Nazywam się Zofia Kochanowicz-Milewska, z domu Kochanowicz; urodziłam się w Warszawie 2 kwietnia 1937 roku. […]
Miałam mamę, tatę i babcię jako ścisła rodzina. Mama w czasie całej okupacji nie pracowała, pracowała do wojny, ponieważ pracowała na zamku i nawet wiedziała o wybuchu wojny. Natomiast ojciec miał skończone WSH, takie przedwojenne, no i w czasie okupacji też nie był zatrudniony na żadnych etatach, tylko był takim wolnym strzelcem. Mieszkaliśmy najpierw na Saskiej Kępie. Najpierw była ulica Elektoralna, ale rodzice się ze Śródmieścia wyprowadzili na Saską Kępę, na ulicę Berezyńską. Tam prawdopodobnie dwa lata żeśmy mieszkali, natomiast w 1939 roku wpadła obok nas bomba i nasz dom się zarysował, znaczy się tak jakoś pękł i te drzwi się nie zamykały. Mojego ojca wzięto na lotnisko jako rezerwistę, natomiast ja zostałam z mamą, z babcią i trzeba było znaleźć nowe mieszkanie. Mama zaczęła szukać na takich obrzeżach i znalazła na Bielanach, ale zanim znalazła, po tym [uderzeniu bomby, kiedy] nie mogliśmy tam nawet zamknąć [mieszkania], na chwilę przenieśliśmy się na Francuską do rodziny, a stamtąd na Nowogrodzką, do mojej drugiej babci, Nowogrodzka 48, tam była babcia ze strony ojca i dwie moje ciotki. I właśnie pierwsza moja pamięć sięga właśnie tej ulicy, bo było bombardowanie gdzieś w okolicy czy na tej ulicy, nie wiem, w każdym razie pamiętam, jak moja babcia niosła mnie na ręku w takiej klatce od oficyny. Miałam [na sobie] taki „pajacyk” beżowy i obsypało mnie szkło, które wszędzie było. Natomiast jak żeśmy weszli do schronu, tam na dół, do piwnicy, no to oczywiście tam był tłum ludzi, panika panowała. To wszystko pamiętam i straszne maski, których się bardzo bałam – takie nosy, trąby, oczy takie za [szkłami]. To jest moja pierwsza pamięć.
To były maski przeciwgazowe. Dla dzieci nie było, więc ja takiej maski nie miałam, a wszyscy dorośli mieli te maski.
Tak, był na lotnisku, nawet był taki moment, że mama tam do niego pojechała, tam w jakimś rowie też, mówi, że siedzieli jakiś czas. Mama oczywiście wróciła i myśmy już wtedy przenieśli się na Bielany, na Schroegera 26. To były takie domki szeregowe. To była nowa zupełnie dzielnica przy lasku takim sosnowym, spokojna w miarę wtedy i to były domki połączone ze sobą. Po prostu taki szereg domków, nie wiem, chyba sześciu z ogródkami małymi. Nie wszystkie jeszcze były do końca wykończone te domki i na górze mieszkała gospodyni tego domu, taka pani Martens, mroczna osoba, chyba stara panna i myśmy zajęli ten dół cały. No dół nie był metrażowo wielki, bo pamiętam, że to był jeden duży pokój, jeden malutki pokój, kuchnia, no i jakieś tam przedpokoje. Ale najważniejszą, cenną rzeczą, to był ogródek, bo ja tego ogródka do tej pory nie miałam, więc ten ogródek. Babcia tam się zajęła uprawą, truskaweczki, marchewki, jakieś takie warzywka, kwiatki. No i ten ogródek był dla nas takim miejscem zabaw, bo w okolicy oczywiście też było dużo dosyć dzieci w moim wieku. Obok nas mieszkał pan Kornatowski, taki filozof, przedwojenny komunista (to też jest ważne, co mówię teraz), na prawo państwo Dziakowie, no i tam dalej jeszcze chyba trzy domy. I te piwnice domów były przebite, takie były zrobione okna w tych piwnicach, zasłonięte zasłonki z tego względu, że niedaleko były Palmiry i dużo powstańców. Obok nas, właśnie nad panem Kurnatowskim, mieszkała rodzina i syn ich był powstańcem, w związku z tym oni też często przychodzili do domu, żeby się umyć, przebrać, zjeść, ale często też się chowali w tych naszych piwnicach przebitych zasłonkami. I był taki jeden fakt dla mnie, wtedy nie zdawałam sobie sprawy z grozy tego, że widocznie ktoś doniósł o tym i przyszli Niemcy. Ja byłam wtedy sama z babcią w domu. Odbezpieczyli granat i prowadzili nas do tej piwnicy. Babcia dosyć głośno do mnie mówiła, żeby ewentualnie, jak ktoś tam jest, żeby miał możliwość przejścia gdzieś dalej, a to się nieraz zdarzało, że tam właśnie dosyć dużo tych powstańców w piwnicach naszych się chowało. I teraz, jak już troszeczkę się ustabilizowało…
Tak, odbezpieczył granat… No, zobaczyli, że tam nikogo nie ma, więc już odeszli. Było też dużo policjantów…
Oczywiście. Nie, ja już w ogóle od 1939 roku zawsze byłam taka jakaś po dorosłemu zmobilizowana i czujna. To była już taka, nie wiem, jak na dziecko dosyć dziwna cecha. Tak że już nie pamiętam, jak dalej, czy oni odeszli, czy coś mówili, nie pamiętam. W każdym razie później, jak byliśmy w tym przedszkolu, to prowadziło takie rodzeństwo to przedszkole prywatne i były takie momenty, że myśmy też z tego przedszkola wychodzili na spacery. Chodziliśmy na to pole, gdzie teraz jest dzielnica Piaski, i do tego lasku. I kiedyś pamiętam, że siedzimy na tym polu, tak na obrzeżach takiego leju, pani nam czyta książeczkę i widzę, że z daleka jedzie na nas czołg, więc ja krzyknęłam, że jedzie czołg, ta pani się zerwała, wszystkie dzieci za nią zaczęły biec. Natomiast ona ze sobą nosiła zawsze taką czarną wielką teczkę, w której miała te książeczki, jakieś pewnie inne rzeczy, no i budzik, żeby wiedzieć, która godzina. I jak wszyscy pobiegli, to ja tę teczkę zobaczyłam, że leży, więc ją złapałam. Wiem, że ta teczka była jakaś ogromna, czarna, wielka dla mnie i ja ją tak ciągnęłam za sobą. Jak żeśmy dobiegli już do tego przedszkola, no to ona się przeraziła, że zgubiła, ja jej to dałam, zostałam nagrodzona książeczką, pamiętam „Balbina i Gawron”, taka książeczka, i dostałam ptaszka, jakąś srokę, taką żywą, która tam była u nas w przedszkolu.
Ono się mieściło vis-à-vis nas, na parterze. Numeru nie pamiętam, ale jeżeli ja miałam numer dwadzieścia sześć, no to może to był jakiś dwadzieścia pięć czy dwadzieścia siedem, musiał być nieparzysty. No i była tam spora garstka dzieci, mniej więcej od może czterech lat do siedmiu. [Dzieci, które mieszkały] w tych wszystkich okolicznych domkach, bo z dwóch stron były te domy, nieduża ta ulica wtedy była (ona była prawie przy lesie sosnowym), to myśmy bawili się też w ogródkach naszych, ale właśnie to przedszkole nas integrowało i uczyło już czegoś. Żeśmy tam zaczęli się uczyć jakichś literek, jakieś różne zabawy były. To byli bardzo sympatyczni ludzie, którzy to prowadzili.
Właśnie nie pamiętam i nie mam się kogo spytać, bo z koleżanką, która ze mną chodziła, od dłuższego czasu już nie mam kontaktu. Nie wiem, czy nie żyje. Ona była ode mnie rok starsza. Może jest jej brat, ale nie wiem, czy jest w Warszawie.
Nie, w przedszkolu nie, nie pamiętam nic takiego. Nie wiem nawet, czy myśmy tam coś jedli, czy nie, tego nie pamiętam. Na pewno żeśmy tam nie sypiali, bo to było takie kilkugodzinne. Raczej to było przedszkole typu takiego, żeby dzieci właśnie się bawiły, jakieś kółko graniaste, jakieś klasy, może jakieś plansze, tego nie pamiętam.
Myślę, że jakieś dwa, trzy, bo od 1939 roku to na pewno nie, ale myślę, że jak miałam cztery lata. I od piątego roku życia zaczęłam się uczyć muzyki, gry na fortepianie. Chodziłam do takiej nauczycielki, która miała bardzo pięknego wilka. To też jest ważne. Nie bardzo miałam chęci uczyć się muzyki, nie byłam bardzo muzykalna, raczej miałam zdolności plastyczne (zresztą kończyłam studia na Akademii Sztuk Pięknych), natomiast chodziłam tam, no bo moja mama ładnie grała, babcia też, no więc uważali, że ja też będę. I ten piesek zawsze koło mnie siedział, a jak fałszowałam, to on wył. A ważna to jest sprawa, bo jak już nas spędzili (to pewnie dalsza opowieść) do tego domu dziecka imienia Falskiej przed wywózką do Pruszkowa, to ta nauczycielka jedyną rzecz, którą wzięła, to psa do plecaka. I to się wszystko udało, pies siedział spokojnie. Ta zbiórka była bardzo długa, ale może potem o tym opowiem. Natomiast jeszcze ze Schroegera to pamiętam takie [zdarzenie]. Bawiłam się dziećmi oczywiście i wśród nas były jeden chłopiec, który był synem folksdojcza. Myśmy o tym wszyscy wiedzieli. Ponieważ już wiedziałam, co Niemcy robią z Polakami, jak to wszystko wygląda, no to stworzyłam taki dziecięcy „ruch oporu” i powiedziałam jemu, że on nie może się z nami bawić, bo jego ojciec współpracuje z Niemcami, a my nie chcemy tego. W związku z tym mogła wyniknąć z tego bardzo nieprzyjemna sytuacja dla moich rodziców, zresztą ojciec jego przyszedł do mojej mamy z wielkimi pretensjami. Mama starała się to jakoś załagodzić, no bo to rzeczywiście było bardzo niebezpiecznie.
Chyba Lejczuk się nazywał, ale nie dam sobie głowy za to obciąć. Lejdman czy Lejczuk, coś takiego było. Ten chłopiec miał taką wargę jakby przerośniętą, coś takiego. Poza tym do nas, już jak to getto powstało, to na Bielany, bo to była krótka droga przez Piaski, masowo przychodzili z getta, bardzo dużo ich przychodziło. I to też Niemcy, [policjanci] granatowi pilnowali […] i nie było to dobrze widziane. Niemniej do nas przychodziła taka, wtedy mi się wydawała starsza osoba, ale to nie była starsza osoba, tylko pewnie młoda, bo z dzieckiem, i ona zawsze prosiła o jedzenie. I właściwie jedyną potrawą, którą pamiętam, co na okrągło babcia gotowała, był żur na oleju, chyba rzepakowym albo lnianym, nie wiem. Wydawał mi się przepyszny. Ona siadała w progu i zawsze babcia jej wynosiła gar tego żuru. I pamiętam taki moment, jak ona z garnka prosto piła i ten żur jej się tak lał. Boże, ona się poparzy. I przychodziła długo, później przychodziła bez dziecka. No i później już nie wiem, bo później widzieliśmy tylko łuny, jak się getto paliło.
Ale wracając do tych czasów, które pamiętam, to tak: Drugą babcię miałam na Nowogrodzkiej (to tam, gdzie mnie to szkło obsypało) i tam od czasu do czasu się ją odwiedzało, czy jakieś były imieniny, czy jakieś inne uroczystości, święta. W każdym razie jechał tramwaj. Tramwaj jechał przez teren getta, bo pamiętam, że wjeżdżał za taki wysoki, czerwony mur, na którym były zasieki i szkła. Ten tramwaj zawsze tam zwalniał, Niemiec stał rozkraczony w tych drzwiach i odgrodzone to było takim sznurem. I pamiętam taki moment, że ten tramwaj jechał troszeczkę wolniej i zapamiętałam osobę, wysoką kobietę w czarnej sukience w kwiaty, z małym chłopcem. Ja ją tak zapamiętałam pewnie ze względu na sukienkę. I po kilku tygodniach, miesiącach widzę tę samą osobę właśnie u pana Kornatowskiego, komunisty i oczywiście mamie mówię o tym, że tę panią widziałam za murem. Moja mama mówi: „Nie mów tego nikomu, ponieważ ta pani mogłaby być wywieziona do obozu”. Ja już wiedziałam, co to są obozy. W ogóle rodzice przede mną niczego nie ukrywali, tylko mówili i liczyli na moją mądrość dziecięcą. W każdym razie ta osoba się przechowała, nie zginęła. Ten pan Kornatowski ją kilka dni przechował, a później ona gdzieś wyjechała na wieś.
Natomiast jeszcze drugi fakt, taki tramwajowy, też związany z ulicą Nowogrodzką: Wracaliśmy już do domu, to był wieczór i na terenie tego chyba też getta, może na innym, tego nie pamiętam, weszli Niemcy i była chyba łapanka. W każdym razie wszystkim kazali podnieść ręce do góry i szukali wszystkiego. Ja pamiętam na sobie te wielkie łapska Niemca, jak mnie obmacywał, tak że po przyjeździe do domu zrobiłam taki rysunek pod tytułem Hände hoch. Ten rysunek był, był, był, ale nie mogę go teraz znaleźć. Był przydatny jako dokument, tak że to […] takie obrazy, które tak się utrwaliły, to były takie fragmenty życia.
Też pamiętam swoją szkarlatynę, bo jak z dziećmi się bawiłam, no to widzieliśmy, że są lody, lody, no to z kałuży jakiś kawałek lodu się wzięło, zaczęło się lizać i dostałam okropnej szkarlatyny, bardzo ciężkiej. Wtedy nie było takich leków i pamiętam takie lekarstwo, nazywał się cibazol. To było coś tak ohydnego, że do tej pory smak tego leku pamiętam. Pamiętam też cudowne pyzy, które moja babcia stale robiła, bo pewnie były kartofle i olej i na zasadzie, żeby były pyzy i żurek. A tak, jakichś takich frykasów… No, na początku być może, nie wiem, to był może rok 1940, to pamiętam, że były jakieś imieniny u nas i babcia piekła takie faworki, na piecu one stały. To z takich delikatesów, można powiedzieć, [pamiętam] te faworki jako taką wspaniałą rzecz.
Tak.
Bardzo sobie zdawałam sprawę i odczuwałam wielki lęk. Właściwie chyba od 1939 roku to był taki lęk podświadomy, jakiś strach. Strach, bo widziałam, co się naokoło dzieje. Pamiętam, jak moja mama, rodzice mieli narty, bo jeździli na nartach, mieli rakiety, te narty były uważane jako broń i trzeba było je oddawać. Oczywiście moja mama nie chciała tego zrobić i pamiętam, jak w piwnicy piłowali na kawałki te narty i gdzieś kawałkami rozrzucali po lesie, gdzieś po terenie, żeby nie oddać Niemcom.
Nie. Takie drastyczne wydarzenia dla mnie – bardzo to przeżyłam – to już jak wracaliśmy do Warszawy, to widziałam ekshumację. Natomiast [z wydarzeń wcześniejszych] no to właśnie pamiętam, że Niemcy przychodzili do domu, nie wiem, czegoś szukali ciągle. I kiedyś przyszedł Niemiec chyba z Ukraińcem do nas i powiedział, że musi nam spalić dom, więc rodzice mówią, czy mogą gasić, więc oni nic na to nie odpowiedzieli, podpalili rzeczywiście dom od dachu i mama dzielnie z moim ojcem gasili to, ale…
W czasie tej okupacji, w czasie okupacji.
Nie, nie byli. Mama [ponieważ pracowała wcześniej] na zamku właściwie, przy tym Piłsudskim do jego śmierci i później została do samej wojny, to w ogóle zawiesiła całą działalność, bo bała się, że to odkryją. Legitymację jej z zamku to znalazłam po śmierci, też nie wiem, gdzie ona teraz jest. Natomiast ojciec też pracował jako handlowiec, ale ponieważ miał przedstawicielstwo takich dentystycznych różnych rzeczy, więc tak trochę tajnie to wszystko prowadził, żeby zarabiać jakieś pieniądze, bo oficjalnej pracy nie podejmował. Wiem (nie widziałam tego, ale rodzice rozmawiali), że był w jakiejś łapance, że udało mu się z tej łapanki jakoś uciec, schować się po jakichś bramach. Te opowieści wszystkie pamiętam, słyszałam.
Tak. Dokładnie, bo szłam z mamą do lekarza, ponieważ ten wrzesień się już zbliżał niedługo i mama chciała zbadać mnie, jak się czuję, co lekarz powie.
Miałam iść od września do szkoły, tak. Pamiętam, że wyszłyśmy z mamą z ulicy Schroegera i tam następna była Lisowska, tam mieszkał ten lekarz, i zobaczyła mama, że na horyzoncie widać taki sznur mężczyzn, na rowerach, pieszo. I wtedy mówię: „Ach, to już jest Powstanie”, pamiętam. Nie poszłyśmy już do lekarza, tylko wróciłyśmy do domu i tak się zaczęło Powstanie. Tak zapamiętałam ten dzień, to był 1 sierpnia. Natomiast nie wiem kiedy, chyba to było 17 sierpnia, czyli już w takim czasie ostrego zaangażowania Polaków w Powstanie, na ulicy Barcickiej mieszkał mojej mamy rodzony brat z żoną, z dwójką małych chłopców, półtora roku i cztery lata, i ciocia była w ciąży. I ich spotkał też taki los jak nas, to znaczy przyszli, spalili im dom, ale oni jakoś widocznie nie mogli tego domu ugasić i sprowadzili się do nas. I od tamtego 17 sierpnia aż do tej wywózki, która była 17 września (powiedział mi to właśnie ten brat czteroletni, bo jego ojciec zrobił notatkę, stąd wiem o dokładnej dacie), przez miesiąc żeśmy razem mieszkali w tym w sumie małym mieszkaniu i razem nas wysiedlono. To znaczy to tak wyglądało i to było przerażające dla mnie, że jeździł taki samochód z megafonem na dachu, takim wielkim (wtedy ten megafon mi się taki wydawał) i ogłaszał, że trzeba szybko opuszczać mieszkania, domy. To był dla mnie wtedy, pamiętam, straszny dramat. Jak to ja mam opuścić swój dom? No i oczywiście rozstać się z zabawkami, z lalkami… Mama mi tłumaczyła, żebym je schowała, że tu wrócimy, że będzie wszystko dobrze. Ja te lalki tak poukładałam w tapczanie i wzięłam ze sobą lalkę zrobioną przez moją babcię z gałganków, z moją buzią, wydawała mi się najbiedniejsza, z moimi włoskami. Natomiast jeszcze wrócę troszeczkę do tyłu, bo ta moja babcia z Nowogrodzkiej zmarła.
Tak, tak, Może to były dwa miesiące przed Powstaniem, w każdym razie tak dosyć blisko, nie pamiętam daty (mogłabym to sprawdzić na Powązkach, jaka to była data). Natomiast po pogrzebie goście przyszli do nas, no bo Bielany były zawsze uważane, że są trochę bezpieczniejsze, i też było dwóch księży, którzy przyszli na obiad. Nie wiem, co było na tym obiedzie, pewnie też żurek, nie wiem, natomiast był ten obiad u nas i to też jest bardzo ważny szczegół później, ponieważ jeden z tych księży później w Pruszkowie był sanitariuszem i nam bardzo pomógł. No i jak żeśmy opuścili już ten dom na Schroegera, ja wzięłam laleczkę, mama trochę jakichś rzeczy ze sobą, tata też coś. Wiem, że on biżuterię zakopał w piwnicy pod węglem i oczywiście wszystko mu stamtąd ukradli. A mama wzięła jakieś swoje pierścionki, zawinęła w taką chusteczkę, wsadziła w moją torebkę z koralikami i niosła to w ręku, bo to wszystko się później przydawało, żeby to zamieniać na jedzenie. Natomiast babcia wzięła srebra na dwanaście osób. Były one strasznie ciężkie i moja mama mówi: „Niech mama to rzuci, niech mama to rzuci”. Tak nas zapędzili do tego domu dziecka imienia Falskiej w alei Zjednoczenia. Dla mnie to się wydawało, że to strasznie długo trwa, ponieważ nas ustawiali – z całych Bielan i pewnie z okolicy tam ludzi spędzali – najpierw jakieś czwórki, później były szóstki, później ósemki. Dopiero przed zmrokiem zaczęliśmy iść chyba w stronę Boernerowa czy Bemowa do pociągu. No i właśnie już było zupełnie ciemno, mama to, co miała, to wszystko wyrzuciła oprócz tej chusteczki, natomiast babcia niosła te wszystkie ciężkie srebra. Mama była przekonana, że zabierają nas do obozu, że to wszystko nie ma sensu, natomiast mój ojciec powiedział mamie: „Słuchaj, ja się postaram urwać”. I dobrze zrobił, bo jak się ściemniło, to on tak cofał się i jak Niemiec nie widział, wskoczył do rowu i w tym rowie został, wrócił później na Bielany. Natomiast myśmy właśnie doszli do jakiegoś pociągu. Teraz sądzę, że to musiało być właśnie Boernerowo albo coś, co tam jeździło do Pruszkowa. I przywieźli nas do tego obozu.
Nie pamiętam samego faktu przyjazdu, natomiast później, jak żeśmy już weszli do tego pomieszczenia, to było jakieś takie pomieszczenie, w którym chyba reperowano wagony, bo był taki kanał z wodą, do którego ludzie nawet się załatwiali, więc to były takie przykre widoki. Natomiast miejsca też było tyle, co koc. To była tak mała możliwość [ruchu]… Nie wiem, żeśmy tam siedli stłoczeni. Jakaś epidemia straszna tam panowała, że mama mi zasłaniała oczy, tak mnie przytulała, ponieważ bardzo dużo dzieci umierało. Nie wiem, czy to była jakaś nagła epidemia, czy one były jakieś schorowane. Pamiętam, mężczyzna dziewczynkę czy chłopca przewieszoną przez ramię wynosił, ale nie wiem, czy on gdzieś chciał pochować, czy ją trzymał, nie wiem, wiem, że to tak było. I pamiętam też takie pomieszczenie, jakąś szopę, gdzie była latryna, w której był wykopany jakiś ogromny dół, pełen różnych nieczystości, odchodów. Ja tam chciałam się załatwić, mama ze mną poszła i oczywiście absolutnie nie chciałam tam wejść, bo tam na dole bałam się stanąć na te belki. Poza tym dużo [ludzi] tam naraz było, tam na dole lalki, jakieś przedmioty leżały. Tak że wyszłyśmy, płakałam i gdzieś mama w jakiś kącik mnie musiała zaprowadzić, tego nie pamiętam. W każdym razie takie fragmenty z tego pierwszego obozu. Później nas przeprowadzano do obozu drugiego. Nie wiem, ile byliśmy w tym pierwszym [obozie], może to był dzień, może dwa, może trzy, tego nie wiem zupełnie, natomiast jak się szło do drugiego, to była tak zwana selekcja.
Tak, to była druga hala. To było jakby jedno pomieszczenie, duża hala i była jakaś taka, nie wiem, podwórze coś takiego, dosyć duży teren na wolnym powietrzu i później druga hala, ogrodzona. I właśnie na tej przestrzeni wolnej stworzono jakiś taki korytarz i przez ten korytarz jak się przechodziło, to Niemcy stali i na przykład oddzielali mężczyzn, młodych szczególnie. I właśnie tak się stało, że tego mojego wujka, który pewnie miał wtedy, nie wiem, jakieś czterdzieści dwa lata, bo moja mama miała czterdzieści trzy, a on był trochę młodszy, to Niemcy… A on trzymał na rękach swojego synka półtorarocznego i udawał, że nie ma żony, że ją zgubił, więc Niemiec wziął Wojtusia i dał jakiejś kobiecie obcej. Więc natychmiast znalazła się ciocia z Maćkiem za rękę i z tym brzuszkiem, już ciąża była widoczna, zabrała. Wujka wzięli na bok i tam stał taki sznur przeważnie mężczyzn, widziało ich się. I moja babcia – to był jej syn ukochany i w takiej sytuacji, że ma dużą rodzinę – wpadła w taką rozpacz, zaczęła płakać. Wyciągnęła swój obraz, który uznany był za święty, bo jak była I wojna światowa, ze wschodu jechali, bo tam mieli jakieś dodatkowe majątki, jechali karetą i ten obraz w karecie wisiał i kule, które tam gwizdały, i ta kareta… Wszyscy przejechali, jakby byli w takiej czapce niewidce, więc obraz uznany był za święty, omodlony. Babcia wyciągnęła ten obraz, modli się i płacze i w tym momencie podchodzi do babci sanitariusz. I to był właśnie ksiądz Andrzej, który oczywiście nie miał koloratki, tylko był w fartuchu białym z opaską Czerwonego Krzyża. I pyta się: „Dlaczego pani płacze?”. A babcia go poznała, bo to było stosunkowo niedawno, i mówi: „Och, ksiądz Andrzej”. Mówi: „Nie – tak cichym głosem – ja teraz jestem sanitariuszem, ukrywam, że jestem księdzem”. Babcia wskazała na wujka, który właśnie w tym momencie zdjął kapelusz i tak żegnał się tym kapeluszem, machał. I mówi: „Właśnie przed chwilą syna zabrali, a tu gromadka dzieci jest”. On mówi: „To ja postaram się jakoś pomóc”. I pamiętam, że on wtedy poszedł do tego szeregu, widocznie miał jakiegoś Niemca zaufanego, że wziął wujka i przeprowadził na bezpieczną stronę. Natomiast myśmy ciągle jeszcze byli w tej selekcji. Ja widząc, co się dzieje, byłam przerażona, że mnie z mamą rozdzielą – ojca nie ma, mnie z mamą rozdzielą – i zaczęłam udawać kalekę. To znaczy to był już taki instynkt. Pani się pytała, czy byłam świadoma – bardzo. Udawałam kalekę, zrobiłam takie nogi podkulone, krzywe i na tych nogach jak szłam, to się tak kolebałam. Mama zdziwiona, mówi: „Co ty robisz?”, a ja mówię: „Skrzyw się, skrzyw się, bądź brzydka i stara”, bo mi się wydawało, że mama jest ładna, młoda i tak było. No i rzeczywiście, jak myśmy przeszli przez tą selekcję, przepuścili nas. Ja się tak odprężyłam wtedy. No i ten następny obóz, to był już taki, wydawało się, że już jest lepiej. Chyba RGO to się nazywało i…
Tak, tak, tak. Więc jeszcze na terenie Pruszkowa to właśnie jakieś takie mleczko tam dawali, jakieś jedzenie. Ludzie tam stali nawet z nocnikami po jakieś zupy. Mama mnie izolowała od tego jedzenia, bo wszyscy mieli biegunkę oczywiście. Z Pruszkowa później znowu nas wsadzono do jakiegoś pociągu. Tego faktu nie pamiętam, natomiast znowu nas zaczęli wieźć wszystkich razem. W pewnym momencie, po jakichś kilku godzinach, ten pociąg w nocy się zatrzymał i mama i wujek postanowili, że uciekamy z tego pociągu. Pamiętam, mój brat też to pamięta, bo to było bardzo traumatyczne, bo myśmy musieli jakoś pod tymi wagonami przejść niewidzialni – i ta ciocia w ciąży, i babcia już starsza, żeśmy uciekli, po prostu z tego pociągu uciekliśmy. Zdaje się ten pociąg jechał do Jędrzejowa, ale wtedy żeśmy tego nie wiedzieli, uciekliśmy. To był Suchedniów. W nocy żeśmy przyszli do takiego domu, który ciągle stoi, z werandą. Ci gospodarze nas przetrzymali, nie wiem, czy dzień, czy dwa, i później ojciec nas odnalazł i pojechaliśmy do Jędrzejowa. I zaczyna się ten Jędrzejów później. Jeszcze oczywiście Niemcy cały czas byli, jeszcze brali na roboty, z tym że już nie warszawiaków. Mieszkaliśmy na rynku. Wtedy myśmy się musieli podzielić…
Wrócił na Bielany. W piwnicy jeszcze spotkał moją ciotkę. To była żona mojego wuja rodzonego, który na początku wojny był u Kleeberga, walczył i był [jeńcem] – sześć lat się nie widzieli, bo był w obozach niemieckich. Ciocia była też z synem, który miał wtedy dziewięć lat, może jedenaście (chyba jedenaście, bo Jędrek cztery lata ode mnie był starszy), i oni wszyscy razem gdzieś w piwnicy się tam zatrzymali, było mało osób. No, przychodzili szabrownicy i nam wszystko zabrali. Zostało tylko pianino na ogródku, bo było ciężkie i nie mogli go ukraść, a tak to wszystko było zabrane z domu. Natomiast oni właśnie przyjechali do Jędrzejowa i ojciec nas przewiózł do tego Jędrzejowa…
Tego szczegółu nie wiem. Ciocia nie żyje, mój brat też nie żyje, bo zmarł chyba cztery lata temu, był lekarzem.
Rodzina się spotkała. Mało tego, później część rodziny z ulicy Pięknej, właśnie tam mój pradziadek mieszkał, który zmarł w czasie wojny, i moje takie cioteczne babcie, rodzone siostry i wujkowie mojej babci… Nie ma tego domu, on był na rogu przy Kruczej. Pamiętam to mieszkanie, bo pamiętam tego pradziadka. On był już raczej niewidomy, bo pamiętam, jak on mnie mierzył: do łóżka podchodziłam i ręką patrzył, ile urosłam. W każdym razie tam z młodych ludzi to były dwie młode dziewczyny, które były jeszcze maturzystkami, i tak zwany Dziunio, był na kompletach tajnego prawa wtedy. Pamiętam, z opowieści oczywiście, że on wyszedł z bramy na ulicę Piękną w samej koszuli, żeby kupić sobie, nie wiem, gazetę czy papierosy, i była łapanka, otoczyli i on jako jeden z pierwszych znalazł się w Oświęcimiu. Oczywiście nie przeżył. Po jakimś czasie Niemcy przysłali depeszę, że zmarł na zapalenie płuc. […]
Tak.
Tak, widziałam. Właśnie nad tym panem, nad tym filozofem Kornatowskim mieszkała rodzina i ich syn był powstańcem. Była też tam córka, ale ona była jeszcze za młoda. Nie wiem, ile on miał lat, może osiemnaście, może dziewiętnaście. I on z kolegami przychodził właśnie do nas, można powiedzieć, bo myśmy żyli w takich grupach. Natomiast ja miałam ciotecznego [dziadka], to był chyba mój dziadek cioteczny, Mieczysław Miedziałkowski, którego rozstrzelano w Palmirach. Jego brat był biskupem, a on był takim socjalistą, który z Piłsudskim był w rządzie, tak że on został rozstrzelany w Palmirach, Palmiry były niedaleko nas.
Tak, tak, jakoś tak na początku.
Byliśmy w domu. Na Bielanach było w miarę spokojnie. Chodziło tam trochę Niemców, więcej Ukraińców i ci granatowi policjanci, którzy niby współpracowali z Niemcami, ale też może na niektóre rzeczy przymykali oko.
No właśnie nie pamiętam, czy były jakieś sklepy. Wiem, że mój ojciec miał w Łańcucie, w tym pałacu znajomych i pamiętam, że dwa razy dostawaliśmy takie kosze, które cudownie pachniały, bo w tym sianie były orzechy i jabłka, takie renety. Więc pamiętam, te kosze jakoś nam przysyłali czy coś, bo miał przyjaciół w Łańcucie mój ojciec.
No oczywiście, że się cały czas bałam, bo cały czas zdawałam sobie sprawę, od momentu [upadku] tej bomby na Nowogrodzkiej wiedziałam, że grozi nam duże niebezpieczeństwo. Bałam się bardzo.
Tak. Oczywiście, że tak.
Bombardowania to najwięcej właśnie w Śródmieściu, jak myśmy byli na Nowogrodzkiej, no, na Saskiej Kępie też trochę, ale to też była taka dzielnica…
To był 1939 rok. Natomiast tutaj [na Bielany] dolatywały samoloty, myśmy zaciemniali okna. To pamiętam, taki czarny papier, był wklejany w okna i nawet nie można było tam dziurki mieć, ponieważ groziło właśnie bombardowanie takiego domu. No i tam padały bomby, ale jakoś przy naszej ulicy nic takiego się nie zdarzało, tylko właśnie to palenie było.
Tak, no właśnie. Myśmy na ogródkach się bawili ze sobą, tak, tak, tak. Z tym że to była taka zabawa, ja bym powiedziała, taka troszkę wojenna, bo się bawiliśmy w jakieś wojny, w prześladowanie Niemców i stąd padł ofiarą ten chłopiec, chyba Lejniczuk się nazywał, coś takiego, nie wiem, musiałabym gdzieś to sprawdzić.
No oczywiście, po ulicach jak chodziłam…
W czasie Powstania nie pamiętam. Jakoś to mi umknęło, może to była taka silna trauma, nie wiem tego.
Tak, to oczywiście, tak, tak, tak. No bo w tym momencie straciło się kontakt z rodziną. Mieliśmy na Starym Mieście rodzinę, nie wiadomo było, co z nimi jest, bo tam było to centrum Powstania, tam zginął ten mój wujek Tadeusz Szemetyło, mąż mojej ciotki, i wiedzieliśmy, że tam jest po prostu takie ognisko Powstania. Natomiast na Bielanach nie odczuwało się tego tak bardzo. To były tylko takie właśnie łuny, samoloty, strzały. Sąsiedzi na przykład nasi, pamiętam, wzięli małego chłopczyka z getta, to był taki niemowlak, no i oczywiście wszyscy to widzieli, ale wszyscy udawali, że to jest ich dziecko. Pamiętam, jak go woziłam wózeczkiem. Tak że nasza dzielnica dużo pomagała powstańcom i pomagała właśnie Żydom z getta, bo bardzo…
No baliśmy się, że tak. To znaczy ja sobie nie zdawałam z tego sprawy, bo nawet tego chłopca [jego syna] tak szturchałam, chciałam go zbić w ogóle, bo po tym wszystkim co widziałam, uważałam, że trzeba jakiś odwet wziąć. No ale on przyszedł z taką wielką awanturą do mojej mamy, nie wiem, rozmawiali, mama starała się załagodzić. No nie skończyło się to źle, no bo mamy nie zabrali Niemcy, prawda.
Nie, on nie był w naszym domu. On był gdzieś, gdzie mieszkał, gdzieś opodal, ale nie wiem, czy to była nasza ulica, czy obok ulica, nie pamiętam, bo te dzieci tak się schodziły do tych ogródków. On chyba też był z nami w przedszkolu, ale tego nie pamiętam.
Myślę, że to musiał być chyba koniec września. Tak myślę, bo jak nas zabrali siedemnastego do tych obozów, to musiało być tak pod koniec września. I mój ojciec miał takiego znajomego dentystę, [któremu] dostarczał narzędzia dentystyczne w czasie okupacji. On miał mieszkanie, mieszkał razem z siostrą na rynku, nieopodal było obecne muzeum zegarów, gdzieś tam obok dom był. Chyba to było na pierwszym piętrze wtedy. Ja zresztą natychmiast dostałam strasznie ciężkiej grypy po tych obozach wszystkich. Byłam taka wycieńczona, byłam chuda, jakbym z Oświęcimia wyszła, same żebra i kości, i zachorowałam. Pamiętam to uczucie, że leżałam, byłam strasznie rozpalona, ściany się na mnie waliły, sufit. A ten pan Urban (on się nazywał Urban, Jerzy Urban chyba, tak samo jak ten rzecznik, tak myślę) był chopinistą i przepięknie grał Chopina. Wszystko mi się tak zlepiało jakoś i zapadałam w taką nicość. To chyba trwało, nie wiem, dzień, dwa, trzy. Nie wiem, czy dostałam jakieś lekarstwa, tego nie pamiętam. A dzień przedtem, jeszcze byłam zdrowa, też przyszedł dentysta do tego [pana Urbana], nazywał się Gniazdowski (zapamiętałam to nazwisko). Też był z getta, to był też Żyd. Zapamiętałam, bo on siedział w kuchni i mama moja zdejmowała z niego wszy, tak był owszony strasznie. Nie wiem, czy może on przyniósł jakieś coś, nie wiem, że ja tą grypę dostałam. No, on był jakiś czas, nie wiem, wykąpał się i gdzieś tam też poszedł dalej, na wieś czy coś takiego. Natomiast moja babcia i wujostwo zostali skierowani (nie wiem, w jaki sposób, może mój brat coś będzie pamiętał) do takiego ogrodnika, był tak troszeczkę poza miasteczkiem, ale niedaleko, nazywał się Widowski. To było w Jędrzejowie. I tam ich umieszczono w letniej suszarni. To już był koniec września, to zaczynało się zimno i w tej suszarni była taka izba, takie klepisko i drugi taki jakby sionek. Po kilku dniach moja mama stwierdziła, że jednak lepiej, jeżeli będziemy wszyscy razem, że będzie łatwiej nam żyć, gospodarować, gotować, kupować. Tym bardziej że mama te pierścionki wymieniała na jakieś mąki, kasze, żeby te dzieci wykarmić. Babcia sprzedawała łyżki, widelce, żeby też coś z tego było. Mój ojciec kupował poduszki, które zresztą na Bielanach były pokradzione przy… Zwoził po prostu jakąś pościel, coś takiego, bo myśmy tam nic nie mieli. Niemniej ja pamiętam, że byłam na takiej wsi, byłam zachwycona. Pamiętam psa w budzie, którego chciałam obłaskawić, a on mnie łydkę wyrwał. No bo nie zdawałam sobie sprawy, bo piesek to mi się kojarzył zawsze z takim miłym pieskiem. Natomiast właśnie u tego ogrodnika, to moi rodzice i właśnie wujek najpierw jakieś mydło robili, później piekli pączki, żeby jakoś zarabiać, później wujek poszedł ciąć drzewo do tartaku. No i nie wiem, ile czasu to trwało, w każdym razie tam nas zastało tak zwane wyzwolenie. W ostatnich dniach widocznie nie mieli ci Niemcy jakichś kwater, bo do nas przyszedł jakiś oficer austriacki i z nami zamieszkał, zostawił nawet u nas broń. Wygląd miał taki dosyć sympatyczny, zachowywał się kulturalnie. Nie wiem, jak długo był, czy on był dzień, czy on był dwa, w każdym razie powiedział, że to już jest koniec i odwrót, i wyszedł. Były jakieś dwa dni ciszy, po czym zaczął się straszny huk, czołgi, wrzaski i wjechali Rosjanie na tych czołgach, pijani przeważnie. Oczywiście też do nas tam przyszli, do tej izby, a przedtem, nie wiem dlaczego, ale ta cała chałupa „chodziła”, więc widocznie były jakieś strzały, huki. Myśmy poduszki w oknach trzymali, żeby jakoś, nie wiem, ta chałupa się na nas nie zawaliła. W każdym razie oni jak przyszli, to od razu też się wtoczyli z jakąś baryłą piwa, to piwo rozbili, zaczęło się tam wszystko lać, dzieciom dawali cukierki. Stanowili też takie niemiłe zagrożenie, szczególnie dla mojej mamy. Czepiali się, że jest w okularach, to pewnie nauczycielka, czepiali się, czy nie jest jakaś tam… No, takie różne były niemiłe sytuacje, tak. No ale po jakimś czasie rodzice, jak już oni [Sowieci] weszli i zrobiło się tam nieprzyjemnie, to postanowili, że wracamy do Warszawy. Nie pamiętam tego momentu, jak żeśmy wracali, pamiętam natomiast przyjazd do Warszawy. Od Dworca Głównego żeśmy szli na piechotę na te Bielany, bo nie wiedzieliśmy, co tam jest. Szliśmy przez Żoliborz, przez ulicę Krasińskiego i tam przy klasztorze sióstr, do których później chodziłam do szkoły, była ekshumacja. To był straszny dla mnie widok, bo raz, że się ten zapach roznosił… Pamiętam taką młodą dziewczynę, którą wyjmowali. Była w jakiejś jakby piżamie, bo tam był szpital, zdaje się, i ona oczywiście już była taka w rozkładzie, te włosy takie zlepione… To było dla mnie bardzo wstrząsające, bo pierwszy raz zobaczyłam coś takiego. Nie dało tego się nie zobaczyć, bo myśmy akurat koło tego szli. Oczywiście jak żeśmy doszli do naszego domu na Schroegera, to dom był pełen jakichś ludzi, z Piasków tam się powprowadzali. Pusto było, nic tam nie było z naszych rzeczy, tylko to jedno pianino na ogródku zniszczone.
Nie, nie, nie. W ogóle nie było tapczanu, nic nie było, nic zupełnie. Natomiast ta moja ciocia, która tak czekała na wujka, to postanowiła pojechać do Łodzi, bo Łódź wtedy, zdaje się, nie była taka zniszczona, ona tam miała brata. Pojechała do Łodzi i to mieszkanie swoje nam udostępniła. Z tym że tam były dwa pokoje, to myśmy zajmowali jeden, a [w drugim] mieszkała jakaś rodzina tych gospodarzy. [Ulica] Swarzewska była prostopadła do Schroegera i myśmy zamieszkali w tym jednym pokoju. Zaczęła się ta rodzina tak schodzić. Wrócił mój wujek Jurek, którego też zabrali. On mieszkał na Woli, na Ulrychowie z ciocią i tam straszne rzeczy się działy. Ci „własowcy”, tam było masowe gwałcenie kobiet i wujek, który był takim człowiekiem, rzeczywiście można powiedzieć, poetą, bo pisał wiersze, natchnionym, on jakoś z tym swoim wzrokiem i tą dobrocią ujarzmił po prostu tych „ukraińców”. Ten dom, w którym oni mieszkali, ten dom na Ulrychowie, on stoi, taki samotny wśród tych bloków. To jest niedaleko metra księcia Janusza. [Żołnierze] po prostu jakoś, nie wiem, zgłupieli, opuścili ten dom, zostawili te kobiety. Niemniej on się dostał, już nie wiem, w jaki sposób, był wywieziony do Niemiec. Ciocia moja, która zresztą w czasie okupacji straciła córeczkę, bo ona się poparzyła… Ciocia zbierała taką kluszczankę (to była woda po kluskach) do miski, bo przychodziła kobieta i brała dla kóz tę kluszczankę, i ta dwuletnia dziewuszka, Wandulka, wpadła do tej miski, no i oczywiście nie było możliwości jej uratowania, była cała poparzona. Tak że oni dostali się też na roboty. No i też już jakoś zaczęli zjeżdżać z powrotem. Wujek bardzo był ciężko chory po tym obozie. Dostał szybko jakiejś grypy, zapalenia płuc. Był w szpitalu na Płockiej, tam nie bardzo się poznali, zrobili mu odmę, płuca mu rozwalili i umarł. Ciocia przeżyła. Jeszcze zdążyli być ze sobą i ciocia zaszła w ciążę i mają córkę, która teraz we Włoszech mieszka. Natomiast wujek, który był w oflagach przez całą okupację, w Niemczech, też wrócił. No i wszyscy na tej Swarzewskiej się gromadzili.
Niedziałkowscy.
Moja babcia Wanda była Niedziałkowska, moja mama z domu Niedziałkowska, wyszła za mąż za Stefana Kochanowicza. Natomiast babcia Małgosia Kochanowicz była z domu Dmowska, ta z Nowogrodzkiej. Moja rodzina ojca pochodziła z Poznańskiego, dlatego ten ksiądz też był z Poznańskiego. Oni tam dosyć dobrze znali niemiecki prawdopodobnie.
Nie. Wiem, że ksiądz Andrzej. Nie wiem, czy to nazwisko w ogóle słyszałam, bo był jako ksiądz Andrzej.
Tak, to był pies, nazywał się Ami.
No dalszy ciąg był taki właśnie, że ona go wsadziła do plecaka i powiedziała: „Ami, nie ruszaj się”, on się nie ruszał. Bo przecież Niemcy tego psa by zabrali albo zabili, bo to był piękny, rasowy owczarek, tak zwany niemiecki.
To był bardzo duży pies, normalny, duży pies.
Ona miała duży taki, beżowy plecak i on tam siedział cicho w tym plecaku cały czas. Dopiero jak byliśmy w obozie w Pruszkowie, bodajże to już był ten drugi obóz, to widziałam, jak ten pies już tam biegał, już był bezpieczny. Nie wiem później, co z nimi [się działo], bo później nie wrócili chyba na Bielany, dlatego że później muzyki się uczyłam u pani Demlowej. To już było po okupacji. Pamiętam nazwisko, pani Demlowa. Natomiast tamtej, gdzie był ten piesek, nazwiska nie pamiętam.
Więc ja bardzo długo na przykład bardzo bałam się burzy, bo mnie się to kojarzyło z bombardowaniem. Jak słyszałam burzę, to się chowałam prawie pod stół, tak się bałam, że to jest wojna. I w ogóle ta trauma to chyba mi się utrzymywała aż do pójścia do szkoły, czyli do lat, nie wiem, czterdziestych. Bo jak myśmy wrócili na te Bielany, nic tam nie było, to okazało się, że właściwie nie ma tu takiej możliwości do życia. Babcia tam została z tym wujkiem, natomiast ojciec miał w Bielsku-Białej swojego rodzonego brata, który był cały czas w ruchu oporu. Miał żonę wiedenkę i miał dwóch synków. No i to było tak, że on oczywiście jak w tym ruchu oporu był, to go Niemcy złapali i też wysłali do obozu, do [Mauthausen]. Notabene go tam bili, bili, aż zabili. Natomiast została ta ciocia, która była wiedenką. I najpierw Niemcy ją prześladowali, żeby podpisała folkslistę, a później ubowcy mówili, że ona jest z [Austrii], żeby z Polski wyjechała, więc trzeba było pojechać do Bielska, żeby ją bronić po prostu, ochronić. I tak nie udało się [zachować mieszkania]. Oni mieli ładne, duże mieszkanie, to przenieśli ich do mniejszego. Ojciec zaczął się opiekować tymi swoimi bratankami. Tak że myśmy w tym Bielsku też byli jakieś, nie wiem, może dwa miesiące, może trzy. Pamiętam, że zaczęłam tam chodzić do szkoły i po krótkim czasie powiedziałam, że nie będę tam chodzić, bo tam jest tak dużo Niemców… Bo tam były widocznie dzieci, które mówiły po niemiecku. Pamiętam, nauczycielka biła nas taką linią po rękach. Kazała śpiewać „Rotę”. Ja nigdy nie miałam słuchu ani głosu, więc nie umiałam tego zaśpiewać, natomiast ona chciała wykazać, że to taka polskość tu jest, i powiedziała do mnie: „Ach, to ty jesteś pewnie Niemką”. A ja się tak obraziłam, że wzięłam książki i w ciągu lekcji wyszłam i nigdy nie wróciłam już do tej szkoły.
W związku z tym rodzice stwierdzili, że trzeba znowu wracać do Warszawy. Już ta ciocia Małgosia była tam względnie zabezpieczona, przeniesiona, już tam wszystko było ułożone, byli jacyś tam znajomi też, no i myśmy znowu wrócili do tej Warszawy. Zamieszkaliśmy na dobre [mieszkać] na tej Swarzewskiej, już odzyskaliśmy ten drugi pokój, no i zaczęłam się przygotowywać do szkoły. Oczywiście najpierw to były takie lekcje prywatne, bo nie wiadomo, do której klasy miałam pójść, bo pierwsza cała mi wyszła, więc zaczęłam się uczyć prywatnie. Zdawałam w szkole sportowej, na Barcickiej bodajże ona była (jest ta szkoła sportowa teraz). Zdawałam egzaminy, zdałam wtedy do czwartej klasy i poszłam, ojciec mnie zapisał… Ponieważ tych szkół było niewiele i były takie o profilu komunistycznym, jak TPD, więc ojciec powiedział, że wykluczone, i zapisał mnie do zmartwychwstanek, właśnie na Krasińskiego. Ja tam poszłam do czwartej klasy i byłam aż do matury. Oczywiście szkoła nie miała praw, ale zdawałam z tych sześciu przedmiotów, bo w ostatniej chwili dostawaliśmy te prawa. Była to prywatna szkoła.
Nie, to było dla mnie taka trauma, że nie chciałam w ogóle [nawet] oglądać filmów z tego czasu. Nawet miałam opory – jak Muzeum Powstania Warszawskiego powstało, to był mój syn z dziećmi, z moimi wnukami, a ja ciągle czekałam, że jakoś nabiorę do tego dystansu. Każde huki, strzały… Długi czas po wojnie myślałam, że ta wojna wróci do nas z powrotem.
Cały czas miałam poczucie zagrożenia.
No teraz, dzisiaj mam też poczucie zagrożenia, bo nie wiem, czy państwo widzieliście, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej, jakie tłumy tam idą i nie wiadomo, jak to się skończy.
Nie wiem, ja tu napisałam sporo, a nie chcę teraz przeglądać tych kartek. […] No pamiętam, że to była jedna wielka trauma, strach. Właściwie moje dzieciństwo skończyło się w tym 1939 roku tym bombardowaniem i tymi maskami. Były chwile oddechu krótkie – ten ogródek, trochę dzieci – taka beztroska, ale to była beztroska kontrolowana, bym powiedziała, bo było cały czas takie napięcie. Moja mama zaczęła chorować na owrzodzenie żołądka, zaczęła palić papierosy. Pamiętam, że my jako dzieci też żeśmy jakieś gazety skręcali, trawę i też udawaliśmy dorosłych. Pamiętam, jak nie było jedzenia i jak mama była taka ciężko chora, to się objawiało bólami i torsjami. Mój ojciec, raz jemu się udało zdobyć jajko i wtedy jakaś kobieta w ciąży się napatoczyła i mama jej oddała. Mówi, że ona wypiła na surowo to jajko i zaraz zaczęła rodzić. Natomiast po jakimś czasie ojciec znowu jakieś jajko przyniósł do domu, no to widocznie był jakiś rarytas wtedy, moja mama naszej gromadce wtedy zrobiła lane kluski. I to była wielka uczta. Nie wiem, czy to były na wodzie, na mleku, tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak mama te kluski zrobiła. Ja właśnie z tego jedzenia to pamiętam przede wszystkim żur i pamiętam te cudowne pyzy, jak miałam szkarlatynę, bo one mnie tak łagodziły jakoś.
Nie, nie, lubię, lubię, tak. Lubię żur, jest taki bardziej okraszony, ale tamten był pyszny na tym oleju. Widocznie był taki głód, że on był pyszny.
Tak, tak, tak. Tak sobie przypominam, co jeszcze było ważnego… To tak trudno, bo ja tak w sumie wczoraj, przedwczoraj usiadłam do zbierania tych swoich myśli. Mam tego brata, Maćka, który był ze mną, czteroletni. […] On mi mówił o tym, że wujek takie notatki zrobił, że oni się do nas [przenieśli] 17 sierpnia. […] Pamiętam, jak oni wszyscy się sprowadzili do nas. Nie mam pojęcia, jak myśmy wtedy spali i mieszkali, tego nie wiem. Pamiętam, już jak wróciliśmy po całej tej rajzie, to pamiętam, w tym jednym pokoju był jakiś duży stół, to ja na tym stole spałam z ciocią, pod stołem ktoś tam spał, obok ktoś tam spał. Było jakieś może jedno czy dwa łóżka, że ludzie wtedy spali pokotem i się nie zastanawiali nad tym.
To było najważniejsze, tak, tak.
Warszawa, 8 listopada 2021 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska