Nazywam się Janusz Dzikowski, urodziłem się w Warszawie 12 czerwca 1938 roku na ulicy Wolskiej numer 13, mieszkania 13 również.
Najbardziej zostało mnie w pamięci aresztowanie mojego ojca.
Dokładnej daty nie pamiętam, w każdym razie w czterdziestym pierwszym roku, któregoś stycznia.
To, co zapamiętałem, to Niemcy weszli do mieszkania z dozorcą naszego budynku numer trzynaście. Bo na tej Wolskiej 13 było takie [miejsce], to się nazywa podwórkowa trzynastka, bo w dalszym ciągu były następne budynki, które miały bramę i były połączone z tą Wolską 13. Ja mieszkałem w tym pierwszym budynku od ulicy Wolskiej, okna wychodziły na kino.
Nie. Ja jeszcze nie umiałem mówić wtedy i czytać. W każdym razie to było pierwsze piętro, obok klatka schodowa była od podwórka. Podwórko było zamknięte, z bramą przejściową na następne podwórko, takie to były budynki. […] A Niemcy przyszli w nocy. Raban zrobili przy drzwiach, kolbami [walili]. Tam ich było więcej, to nie był jeden Niemiec, tylko [kilku]. A tata wrócił, spał w sypialni. Mieliśmy pokój z kuchnią, myśmy z mamą siedzieli, spali w pokoju, a tata spał chyba, nie wiem, nie pamiętam, prawdopodobnie też w pokoju, tylko że przy innej ścianie. I jak Niemcy weszli, bo przyprowadził ich ten dozorca, to z tego, co pamiętam, bo spałem z mamą właśnie w jednym łóżku, a tata spał na swoim łóżku, weszło ich trzech do domu. Chyba jeden został w kuchni, a dwóch weszło do pokoju. No i „Henryk Dzikowski?”, kto jest tutaj Henryk. A ja spałem z mamą. No i tata się [przyznał], że jest. No i tych Niemców było trzech, jeden chyba w kuchni przy drzwiach wejściowych, a dwóch w pokoju właśnie, żeby się ojciec ubierał. No i ten, kto to [powiedział] – to takie było charakterystyczne – chyba Niemiec, podał ubranie dla taty, żeby się ubierał.
Nie, nie, było bez rewizji, kazali od razu się ubierać. To był styczeń, jak było zimno. Tata spał na innym łóżku, a ja [spałam] z mamą. No i mama mnie głaskała i pocieszała, jak to matka, bo to szkop podał ubranie z krzesełka dla taty. No i tata się zaczął ubierać, a że to była zima, to jeszcze poprosił o kalesony, żeby kalesony mu ten Niemiec podał, bo tych Niemców było dwóch. No i tata jak założył kalesony, no to potem już spodnie… Trochę przyspieszyłem sprawę tymi kalesonami, ale to jest ważny temat.
Zaraz wyjaśnię. Chciał, żeby mu podali kalesony, i podała kalesony mu mama czy Niemiec, już dokładnie nie pamiętam. W każdym razie kalesony chciał. I jak te kalesony założył, no to był ubrany, oni go poprowadzili i wyszli w ogóle z mieszkania, z budynku. Mama szybko wstała i patrzyła przez okno. No i Niemcy byli na ulicy, stali i nie było samochodów niemieckich.
Nie wiem, bo byłem w łóżku. Bo to był styczeń i tylko właśnie [pamiętam] te charakterystyczne kalesony, bo ojciec się ubrał i poprosił Niemca, żeby mu podał buty, a buty tata miał z cholewami. No i nie wiem, czy wyprzedzać, czy tłumaczyć ten…
Na zajezdni MZK, na Młynarskiej.
Ważne. Te kalesony są bardzo ważne, bo dowiedzieliśmy się potem – jak przysłał grypsy, to wyjaśnił nam. On przyszedł po pracy z gazetkami i jak Niemcy przyszli, to on, żeby Niemcy już nie nakryli go z tymi gazetkami, bo on miał kupę gazetek właśnie z zajezdni, z Młynarskiej i on wtedy właśnie chciał kalesony, bo kalesony zawiązał na dole i wrzucił te wszystkie gazetki, które przyniósł, w te kalesony. Zawiązał i poprosił buty z cholewami, żeby mu podali. Nie kamasze, nie pantofle, tylko z cholewami. Podali mu te buty, szybko wsadził nogi, bo wszystkie gazetki z sobą wziął w cholewach. To było sprytne zagranie, ale dowiedzieliśmy się dopiero dużo później […].
Z Pawiaka, tak, a potem przez kolegów innych poszły dalsze wiadomości, bo to była cała organizacja. W tą noc została, jak to oni sami mówili, oczyszczona Wolska, bo była jakaś wsypa, że Niemcy przyszli już na gotowe.
Tak, oni już wiedzieli i mieli wszystko, bo to była wsypa.
Nie, nie przeżył całej wojny, ale do tego dojdziemy. To jest też ciekawa rzecz, bo jak ojciec już wsadził nogi w te cholewy, a tam były gazety, to dopiero na Pawiaku jak był, wyrzucił te gazetki z cholew, bo był już spokojny, do toalety, spuścił wodę i pozbył się tych wszystkich [gazetek] w toalecie. No i od tamtej pory, to był już szczęśliwy, że nic nie mieli jako dowód, żeby mu coś Niemcy tak… No i był tam na Pawiaku chyba dwadzieścia parę dni.
Nie, nie wiem na ten temat, czy nosiła, bo mama została sama tylko i ja. Mama poszła do pracy. Na Lesznie były zakłady obuwnicze niemieckie i nazwa tych zakładów obuwniczych była Zeta. […] Mama szła do pracy, a ja zostawałem w domu zamknięty.
Tak, sam. Pod naszym mieszkaniem – pokój z kuchnią – był sklep, a w tym sklepie się rozpowszechniły myszy. I jak mama mnie zostawiała w łóżku, to zostawiała mnie trochę jedzenia. No, wychodząc do pracy, to mnie nakarmiła więcej. Bo zaczęła pracować, bo trzeba było [jakoś] żyć. A pod nami był sklep i tam się rozpanoszyły myszy. Te myszy dostawały się do nas, do pokoju.
Ja miałem zabawę. Ja sobie nie narzekałem, że leżę w tym łóżku sam. Dopóki mama nie przyszła (Zeta to niedaleko było, na Lesznie), to ja z tymi myszami. Klatki były. Mama porozstawiała klatki, tak jak to kiedyś były na myszy, druciane z klapką. Mama poszła do [pracy], a ja wstawałem, brałem tę klatkę na myszy, no i jak mysz była złapana, to myszy częstowałem cukierkami. Mama jak wracała z pracy, no to wpierw czyściła myszy, bo były oklejone, bo ja przez te kratki podawałem mu cukierki, karmiłem te myszy. No to są takie dziecięce zabawy, ale humorystyczne. […]
No pogorszyła, dlatego mama poszła do pracy, do tej niemieckiej firmy, bo robili dla Niemców buty. Firma Zeta była na Lesznie i mama poszła tam do pracy.
Chodziłem, [to znaczy] byłem umieszczony, tylko że ja [tak naprawdę] nie chodziłem. Obok była Wenecja wtedy, kino i restauracja Wenecja, tak się to kiedyś nazywało, obecnie to by było wesołe miasteczko. Sąsiadka czy [mamy] koleżanka z pracy mnie odprowadzała na drugą stronę Młynarskiej, bo Zeta była po jednej stronie, a przedszkole było zaraz przy Lesznie, na Lesznie pierwsze budynki. Ale ja byłem chłopcem, no a chłopcy są trochę niesforni, a ja byłem w ogóle [niesforny]. Ale jak mnie ta sąsiadka czy koleżanka odprowadzała do przedszkola, […], to jak Wolska jest, to przechodziliśmy na drugą stronę ulicy Karolkowej, obok tego zakonu, bo tam zakon zaraz jest po lewej stronie, i potem ogródek, sady były. No a że byłem niegrzeczny…
Nie… Naprzeciwko było wesołe miasteczko, jak to teraz byśmy nazywali. I oni mnie odprowadzali, drzwi mnie otwierali od przedszkola i mnie popchnęli, [żebym wszedł dalej]. Bo to kto mógł, to się [mną zajmował]. Raz był wujek, raz [ktoś inny]. Ale wiedzieli, gdzie jest przedszkole i mnie odstawiali do przedszkola. […] A ja dalej nie robiłem kroków do przedszkola, tylko chwilę czekałem podobno, otwierałem drzwi, wychodziłem z tego przedszkola i szedłem właśnie na te wesołe miasteczko, na tak zwane Wenecję. Tam była ta Wenecja. Tam była beczka śmiechu, jakieś siłowe [atrakcje], dużo mężczyzn też chodziło.
I ja tam do wieczora spędzałem czas. Potem przychodził policjant, pan Antola, na te miasteczko i mnie zabierał, i prowadził do domu, bo mama już też wracała z pracy do tego…
Tak, mnie się to bardzo długo trzymało, do tej pory.
Nie, jeszcze nie, jeszcze nie było. Widziałem ogrodnika, to tam było moje zajęcie, że brałem jakiś patyk, tam były psy do pilnowania, to ja siatka, tego… Mało tego, bo się dowiedzieli, że ja tak: nie jestem w przedszkolu, nie jestem nigdzie, nie wiedzą, gdzie jestem, a ja jestem – przychodzę wieczorem. Do tego doszło, że został wynajęty policjant, pan Antola, wtedy granatowa policja. No i jak mnie odprowadził wujek czy sąsiadka do przedszkola, zamknęli za mną drzwi (podobno, bo oni sami potem mówili, bardzo źle się zachowywali, bo klęli, bo ja dostarczałem im trochę kłopotów), jak mnie wpuścił do przedszkola, ja chwilę postałem za drzwiami i potem wychodziłem na ulicę, na Wenecję. I na Wenecji spędzałem cały czas. […]
Tak. Przed Powstaniem, taka ciekawostka, bo wiem, że ludzie… Dużo słuchałem też, ale nie wszystko. Bo było też bombardowanie na Wolskiej czy [ogólnie] na Warszawie, tego nie wiem, w każdym razie Rosjanie bombardowali Warszawę też, jeszcze przed Powstaniem.
Tak, bombardowali Warszawę.
Nie, ja ucierpiałem tylko. Ja ucierpiałem. Bo jak były alarmy i bomby leciały, to gdzieś wybuchały na podwórkach i tak dalej, no a ja wyglądałem przez okno, chciałem zobaczyć, […] co się dzieje. Bo te bomby rzucali też nocą i to mnie bardzo zdenerwowało, bo dowiedziałem się potem, jak mama moja wróciła z tego… A, bo było ciężko o żywność, to mama jeździła na wieś po żywność. No i jak wróciła z zaopatrzenia, [przywiozła] jajek i tak dalej, ze wsi, i chciała ze mną rozmawiać, to ja zacząłem: „A, a, a, a, a wujek, a, a tego…”. Mama się patrzy i mówi: „Jak ty mówisz?”. – „No, no, no, no, normalnie”.
Tak, od tych bombardowań, od tych wybuchów. Tak się przestraszyłem, że zacząłem się jąkać. No i te jąkanie to mnie długo trzymało, bo aż po wojnie.
Później, później, tak.
Tak, sąsiedzi […]. A w naszym sąsiedztwie były jeszcze młode dziewczęta, takie jakieś studentki, nie studentki, co zajmowały drugi pokój. Trzeci pokój to był państwa Drewnowskich i to był szewc, który w domu reperował ludziom buty. No i schody były, bo to pierwsze piętro, drewniane schody były…
Tak, tak, kamienica była murowana, a schody były drewniane. I strych był jeszcze.
Nie, w naszym [fragmencie budynku] nie było. Naprzeciwko, bo to było trzynastka, to było podwórko zamknięte i tam dopiero…
Tak, to już jak wybuchło Powstanie, to żeśmy zeszli do piwnicy… Jak jest podwórko, to są…
Tak. W jednej oficynie była toaleta, a dalej, a w drugiej właśnie zajmowaliśmy piwnice jakieś, ale trzeba było przejść przez podwórko.
Nie, nie. Ojciec był na Pawiaku. Przyszedł gryps, że nie puścił farby, nie podał dalszych [kontaktów]. Bo tych, co byli aresztowani w tę noc, to była wsypa, ktoś ich zdradził.
Nie wiem, do tej pory nie wiem. Taka cisza w rodzinie była, że… Ja chodziłem nawet i pytałem się, jak to było – nie mogłem się dowiedzieć. Chociaż [ojciec] miał kolegę, który razem z nim został aresztowany tej samej nocy, bo tu była Wolska, myśmy mieszkali na Wolskiej, a „budy” były na Karolkowej. Nikt nic nie wiedział, co dalej się dzieje. A Niemcy byli w mieszkaniach i tu tego…
Tak, myślimy o Szucha, że na alei Szucha miał przesłuchania, tam był bity i kopany […].
Oświęcim. [Dostał] numer i tak dalej. Potem został przeniesiony z Oświęcimia do obozu koncentracyjnego Neuengamme, w Niemczech, w Hamburgu.
Chyba tak, tego nie wiem, nie pamiętam, bo ja już byłem rozdzielony. Bo widzi pani, ja przeszedłem takie małe piekiełko, bo byłem rozdzielony z matką.
Tak, tak.
No i z Powstania z domu wygarnęli nas Niemcy.
Raz widziałem powstańca. Bo jak żeśmy się schowali przed tymi wybuchami, naprzeciwko, do nowej klatki schodowej, tam zeszliśmy do piwnicy. Tam piwnica była już pełna ludzi. Ale w jednej ścianie była wybita dziura i powstaniec jeden raz przyszedł przez tę dziurę. Wszedł i [pytał], jak my tutaj żyjemy. Bo donosili chleb, nie chleb…
Tak, tak, bo to było jakieś… No i tak siedzieliśmy w piwnicy. I jak Powstanie się zaczęło…
Nie no, nie widziałem, żeby… Płakać, płakały kobiety przeważnie. Moja mama mnie trzymała cały czas też przy sobie.
[…] Nie, bo była taka rzecz, że w piwnicach… W ogóle moja rodzina, chłopcy, mężczyźni, z chłopców to tylko ja, ale mężczyzn miałem, wujków… Miałem trzech wujków, wszyscy byli w organizacji, tylko każdy w innej. O sobie przesyłali jakieś tam wiadomości. Był Marian, Karol i Sylwek, trzech wujków.
Nie, mamy.
[…] Szafryny, Szafryniaki. Na nich Warszawa, Młynarska ulica, oni byli z tych, jak jest ten kościół na Młynarskiej, tam daleko, tam od Dworskiej, jak ta ulica się nazywa… Zapomniałem, bo już dawno tam nie używam tych nazw.
Tak. Z dziada pradziada warszawiacy wszyscy. Pamiętam, że Karol mieszkał na zapleczu tej Wenecji.
Niedaleko. Sylwek uciekł w ogóle z Warszawy, bo jego żona była gdzieś spoza Warszawy, to uciekł do tej żony na wieś. Karol mieszkał obok Wenecji, na Młynarskiej.
Bo mama mnie opowiadała, bo ja z mamą byłem cały czas. Ich nie było, a mamę miałem. I mama mnie tłumaczyła: „Jak coś, to nie mów nikomu nic. Nie mów nikomu nic, nie chodź tam” i tak dalej. Jak to matka powie… Byłem jedynakiem, ojciec już aresztowany i mama musi iść do pracy, a ja jestem sam, to mama mnie…
Tak, tak, ja byłem już [nauczony], żeby nie mówić, nie rozmawiać, nie tego. I tak czasami któryś z tych wujków wpadł do nas, ale u nas w mieszkaniu na Wolskiej właśnie czasami była zbiórka. No zbiórka nie, ale to takie [spotkanie] towarzyska raczej. Oni nic [się nie przejmowali], rewolwery na stole leżały…
Mama? Mama to nie tylko odważna, ale opanowana.
Tak. Mama sama ratowała… Była taka sytuacja, że byli ci bracia mamy i tam czyścili broń, rewolwery
Tak, tak, bo oni mieli… Specjalnie byli przygotowywani, bo było trzech chłopów i jedna dziewczyna, to trochę tam im przeszkadzała, ale na przykład oni sprowadzili stół rozkładany, a w stole, jak się stół rozłożyło, to tam leżały pistolety, amunicja…
Tak, tak, bo to taka siedziba. I raz siedzieliśmy w domu z mamą wieczorem i […] ktoś dał mamie w drzwiach cynk (zapukał, mama drzwi otworzyła), że Niemcy idą, gdzieś tam u kogoś robili rewizję. I mama przybiegła szybko, rozsunęła stół i te rewolwery rzuciła do wiadra ze śmieciami i te wiadra wyniosła na strych, że to śmiecie są tam. A w tych śmieciach były rewolwery. No to była organizacja… W naszym mieszkaniu powstała taka organizacja, nawet rodzinna, nie.
Nie. Ten powstaniec raz tylko przyszedł przez tą dziurę wybitą i [przychodzili] ludzie z tamtych budynków, tak że ta piwnica była pełna ludzi. Aha, […] bracia mamy wszyscy byli w organizacji, to trochę rozeznania mieli – kazali mamie, żeby mama kupiła chleba i pokroiła w kromki, żeby zrobiła suchary z tego. No i jak te suchary były, to mieliśmy w tej piwnicy co jeść, bo był chleb pokrojony, trochę…
Nie wiem, no Powstanie 1 sierpnia, tak? Aha, no to krótko było, bo 5 sierpnia stanąłem już do rozstrzału, byłem już tu na Woli [ustawiony] na rozstrzał.
Nie. „Ukraińcy”. Może trochę wyprzedzam… Bo faktycznie przyszli Niemcy, że [mamy] wychodzić z tej piwnicy, i wszyscy żeśmy wychodzili z tej piwnicy. Wszyscy chyba wyszli, nie wiem. Ostatni szkop rzucił granat do tej piwnicy, że jeżeli ktoś został, to został i tak rozszarpany. A nas do bramy Niemcy poprowadzili i wyszliśmy z bramy.
Tak, na Wolską. I tu jest też ciekawostka, bo jak wychodziliśmy z bramy, to po lewej stronie leżał Niemiec z erkaemem i z taśmą amunicji pod ścianą. No i jak z bramy żeśmy wyszli, to nam kazali lecieć w stronę Młynarskiej – biegiem w stronę Młynarskiej. No i żeśmy biegli, a ten leżący był z erkaemem, z karabinem maszynowym i za nami strzelał, żeby szybciej lecieć. Tak że na rogu Wolskiej i Młynarskiej ja się przewróciłem. Z mamą żeśmy biegli i mama mnie za rękę trzymała i żeśmy we dwoje biegli przez ten [teren], a ten karabin maszynowy cały czas strzelał. Fakt, że nie w nas, tylko w górę…
Tak, tym strzelaniem to przyspieszali, żebyśmy szybciej biegli przez Wolską. No ale na Młynarskiej się przewróciłem. Mama mnie poderwała z tego bruku za rękę i mówi: „Boli cię coś?”, a ja mówię: „Nie, nic”. – „Nic cię nie boli?” – „Nie”. A ja się przewróciłem i mamie pokazuję druty z tramwajowej linii.
Tak, bo leżały na [ziemi]. Bo te słupy wyżej były poprzewracane, zaplątałem się w tym i się przewróciłem. I mama mnie poderwała w strachu, że któraś z tych kul, które szły z tyłu, trafiła mnie chyba, i mnie poderwała, bo mówi: „Boli cię coś?”. Ja mówię: „Nie”. No to biegliśmy dalej, przebiegliśmy przez te druty. Większość ludzi kierowała się na prawą stronę i prawą stroną Wolskiej żeśmy biegli, uciekaliśmy, a Niemcy strzelali górą.
Nie, na ulicy to już, wie pani, każdy na swoją rękę. Z tym że myśmy się trzymali naszych sąsiadów.
Dobiegliśmy do kościoła Świętego Wojciecha. No i tam stali Niemcy… Aha, jeszcze ważna rzecz. Ci, co za nami strzelali po ulicy i tak dalej, to nie byli Niemcy ani nic, tylko mężczyźni, co się [na tym] znali, mówili, że to „kałmuki”.
Tak, tak. No i tam do [kościoła] Świętego Wojciecha wszyscy się ładowali. Jak myśmy już przyszli, wpadli tam z mamą, bo mama cały czas mnie trzymała za rękę… A z nami [byli sąsiedzi, bo] cały czas trzymaliśmy się z sąsiadami. To były trzy osoby, ojciec, matka i syn, mój rówieśnik, bo razem żeśmy na tej klatce mieszkali, [razem] żeśmy się trzymali i razem żeśmy byli u Wojciecha. […]
Położyłem się na podłodze, a za poduszkę miałem ten pierwszy stopień dla księdza.
Tak, do ołtarza. Tak że spałem właśnie z głową na podeście dla księdza. No i zaraz też tam było przejście do zakrystii. A cała posadzka w kościele – wszyscy spali na tym i żeśmy przespali.
Nie, nic. Nic. Trzymaliśmy się wszyscy w kupce i [myśleliśmy], żeby tylko szczęśliwie przeżyć. Nawet żadnych specjalnie rozmów nie było, bo po prostu Niemiec chodził z psem jeszcze po kościele. Tak że strach zrobił to, żeśmy tylko leżeli bez słowa, bo nie wiadomo, co dalej, bo noc się zbliżała. No i wszyscy się położyli na tej posadzce. No i rano nas wypędzono z kościoła na jezdnię. No to już z kościoła jest kawałek do tego wiaduktu. Stanęliśmy tu jak […] Elekcyjna, za tym wiaduktem. Za wiaduktem po prawej stronie był budynek jednopiętrowy, tylko że on był pusty, bo jak bomba wpadła w ten budynek, tak [przeleciała przez całość]. Z tego budynku w środku nic nie było. Z tego, co pamiętam, to ten budynek miał dwa czy trzy schodki do drzwi, a środek już był pusty…
Nie, nie. Nie, później… Nie, nie, to już było po Powstaniu, tak. To już było po Powstaniu. Ten budynek był […] pusty, tylko ściany były.
Bo tam nas Niemcy, jak żeśmy wyszli z kościoła, popędzili i [ustawili] pod ścianę tego budynku.
Piąty. Ten budynek był w środku pusty niby, bo nie był [do końca] pusty. Bo z jednej strony było wejście, po takich dwóch, trzech schodkach, ale drzwi nie było, bo to wyłamane, bo tam jak prysła ta bomba, no to tylko był taki kopiec z dachu, z tego wszystkiego, i on się palił, a ściany budynku były całe.
No i pod tą ścianą nas podstawili, od strony Wolskiej. […]
Tak, tak. Nie, selekcję zrobili, wzięli kilku mężczyzn, takich bardziej męskich, mówię o budowie, że nie takich chudych jak ja, co te myszy karmiłem. A, mówię, że nie był pusty, bo była taka kopa ognia. Myśmy byli na zewnątrz, pod ścianą, a wewnątrz…
Paliło się. Takie ognisko, dosyć duże. Ale to się ludzie palili – rozstrzelani spod tej ściany. Poszła seria na ścianę, oni postawili nas pod tą ścianą, Niemiec leżał na…
Przed nami. Jak myśmy już stanęli pod tą ścianą, to mama mnie wzięła na ręce, żeby jedna kula…
Mama postawiła mnie przed siebie…
Nie, bo mama mdlała jeszcze wtedy. I jak mdlała, to ja stałem, zostawałem sam pod tą ścianą… Mamę facet z manierki [dawał wody], ratował. Jak ona odzyskiwała [przytomność], to ją z powrotem pod pachę i sadzał na te cztery, trzy schodki i mama tam siedziała.
Nie. Miała pójść, ale właśnie byli zajęci, bo w tym budynku te ognisko, co się paliło, to tam się palili ci, którzy zostali już zabici. Mężczyźni ich zbierali i wrzucali do tego ognia, i to się paliło. Tam takie stożkowe [słupy ognia] były, bo oni te trupy wrzucali już. No i staliśmy, mamę z powrotem podstawili, ten szkop, który leżał na jezdni z erkaemem i patrzył, czy [ludzie] równo [stoją], jak będzie jechał serią…
Tak, jeden. On leżał na jezdni, karabin maszynowy miał na chodniku, a reszta mężczyzn no to wrzucali rozstrzelonych do tego stosu palącego się. No i w pewnym momencie już się położył ten Niemiec przy karabinie maszynowym, już miał ciągnąć następną serię i raptem jedzie samochód osobowy, taka, jak to się kiedyś mówiło, limuzyna, wysiada oficer niemiecki i mówi: Halt, że wstrzymać egzekucję. On wstrzymał egzekucję i zabrali nas, znowuż wypędzili na jezdnię, ustawili na końcu i popędzili Wolską dalej.
Jeszcze w tym miejscu nie. Wybierali tylko mężczyzn do wrzucania, do pomocy.
Wyszliśmy na jezdnię i znowu nas zaczęli gnać. Niemcy szli bokami z psami, a jeden szkop jechał na rowerze i kto zostawał, nie nadążał ze wszystkimi, to on rowerem podcinał mu nogi, żeby się przewrócił. Jak się przewrócił, to on brał rewolwer i „pu!”, leżącego i szliśmy dalej.
Sześć lat.
No strach, ja w ogóle robiłem to, co wszyscy robią, bo szedłem z ludźmi.
Strach, tak. Zresztą jeszcze miałem kolegę, tego sąsiada…
Myśmy się za rękę cały czas trzymali, bo to i sąsiedzi, no i… I cicho, bo człowiek się bał, bo szkop z tyłu był i podcinał te nogi. Jak zobaczyliśmy, że dobijają leżących, no to nie można upaść, choćby się nawet…
Tak, choćby się, to nie wolno było, bo strzelał z rewolweru, z ręki i tak zostawały te trupy.
Zaraz, tak. Jeszcze był taki bardzo ciężki moment, kiedy jedna z sąsiadek naszego budynku szła z małym dzieckiem i ten mały nie dał rady, właśnie on zaczął… Nie pamiętam, czy go Niemiec zabił, czy co, w każdym razie widziałem, że tego chłopca zakopali w przydrożnym rowie. No i nas tak pędzili aż do Pruszkowa.
Na piechotę. W Pruszkowie była pierwsza selekcja. W Pruszkowie byli mężczyźni gdzie indziej, kobiety gdzie indziej. Pierwsza kąpiel, do łaźni… [To znaczy] ogrodzone było siatką – do takiego obozu, nie obozu, bo to był budynek, i do łaźni. Zaprowadzili nas do łaźni i każdy myślał, że tu będzie gaz. Nie – była łaźnia, była łaźnia.
Tak, w Pruszkowie była pierwsza kąpiel. Ja mówię „pierwsza”, bo ich było potem więcej. Mężczyźni z kobietami razem do łaźni, na golasa, no i puszczali wodę. No to jak ktoś miał mydło, to nawet się namydlił. I za moment zamykali, i kto był w mydle, to miał oczy pełne łez, bo mydło mu ciekło po oczach, szczypało, ale zamykali wodę i koniec.
Przez Pruszków żeśmy tylko przeszli. […] Potem już była selekcja w Pruszkowie, po kąpieli. Panowie i kobiety byli nago pod prysznicem, jak się namydlili, to wodę zakręcili no i won. Tak że człowiek w pół na golasa, w pół tego… Ale to nie było won, tylko przegląd. Szkop siedział na takim stole, takim jak ten, trochę dłuższy chyba, ale tak siedział tyłkiem na stole i przegląd robił, bo wszyscy kto wyszedł spod prysznica, to do niego musiał [iść] i się pokazać. On miał szpicrutę w ręku i szpicrutą tego golasa mokrego – kobietę, mężczyznę – częstował tak. No i po takiej „suszarce” na bok, no i na obóz otwarty i byliśmy numerowani. Teren zamknięty, siatka i tak dalej. To było w zakładach kolejowych, w Pruszkowie. Po wojnie to ja sprawdzałem właśnie, jak to było.
Tak, numery były przypinane do ubrania i kolorami były. Mogę pomylić, ale nikt z nas nie będzie… Tylko wiem, że kolory były. Okrąglak taki, w środku był żółty, a dookoła była czarna [obwódka] i numer, kto jaki dostał. I to było tak na stałe, przez ubranie. Numerowani byliśmy.
Potem w te wagony towarowe i nas zaczęli rozwozić.
Tutaj jest jeszcze mała rzecz, którą zapomniałem. Aha, nie zapomniałem, tylko zawsze… To było ogrodzone siatką dosyć wysoką i tam była ciekawa rzecz, bo my już ponumerowani, po tym wszystkim, ale trzymamy się jeszcze kupki, jeden drugiego się trzyma, a na zewnątrz chodził człowiek, mężczyzna jeden…
Tak, taki cywil. Chociaż Niemcy byli i pilnowali nas, bo to była siatka, myśmy w tej siatce stali, a on chodził tak sobie dookoła. No i Niemcy go chcieli popędzić, żeby przestał chodzić, ci Niemcy, co nas pilnowali. A on dopiero w tym momencie, jak go Niemcy [zauważyli], to otworzył marynarkę, wyjął bochenek chleba i [przerzucił] przez tą siatkę.
Nie… Później dopiero, już jak byliśmy w innym obozie, bo oni pociągiem towarowym nas przewozili…
Nie wiem, może jeden dzień. Bo potem gdzieś nas wywozili, już jakieś miasteczko [było] i nas rozbierali, [to znaczy] tam była selekcja.
Tak, tak.
Ja trafiłem właśnie… Zawsze mówiłem, że do Niemiec, bo na pociąg i mnie wywieźli, z mamą wywieźli, ale to nie były Niemcy, to były okolice Wrocławia.
No tak, wtedy Niemcy. No i nas potem segregowali do roboty.
No i trafiliśmy do jednego bauera, no i ten bauer, jakiś artysta, fotografik był, bo to było w okolicach obecnej Legnicy. Jak ta miejscowość się nazywała, nie wiem…
Tam byli sami gospodarze. Była starsza pani i jej córka, taka w wieku młodzieżowo wyższym, Ili się nazywała. No i… Dobry jestem, raz chce mi się płakać, a raz się śmieję.
No ale jak trafiliśmy do tego bauera, to miał kupę ziemi faktycznie. Bauer taki, że tego…
Gdzie, u bauera?
Zaraz pani powiem, nie. Przyjął nas ten bauer dosyć przyzwoicie, bo rozstawił stoły, poczęstował jedzeniem. No i potem dopiero, po tym jedzeniu, to pamiętam, bo najedliśmy się do syta faktycznie dobrze. Tutaj ten bauer był, ale zarządcą w tym jego majątku był (nie wiem, kto to był) mężczyzna, fajny chłop, Herr Pusch. Herr to pan, pan Pusch był. Ale to był faktycznie duży majątek, duży majątek.
Polaków było mało, bo taki był pałacyk, tam była kuchnia i na schodach stały urządzenia jakieś do fotografii, nie fotografii, mniejsza z tym. Ale to było też w takim zamkniętym. Zameczek, po jednej stronie była ulica, a z drugiej strony było podwórko. Podwórko było moje, bo tam był baran, ja się bawiłem z tym baranem. Jeden baran z drugim baranem.
Ten pałacyk stworzył [granicę] z jednej strony, z drugiej strony były takie jakby kontenery poustawiane. To były takie budynki, jeden przy drugim, no i tu byli niewolnicy. W tym kawałku, bo w drugim kawałku, innym, ale na tym samym podwórku, tylko na innej ścianie, było co innego. Ale zacząłem [opisywać], że tutaj było, bo tu mieszkali właśnie niewolnicy, tak jak ja, moja mama. Polaków nie było więcej, tylko byłem ja, mama i jeden nasz sąsiad, który z nami szedł, a tu już był rozdzielony. Bo mama żeby ratować tego pana, tego sąsiada, to powiedziała, że „jesteśmy małżeństwem”, u tego bauera.
Tak że mama żona, on jest mężem, a ja dzieckiem. To oni nam dali w ogóle taki jeden… […] Był barak i w tym baraku żeśmy zajęli jeden z lokali. Bo tam było w tym baraku dziesięć, nie… [Były] trzy pary, to myśmy zajęli jeden, jako rodzina, drugie drzwi był polski Ukrainiec, następne drzwi była Ukrainka też, Ukraińcy.
Nie, już nie.
Mama? W polu. W polu, tak. Ja też robiłem w polu, ale inaczej, bo poszedłem z nimi w pole raz i bym się sam wykończył, bo szedłem w pole makowe, gdzie mak rósł i makówki były, i ja usnąłem na tym polu. Bo z mamą chodziłem, żeby się trzymać mamy, a mama mnie żeby pilnowała. No i jak był wykop kartofli, to dla mnie była frajda, bo szedłem za tą maszyną, co te kartofle wyrzucała, bo kartofle to kartofle, ale czasami i myszę wyrzuciła. Ja wtedy za tę myszę, bo tych kilka kartofli wrzuciłem tam do tego, ale mysza polna była też złapana.
Za wcześnie jeszcze… Nie, bo majątek był duży, z dużym polem faktycznie, ale na tym majątku to byliśmy my, byli tam jeszcze inni niewolnicy, no i tak. Tutaj są takie jakieś ciekawostki… Bogate to podwórko było, był gołębnik, było siano, sąsieki do roboty. No, gołębnik był bardzo ładny, bo gołąbki były i ja też stawałem i gwizdałem na te gołąbki, żeby latały. Był też gospodarczy barak, jeszcze jeden gospodarczy, gdzie pracowali, lepsza praca, technicznie lżejsza, gdzie byli niewolnicy Włosi i Francuzi. Tylko ich była mała garstka.
Dobrze. Mnie bardzo dobrze, mnie osobiście. Ten bauer miał córkę, dosyć ładną, młodą, dojrzałą kobietę i była awantura u nich […] o mnie, bo […] ona mnie chciała wziąć za syna, a jej matka też mnie chciała wziąć za syna. Poróżniły się one obydwie o mnie, bo chodziła ta córka za mną i meine Zizi, meine Zizi na mnie mówiła. No ale nie udało się, bo córka coś miała do czynienia z wojskiem niemieckim, bo w końcu przyjechali po nią i ją wzięli. No młoda dziewczyna taka, ale wyszła z tego majątku.
Nie, nie. Mama w pole, kartofle wybierać, zbierać, potem tam te siano, sąsieki były potężne. To było urządzenie… gospodarstwo było potężne…
Teraz się śmieję radośnie, bo mnie uratowali.
Czerwona Armia.
Aż doszedł front…
Tak, pamiętam. Boże Narodzenie było dosyć ciekawe (dobrze, że pani mnie o to pyta), bo na te podwórko wolno nam było… Mieliśmy choinkę. Bo niewolnicy inni też obchodzili [Boże Narodzenie] i skądś skombinowali – ten Ukrainiec jeden, Ukrainka, to poprzynosili jakieś „drapaki”, ale to były choinki faktycznie. Nie pierwszego sortu, ale było Boże Narodzenie. No i trochę było zamieszania, bo na to podwórko do tego bauera zjechały się czołgi niemieckie, wozy pancerne i oni stanęli w takie… Cały czas mówię, że to było duże gospodarstwo. Czołgi, wozy pancerne i tak dalej, przyjechały na to podwórko i schowały się w bramie na pole. To sobie pani wyobraża, jak stoją dwa czołgi i jeden pojazd pancerny i w jednym miejscu się mieszczą. No i ci Niemcy przeszli wszystko ten… Wigilię pozwolili nam zrobić ci Niemcy. Ta córka Ili wróciła tam…
Tak, myśmy byli, bo nie było tego… Jak była wigilia, to mnie przestraszył jeden z Włochów czy z Francuzów, z tych niewolników, bo się przebrał za diabła. Z mamą poszliśmy spać, a on wpadł do naszego pokoju z ogonem, z rogami, to tam…
Jedynym, jedynym dzieckiem byłem, tak. Jedynym dzieckiem i to polskim, i jak to się mówi, z powodzeniem, bo mnie lubili. Mówili Meine Zizi, meine Zizi i mnie za głowę… Wolno mnie było chodzić po całym terenie na luzie, ja chodziłem sam.
Oni dali swoje stare ubrania. Nam było jeszcze zimno w tym budynku, co byliśmy. Ja, że byłem mały, a lubili mnie tam wszyscy, i Francuzi, i Włosi, tylko żeśmy się nie rozumieli, ale żeśmy się ściskali. Takie jeziorko nawet było w tym gospodarstwie też, tylko że z boku, no to tam nawet się kąpali w tym jeziorku. I jak przyszła zima, to było nam zimno faktycznie. I byłem kochany, bo wlazłem przez okienko w piwnicy, co jest na zewnątrz, wsunąłem się w to okienko i z tego okienka podawałem Ukraińcowi brykiety. Bo to była piwnica i żeby czymś palić, to tam brykiety były, to podawałem. Bo między tymi warzywami ja też się mieściłem. No i byłem przez to kochany przez wszystkich.
Nie, tego nie. Ci Niemcy potem schowali się w takie nasze jedno olbrzymie wyjście na pole, te czołgi tutaj stanęły i się schowały, no i Niemcy zrobili wigilię. A mnie było wolno chodzić, bo ja byłem już przybranym synem…
Tak, tak. Bo ja miałam być zniemczony, bo były sprawy załatwione. To ta Ili, cholera, ta ich córka mnie wzięła sobie za syna, adoptować chciała i na mnie mówiła meine Zizi . Już mnie zapisała do szkoły Hitlerjugend, już mnie uczyła niemieckiego. Meister, haben Sie… [niezrozumiałe], wiersze już musiałem mówić po niemiecku. To jak ściągnęły te czołgi i wozy pancerne, no to Niemcy śpiewali właśnie „Cichą Noc”. Nie byli groźni, byli bardzo sympatyczni. Mieli te wozy pootwierane, elektryczność mieli z tych swoich napędów – całkiem sympatyczni ludzie.
Tak, tak, tak. No i częstowali mnie też, była wigilia. Dla nas była zrobiona osobno, no ale ja byłem już na świeczniku, bo ja byłem meine Zizi . Dostałem i czekoladę, i po każdym czołgu mogłem pochodzić, po wozach pancernych, ogrzewane oni już mieli wtedy wszystko. Ja dopiero patrzę, jak wróciłem do Polski, to zobaczyłem, tu kurna zimno, tutaj się nie dba o człowieka. [śmiech] Ale hasła są, że człowiek to brzmi dumnie, nie.
Już koniec wojny, tak? Nie, to właśnie już [było] tak: Niemcy uciekali. Francuzi, Włosi nie uciekali. Byli, czekali do końca.
Tak. Ona uciekała, ta Ili, ich córka, na wozy [zbierała] cały ten majątek. Ona była tym całym hadziajem, ta ich córka, i na wozy, furmanki ładowali te rozmaite rzeczy, to, co uważali [za potrzebne], i opuścili to gospodarstwo. Ja nawet byłem dwa razy szukać tego gospodarstwa, w lato na kolonii, bo byłem blisko. Nie znalazłem tego. Może zostało zniszczone przez ruskich, bo już front przychodził, cofały się te niemieckie czołgi, chowały się te wozy pancerne. Włosi i Francuzi śpiewali, Włosi na organkach grali. No wesoło było, ładnie, kultura była, nie powiem, nie, naprawdę.
No ja tam byłem, chodziłem, ale znalazłem tych… No naszych Polaków już też nie było, Ukraińców nie było też. Już jak przyszedł front, to oni stopniowo „topili” się, że ja zostałem sam na tym…
Ja sam zostałem, Niemcy pierwsi…
No, mama też była osobno, bo tak jak powiedziałem, ta ich córka chciała mnie wziąć za syna. Matka moja stała dębem i nie [chciała]. Rozmawiały ze sobą, ale moja mama mnie nie chciała [oddać]. Jak ci starzy gospodarze wyjechali i ta córka mogła trochę porządzić, to ona mnie na przykład znalazła pokój w tym pałacyku i już spałem osobno, już nie z mamą, tylko bliżej jej. Mama mnie oddała, bo mama wiedziała, że ona mnie nie zrobi krzywdy, bo ona chce mieć ze mnie syna. No, to mama dobrze wykalkulowała, ale że przeszkadzała tej Ili, to mamę sprzedali gdzieś do innego [gospodarstwa]. Ten główny ich bauer wysłał mamę na lotnisko pod Berlinem, tam rozszczepili nas. Mamę tam wysłali, wywieźli, a ja zostałem.
Pamiętam, zaraz pani powiem. Wszystko było puste, już nikogo nie było. Włosi też już uciekli, Francuzi uciekli, sami pouciekali, nie biorąc nikogo od nas, z naszego podwórka. […] Wszyscy już uciekli, było pusto, głucho, pogoda była akurat dobra, że słońce świeciło. No i ja koc wziąłem, wyszedłem na podwórko, położyłem koc i leżałem spokojnie na słońcu. Wtedy zobaczyłem takie samoloty, jak pisały na niebie tymi swoimi białymi literami po niemiecku czy po jakiemuś. Nie wiem, byłem za mały, żeby w ogóle coś… W każdym bądź razie samolotami było niebo zapisane. No i ja się bawiłem z baranem, bo baran do mnie przyszedł, to ja trykałem go, a on się złościł na mnie i mnie tego… I w pewnym momencie cisza, nikogo nie ma, ten baran tylko i ja… [pauza] Idzie człowiek, facet idzie, mężczyzna w cholewach, no i przyszedł do mnie i coś mówi, ale ja nie wiem co, i się boję, nie wiem, co tu jest. A on do mnie [odnosił się] dosyć sympatycznie, nie krzyczał, nic. Przyszedł, zabrał mnie za rękę i mnie z tego gospodarstwa wyprowadził. Zostawiłem tego barana. Naprzeciwko tego gospodarstwa było inne gospodarstwo, innego szkopa, tam mnie wyprowadził, tam byli Polacy. Tam byli Polacy i też już Niemców nie było w tamtym gospodarstwie.
Sam, tak. Tylko ja już zostałem, bo wszyscy uciekli. Niemcy uciekli, spakowali się. Pakowali się faktycznie na te furmanki i co lepsze, to gdzieś to wozili. No i poszedłem do tamtego drugiego gospodarstwa i tam było trochę Polaków.
Było ciepło, było słońce. Do tamtych Polaków rzadko chodziłem, nie wiem dlaczego, nie pamiętam. Oni byli chyba nieprzyjemni, tutaj mnie było lepiej, no bo byłem traktowany jak niemieckie dziecko, już do Hitlerjugend zapisany i tego…
Nie, nie zdążyłem. Tylko jednego tego wiersza się nauczyłem: [niezrozumiałe].
I z Polakami tamtego drugiego bauera szedłem.
Do Polski, bo to już była gromadka, już byli mężczyźni…
Nie, nie.
Jednego tylko, raz, ale to był szpion rosyjski. On tylko przyszedł zobaczyć. Bo potem ruscy… Jak poszedłem do tamtych Polaków, tam się zadomowiłem już, poznałem, że oni pakują się, no to i ja tam swój węzełek wziąłem do nich, że pójdę z nimi. I raz przyszedł jeden rusek, bo tamci chyba powiedzieli mu albo on sam trafił, kurtka na wacie, przyszedł i się upił u tego mojego bauera. Znalazł wódkę gdzieś, bo jak to Rusek, zaczął latać, szukał i znalazł wódkę. Upił się, kurna, no i była draka, bo zaczął strzelać z tej pepeszy. Potem raptownie gdzieś zginął między tymi budynkami, tymi niewolnikami rozmaitymi. Bo byli Ukraińcy ruscy i polscy. I nawet mam takie zdanie, od mamy mojej, że Ukrainiec rosyjski jest lepszy jak polski, bo polski to wszystko do siebie, ukradł, nie ukradł, a ten ruski to tak…
Tak, kobiety i mężczyźni, i dzieci małe były, też w wózkach…
Ja przyszedłem sam z grupką Polaków, tylko że mnie tamci, co mówię, że przez ulicę drugie było [gospodarstwo], gorzej po niemiecku mówili jak ja. I oni jak mnie przygarnęli, to tak żeśmy szli. Ja wchodziłem do niemieckiego domu, prosiłem o jedzenie, dostawałem jedzenie i wynosiłem im.
No różnie to było. Raz to jakbym był teraz, to bym miał chyba udar serca, bo wszedłem do jednego domu poniemieckiego, bo żeśmy szli z tamtej strony, wszedłem, zobaczyłem, że jest łóżko ładnie posłane, że czysta pościel… Bo [zwykle] chodziliśmy po pustych domach poniemieckich, co [właściciele] uciekali, bo rusek szedł z tej strony, a oni z tej strony. I my z tej strony. Raz wszedłem do domu, to zastałem całą rodzinę przy stole, przy obiedzie, tylko wszystko trupy – zastrzelone, głowy były w talerzach… To wyszedłem, nie jadłem u nich nic. Ale zmieniłem inny dom, no to w jednym domu bym dostał palpitacji serca, bo wszedłem, patrzę, czyściutko, nikogo nie ma, pościel czysta. A już szedłem dosyć długo sam, chciałem się przespać. Podnoszę kołdrę, a tu królik mi wyskoczył, królik się schował pod kołdrą. Nie wiem dlaczego, czy on uciekał, czy on był tu schowany przez Niemców, czy co. Żywy królik wyskoczył. Ja się tak przestraszyłem, że tą kołdrę rzuciłem.
Nie, nie. Cały czas z nimi, tylko że ta grupa różnie szła. Raz szli więcej, raz tego, grupy się łączyły gdzieś… Przyszedłem, pamiętam, bo oni mówili… Bo ja byłem za mały, żeby mówić. Myśmy przeszli przez Częstochowę. Ja nie wiedziałem nawet, bo to oni mnie tego nauczyli, że przez święte miasto, przez taki most jakiś szliśmy właśnie. Ale po niemiecku umiałem, do tych zniemczonych Polaków też chodziłem i żeśmy po prostu szli, nie byliśmy w jednym miejscu cały czas. Z tego domu buty zabrałem, z tamtego domu takie, z cholewami buty sobie dopasowałem, trafiłem na dom szewca.
Tak, [trafiłem] na dom szewca. Patrzę, nikogo, nic nie ma… A szewca miałem na Wolskiej sąsiada, to wiedziałem, jak wygląda zydel, jak wygląda szewc…
A też, tak, prowadziłem, ale to już było przy Odrze, już byliśmy prawie nad Odrą. Koń był postrzelony w kopyto przednie, lewe czy prawe, już nie pamiętam. Utykał, to ja go wziąłem, a wtedy jeszcze szedłem sam, bo jeszcze było tereny inne, to go wziąłem, tego konia i tak szedłem. No ale ruscy jechali samochodem i mnie go zabrali, bo jeść chyba go chcieli.
Tak jest. I ruscy wsadzili go, cholery, na skrzynię samochodu ciężarowego – konia postrzelonego. No a potem stanęliśmy już przy Odrze, żeby Odrę zrobić, no ten poszedł szukać łódki, tamten… Żeśmy się tak rozeszli [w różne strony], a ja zostałem nad tą Odrą, nad brzegiem i stoję. A ruscy saperzy położyli most, z drewna taki, bo ich armia szła z tamtej strony, no i oni szli, faktycznie przechodzili. I ja już byłem z tym jednym Polakiem, we dwóch stanęliśmy nad tą rzeką i tak stoimy… Nie wiedzieliśmy wtedy, że to nasza Odra, ale [jakaś] rzeka. No i my chcemy iść – nie. Ruskich przepuścili, a my stoimy. Co my na tę [kładkę], to te cholery wzięli… Bo to rosyjscy saperzy położyli tę kładkę. Poszedł rusek, wziął siekierę i na środku tą naszą [kładkę] zaczął rąbać. I żeśmy uciekli, bo tutaj już nie przejdziemy.
Tak. I mnie jeden z panów wziął za rękę, [widząc], że stoję sam na tym brzegu, mówi: „Chodź, przebiegniemy”. Bo oni zaczęli dopiero [rąbać], to jest szansa, że można to przeskoczyć. „Daj rękę, biegniemy przez to – mówi – i skaczemy przez to – mówi – bo on dopiero zaczął rąbać to”. I tak by było. Facet mnie wziął, ja przez tą szczelinę ciach i już jestem w Polsce. Ludzie całkiem byli sympatyczni… […]
Aa, tutaj znowuż trzeba wrócić do Warszawy… Ja przyszedłem z tymi Polakami i każdy poszedł w swoją stronę w tej Warszawie. Mój dom był [zniszczony], nie było go, kartki tylko wisiały z adresami, opisane na bramie. […] Były adresy znajomych, że ci, co przeżyli, wieszali na bramie, na Wolskiej 13 kartkę: „mieszkam teraz tu i tu”, „jestem tu”, „jestem tam”, no taka poczta była… A ja zostałem złapany przez tych ruskich. Szedłem Targową już w Warszawie po Pradze…
Bo z tymi ludźmi, [z którymi szedłem], w Warszawie żeśmy się [rozstali]. Ludzie poszli, nikt z Polaków na tej [ulicy nie mieszkał], nie było Ili, żeby mnie wzięła znowu do domu. Jedną noc u jednej pani przespałem, to pamiętam.
Tak, w ogóle obcej. Do tej pory nie wiem, jak to było. Potem, jak ruscy już byli w Warszawie, jak rządzili w Warszawie, wolno było już chodzić, to ja też chodziłem i mnie rozpoznał. A, [przypomniałem sobie], szły dzieci w parach, z jakiegoś domu zorganizowanego na Pradze (przez to [pomnik] „czterech śpiących” postawili na Pradze, bo to od Pragi się zaczęła Warszawa). Szli ruscy i coś tam gadali czy śpiewali. A mój jeden wujek też już wrócił do Warszawy. […] Ktoś nas ustawił w pary i gdzieś nas chciał zabrać, poprowadzić do domu dziecka czy coś. No ale nie doszło to do skutku, bo szybko ten ktoś poleciał do mojego wujka Karola i mówi: „Jedź na Pragę i tam jest taki jakiś dom dzieciaków bezdomnych i – mówi – twój dzieciak stoi, jest tam”, mówi. No i przyszedł obcy pan do tego mojego wujka i mu mówi: „Idź i zobacz – mówi – chłopak Jadwigi jest tam. Oni na Targowej – mówi – coś tam mają, bo chodzą w parach ustawieni”. No i ten mój wujek mówi: „Ta? No to faktycznie…”. Ubrał się i przyszedł na Pragę…
Tak, tak, do takiego zespołu. Tych zespołów było dużo wtedy. Jedną noc w domu dziecka, nie moim, niczyim, na Krypskiej przespałem, drugą noc u jakiejś pani. Taki „bezprizornyj” byłem. A że trochę tej ulicy znałem, bo uciekałem z przedszkola i też Warszawę poznałem… No i ten wujek po mnie przyszedł i mnie zabrał. No i tutaj znowu zgrzyty są, bo lepiej było bez tego wujka.
No tak.
Mama to dopiero w czterdziestym ósmym roku wróciła do Warszawy.
Nic, nic. Nic nie wiedziałem, bo mamę wysłali do jakiegoś obozu pod Berlinem, a potem jak już Berlin dostał knoty i przestał, to mama gdzieś tam też dała dyla, po prostu uciekła. No i natrafiła na Anglików, bo Anglicy już byli [na terenie Niemiec]. Wzięli ją do siebie Anglicy, no i do tego czterdziestego któregoś roku była z Anglikami. Ja się pytałem, co robiła, a ona mówiła: „Naszywki im szyłam – mówi – na mundurach i dostawałam jeść”. A potem mama się lepiej ustawiła (kobiety mają czasami lepiej, wie pani), bo zapoznała faceta w Niemczech, przystojny, pułkownik armii angielskiej pochodzenia polskiego. Pułkownik polski, tylko że złapany za czasów, jeszcze jak Niemcy byli u nas, a on był w innym wojsku. Niemcy go złapali i aresztowali.
Tak, tak. Z początku się nie przyznała. Nie, zostawiła go, uciekła, przyjechała sama. Kilka razy przyjeżdżała. Nie wychodziło jej coś. Bo sam potem czytałem jej wypracowania, jak mawia, ile tych legitymacji miała. Moja mama zmieniała nazwiska.
Nie, z tym wujkiem. Z wujkiem byłem i było mnie niespecjalnie dobrze… Ale mama mnie znalazła… Jak mama wróciła, no to obrotna, też od razu wiedziała, gdzie ma szukać, bo miała praktykę w Niemczech, jak to wszystko było. Zobaczyła, kto gdzie mieszka na tej bramie, na Wolskiej 13, i zaczęła szukać u znajomych. Tak że odnalazła mnie dosyć szybko dzięki tej poczcie. Przyjechała do mnie do Józefowa na kolonię, żeby mnie zabrać z tej kolonii. Podawała się za inną panią, że ona przyjechała…
Nie, nie poznałem. Dopiero wychowawczyni na kolonii mnie wzięła na bok, bo mówi: „Bo byś się zaraził”. Bo mama przyszła i ja nic nie mówiłem, to chciała, żebym zaczął mówić, to mnie jabłko dała, żebym jabłko sobie [zjadło]. Mówi: „Ty tego jabłka nie jadłeś, tylko łamałeś”. Łeb spuszczony, spode łba patrzy… Mama mówi: „To nie mój chłopak. To jakiś dzikus jest. Z nikim nie rozmawia, ze mną też nie chce rozmawiać. Ja go pytam, a on tak [burczy]. Dzikus. Co oni z niego zrobili”. No i zaraz mnie zabrała. Poszła do kierownika kolonii i [zabrała]. Bo na kolonii byłem, którą załatwił dozorca z Chmielnej.
Bo tak jak mówiłem, mama miała trzech braci i u tego jednego byłem. No i oni, jak się z tymi kartkami na drzwiach spotykali, to jeden drugiemu przekazał znowuż to wszystko, no i ten przekazał, że mówi: „U Karola jest jakiś chłopak. Karol przecież nie ma dzieci, a u Karola jest chłopak”.
Tak, tak. I byłem u tego Karola, a Karol załatwił mieszkanie w tej samej klatce nawet, na Chmielnej, Sylwkowi, bratu. Brat miał tam znowu córkę, Barbarę. No i to tak na piętrach tak szło. I faktycznie zdziczałem i byłem nie dość przyjemny, a czas leciał.
No, okropnie. Prawdę mówiąc, to są jakieś fuksje. Ten królik, kurde, pod tą kołdrą, to go nie zapomnę do końca życia, jak ja skoczyłem, ni z gruszki, ni z pietruszki, a chciałem się przespać. Przecież nie chciałem krzywdy żadnej królikowi zrobić, po co on uciekał?
Warszawa, 15 września 2021 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek