychodzili po niego.
Kilka dni i potem, ponieważ rodzina doszła do wniosku, że nie możemy [być tu ciągle], a zapytały się babki wojaków, czy Warszawa już jest wolna, oni powiedzieli, że tak, i nie wiem, jakim cudem, też nie pamiętam, rodzina się zebrała, wszystkie panie razem i postanowiły iść do Warszawy na piechotę.
Nic, nic. To wtedy była ciemna mogiła. Nic się nie wiedziało, nic się nie słyszało, nic nie wiadomo było.
Dostawałyśmy jakieś jedzenie. Specjalnie o nas się nie martwiono, ale jak oni jedli, to wtedy było im wstyd i nie mogli nie dać nam jeść, więc prawdopodobnie dostałyśmy to samo, co oni jedli. Powiem pani, że nie zostawiło to we mnie jakiegoś takiego fajnego wspomnienia, bo po wojnie nigdy nie chciałam tam pojechać, nigdy. Nie miałam poczucia, że jestem im wdzięczna, że chce im się jakoś zrewanżować, nie. To musiało we mnie zostawić jakąś traumę, która po… No nie, nie chciałam tam jechać.
Nie, nie, nie. Wtedy od warszawiaków się trochę izolowano, proszę pani. Miano nas za tych okropnych, co to na nich spadł ciężar opieki, tego wspólnego jedzenia, tak że nas tam traktowano jakoś nie bardzo serdecznie. Stąd mówię, że prawdopodobnie to spowodowało, że nigdy nie chciałam tam do nich po wojnie wrócić. A jak doszłyśmy do Warszawy, to nie pamiętam.
Wszystkie kobiety.
Nas zabrały za rękę i myśmy szli do… Jak do tej Warszawy doszliśmy, to nie mam pojęcia.
Nie, to już chyba przedwiośnie. No nie wiem, nie pamiętam, jak dotarli. Pamiętam tylko Warszawę, kupy gruzów. Zastanawiały się babki, której z nich dom ocalał. Nasz to wiadomo było, że był wysadzony już pierwszego. Wujostwo, jak poszliśmy w tamtą stronę, to się okazało, że spalone te domy.
Ta Grzybowska, tak. Natomiast [dom] jednej z moich ciotek na Pańskiej, ona miała tam pokój z taką wnęką kuchenną, ocalał. I te wszystkie baby do tego jednego pokoju się…
Trzy siostry, znaczy moja mama i jej dwie siostry, babcia, to cztery.
Czworo, bo była jeszcze jedna dziewczynka ciotki, której mieszkanie ocalało. Ale ją jakoś najmniej pamiętałam z tego okresu, tylko pamiętałam tego jednego noworodka, którego ciotka dygowała, i mojego brata, który był okropny.
Nie, młodszy. Nie słuchał mnie zupełnie, więc dostawał kuksańca, a był ukochanym wnukiem babci, więc potem ja dostawałam za to.
Nie wiem, nie pamiętam. Pamiętam tylko moment, jak one postanowiły się wybrać z tej wsi do Warszawy i wtedy zabrałyśmy się i poszłyśmy do tej Warszawy. Jak dotarłyśmy, nie wiem. Czy do Łowicza i pociągiem jakoś, bo może już jeździły pociągi, nie wiem – nie pamiętam tego zupełnie. W każdym razie jedyna rzecz, jaką pamiętam, to pamiętam, że ocalała fabryka Haberbuscha. A dlaczego to pamiętam – ponieważ jedyną osobą, która się zajmowała wszystkim, była moja babcia, bo te wszystkie babki, te jej córki, były jakieś takie nieporadne.
Moja mama urodziła się w dwunastym roku, to babcia […] może miała z sześćdziesiąt, ale była bardzo dzielna.
Janina Rogulska. Obydwoje z dziadkiem pracowali u Norblina, stąd mieszkali naprzeciwko fabryki na Żelaznej. A dziadek już nie żył dawno. Natomiast jak przyszliśmy do Warszawy, to hersztem całej rodziny została babcia i ponieważ ja byłam najbardziej sprytna według babci, to musiałam jej pomagać. Proszę sobie wyobrazić, że babcia wpadła na genialny pomysł (musiało być już ciepło), że będziemy szły do Haberbuscha, brały piwo w butelki, sprzedawały to piwo i w ten sposób zarabiały na życie dla całej rodziny.
No musiało tak być, bo rozlewali w te…
Nie, nie. To musiały być ocalałe kadzie, te zapasy, tak. I myśmy to piwo nosiły w takim wiaderku po marmeladzie. Babcia tam wlewała trochę wody, żeby było zimne, i nosiłyśmy. Czy miałyśmy szklanki, czy dawałyśmy w butelce te piwo do picia…
Taki pstryk jak oranżada przedwojenna. W każdym razie tym babcia handlowała ze mną na rogu Grzybowskiej i Żelaznej. Była taka sterta gruzu udeptana, myśmy stały na tej stercie gruzu i [miałyśmy] wiaderko z butelkami. Nie wiem, jak to było, czy z butelkami sprzedawałyśmy, czy wypijane było na miejscu.
Nie, nie, nie. Tam się kupowało to piwo od tych…
Tak, ktoś zarządzał, tak. To musiał być ktoś, kto umiał tym się obsłużyć. Tak że w ten sposób żywiłyśmy z babcią rodzinę. Pewnego pięknego dnia, na wiosnę późną, już prawie było lato, wróciła z obozu najstarsza córka mojej babci.
Do obozu, do Oświęcimia.
Nie, oni […] jak mieli ochotę, to tak robili, a jak mieli ochotę, to inaczej. Nie wiem, czym oni się kierowali. No w każdym razie ciotka moja cała i zdrowa wróciła – chuda jak szkapa, ale wróciła. No i ponieważ ona była najbardziej inteligentna z rodziny, to wtedy przejęła pałeczkę zajmowania się żywieniem nas wszystkich. Gdzieś tam poszła do pracy do jakiejś pani, w papierni jakiejś pracowała, bo wiem, że i mieszkała w tej papierni, i pracowała w tej papierni. W każdym razie wtedy mnie odciążyła od tego piwa już, nie pozwoliła mi nosić takich ciężkich wiader, bo nosiłyśmy z babcią, na spółkę, ale nosiłyśmy. Tak że piwo przestało być już aktualne, bo ciotka zajmowała się żywieniem rodziny. A ciotka moja jeszcze oprócz tego, że pracowała w papierni, to dorabiała sobie stawianiem kabały. Tutaj na Pańskiej to nie wiem, to był Kercelak czy jakiś takie targowisko, i tam już od razu, jak to u nas w Polsce, od razu zaczęły się handle. Powstały jakieś budki, jakieś takie miejsca, gdzie sprzedawano i ciuchy, i jedzenie, i walutę – wszystkim się tam handlowało. I wtedy właśnie ciotka stawiała kabałę, dorabiała sobie do tej papierni (tam niewiele mogła zarobić, a musiała nas wszystkich wyżywić) na tym targowisku. Chyba to był Kercelak, chyba tam właśnie można było kupić jedzenie, bo już zaczęli przywozić do Warszawy chłopi jakieś tam chleby, jakieś rzeczy. Potem wrócił z obozu mój…
Maślankiewicz.
Aniela.
Babcia nazywała się Janina Rogulska, miała trzy córki: Anielę Maślankiewicz, mężatkę, bezdzietną, która wychowywała przez jakiś czas mnie; potem Leokadię Kozłowską, która była żoną piekarza, zaraz powiem o nim, i ta ciotka miała dwoje dzieci, tego brata, mojego rówieśnika prawie, i taką tą małą, co niosła w Powstanie. To była Leokadia Kozłowska. No i jeszcze następna córka, Stanisława Czerwińska. Ona miała też córeczkę Hanię, w tym czasie Hania była jeszcze zdrowa. Dobrze, że wrócił z obozu już (też nie wiem, gdzie w obozie był, bo nigdy o tym nie opowiadał) wujek, ale musiał się jakoś dobrze urządzić. On był piekarzem.
Tak, razem z ojcem moim. Bo to byli ci Kozłowscy, co mieszkali na Grzybowskiej. On wrócił z obozu i poszedł do pracy jako piekarz, no to już wtedy mieliśmy „skolko ugodno” chleba, tak że poprawiło nam się bardzo.
Nadal wszyscy w jednym pokoiku, tak.
Właśnie nie było żadnych.
Potem mama jak już PCK zaczęło [działać], ruszyły wszystkie możliwości dowiadywania się, to mama zaczęła się kręcić koło tego i dowiedziała się, że został wywieziony do obozu, do Bergen-Belsen. No i on stamtąd nie wrócił niestety. Miał trzydzieści dwa lata, był wspaniałym mężczyzną, zdrowym, silnym… i nie przeżył. Bo to były kamieniołomy. Myśmy potem pojechali do tego obozu, żeby zobaczyć, jak to było. Tata tego obozu nie przeżył. Dlaczego, nie możemy zrozumieć. Wujek był też w jakimś obozie, ale widocznie łagodniejszym, bo przeżył. Trzeci wujek, ten Czerwiński, był taki trochę… nie wyrzutek rodzinny, ale w każdym razie nie był jakoś dobrze traktowany przez moją babcię, głównodowodzącą całą rodziną. On też przeżył. No a ten mój ojciec, który był naprawdę wspaniały, zdrowy mężczyzna, tych kamieniołomów nie przeżył.
Nie pamiętam. Wiem tylko, że mama dostała wiadomość, że ojciec tam zginął i już. Nie starała się o nic po nim, bo, jak mówię, była osobą chorowitą, chorowała na gruźlicę, a wtedy gruźlica to było tak samo mniej więcej jak syfilis w tej chwili. Tak że się wszyscy bali tego strasznie i mamę ciągle, jak tylko coś zaczynało się dziać, to natychmiast oddawali do szpitala. Szpital był tam, gdzie był instytut weterynaryjny, nie wiem, czy to na Grochowie, czy to…
Na Grochowskiej. Tam był właśnie szpital i tam mama była w tym szpitalu przez długi okres czasu. A ja się tak patałętałam. Byłam najpierw z tymi wszystkimi ciotkami i dziećmi, a potem ciotka, ta Ala, która przejęła pałeczkę po babci, oddała mnie do internatu sióstr felicjanek, do Wawra. A zaczęłam chodzić do szkoły jeszcze tutaj, patałętając się na tej Pańskiej, na Ogrodową. Tam była szkoła powszechna i tam chodziłam, ale do której klasy, nie pamiętam. Do pierwszej na pewno nie, bo już umiałam czytać i pisać, i liczyć, więc pewnie poszłam do drugiej albo trzeciej klasy, a pewnie wtedy też na to patrzono przymrużonym okiem i jakoś tam przechodziłam do następnej klasy. Z tej Ogrodowej właśnie poszłam do internatu, do Wawra, do sióstr felicjanek.
Chyba już chodziłam tam do szóstej klasy. Tak że to były takie moje przeżycia. Ale jakoś wyszłam na ludzi, mimo że miałam takie różne trudne etapy.
Bo potem, proszę pani, moją mamą zaopiekowała się lekarka, ftyzjatryczka, która pracowała w sanatorium. Bo mamę z tego szpitala weterynaryjnego przewieźli do sanatorium, do Rudki i mama w tej Rudce była i była. Była dzięki uprzejmości tamtych lekarzy, bo to wdowa, ciężko chora, z takimi płucami do kitu. No więc trzymali ją wtedy dość długo i siedziała w tym sanatorium. Potem się nią zajęła lekarka, ftyzjatryczka, samotna pani, która postanowiła, że mama zostanie jej gosposią. I tak też się stało. Ona przez jakiś czas mieszkała w Rudce z tą „ciotką” doktór, a potem ta pani doktór, Janina Żurawska… Bardzo sympatyczna starsza pani. Miała tylko okropnego pieska, Pazurka, który mnie cholernie nie lubił, ale to nie o to chodzi. Mamą się zajmowała właśnie ta pani doktór. I pani doktór z Rudki postanowiła przemienić sanatorium na sanatorium w Kruku, to było sanatorium koło Gostynina, wybudowane chyba jeszcze przed wojną, takie eleganckie, wspaniałe sanatorium. Tam właśnie doktor Żurawska się przeniosła do pracy, zabierając mamę i wtedy mnie też zabrały ze sobą, już mama wtedy się przyznała do tego, że ma dziecko.
Krótko, chyba ze dwa lata tylko.
Ja do Warszawy wróciłam, proszę pani, po różnych, strasznych tarapatach. Ponieważ tak: nie dostałam się na medycynę i poszłam elegancko ubrana w granatową sukienkę z białym kołnierzykiem w białych podkolanówkach, do pana ministra Sztachelskiego, z prośbą, żeby jednak mnie na tą medycynę przyjął. Pan minister mnie przyjął i zapytał się, dlaczego ja się tak pcham na tę medycynę. Na co mu powiedziałam, że: „Panie ministrze, moja mamusia ciągle choruje. Chciałabym być dobrym lekarzem, żeby ją wreszcie wyleczyć”. I musiałam pana ministra tym ująć i swoim wyglądem, uczesana w dwie kitki, taką granatową sukieneczkę i powiedział: „Dobrze, przyjmiemy panią”. A już byłam po maturze, ale maturę zrobiłam nie w Warszawie, tylko w Gostyninie. No ale to nieważne. W każdym razie dostałam się na medycynę i pan minister powiedział mi: „No ale niestety w Warszawie nie ma miejsc”. Ja mówię: „No trudno, to pójdę, gdzie trzeba”. I do Poznania mnie przekierował. Skierował mnie do Poznania i w Poznaniu było mi strasznie źle. Poznań to było dla mnie miasto przytłaczające, ono było takie proniemieckie jeszcze wtedy. Ten dworzec kolejowy w Poznaniu, jak ja wysiadałam na nim, to na mnie robił wrażenie, jakby na mnie spadała góra śniegu, coś okropnego. Ale studiowałam. Byłam na medycynie. Mieszkałam w akademiku oczywiście i było wszystko bardzo fajnie. No a potem sposobem się przeniosłam do Warszawy.
Prawdopodobnie, bo po mamie nie, mama była zawsze taka wycofana.
Nie. Mama się przeniosła sama. Ciotka, ta po babci przebojowa druga, jej pierwsza córka, ciotka Ala, właśnie przeniosła się tutaj do Warszawy… Znaczy nie, nie, ona przecież długo pracowała jeszcze w Kruku, bo została pielęgniarką i pracowała też w Kruku. Potem z tego Kruka jakimś cudem się przeniosła do Warszawy. Wtedy zmarła „ciotka” doktór, ta Żurawska. Mama została znowu na lodzie, że tak powiem, i wtedy ciotka Ala się nią dalej zajęła i przeniosła ją tu do Warszawy. Tu postarała się dla niej o jakieś mieszkanie. Już potem dalej nie pamiętam dokładnie, jak to wszystko było, bo już się tym nie zajmowałam aż tak bardzo.
Tego rozdziału nie da się zamknąć. Każdego 1 sierpnia, jak zaczynają wyć syreny, to ja zaczynam mieć takie dreszcze, że ściskam pięści z całej siły, bo to, wie pani, wszystko odżywa. Jakoś tak wszystko nagle zaczyna się dziać z powrotem. Aczkolwiek tak normalnie żyję, pracuję… Pracowałam jako lekarz bardzo wiele lat w rejonie, z ludźmi i miałam z nimi doskonałe kontakty, byłam bardzo lubianym doktorem. Przez 30 lat pracowałam w jednej instytucji i z tej jednej instytucji przeszłam na emeryturę. Wtedy wszyscy bardzo żałowali, że odeszłam, że już nie pracuję.
To było inaczej. Wtedy kiedy pojechałyśmy do Kruka z doktor Żurawską, tam pracowała też pani doktor Frączek. Ona była uczestniczką Powstania i tam się ukrywał jej mąż. Proszę sobie wyobrazić, że to był taki moment, że myśmy nigdy nie rozmawiali na temat Powstania. Oni nam nigdy nic nie chcieli powiedzieć. Dopiero po latach pani Anna napisała pamiętnik, który mam do dzisiaj. Znaczy ja pożyczyłam go od jej córki, bo z jej córką byłam zaprzyjaźniona i jestem dalej. Jesteśmy obie staruszki, wspominające tamte czasy i wczoraj rozmawiałyśmy właśnie o tym, że ja dzisiaj idę do państwa na wywiad, a ona mówi: „To ja ci dam pamiętnik mamy, przeczytaj”. No więc wzięłam ten pamiętnik, ale oczywiście nie zdążyłam całego przeczytać, tylko wstęp. Zaczął się od momentu kapitulacji Powstania Warszawskiego. Wtedy jej mąż był pułkownikiem AK i on się ukrywał w tym sanatorium pod innym zupełnie nazwiskiem. Był pacjentem chorym na gruźlicę. Wtedy się nic nie mówiło o Powstaniu, wtedy było tak, że Powstania nie było.
I tak przez długie lata zostało. Z tym że 1 sierpnia od pewnego momentu, […] wtedy kiedy zaczęły się te obchody Powstania, to wtedy zaczęło się mówić. Druga babcia mojej wnuczki była sanitariuszką w czasie Powstania i była na Krochmalnej postawiona pod ścianą śmierci.
Domańska Wanda. Ona niestety już nie żyje. Tak że i u niej w rodzinie też się nic nie mówiło o Powstaniu, nic, zupełnie, tak jakby nie było. Dopiero potem jak ta odwilż przyszła i zaczęło się mówić o Powstaniu ogólnie, oficjalnie, to wtedy się zaczęło mówić i wtedy ja też zaczęłam opowiadać. Teraz w te moje urodziny, 7 sierpnia, wtedy kiedy nas mieli rozwalić w tym kościele, to przyszła właśnie do mnie Majka…
Wnuczka. I mówi: „Ty znowu idziesz na tą uroczystość?” Ja mówię: „No idę”. – „Ale przecież źle się czujesz. I dziadek źle się czuje, i ty się źle czujesz”. Ja mówię: „No wiesz, ale nie mogłabym inaczej”. I ona wtedy zaczęła rozmawiać ze mną i wtedy jej mówię: „Słuchaj, to jest rocznica mojego drugiego urodzenia”. No i wtedy zaczęłam jej o tym opowiadać i ona mówi: „Słuchaj, to niemożliwe, żebyś ty tego nie sprzedała dalej, żeby nikt nie wiedział, co przeżyłaś”. Ja mówię: „Słuchaj, tysiące ludzi to przeżywało, nie tylko ja”.
Warszawa, 13 sierpnia 2021 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska