Nazywam się Henryka Teresa Płaza, z domu Henryka Teresa Chabros, urodzona w Warszawie na Karowej. To była klinika Józefa Piłsudskiego. A dlaczego tam się urodziłam? Bo tatuś był legionistą w Legionach konnych Józefa Piłsudskiego. Mamusia w tej klinice była od drugiego miesiąca ciąży. Źle znosiła.
Urodziłam się 24 października 1927 roku.
Rodzice często zmieniali mieszkania. Mieszkaliśmy na Złotej. Tam [mieszkałam] jako mała, po urodzeniu. Tatuś był jeszcze w wojsku. Jak odszedł z wojska, przeprowadziliśmy się na Przyokopową. […] Ochrzczona byłam w kościele Wszystkich Świętych przez księdza Godlewskiego.
Tak. Tam byłam ochrzczona. Potem jak poszłam do szkoły na ulicy Przyokopowej, chodziliśmy tutaj blisko do szkoły, gdzie była, jak to się nazywa, żydowska… modlitwy tam odprawiali.
Bóźnica. I tam blisko chodziłam do szkoły…
Tak. W stronę torów.
Na Przyokopowej. Znaczy ja, rodzice.
Rodzice i dwie siostry, bo miałam dwie siostry.
Ja najstarsza. Jedna się urodziła 25 marca 1930 roku, a druga…
Janina. A druga urodziła się 26 listopada 1931 roku. Miała na imię Barbara.
Tak. Szkoła bardzo była ostra. Wychowywała nas cudnie. Nauczyciele byli wspaniali do wybuchu wojny, przed…
Ojej, w tej chwili… Szóstą. Boże, wszystko mi się myli, w każdym razie mniej więcej rok przed wybuchem wojny sprowadziliśmy się na Skierniewicką przy Dworskiej, w tej chwili Kasprzaka. Z tego miejsca chodziłam do szkoły na Bema. W czasie okupacji chodziliśmy na Młynarską do remizy tramwajowej, tam chodziliśmy do szkoły.
No to tak jak w czasie okupacji. Siedziałyśmy i trzeba było być bardzo ostrożnym, bo często wpadali Niemcy do szkoły. Ale 1 września 1939 roku tatusia odprowadzaliśmy na wojnę. Jechał poza Warszawę. Tam było spotkanie tatusia grupy pułku wojskowego, bo tatuś oprócz tego, że był w Legionach Józefa Piłsudskiego konnych, to był jeszcze saperem, był przy minowaniach różnych obiektów.
Poza Warszawą.
Odprowadzaliśmy na pociąg. Tatuś pojechał pociągiem.
Na Dworzec Główny w Warszawie.
Tatuś nas wyszkolił, że płakać to tylko możemy w kościele. Tak jesteśmy wszędzie spokojne. Tatuś nas bardzo w dyscyplinie trzymał, tak że jedna siostra Janina w ogóle nie była w szkole podstawowej od pierwszej klasy. Od razu przyjęta została do klasy szóstej. Znała nawet pięć języków obcych.
Tatuś część uczył, część mamusia. Mamusia była profesorem języka francuskiego.
W szkole uczyła, ale potem różnie było. Jak rodziła dzieci, to musiała sama, dlatego że tutaj były tylko siostry mamusi. Nie wszystkie mogły nam pomagać. Pomagała nam mamusi siostra Wanda.
Tak.
To nie tylko 1 września, ale wbiło się w pamięć kilka dni. Myśmy na Skierniewickiej byli w schronie. Tam była jakaś poważna instytucja, w tej chwili nie pamiętam, dużo rzeczy mnie uciekło. W schronach byliśmy z mamusią, jak były działania wojenne, znaczy Niemcy weszli na Wolę. Potem wróciliśmy do domu.
Tak, tak, pamiętam taki dzień, w którym po prostu nie posłuchałam się mamusi, wyskoczyłam na ulicę i spotkałam człowieka, który robił zdjęcia. Okazało się, że to przebrany Niemiec.
To znaczy Niemcy mieszkali w Warszawie, kochanie.
Ten dom, w którym myśmy mieszkali, to był dom niemiecki. Właściciel był Niemiec, zresztą bardzo dobry. Wróciłam do piwnicy biegiem. Wstał policjant i powiedziałam, że tu jest wróg. Wyskoczyli, złapali go. Rzeczywiście dawał znaki samolotom, gdzie można bombardować. Spadły bomby, ale nie trafiły tam, gdzie myśmy siedzieli w schronach.
Tak, tak. Tak, na czołgach jeździli, samochodami, pieszo, na koniach. Przejeżdżali, a szczególnie ulicą Wolską. Najwięcej tam przejeżdżali do Śródmieścia. Bronili tu Woli, bo Wola najdłużej się broniła. Już było zajęte Stare Miasto. Tak nam mówiono, bo przecież ja byłam tu na Woli. No i jak już Niemcy byli, to po prostu przeszłyśmy z mamusią do kościoła Wszystkich Świętych, do księdza Godlewskiego. Bo ksiądz Godlewski (ja tylko z opowiadania znam) był opiekunem Józefa Piłsudskiego, mimo że tutaj był w parafii. Najpierw był wikariuszem, a potem został proboszczem.
Tak, po pomoc, co mamy robić. Mamusia się pytała, czy mamy zostać w Warszawie, czy mamy gdzieś iść. On powiedział: „Nie, tu jest wasze miejsce, nawet jeśli śmierć przyjdzie”. Wtedy był bardzo ostry, ale jak się żegnaliśmy, mamusia zaczęła płakać, kazał nam wszystkim uklęknąć i pobłogosławił nas. Byliśmy na mszy świętej i przyjęliśmy komunię świętą. Nie wszyscy, bo jeszcze siostry były małe.
Tak, dom stał.
Tatuś wrócił z wojny dopiero za rok. Dwa razy uniknął śmierci, tak nam mówił. Raz pod granicą rosyjską po prostu wyszedł wcześniej dzień, aby ze swoim oddziałem zaminować most. Nie wiem, gdzie to było, tylko takie urywki tatusia pamiętam. No i potem rozbity został oddział, rozbite wszystko. Tatuś gdzieś zostawił swój mundur, dostał ubranie cywilne. Rok czasu szedł do nas, do Warszawy.
Tak, ale myśmy byli zawsze przygotowani na życie w jakiś sposób. Mieszkaliśmy na parterze, a w kuchni był otwór do piwnicy i rodzice zawsze na zimę do tej piwnicy kupowali [zapasy]. Przywozili z Dęblina całe cielaki, ziemniaki, włoszczyznę, mamusia robiła kapustę. W tej piwnicy wszystko się przechowywało o wiele lepiej jak teraz w tych lodówkach.
Tatuś jeździł wcześniej i przywoził po trochu, dlatego że tatuś pracował w fabryce uszczelek u Czyża i Stelmowskiego.
Na Skierniewickiej, vis-à-vis, mieszkaliśmy, na drugiej stronie była ta fabryka. Bardzo często dostawał od właściciela samochód i nie tylko nam, ale i jemu przywoził. Bo [właściciel] mieszkał w tej fabryce. Fabryka była jednopiętrowa, a on zajmował miejsce, takie malutkie jakieś, drugie piętro.
Były niskie, średnio-niskie były. Były dwupiętrowe.
Murowane, murowane. Z tym że budynki w ogóle w Warszawie były w ten sposób, że wejście od ulicy i wchodziło się na podwórko i taka sama była wysokość budynku jako podwórko.
Tak, oficyna. Taka sama wysokość.
No dużo nie, bo to było jedno piętro i było tak: na parterze cztery rodziny i na górze cztery rodziny. Były na podwórku wybudowane dwa drewniane budynki. W jednym budynku mieszkały trzy rodziny i w drugim trzy rodziny.
Podstawową szkołę i chodziłam na Bema, bo tam było liceum, gimnazjum. Tam kończyłam szkołę do Powstania. Z tym że myśmy różne spotkania mieli w prywatnych domach.
Tak. Język polski i historia.
Bo fizyka, matematyka była w szkole. Były bardzo ostre nauczycielki.
Nie, nie, bo one chciały, żebyśmy byli odważni. Na takich spotkaniach w prywatnych domach uczyliśmy się wszystkiego, czego powinniśmy się uczyć przed wojną. Historia była trudna, brana od powstania Polski. Powstania, które były, to myśmy ćwiczyli… Z tym że chłopcy tylko ćwiczyli – nieraz ćwiczenia były z bronią – a my gotować i opatrywać rany.
Nie, to było właśnie na naszych spotkaniach lekcyjnych.
Nie. Spotykaliśmy się osobno.
Należałam do harcerstwa, mając osiem lat. Byłam w harcerstwie, bo tatuś był legionistą, więc wzięto mnie jako córkę legionisty do harcerstwa legionistów.
To było harcerstwo Józefa Piłsudskiego. Głównym dowódcą harcerstwa była Jadwiga Piłsudska i myśmy wyjeżdżali na zgrupowania do koszar wojskowych. Tam myśmy ćwiczyli, uczyli się, jak kochać Boga, jak kochać ojczyznę, jak pomóc drugiemu, który potrzebuje pomocy w takich zgrupowaniach. No, Jadwiga Piłsudska wyszkoliła mnie też w innych rzeczach.
W domu byłam garda do jedzenia, zależy, co było. Udawałam, że mnie brzuszek boli, i biegiem leciałam do łazienki. I to pokazałam w harcerstwie. Jak był obiad, były warzywa czy jakieś mięso, czy jakaś zupa, czego w domu nie chciałam jeść, to też u nich robiłam, leciałam do łazienki. Ale jak był podwieczorek, to biegiem leciałam, bo tam zawsze była czekolada, ciastka, lody. A [tym razem] na moim miejscu był obiad, który nie zjadłam. Trzy dni nie jadłam, aż zemdlałam z głodu i zaczęłam jeść. To się przydało w czasie okupacji i potem.
Myśmy się rzadko spotykali, dlatego że większa część harcerzy była spoza Warszawy, względnie daleki Mokotów. Ja z Woli byłam jedna, tak że spotkania były rzadkie, ale jeśli były, to przeważnie chłopiec z dziewczyną szedł, udawał zakochanych, jak Niemcy szli i nieraz łapali, jak się im ktoś nie podobał. Ale myśmy stale udawali, że się kochamy, ściskamy, to Niemcy szli, śmieli się i kopali nas w nogi.
Tak, tak. Tak, bo człowiek wychodził z domu i nie wiedział, czy wróci.
Tak. Taka była sprawa na Marszałkowskiej przy Złotej. Szłam z torbą ulotek i [niosłam] dwa granaty.
Dostawałam od specjalnych osób. Przychodzili, myśmy się zmieniali po prostu. Ustawialiśmy się gdzieś, jeden do drugiego przychodził i podawał teczkę, nawet nie wiedział, co tam jest. A nieśliśmy to bardzo często na plac Teatralny. Tam oddawaliśmy te teczki. Ktoś brał…
Nie. To było wszystko tajne.
To tatuś. […] Tatuś mnie po prostu zapoznał i ja wykonywałam to, co nieraz tatuś kazał.
Po prostu dawałam tam na placu, tak że nie wiem. Wyskakiwał ktoś z Teatru Narodowego, zabierał.
Szłam wtedy na spotkanie, żeby dostać taką teczkę. Była łapanka. Postawili pod mur, przyjechała na motocyklach grupa i stopniowo – ja dosyć daleko byłam – stopniowo strzelali do ludzi, padali ci w [rzędzie]. Nie wiem, czy to była… Bóg tak chciał. W każdym razie przyjechał na motocyklu oficer: „Halt, dosyć tego!” i rozrzucili [ludzi]. Jeszcze bili nas.
Tak.
Tak, do rozstrzelania ustawieni. To miałam takie jedno poważne zdarzenie, bo tak…
No, młodą dziewczyną.
Tak, tak, właśnie dlatego mnie wyrzucili z tego [rzędu zatrzymanych], bo oni raczej łapali starszych, a tutaj znalazłam się akurat [przypadkowo] między tymi. Bardzo często było w ten sposób, szczególnie na Marszałkowskiej, bo były też inne [takie miejsca] w dzielnicy, że na przykład wchodziło się od Marszałkowskiej – jak to było między Marszałkowską czy Wilczą, czy Złotą, czy Chmielną – wchodziło się od Marszałkowskiej, a wyskakiwało się drugim wejściem na [inną] ulicę. W ten sposób uciekaliśmy Niemcom.
Wiedziałam od tatusia, ale tatuś nauczył mnie alfabetu Morse’a i w piwnicy mieliśmy nadajnik, w tej, co to było mięso. Raz na tydzień wysyłałam meldunki, co się dzieje w Warszawie, ale co się dzieje, to dowiadywałam się od siostry, bo ona jeździła.
Siostra była tylko po to, żeby jechać, bo tak jak w czasie epidemii za kierowcą zagrodzony był przedział, tam byli Niemcy, a po drugiej stronie Polacy. Ona zawsze blisko dochodziła do [Niemców] i wysłuchiwała, co po niemiecku mówiono, gdzie coś będzie, jak i co, i przychodziła i tatusiowi przekazywała. Dalej już nie wiedziałam, bo to dzieci, nie wiadomo, jak ktoś może postępować i dziecko może wydać, tak że myśmy po prostu nie wszystko wiedzieli. Szliśmy gdzieś, ale tylko tam dać i z powrotem wracać. No i proszę pani, była poważna sytuacja, bo w czerwcu mamusia nam umarła.
Czterdziestego.
Tak, gruźlica, a wtedy gruźlica była bardzo poważną chorobą w Warszawie. Dużo osób wtedy umierało.
Nie, mamusia była w domu, a przychodził lekarz z Działdowskiej do mamusi. Jakieś lekarstwa ziołowe dawał, bo było mało lekarstw. Apteki miały raczej takie pospolite lekarstwa.
Zajęła się jakiś czas tatusia siostra, Janina na imię. Oni mieszkali na Żoliborzu, w Młocinach właściwie. Jej mąż był przedstawicielem firmy Fiat. Umarł, jest na takim małym cmentarzu pochowany na Żoliborzu. Ona u nas przez jakiś czas była i wtedy o mamusię dbała, o nas. Bo tamto mieszkanie po prostu zostawiła, bo się bała, że z daleka jest. Jak tatuś wrócił, to ona wtedy wyjechała do Dęblina, bo tatuś był. Tatuś do tej fabryki wrócił, pracował. Był inżynierem, planował. Wtedy Niemcy weszli do fabryki, kazali, z opowiadania wiem, że jakieś części do czołgów, do samolotów robili.
W tej fabryce. Też stale do końca nie, bo tatuś od mamusi się zaraził. Jak małżeństwo żyło ze sobą. Pamiętam, takie podwójne łóżko drewniane mieli w pokoju. Mieliśmy trzy pokoje wtedy. Przedpokój dosyć długi, drabinka była, ćwiczyliśmy, szczególnie najmłodsza siostra. Jak tatuś wchodził do mieszkania, to ona z pokoju wyskakiwała i skakała tatusiowi na ramiona, okropnie wysportowana była. To taki łobuziak był. Na podwórku były krany, wodę się pobierało, nie wszędzie była doprowadzona woda do mieszkań. To nieraz jak któryś chłopak coś jej zrobił, to ona za tego [?], pod kran i wodę spuszczała. Łobuzica była okropna.
Nie, nie zdawałam sobie [sprawy], bo tatusia już nie było.
Na cmentarzu, na Wolskiej.
Tatuś po śmierci mamusi… Właściciel tej firmy zapoznał tatusia z kobietą bardzo dobrą, mądrą i tatuś z nią brał ślub w Legionowie. I ona została.
Z nami.
Jak Powstanie wybuchło, ja na cztery dni przed Powstaniem pojechałam do cioci, która mieszkała za Dworcem Zachodnim w domu jednorodzinnym i tam mnie zastało Powstanie. Wrócić nie mogłam. Ciocia mnie nie chciała puścić, bo się bała, że ja…
Tak, tak. Znaczy przez tatusia byliśmy wychowani, że może coś takiego być.
W czterdziestym czwartym roku, w styczniu.
Nie, nie, bo tatuś mnie w pewne miejsca wyrzucał, a ja…
Tak, tak. A po śmierci już była cisza, już mamusia nas chowała. Chodziliśmy do szkoły, to był okres szkolny.
Nie mogłam się przedostać do domu.
Dwa tygodnie. Uciekłam jej. Po prostu jej uciekłam.
Bo chciałam iść do domu. [Chciałam wiedzieć], co z siostrami, bo przecież tam siostry zostawiłam. Kochanie, to były najgorsze dni. Spotykałam powstańców w różnych grupach, pomagałam. Pomagałam ludziom, którzy gotowali jedzenie dla powstańców i innych.
No wszędzie, przecież byli cały czas, całą okupację byli.
W szpitalu żydowskim byli Niemcy. Bo tam byli z początku lekarze żydowscy, a potem ściągnięci zostali inni lekarze, a ci poszli do getta.
Nie dotarłam. Jak dotarłam… dom spalony, nie było nikogo. Weszłam do piwnicy, nie było [nikogo]. To było na początku września. Z drugiej piwnicy jak usłyszała, że krzyczę i płaczę: „Gdzie jesteście?!”, wyszła sąsiadka, która cudem ocalała w tej piwnicy. Cudem, bo 5 sierpnia wszystkich wyrzucali z domów. „Ukraińcy” wpadli i wyprowadzali z domów. Ona powiedziała, że wyprowadzili ich, ale gdzie, nie wie. Kazali się ubierać i wyjść bez żadnej torby. Po jakimś długim czasie dowiedziałam się, że na Wolskiej, [gdzie] przed wojną była fabryka Ursus, wyrabiali części dla Ursusa – w tej fabryce moja rodzina została rozstrzelona.
Tak, tak. Tam potem rozstrzelali (jest pomnik) siedem tysięcy ludzi w tym miejscu.
Tak, Płocka, Skierniewicka i Wolska – tu była ta fabryka.
Tak, ale myśmy się nie interesowali. Przechodziliśmy koło tego, bo w domu niedaleko mieszkała druga siostra mamusi, tak że tylko się przechodziło, względnie na dział, do kasy chorych. Tylko tutaj.
Tak, mniej więcej tak, ale który września, nie pamiętam, bo myśmy nie mieli kalendarzy. Przechodziło się, jak się gdzieś kościół zobaczyło, weszło, to się dowiedziało, czy to jest poniedziałek, czy wtorek, bo myśmy po prostu gubili dni.
Nie. Tylko sukienka, bo lato, sandałki i to wszystko.
Właśnie w takich grupach [sobie radziliśmy]. W domach niektórych, w piwnicach, były potrawy, co można było wejść i zjeść. Ale ja jako dziewczyna młoda musiałam przez jakiś czas… To była Wolska, przy moście, taki nieduży budynek drewniany.
Na Wolskiej. Tam był taki most przechodzący, tam pociąg jeździł.
Kolejowy, tak, kolejowy. Tak że dlatego był most. Tam [dalej], bo to było przy Bema, był kościół na Bema i szkoła na Bema, vis-à-vis. Trafiłam do kościoła na Bema. Tam było bardzo dużo ludzi. Jak weszłam, ksiądz rozdawał komunię świętą. Rzuciłam się na ziemię, krzycząc: „Boże, gdzie moi rodzice!? Coś ty zrobił, Boże, ja chcę umrzeć tak jak oni!!!”. Ksiądz mnie podniósł, dał mnie jakiejś starszej osobie, uciekłam jej. Chodziłam tam po Górczewskiej, po Bema, Młynarskiej, jeszcze tam dalej, co już domy były zbombardowane, tam gdzie było getto. Wszędzie gruzy, krew, trupy, dzieci małe z rozbitymi głowami. Chodziłam jak błędna, nie wiedziałam, co robić.
Nie. Spotykałam tylko młodych chłopaków, w grupach po pięciu, sześciu, lecieli z karabinami. Krzyczeli tylko: „Chodź z nami, nie stój tu!”.
Tak, tak. Tak, już po tym. A przedtem to chodziłam jak opętana. Od ciotki jak wyszłam, to było kawał drogi, zaczem dojść tutaj, do domu, na pieszo, po gruzach. To nie było tak, że ulica była, człowiek szedł. Nie wiedział człowiek, gdzie idzie, bo zrujnowane wszystko i nie wiedział, gdzie jest.
Różnie było. Różnie było, ale na ogół wszyscy biegli i uciekali. Trafiłam tylko na takie miejsce, z daleka to widziałam, aż mnie słabo się robiło: szli ludzie prowadzeni przez Niemców Wolą, tam jest na Woli w tej chwili park. Z tego parku Niemcy strzelali do tych ludzi, co szli. Ustawieni i Niemcy z karabinami po boku prowadzili.
Dalej, za taką jakąś szopą.
Tak.
Tak, tak, z ukrycia patrzyłam i potem już nie poszłam w kierunku, gdzie Niemcy strzelali, tylko skręciłam i znów trafiłam na dworzec.
Zachodni.
Tak, tak.
Nieraz było tak, że [jakaś kobieta] dała mnie kawałek chleba, żebym wyszła i szła. Nie wiem, jak się stało, jak ja doszłam. Kręciłam się parę dni, doszłam do Marszałkowskiej…
Tak. Na Marszałkowskiej… Tu na Woli w dzień były bombardowania. Ale jakie! Jakie, kochanie… Ja po prostu uciekłam z jednego domu na drugą stronę, a w tym czasie bomba upadła na ten dom, co się chowałam. Na Marszałkowskiej spotkałam dawną sąsiadkę. Bo myśmy mieszkali na Złotej przed wojną. Nie wiem, dlaczego tatuś tak zmieniał mieszkania, ale w końcu trafił na Skierniewicką, na lepsze, bo większe, piękna ogródki były.
Sprzed wojny, tak, Jadwiga miała na imię, nie pamiętam nazwiska. I ona dała mnie pod opiekę swojego syna i wtedy dopiero zaczęłam działać jako powstaniec.
Nie, to był chłop, chłopak starszy ode mnie o dwa lata.
Pod opiekę, żeby mnie wprowadził do grupy. Ja stale się rwałam, chciałam coś robić, chciałam się opiekować rannymi i trafiłam do grupy sanitariuszek.
To było Marszałkowska, Żelazna, tutaj gdzieś takie grupy były, punkty.
Już koniec września. Jak to było, że trafiłam tutaj, na Chłodną…
Nie, kochanie, szpitali nie było, były punkty. Szpitale to przeważnie Niemcy zajmowali, myśmy obok szpitala…
Tak, tak. To był właśnie taki szpital powstańczy. Boże, jaka to ulica… Chwilami pustka, czasami zmieszane jest.
Tak, tak, był.
Właściwie było tak, że tam leżało kilka osób rannych na ziemi i robiło się opatrunki. I ja dostałam jednego, który był [ranny] w nogę. Robiłam opatrunek i doktor powiedział, że ten opatrunek był bardzo dobrze zrobiony, i zostałam w tym miejscu. Boże, jaka to ulica? W tej chwili to już są inne domy, wszystko też było zmienione.
To [były] koleżanki takie jak pani, spotkane przypadkowo.
Była Irena, jedna była „Żyrafa”, jedna była „Króliczek”, „Kotek”, jakieś takie dziwne, a tak to Basia, Jasia, Tereska.
Tak. Mniej więcej do końca września. Jak to się stało, że oni mnie wysłali na drugą stronę ulicy, żebym tam zajęła się rannym… W jakiś sposób dostałam chłopaka, żeby przetransportować się na Chmielną […], żeby przenieść tego rannego na drugą stronę, do tego szpitala, co był w piwnicy.
Nie, nie było. Były takie koce albo jego ubranie rozłożone i tak leżał. Nie było, były różne kołdry, różne [rzeczy] rozłożone. I z bramy wychodziliśmy, w tym czasie upadła bomba na ten dom. Boże, [ten ranny] mnie złapał, bo ja leciałam tam do nich, cofnął mnie. Dwa dni byliśmy w tym miejscu na Chmielnej z tym rannym.
Nie doszłam, bo został zbombardowany. Przeszliśmy tam, ale tam wszystko leżało, trupy porozwalane. Pani sobie wyobraża, że brzuch cały na wierzchu, nogi porozwalane, ręce poucinane – tragedia była. Bo było z boku takie podejście, a tak to było już wszystko przysypane i nic nie można było [zrobić]. On tylko miał jakąś [możliwość], że odskoczył do mnie i zawiadomił z grupy. Przyleciało dwunastu chłopaków, żeby zobaczyć. Chcieli odkopać, ale to się nie dawało, bo dom był dwupiętrowy. I tak do końca Powstania człowiek z domu do domu, tu pomógł, tu dał, tu coś zrobił.
Tak.
Ubranie nie, ubranie swoje, ubranie swoje. Bo harcerze jak byli, to skakali w swoich mundurkach, a ja wyszłam od ciotki w sukience. A w domu mundurek miałam harcerski.
Tak.
Chodziłam po gruzach. Chowałam się po piwnicach. W jednej piwnicy znalazłam sweterek, który zarzuciłam, bo już było chłodno, [a miałam tylko] letnią sukienkę. Człowiek przeskakiwał przez gruzy. Miałam włosy długie. Zaczęłam się palić.
Przeskakiwałam przez gruzy.
Nigdzie nie myłam, bo nie było gdzie. Jak deszcz padał w nocy nieraz, bo była w ogóle pogoda wtedy piękna, gorąco było. A zima była okropnie mroźna i śnieżna. Nie wiem, w tej chwili nie mogę sobie… W każdym razie chowałam się z ludźmi. Ludzie wyskakiwali. Bo jak skończyło się bombardowanie i wojsko polskie przez Wisłę przechodziło i broniło, bo Rosjanie jeszcze długo nie byli [po tej stronie], to pomagali nam. Był taki wypadek, że ja… Bo człowiek tak przeskakiwał z gruzów, z domów, przedtem nie widział, jaka tu ulica, czy tu ulica była, czy tu tylko dom stał. W pewnej chwili słyszę: „Brrrrrrr!”. Boże, położyłam się, myślałam, że to bomba leci, a to jechał czołg polski.
Tak. To było w październiku czy w listopadzie.
Ale potem została Warszawa wyzwolona i wchodziło wojsko polskie najpierw, zamiast rosyjskiego.
Tak.
Tak, tak. Nie było nikogo. Potem się okazało, że płakało dziecko. Ja się tym dzieckiem zajęłam.
Wtedy stały jakieś buteleczki, coś. Nie wiedziałam, co robić. Te dziecko długo nie żyło, odeszło. Był taki ogródek, to ja rękoma grzebałam, żeby je pochować, ale niestety tylko przysypałam ziemią.
Ja nie byłam w grupie, kochanie. Nie byłam w grupie, więc jak wychodzili, ja nie widziałam grupy, która wychodziła. Nie widziałam powstańców. Akurat w tym miejscu, co ja byłam, chowałam się w piwnicach, to nie wychodzili, nie było tutaj powstańców. Grupy były w pewnych miejscach, kochanie. Najbardziej wychodziły grupy ze Starego Miasta.
Ja tam nie doszłam, tak.
Nie koniec sierpnia. Oni byli dłużej, tylko mówi się, że koniec sierpnia. Oni bronili dosyć długo Starego Miasta, szczególnie w Zamku. Tam się chowali.
Tak. Jak wyszłam – brudna, zakurzona… Włosy to w ogóle włosów nie było, była jakaś skorupa.
Tak, byłam wtedy mniej więcej na Wilczej. Chciałam dojść do Marszałkowskiej. Ale skąd wiedziałam, że Wilcza: po prostu widocznie był dom i przy bramie leżała na ziemi [tablica] Wilcza 23. Tędy przechodziłam i szłam znów coś szukać.
W piwnicach jak się chowało, jak było coś… Bo ludzie z góry schodzili do piwnic i chowali tam ubrania, pościel, bo nocowali. Były okruchy jedzenia, chleb rzucony, coś. Znalazłam taki chleb w jednym domu, spleśniały. Czyściłam go ręką, lizałam i zjadłam. Głodna byłam. Jeszcze w grupie jakby człowiek był, to inaczej się czuje, a jak zostaje sam…
Tak, ale nie wiem, jaka to była ulica i gdzie, nie wiem. Schowałam się, wpadłam na podwórko, widzę drzwi, tam była ubikacja. Wpadłam i ukucłam, ale nie było Niemców. Może widzieli, że tu [ktoś] jest.
Nie.
Do stycznia nie, w grudniu już mnie zabrano z Warszawy.
Czołg polski.
Wywiózł mnie na Pragę. Jak zobaczyli mnie na Pradze, w jakim ja stanie byłam, to uciekali ode mnie, chowali się, bo się przestraszyli, że tu jest jakiś…
Wzięli mnie, wykąpali.
Kobiety jakieś.
Tak, bo mnie przekazali tu, jak jest kościół na Pradze.
Tutaj przy Dworcu Wileńskim po drugiej stronie jest poczta w tej chwili. Tam były budynki i tam w trzecim budynku przekazali mnie. Okazało się, że to był lekarz. Wziął mnie prędko do balii (taka balia duża była, tam kąpali dzieci swoje), mnie do tego wsadzili, wykąpali, włosy obcięli (miałam warkocz kręcony wokół szyi). Ubrali mnie i zostałam jako opiekunka przy ich dzieciach. Bo ona miała sklep spożywczy, a on był lekarzem, nie wiem, w szpitalu czy gdzieś. W każdym razie był lekarzem.
No to koniec wojny latałam po śniegu.
Nie wiedziałam, że to jest koniec wojny. Przecież myśmy nie mieli radia, nie było, że ktoś przekazywał, tylko tak jak ktoś żył, tak chodził, się gdzieś chował, gdzieś ten. Najwięcej to tutaj na Pradze ludzie wszystko wiedzieli, a my w Warszawie…
Ale to dopiero na początku grudnia.
Tak że ja się tutaj dowiedziałam, ale wcześniej to skąd mogłam wiedzieć.
A, w maju.
To właśnie byłam u tych ludzi, opiekując się dziećmi. Potem poprosiłam ich, żeby mnie pozwolili pojechać do rodziny tatusia, a rodzina tatusia Chabros mieszkali w Dęblinie. Dotarłam pociągiem. Jechałam trzy dni. Nie wiem, dlaczego tak to było. Pociąg co parę [chwil] stawał, zatrzymywał się, ludzie wsiadali, wysiadali. Ja siedziałam skulona do Dęblina. Zainteresował się mną taki starszy człowiek, bo ja tak co chwila. Dał mnie jeść, bo jechał akurat. Dojechałam do Dęblina, odnalazłam rodzinę tatusia. Zaczem doszłam do jakiejś takiej formy, rozpoczęłam pracę 1 lipca 1945 roku na stacji Dęblin jako sprzątaczka. A dlaczego na stacji Dęblin. Dlatego że tatusia brat starszy był maszynistą i poręczył za mną, bo tak to nie przyjęliby. Byłam sprzątaczką przez jakiś czas, a potem była taka sytuacja, że weszłam do pokoju, gdzie był telegraf, co były nadawane [informacje, na przykład] przyjazd pociągu, coś takiego. I weszłam ze szczotką, żeby sprzątać, a tu telegraf bije. A ja byłam słuchowo nastawiona przez tatusia i czytam: „W stacji Łuków jest wypadek, prosimy o pomoc”. A one sobie siedzą, piją herbatę, śmieją się. Ja mówię: „Proszę pani, otwórzcie telegraf! Łuków prosi o pomoc”. – „Idiotka! Gówniara, sprzątaj, a nie mów o Łukowie”. Ale wszedł w tym czasie kierownik telegrafu i mówi: „Co ty mówisz?”. Ja mówię: „Niech pan otworzy telegraf, Łuków prosi o pomoc!”. Otwiera, rzeczywiście. „A skąd ty wiesz?” Ja mówię: „Jak byłam młodsza, [byłam] dzieckiem, to z mojej piwnicy w domu nadawałam telegraf zagranicę, do Nowego Jorku, do innych miejscowości zagranicą, do Waszyngtonu”. Wziął tę szczotkę, ten kubeł, wyrzucił na korytarz. „Siadasz przy telegrafie. A wy słuchajcie ją”. Ale to krótko trwało, miesiąc. Zażądali, Lublin, żeby jedną osobę z telegrafu wysłać do Szczecina, bo tam potrzebują, bo brak telegrafów. Kierownik chciał tam jakąś wysłać. „Co? A niech ta gówniara jedzie. Co ona taka mądra, tu będzie nami rządziła”. No i mnie wysłali.
W Szczecinie.
Jeszcze nie tak źle, jeszcze nieźle. Tylko że Rosjanie ganiali za kobietami. Nocowałam w takim hotelu, jak przyjechałam z nakazem. Dali mnie hotel z początku. Dwa razy uciekałam.
Tak.
Nie, łapali wszystko jedno gdzie. Ale miałam szczęście akurat, bo jak dostałam potem już pracę w Szczecin-Gumieńce, to dostałam mieszkanie u takiej rodziny, co on był w związkach zawodowych prezesem kolejarzy. Przy katedrze ta ulica, nie pamiętam już w tej chwili [nazwy]. Tam też uciekałam. No i pracowałam w telegrafie kolejowym. Niedaleko stał pociąg na bocznym torze, z Rosjanami. Człowiek jak dojeżdżał już z Głównego Dworca Szczecin na Szczecin-Gumieńce, to dojeżdżał pociągiem i prędko wskakiwał do stacji. No i tam jadł, spał, się tam pracowało dwadzieścia cztery godziny na dwadzieścia cztery wolne.
Kochanie, Niemcy ukrywali się. Oni uczyli się, żeby po polsku coś powiedzieć.
Tak. A tak to przyjeżdżali ludzie przeważnie z Wilna, ze Lwowa. Dlaczego do Szczecina, nie wiem.
Tak, mieszkania były wolne, tak.
Dwa lata. Dostałam urlop i przyjechałam do Warszawy do ciotek. Jedna ciotka pracowała w Ministerstwie Obrony jako sekretarka ministra.
Tak. Dwie siostry mamusi, bo brat młodszy był w Pruszkowie.
Właśnie dowiedziałam się od ciotki, że mój chrzestny żyje, a on był synem mojego tatusia, brat stryjeczny. Mieszkali na Złotej przed wojną. On na Bednarskiej przed wojną miał duży sklep z farbami, z kosmetykami i z różnymi takimi dosyć ciekawymi rzeczami. W Warszawie znany z nazwiska, Gello.
Tak, jak ktoś poszedł u nich kupić, to wiadomo, że to jest najlepsze. I ja wiedziałam o tym, że gdzieś tutaj on mieszka. Na Bednarskiej zaraz tutaj od Krakowskiego Przedmieścia w dół się wchodzi. Weszłam, idę, ten dom jest dopiero budowany, co on miał sklep. Wracam pomału, przechodzę, patrzę, na wystawie w piwnicy stoją takie różne farby, różne ten… Ja wchodzę, tam za ladą stoi mój chrzestny. Wchodzę: „Wujku!”.
Tak, tak. „Wujku!” On tak się patrzy, co za wujek? A drzwi się otwierają i żona jego wychodzi, patrzy na mnie: „Boże, Niuśka, ty żyjesz!”. Wyskoczyli, zaczęli mnie ściskać, płakać. Boże, co oni nie robili ze mną. No i zostałam w Warszawie. Ale wtedy kolej, policja, wojsko, jeszcze jakaś instytucja była w dyscyplinie. Jak ja nie wróciłam (bo wróciłam, zabrałam swoje rzeczy, nie pokazałam się), to ścigali i więzienie można było dostać. Ale ciotka, która pracowała w ministerstwie, poznała posła, który był ambasadorem przed wojną… w tym kraju, gdzie królowa Elżbieta.
Tak, tam był ambasadorem. Poznali się, ja wtedy się bardzo źle czułam, mdlałam. Wziął mnie na badanie, bo ciotka wzięła. Okazało się, że mam gruźlicę.
Dwie dziury. On akurat miał pod swoją, jak to mówi się, ręką kolej, wojsko, policję.
I on do Szczecina wysłał, że dlaczego nie zadbali o mnie, że mam gruźlicę i w tej chwili tam nie wrócę, bo tu będę leczona. No i wysłali mnie do Szklarskiej Poręby, tam byłam leczona. To było czterdziesty siódmy rok. Osiem miesięcy leżałam, leczona byłam krwią byczą, piłam tą krew. No i uratowali mnie z gruźlicy.
Już odbudowywana była, już dosyć dużo było budynków.
Jak wróciłam ze Szklarskiej Poręby, to ciotka już wyszła za mąż za tego posła i on dał mnie do pracy Miejskie Przedsiębiorstwo Inkasa. To było na Kredytowej. Tam dostałam pracę, rozliczenie inkasentów. Bo inkasenci, ludzie chodzili do domów, spisywali światło, gaz i brali pieniążki i ja ich rozliczałam.
Tak, zaczęłam żyć. Mieszkałam u cioci na Starym Mieście, bo ona wyszła za mąż i na Starym Mieście mieszkali. Bo z początku w Sejmie mieszkali.
Wilanowski.
Warszawa, 9 sierpnia 2021 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek