Jestem Krystyna Garbacz, z domu Szostak. Mieszkałam w Powstaniu i przed Powstaniem na Grzybowskiej, na Woli, rok urodzenia 1936.
W Warszawie.
Ja pamiętam tylko Grzybowską, dlatego że jak byliśmy mali, dziadek miał małe mieszkanie na Grzybowskiej, nie mógł nas przyjąć do siebie. Załatwił nam mieszkanie na Pradze i tam mieszkaliśmy do 1939 roku, do sierpnia.
Dlatego że w sierpniu ojciec zginął i mama nas wzięła (brat miał wtedy cztery miesiące, ja byłam starsza trochę, niecałe trzy lata) i poszła do swojego ojca, do [naszego] dziadka, na ulicę Grzybowską.
Nie wiem, jak tata zginął, nie wiem.
Nie, nie, brat miał cztery miesiące, więc to był sierpień, to jeszcze nie wybuchła wojna. I mama wróciła do swojego ojca i tam było rzeczywiście ciasno, bo było jedno pomieszczenie większe, ale nas było siedmioro: dziadek, mamy ojciec, mamy siostra z dwoma córkami, które już pracowały, a myśmy byli mali, ja i brat.
Jan, Janek i mama się nami opiekowała, i dziadek też, bo dziadek tam pracował.
Był dozorcą, był dozorcą.
Mama nie pracowała w ogóle, tylko się nami zajmowała.
Wybuch Powstania.
Tak.
Tak, tak.
Przyjeżdżał do mnie, bo mnie bardzo lubił, był starszy ode mnie, miał chyba z siedemnaście lat Edek i przyjeżdżał do mnie…
Kim on był? On chodził do szkoły, uczył się jeszcze. Brał mnie na spacery, między innymi właśnie na karuzelę warszawską na Woli jeździliśmy.
Bratem ciotecznym, tak. Mojej mamy brata synem, bo mama miała troje rodzeństwa. Czworo ich było i on przyszedł do nas, przyjeżdżał na Grzybowską.
No spacery bardzo miłe. Zawsze mnie za rękę prowadził. Jak byliśmy na tej Wenecji, bo ta karuzela nazywała się Wenecją, to zawsze jak miał jakieś pieniążki, to sadzał mnie na jakąś karuzelę i woził i zawsze pamiętam, że mówił, żebym od Niemców cukierków nie brała, bo Niemcy chodzili między nami i rozdawali dzieciom cukierki i on mówi: „Nie bierz od Niemców cukierków, absolutnie”. No i pilnował mnie cały czas.
Karuzela mnie interesowała.
Tak.
Tak, tak. Bo chodzili z psami. Ja się bardzo bałam psów.
Tak.
Żebym się do Niemców nie zbliżała, do psów tym bardziej; żebym po prostu była przy nim, przy tym bracie. […]
Nie, nie. Dlatego że mama bała się po prostu Niemców, bo różnie z tymi dziećmi było, przecież dzieci zabierali ze szkół. Ja mogłam też wychodzić do szkoły, ale mama mnie nie posyłała do szkoły, tylko przychodził (nie pamiętam, jak się nazywał) jakiś pan, który uczył mnie pisać, czytać, liter mnie uczył, tak że już trochę umiałam z tej domowej nauki.
Za mały był, za mały, on nie zabierał jego. Tylko pamiętam, że jak przyjechał do domu do nas, nie raz zresztą, to stawiał mnie na krześle, mówił wierszyki, uczył mnie mówić wierszyków, kazał mi się kłaniać, kazał mi śpiewać, bo ładnie śpiewałam, jak byłam mała. Kazał mi się pięknie kłaniać na tym krześle i taką miałam naukę.
Tak. Ten kuzyn i jeszcze jakiś pan. Nie pamiętam, ktoś z rodziny przychodził, jakiś mężczyzna czy wujek, czy ktoś, nie mogę powiedzieć.
Coś strasznego widziałam, bo jak się zaczęła wojna, jak było strzelanie, to strzelali do nas „ukraińcy” z drugiego podwórka. Była taka ślepa ściana i tam u góry były okienka.
O okupacji, o okupacji, jeszcze przed wyjściem z Warszawy. Tak że strzelali do nas i zabili jedną dziewczynę, która siedziała na progu domu i czytała książkę. Pamiętam do dziś, że jak czytała książkę, oczy miała tak spuszczone, to te oczy były takie bardzo wypukłe, do tej pory pamiętam. Zabili ją, dlatego że czytała, a oni strzelali przecież, to byli „ukraińcy”.
Tak, tak.
Co jeszcze pamiętam? Wiem, że jak mieszkaliśmy na Grzybowskiej, to od strony Towarowej po naszej stronie, tam gdzie myśmy mieli domek… Bo to był mały domek dwurodzinny, taki drewniany, a inne domy na naszym podwórku były piętrowe, dwupiętrowe, też takie biedne domy. Właścicielka tych domów mieszkała po drugiej stronie ulicy, zajmowała całe pierwsze piętro, no a myśmy jej płacili za te mieszkania (nie wiem ile, w każdym razie to była biedna dzielnica, biedne podwórko było). Tam byli ludzie, którzy pracowali, na przykład węglarze, którzy mieli fury z węglem, konie, gdzieś w kącie, po jednej stronie podwórka i po drugiej stronie podwórka.
Na podwórko tak, ale […] jak strzelali, to byliśmy w domu, a tak to było można bawić się na podwórku. Ja się bawiłam przeważnie z chłopcami.
Ogłaszali, jakieś komunikaty były. Mama mówiła i dziadek tak samo, bo dziadek jeszcze był na chodzie, że tak powiem, nie był taki bardzo stary, miał siedemdziesiąt pięć lat, wtedy jak Powstanie wybuchło, tak że też się nami opiekował. Jak ciocia była zajęta, mama była zajęta, to się nami opiekował i bawił się z nami.
Dziadek miał jakąś pensję, a pracowały cioci córki. One pracowały w wytwórni bombek na Boże Narodzenie. One tam pracowały, były młode i ciocia je bardzo chroniła, bo przecież Niemcy wpadali na podwórka czy do domów, zabierali młodych ludzi na roboty do Niemiec, więc one były też chronione przez ciocię w jakiś sposób (nie pamiętam). One pracowały i pomagały. Ciocia zajmowała się praniem, komuś tam prała jakąś bieliznę czy coś, prało się wtedy w balii, na tarze, bo przecież pralni nie było. Takie były warunki.
A mama pomagała.
To były wiadomości podawane nie przez telefon, tylko jedno do drugiego podawało, że walki się zaczęły na Woli, że walki się zaczęły na Żoliborzu, tam były pierwsze strzały. I potem wymarsz z Powstania, wymarsz z Warszawy.
Chowaliśmy się do piwnic, jak były strzały, jak były te „krowy” i głośno było. Myśmy się chowali do schronów, bo tam były schrony pod tymi domami i tam rodzina siedziała, i nie tylko rodzina. Ci, którzy mieli małe dzieci, starsze osoby, tak samo. Tam były pobyt nas, nie było światła przecież, były świeczki.
Okropne było życie.
Przy tych świecach panie gotowały jakieś obiady, z tego co miały jeszcze, jakieś kasze, nie kasze, czy brukiew, nie wiadomo co. Ale zaczęłam mówić, że jak wychodziliśmy z Grzybowskiej, to szliśmy pod ogniem. Dlatego że koło naszego domu był browar Haberbuscha i tam ludzie chodzili na szaber.
W czasie Powstania, tak. Zabierali cukier workami, cukier w kostkach, i jak myśmy nie mieli co jeść, to nas karmili tym cukrem. A z drugiej strony, naprzeciwko Haberbuscha, był „Kurier Warszawski”, redakcja „Kuriera…”. Tam się produkowało gazetę, a potem, jak gazeta była już dzisiejsza, byli tacy chłopcy, dwanaście, dziesięć, może mniej lat, chodzili tam, brali plik tych gazet i potem chodzili po ulicach i sprzedawali.
Nie. Nie pamiętam tamtego rejonu, ale na przykład w roku 1938 przyszła moja babcia, ojca matka, przyszła z Rumunii.
Na piechotę przyszła z Rumunii.
Bo Rumunia wtedy graniczyła częściowo z Polską. Więc ona przyszła do nas i pamiętam, że była bardzo wierzącą osobą, bardzo bogobojną i wzięła mnie do kościoła na Karolkową. Szłyśmy na Karolkową do kościoła i potem wracałyśmy do domu, bo babcia chciała się pomodlić.
1938.
A potem poszła, potem poszła.
Do Rumunii. Do Rumunii, dlatego że u nas nie mogła się zatrzymać, była parę dni i już, Nie było nawet gdzie jej położyć.
Od 1939 roku nie widzieliśmy się z nią do roku 1968. Do roku 1968, dlatego że jak było już po Powstaniu, ludzie zaczęli wyjeżdżać za granicę i ona tam u siebie jak zobaczyła jakiś samochód z polską rejestracją, podchodziła do tego człowieka, kobiety czy mężczyzny, i prosiła, dane nasze mówiła, że poszukuje brata, czyli mojego ojca, że poszukuje brata z rodziną, którzy mieszkają w Warszawie na Grzybowskiej. Wszystkie dane dała i ktoś jej zawsze obiecywał, że nas poszuka. Tylko jeden pan zgłosił, że on to załatwi, że przez Czerwony Krzyż poszuka nas, i załatwił. Nawet pamiętam jego nazwisko.
On dał nasze dane do Czerwonego Krzyża i mama dostała list od niej. Dostała list, zawiadomienie z Czerwonego Krzyża, że ktoś nas poszukuje. Mama z tym zawiadomieniem przyjechała do mnie do pracy, bo ja już pracowałam.
1968, ja już pracowałam. Ukończyłam szkołę średnią i pracowałam w przedszkolu jako wychowawczyni. Mama do mnie przyszła i ja mówię: „Mamo, co ty tu robisz, że przyszłaś do mnie do pracy?”. Mówi: „Bo nas poszukuje siostra ojca, twoja ciotka. Mieszka w takim osiedlu naftowców, górników, którzy wydobywali ropę”. Tam mieszkał [jej mąż], miał domek z ogródkiem, bo tacy pracownicy dostawali domki, i ona mieszka z mężem i zaprasza nas, żebyśmy przyjechali. Ja jej napisałam bardzo długi list, opisałam wszystko, co pamiętam, wysłałam jej ten list i powiedziałam, że nie stać mnie na podróż zagraniczną, bo po prostu nie mam pieniędzy, mam dwoje małych dzieci i nie będę nigdzie jechała. Mówię: „Może, ciociu, sama przyjedziesz do nas, jak masz tylko męża i nie masz dzieci”. No i ciocia przyjechała do nas w roku 1969.
Ciocia była Polką.
Ligotki, po polsku była Ligocka. […] W dokumentach miała napisane Ligotki.
Tak, Ligotki Marianna. Ona była tylko sama z mężem. Jak myśmy do niej pojechali… Ona przyjechała w 1968, a myśmy pojechali do niej w 1969 z mężem i z dziećmi.
Prawdziwe wakacje. Ale znajomość z ciotką, która [trzydzieści] cztery lata nas nie widziała, mamy nie widziała, ani swojego brata, no więc wie pani… Rzeczywiście bardzo uroczyście wszystko się odbywało, bośmy wspominali sobie to, co pamiętamy wzajemnie, prawda, z tego okresu, i było bardzo miło. Potem jeszcze dwa razy była u nas.
Jak ogłosili Niemcy, że wszyscy muszą opuścić miasto…
Daty nie pamiętam.
Początek, sam początek, tak, sam początek, bo jak nas wypędzali z tej Grzybowskiej, to zaczęłam mówić, że jak nasz dom został, to obok był Haberbusch, [który] był ogrodzony takim płotem z desek, a po drugiej stronie była redakcja „Kuriera Warszawskiego”. Niemcy podpalili to ogrodzenie drewniane i po tej stronie też podpalili i myśmy szli pod ogniem. Ja bardzo krzyczałam. Ciocia mnie uspokajała, mama tak samo. Ja byłam przekonana, że to mój brat płakał, bo on był mały, ale ciotka potem, jak jeszcze żyła i jeździliśmy do niej do Otwocka po Powstaniu, mówiła, że to ja płakałam. Bardzo płakałam, bo się bałam tego ognia. Myśmy musieli przejść między tym ogniem, który nad nami prawie się dotykał z jednej i drugiej strony, bo ulica była wąska.
Zatrzymaliśmy się pierwszy raz w jakichś zakładach naprawczych taboru tramwajowego czy kolejowego. Tam dzisiaj jest piękny salon samochodowy, a wtedy była wielka hala, brudna, ze smarami na podłodze.
Nie, jeszcze nie o Pruszkowie, o Towarowej.
Pierwszy przystanek był na Towarowej, a potem nie wiem, ile…
Nie wiem właśnie, czy długo, ale chyba krótko, dlatego że tam był pierwszy przystanek i potem nas pognali ulicą Wolską, do kościoła Świętego Wojciecha. Tam był pierwszy większy przystanek, dlatego że kościół był duży, nie było ławek, siedzieliśmy na podłodze, ławki były tylko przy ścianach. Niemcy nas tam zatrzymali i kazali sobie położyć na podłodze trzy kupki złota przedmiotów wartościowych, złoto, zegarki i jeszcze latarki. Takie trzy kupki tego wszystkiego było na podłodze, przed ołtarzem. Tam myśmy nie mogli wychodzić, siedzieliśmy – bardzo nas było dużo, bardzo ciasno było. Przychodzili ludzie, którzy mieli podpalone włosy, pod ogniem szli. No i tam dziadka oddzielili od nas, dlatego że takich mężczyzn, i młodszych, i starszych, brali do segregowania ciał. [Niemcy] zabijali ludzi. Za kościołem [zabici] byli wywożeni na taczkach czy na jakichś wózkach, gdzieś pod mur czy tam, gdzie jest dzisiaj taki wielki dół, gdzie były trupy zwożone. Tak że tam dziadek pracował (ja dopiero później się o tym dowiedziałam). Tam byliśmy parę dni, bo dużo ludzi nazbierali do kościoła, i stamtąd szły transporty do Dworca Zachodniego. Nie wiem, czy nas gnali na nogach, czy wozami jakimiś. Chyba piechotą szliśmy do Dworca Zachodniego i tam ładowali nas na takie węglarki, niektóre bez dachów. Zaryglowali wszystko i stamtąd wieźli nas pod ostrzałem i przy wielkiej ilości psów, żebyśmy nie uciekali. Załadowali nas do tych wagonów, pozamykali i wieźli nas do Pruszkowa. Tam dopiero po pewnym czasie (nie wiem, jak długo, bo ja byłam mała, więc na to nie zwracałam uwagi) rozdzielili nas z rodziną. Ciocię z córkami wzięli do transportu do Niemiec na roboty. Dziadka od nas oddzielili, nie wiem, gdzie był, a my z mamą zostaliśmy zawiezieni wozami konnymi do tych bogatszych gospodarzy w okolicy Łowicza. Myśmy zostali zawiezieni do Bąkowa Górnego i tam dostaliśmy się do takiej rodziny, gdzie była córka, ale taka dorosła córka, koło pięćdziesiątki i ojciec. Oni mieli ładny dom. Mieli osobno spiżarnię, gdzie było dużo jedzenia, ale oni tym jedzeniem się nie chcieli z nami podzielić.
Myśmy byli na Grzybowskiej w piwnicach, to panie gotowały to, co miały, i dzieliły dla wszystkich, więc było co jeść, dopóki się nie skończyło. Bo potem i brukiew też była gotowana i jedzona. Ano niestety…
A w Pruszkowie co kto miał, jakieś naczynie, metalowe czy jakieś, czy jakieś puszki po jedzeniach, które zostały – każdy czekał, że dostanie łyżkę zupy jakiejś, która była dawana nam, więźniom. Były wielkie kolejki, były kłótnie. Każdy kto jakie naczynie miał, to podstawiał, żeby dostać łyżkę tej zupy czy kawałek chleba. Małe były to porcje, rzeczywiście, ale jedzenie było.
Tak, zawsze mamy się trzymałam. Brat tak samo, bo przecież mama nie mogła nas komukolwiek zostawić.
No to ci gospodarze, u których była ta kobieta i mężczyzna, czyli jej ojciec, ich było tylko dwoje, to ona nas nie położyła do mieszkania, do domu, tylko położyła nas między zwierzętami, w oborze na słomie. Nie pamiętam, czy jakiś koc był, czy jakieś prześcieradło na tej słomie, w każdym razie nas tam położyła, tam myśmy spali. Mieliśmy tam spać, bo ona się bała, że my mamy wszy. No, to był taki okres, że ludzie chodzili brudni, niemyci i wszystko i musieli jakoś wytrzymać z tym. I ona się bała, bo ona miała w domu czysto, ale sama miała kołtun na głowie, nie czesała się nigdy, taka była. Proszę sobie wyobrazić, że po dwóch dniach czy po trzech mama poszła do sołtysa i powiedziała, jakie my mamy warunki, że nas położyła między zwierzętami, że mamy takie warunki, a nie inne.
Dawali, tak, dawali, ale nie takie jedzenie jak sobie. Co to było, to ja nie pamiętam, w każdym razie mało dostaliśmy jedzenia, bo zawsze narzekała, że ona nie ma, a spiżarnia była pełna mięsa, jakichś wędlin zrobionych – wszystko było, a ona nam tak bardzo dzieliła, że tak powiem. I myśmy zostali posłani do innej gospodyni, gdzie była młoda osoba z mężem i ojciec. Mieli ładny domek, mieli krowę na ocieleniu, bo nie mogła nam dać mleka. Bo [gospodyni] chciała nam dać mleka, ale nie mogła, bo ta krowa nie dawała mleka. Wysłała nas z bańką do sąsiada, do drugiego gospodarza, powiedziała, którędy mamy iść. A był taki nasyp kolejowy, pociąg tam jechał i myśmy za ten nasyp nie chodzili, tylko z tej strony od naszej wsi. I szliśmy kiedyś, nie wiem, po jakim czasie, po dwóch dniach to chyba nie, ale później… Pamiętam, że miała ta rodzina taki ogród, sad śliwkowy, że mieliśmy śliwek ileśmy chcieli. Mieliśmy tam to jedzenie, bo nam dawali rosołek, dawali nam mięso, dbali o nas bardzo, ale ta gospodyni młoda miała w tym jakiś cel.
Nie. Nie pamiętam. Tylko zapamiętałam, że ta wieś to był Bąków Górny (dopiero później się dowiedziałam). No i proszę sobie wyobrazić, że ta młoda gospodyni miała swój cel, że tak nas dobrze karmiła, bo ona chciała od mamy, żeby mama po wojnie, po wszystkim, jak się już Powstanie skończy, żeby mama jej zostawiła brata, bo ona nie mogła mieć dzieci, a chciała takiego syneczka małego. Ale mama mówi: „Nie, ja spod ognia wzięłam – mówi – swoje dzieci. Jak pani oddam dziecko? Nie mogę”. No i nie dała. Ale jak myśmy chodzili po mleko do tego gospodarza, idziemy sobie z mamą, mamy śliwki naturalnie, które jemy pomału, i idzie naprzeciwko nas jakiś starszy pan, laską wywija. Mama myślała, że ktoś nam grozi, więc nas przytuliła do siebie i mówi, że nas nie odda nikomu. No ale jak podszedł bliżej, ja go rozpoznałam, to mówię: „Mamo, to jest nasz dziadek!”. – „Co ty mówisz? Skąd dziadek?” Ja mówię: „No to jest nasz dziadek, zobacz”. Doszedł do nas. A laską nas przywołał, machnął na nas, żebyśmy do niego przyszli, doszli. Okazało się, że dziadek był za tym nasypem, za pociągiem, z drugiej strony wsi. Tam miał dom, żył u jakiegoś gospodarza, wszystko było dobrze, był zadowolony. No, radość była wielka, żeśmy się poznali i zobaczyli po tylu miesiącach. Ale jeszcze nie było wiadomo, że Warszawa jest wolna. Dopiero jak mama usłyszała, że Warszawa…
Tak.
Do stycznia. Jak mama tylko usłyszała, że jest wolna Warszawa, to mówi: „O, ja do Warszawy muszę jechać, do Warszawy muszę iść, zobaczyć, czy nasz dom stoi”. Ja mówię: „Mama, nasz dom był drewniany, to nie mógł stać, nie mógł zostać”. Ale faktycznie było tak, że te domy piętrowe, które były na naszym podwórku (to były trzy podwórka od Grzybowskiej aż do Krochmalnej), to były zburzone, a nasz dom został zburzony ostatni, bo był mały, niewidoczny wśród nich i dostał bombkę, że tak powiem w ostateczności. Jak mama usłyszała, że Warszawa wolna, to mówi, że idziemy do Warszawy.
Nie, nie pamiętam.
Nie pamiętam tych świąt, ale pamiętam, że byliśmy na weselu, ktoś miał wesele (może to były i Święta, nie wiem), jakiś sąsiad i myśmy tam byli.
Tańczyło się, tak. Tańczyło się, ludzie tańczyli na tym weselu. Było jakieś jedzenie, panna młoda, nie pamiętam, co jeszcze. W każdym razie styczeń to już mama chciała iść do Warszawy koniecznie, bo zobaczyła, że wojsko niemieckie rusza się w stronę zachodu, że idą do siebie.
Widziałam, widziałam.
Okropnie wyglądali. Nie tak jak wchodzili do nas, tylko jak wychodzili, to już w innym stanie, że tak powiem. Może im się śpieszyło do domu, ale bardzo źle wyglądali.
Nie, nie zaczepiali, tylko Polacy zaczepiali ich, bo chcieli się zemścić, albo wyzywali, albo chcieli ich bić, więc wie pani, ludzie bronili ich mimo że to byli jeńcy czy tacy, którzy uciekają z Polski. I poszliśmy, proszę pani, w stronę Warszawy.
Nie, właśnie nie pamiętam, jak dziadek wrócił do Warszawy. Nie wiem, może mama się umawiała z dziadkiem. Może się umawiała, bo pamiętam, że jak wróciliśmy do Warszawy, to mama szykowała dla dziadka jakieś pomieszczenie.
Proszę pani, z tej wsi myśmy poszli w prawo, w kierunku Warszawy, tam doszliśmy do kościoła w Zdunach (ten kościół do dzisiaj stoi, bo to takie dwie wysokie wieże z czerwonej cegły) i myśmy tam się zatrzymali. Bo takich osób jak mama, z dziećmi małymi, było trochę. W tym kościele dostaliśmy jakieś ubrania, ludzie przynosili dla nas ubrania i jedzenie i wszystko. Tak że myśmy szli w stronę Warszawy, ale nie wiem, czy wozami jakimiś, czy samochodami, nie mam pojęcia.
Dużo.
Tak, bo w tych wsiach byli właśnie warszawiacy, byli warszawiacy, powstańcy. […]
Bardzo było zimno.
Przede wszystkim nie mogliśmy poznać naszego podwórka, naszego domu, bo wszystko było zburzone, wszystko było zrównane z ziemią. Były kartki na jakichś słupach czy na jakichś deskach, które jeszcze z płotów zostały, że ktoś poszukuje kogoś – takie liściki pisane, przypinane gwoździem czy pinezką. I [w pewnym momencie] jakieś wiadomości dostaliśmy chyba od wujka, od mamy brata, że mieszka na Pradze, że ma mieszkanie, i myśmy tam poszli. Mama nas wzięła i poszła, mimo tego mrozu i wszystkiego. Na Pragę przechodziło się albo po lodzie, albo takimi samochodami ciężarowymi, które przewoziły po lodzie ludzi na drugą stronę Wisły.
Nie, nie wiem, nie pamiętam. Myśmy poszli do wujka, wujek nas chciał zatrzymać, ale ciotka nie chciała, więc tylko wypiliśmy herbatę czy jakieś jedzenie zjedliśmy i poszliśmy tam, gdzieś my byli, do Czerwonego Krzyża, na Powiśle. Bo tam się mama zatrzymała z dziećmi i inne panie tak samo, bo miały też małe dzieci, nienadające się do niczego, że tak powiem, bo były małe, niektóre były szkolne. No i potem trzeba było się starać o jakąś szkołę, o coś, o jakieś mieszkanie.
Mama szukała mieszkania właśnie koło nas gdzieś, koło Grzybowskiej, na Krochmalnej w jakichś domach, które jeszcze ocalały. I mama znalazła jakieś pomieszczenie, do którego się schodziło dwa schodki na dół, bo to nie był lokal mieszkalny, tylko jakiś… Nie wiem, w każdym razie jakieś okno było, drzwi mama zorganizowała przez jakiegoś znajomego czy kolegę, którego spotkała. Wyszykowała dla dziadka mieszkanie i wiem, że dziadek wrócił, ale jak wrócił, to nie wiem, nie pamiętam tego.
Mieszkanie mama przygotowała i dziadek wrócił, ale jak wrócił, to nie wiem. W każdym razie z nami się spotkał. Byliśmy na Okęciu. Dziadek się z nami spotkał, przyjechał do nas.
Nie, razem z mamą mieszkał, a potem w roku 1947, 1946 wróciła córka i ciocia. Córka młodsza wróciła, a starsza została jeszcze w Niemczech i wróciła w roku 1947. Wróciła, ale już z córeczką, bo obie te dziewczyny wyszły za mąż za Polaków w Niemczech. Tej starszej córce, Jance, urodziła się córeczka w Niemczech i wróciły do Polski, jak ta mała miała cztery latka. Młodsza wróciła wcześniej, ale ta młodsza jak wróciła, to była w ciąży i pojechała, bo jej mąż był z Krakowa, to pojechała do Krakowa. Pojechała pociągiem. Te pociągi wtedy były bardzo przepełnione. Nie było tak, że miejsca siedzące i stojące, tylko ile się naładowało tych ludzi, ile się zmieściło, to weszło. I ciocia pojechała do swoich teściów i tam się zatrzymała, tam urodziła tą małą. Dała jej na imię Krystyna, po mnie, bo mnie bardzo lubiła. I tam mieszkała.
Razem wrócili. Tak, razem wrócili, a tej starszej mąż nie wrócił, nie wrócił. Ona wróciła sama w 1947 roku z córeczką, a on został tam, nie wrócił do Polski.
W 1947 roku.
Tak.
Pamiętam, pamiętam.
Co najbardziej utkwiło? Że to nie był budynek szkolny, tylko taki długi budynek trzypiętrowy. Myśmy się uczyli w suterenie na dole, a na drugim i trzecim piętrze był numer trzy szkoły – nasz był numer jeden, a dwójka była w baraku osobnym, stojącym. Bo ten dom, gdzie myśmy się uczyli, to był murowany, z cegły. I tej młodzieży było dużo…
Nie. Brat był za mały jeszcze do szkoły, brat był za mały, brat był z mamą.
Proszę pani, bardzo ciasno było w szkole, dlatego że nie mieliśmy szatni. Były jakieś wieszaki albo ubrania kładliśmy na jakimś krześle. Były ławki takie jak kiedyś, nie było stolików, tak że ławki były. Szkoła była bardzo uboga. Gimnastykę mieliśmy na korytarzu, bo nie było sali gimnastycznej, bo to był taki podłużny budynek, tylko sale miał, w których myśmy się uczyli.
Były jakieś podręczniki.
Nie, było kilka na klasę. I zeszyty były kolorowe. Kolorowe, dlatego że na przykład zeszyt w kratkę był zielony, zeszyt do polskiego w linię był różowy…
Kartki, kartki. Z takiego papieru były robione zeszyty, także to była pierwsza produkcja, jakiej myśmy się, na jakiej myśmy się uczyli. No i te książki. Było mało książek na dwie, trzy osoby. Musiały sobie pożyczać. Musieliśmy sobie pożyczać.
Gimnastykę na korytarzu. Na piętrze była tylko jedna ubikacja, tak że ciągle była…
Proszę pani, do szkoły mieliśmy, tak jak myśmy teraz obliczali, trzy przystanki tramwajowe, to było dosyć duży kawałek. [Szkoła była] naprzeciwko Instytutu Lotniczego, bo obok tej szkoły było kino Lotnik. W kinie Lotnik najpierw, zanim było kino, to była taka duża sala z krzesełkami… Nie, najpierw były ławy. Najpierw były ławy ze sceną – to była taka duża sala do jakichś występów. Jak mieliśmy chór w naszej szkole, mieliśmy chór, bo mieliśmy taką panią, która ładnie śpiewała i prowadziła chór i myśmy tam występowali w tym budynku i były jakieś imprezy. No bardzo wtedy, bo to był PRL przecież, więc nie było tam pieśni żadnych jakiś patriotycznych czy jakiś innych, ale były takie dzisiejsze, że tak powiem, na owe czasy.
Mama zorganizowała to mieszkanie dla dziadka. Jak ciocia przyjechała, to już z dziadkiem mieszkała, ze swoim ojcem.
To było na ulicy Krochmalnej.
Myśmy mieszkali z mamą na Okęciu i myśmy chodzili do szkoły na Okęcie – na Okęciu te trzy przystanki, kawał drogi. Pamiętam, że była wąska ulica. Teraz to jest wielka ulica, bardzo ładna, a wtedy po obu stronach ulicy były rowy z wodą, z nieczystościami, Ale jak były takie mrozy wielkie, tak dużo śniegu, to myśmy po tych dołach, po tych rowach chodzili i spodnie były do kolan mokre. Jak poszliśmy do szkoły, to w spodniach mokrych, trzeba było zdejmować albo czekać, aż wyschną.
Do szkoły podstawowej, tak, tak.
Potem, proszę pani, do szkoły pedagogicznej chodziłam na Stare Miasto. Z Okęcia jeździłam na Stare Miasto, na ulicę Zakroczymską. Mieściła się szkoła nie na Zakroczymskiej, tylko pierwszy miesiąc uczyłyśmy się (same dziewczyny, bo to była szkoła pedagogiczna dla wychowawczyń przedszkoli) […] na Stawkach. Po drugiej stronie ulicy była szkoła krawiecka, więc one na nas mówiły pedagodzy czy jeszcze jakoś inaczej, a myśmy na nich mówiły szpulki. No ale tylko miesiąc tam uczyłyśmy się i potem była przeprowadzka na ulicę Zakroczymską. Dlaczego tak późno? Dlatego że na Zakroczymskiej 4 to był pałac Sapiehów i myśmy dostały ten pałac jako szkołę. Piękny, odnowiony, odrestaurowany, jeden tylko bok, że tak powiem, lewy bok był jeszcze niewykończony, bo niektóre klasy były do wykończenia. Myśmy się uczyli z prawej strony [tego] pałacu, a piękna sala balowa była nad nami, na środku, ale jeszcze nie była wykończona. Tak że myśmy miały szkołę trzyletnią i nie miałyśmy matury, tylko miałyśmy świadectwo dojrzałości, zrobiłyśmy świadectwo dojrzałości, dostałyśmy, a potem w następnym roku, jak ja już wyszłam ze szkoły, to była szkoła czteroletnia i już miały dziewczyny maturę, już zdały maturę.
Osiemnaście.
Osiemnaście, bo poszłam później do szkoły i szkoła była tylko trzyletnia. Wtedy chodziło o ilość wychowawczyń, bo dzieci było dużo. Przecież to był wyż demograficzny, bo po Powstaniu przecież bardzo dużo było dzieci w szkołach i w przedszkolach. Potem jak pracowałam, to miało się po czterdzieści dzieci w grupie, po czterdzieści.
Naturalnie. Myśmy w ramach prac społecznych jeździły w czasie wakacji na SP, Służba Polsce, do ogrodników, do gospodarstw rolnych i tam pracowaliśmy przy żniwach (nawet zdjęcia mam, ale nie przyniosłam dzisiaj). A jeszcze, jeżeli chodzi o odbudowę Warszawy, tośmy miały zajęcia w Parku Kultury. Tam grabiłyśmy, robiłyśmy, siałyśmy trawę, sadziłyśmy drzewa, tak że pracowałyśmy, budowałyśmy Park Kultury nad Wisłą.
Pracowałam całe życie w przedszkolu, ale potem z biegiem czasu, jak już miałam dzieci i pracowałam w dalszym ciągu, to skończyłam studium nauczycielskie, tak że większą emeryturę przez to dostałam.
No, dzieciaki jak się urodziły, mąż pracował w MSW, więc dostał mieszkanie. Myśmy dostali mieszkanie najpierw pojedyncze, [to znaczy] jako młode małżeństwo dostaliśmy pokój w baraku przy Łazienkach, zaraz przy wejściu do Łazienek, od strony ulicy Szwoleżerów. Tam myśmy mieszkali rok. A że byłam w ciąży, to mąż znowu się wystarał o większe mieszkanie. Po roku dostaliśmy mieszkanie na ulicy Narbutta, na trzecim piętrze. Większe o tyle, że był pokój z kuchnią i malutki przedpokoik z ubikacją. Nie było łazienki, nie było ciepłej wody, ale woda w kranie była i można było wodę zagrzać do prania, jakieś pranie zrobić, a na przykład bieliznę pościelową to się oddawało do pralni, bo przecież nie mogłam prać w bali na tarze.
Bardzo dużo o tym myślę, bardzo dużo.
Tak. To siedzi gdzieś w człowieku.
Warszawa, 26 października 2021 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna