Nazywam się Krystyna Markowska z domu Lewinson, w czasie okupacji i Powstania jako Halina Zgorzelska.
„Żywiciel”. Na Bielanach, Żoliborz Bielany.
W Lublinie.
Tak. W maju 1927 roku. Szkołę powszechną – to była szkoła ćwiczeń tak zwana – to ją skończyłam w 1939 roku i zdałam egzamin do gimnazjum pani Arciszowej.
Tak, w Lublinie, tak jest.
Nie, nie. Mama nie pracowała zawodowo, jak to w tamtych czasach przeważnie było. Ojciec pracował jako inteligencja pracująca.
Tak jest. Wiem, że to już były jakieś tam zmiany, nie bardzo pamiętam, zresztą to już nie jest istotne. Mam jedną siostrę, młodszą ode mnie o cztery i pół roku, Zofię. Po zdaniu egzaminu do gimnazjum ono było już pod okupacją niemiecką chwilowo otwarte, a potem Niemcy wszystkie szkoły wyższe zamknęli, tylko były szkoły zawodowe na to miejsce, i ja uczyłam się w tej szkole zawodowej przez chyba dwa lata mniej więcej.
Zawodówka, ale ja już też tak nie…
O nie, nie, nie, nie. Nie, to raczej takie…
Tak, o. Handlowa. Dobrze, tak jest, tak. Już nie bardzo to [pamiętam]. […]
Nie, nie, wtedy jeszcze nie. To były tylko handlowe przedmioty, nie było jeszcze żadnych [tajnych przedmiotów].
No oczywiście, że program szkolny też był zupełnie inny. Jeżeli się pamięta do tej pory te książki, „Mówią wieki” na przykład, do nauki polskiego, pamięta się do tej pory niektóre artykuły stamtąd, no to musiały mieć bardzo duże znaczenie. Poza tym człowiek był raczej zaangażowany. Tak, u mnie w domu bardzo rodzice byli, i babcia, bardzo zaangażowani. Ojciec mój jako młody chłopak był harcerzem. Ja mam nawet dowody na to w domu i zdjęcia z obozów harcerskich. Nawet był typowany do tego zlotu pierwszego, tak że miał dużo kolegów w harcerstwie. No więc to miało wpływ na pewno. I doskonale pamiętam, że brało się udział z rodzicami w takich capstrzykach, uroczystościach wojskowych. Jak wojsko wracało z manewrów, to się wychodziło na ulicę z kwiatami, rzucało się kwiaty, to to pamiętam dobrze. A 1939 rok – Lublin był bombardowany, były zniszczenia duże, nawet te ulice, Kapucyńska, tam był zwalony dom.
Mieszkaliśmy na Króla Leszczyńskiego. To była dzielnica Wieniawa.
Bardzo. To był szalony wstrząs. Pamiętam do tej pory oddziały niemieckie wkraczające, takie butne, takie bardzo… Pamiętam do tej pory – rozpacz ogarniała i dorosłych, i dzieci. Tak było.
Nie. Tylko tak jak wszyscy mężczyźni wychodzili z Warszawy na wschód, to i ojciec wyszedł. A potem wracali, jak Niemcy…
Tak jest, tak. Też wychodzili… ojciec wyszedł z kolegami, ze znajomymi. Tak, mężczyźni, dużo też wyszło na ten apel warszawski, pułkownika Umiastowskiego, bodajże. Potem wracali, po miesiącu, po dwóch jakoś.
Nie. Bo tył tej kamienicy wychodził na Ogród Saski, w Lublinie. I tam były kopane rowy przeciw nalotom. Jak były naloty, to tam żeśmy się kryli. A siostra moja wpadła w taką chorobę, okropnie się bała tych nalotów i w nocy była zupełnie… znaczy nie można jej było obudzić, ona okropnie przeżywała te naloty, krzyczała, płakała, a nie można było do niej dotrzeć, bo była w takim szoku. To było bardzo przykre. To to też tak się odbiło [w pamięci].
Ojciec musiał wcześniej się ukrywać, ale w 1942 roku postanowiliśmy całą rodziną przenieść się do Warszawy. Ojciec miał tu dużo przyjaciół i kolegów jeszcze ze szkoły i z harcerstwa, którzy pomagali i starali się nam jakoś pomóc, jakieś u siebie mieszkanie albo gdzieś potem wynająć. Tak że żeśmy mieszkali na Bielanach… Ale ja – jeszcze powiem o sobie – miałam piętnaście lat, 1942 rok, i poszłam do pracy, dlatego że mama nigdy nie pracowała, ojciec swoją drogą miał swoje sprawy, ale ja byłam zdrowa, młoda i załatwili mi taką pracę u sióstr kanoniczek na placu Teatralnym. To jest zakon otwarty, kanoniczki, pani Nestorowicz była prezesem i prowadziły kuchnię dla inteligencji pracującej, to RGO też miało… Ja tam pracowałam jako kelnerka. Dosyć to była ciężka praca, bo była w zimie. Zimy były bardzo ostre, trzeba było dojechać na siódmą rano, w tramwajach to w ogóle były tłoki potworne, że łamało się nogi, po prostu przez ten ścisk, więc to było w ogóle bardzo ciężkie. I ponieważ poznałam młodzież na Bielanach, na Bielanach potem zatrudniłam się w takiej prywatnej fabryczce gilz. To było na ulicy Zuga, właścicielem był pan Ilinicz, a jego syn Jurek prowadził tą fabryczkę. To nie była jakaś duża inwestycja, tylko może ze trzy takie maszyny, które robiły te gilzy. I my żeśmy tam się jako młodzież zbierali. Ja potem poznałam taką moją najlepszą przyjaciółkę, z którą potem mieszkałam, bo razem nam było wygodnie do tej fabryki się udawać, a rodzice mieszkali na Hajoty, […] na Bielanach.
Tak. Babcia została, matka matki mojej. Babcia jeszcze została, bo ta jej druga córka, czyli moja ciocia, Zgorzelska, była aresztowana i z tą swoją córką piętnastoletnią więzione były na zamku lubelskim. I babcia została jeszcze tam, paczki donosiła. One potem zostały zwolnione i też do Warszawy się przeniosła cała rodzina, z wujkiem Zgorzelskim, który był wojskowym.
A to już jak w Warszawie się znalazłam. Bo w Lublinie to jeszcze pod swoim panieńskim nazwiskiem do tej szkoły chodziłam. A w Warszawie to zostało [zmienione]. Taka komórka była chyba w urzędzie miasta i oni też załatwiali kenkarty.
Tak jest, tak. To nazwisko było takie uderzające, że jednak trzeba było zmienić.
Tak, kwestia nazwiska, że pod tym nazwiskiem to już… Mogę powiedzieć taki fakt, w Lublinie jeszcze, jak byliśmy: któregoś dnia weszło dwóch Niemców, wojskowych…
Do mieszkania, tak. My na pierwszym piętrze żeśmy mieszkali. Ojca wtedy chyba nie było w domu, tylko mama, i ja miałam nogę zwichniętą, leżałam, pamiętam, i oni zażądali bielizny pościelowej. Więc mama otwiera szafę: „Proszę bardzo, patrz, wszystko poukładane”. I oni tak mówią: „To tutaj nie było rabunku?”, a moja mama mówi: „No w polskich rodzinach jeszcze nie prowadzicie rabunków”. – „Jak to w polskich rodzinach? A nazwisko?” No bo była tabliczka na drzwiach wejściowych. „No tak, bo mój mąż zmienił wyznanie, ale jest z rodziny żydowskiej”. Oni bardzo się zmieszali. „To niech pani koniecznie… Bo pani jest Polką?” – „No tak”. – „To koniecznie musi pani przeprowadzić rozwód, bo będą komplikacje”. To taka „wkładka” tutaj, którą pamiętam, zresztą charakterystyczna. No, mama to była odważną w ogóle kobietą, odważną.
Nie, nie. Już ojciec musiał wcześniej wyjechać od nas. A dopiero potem żeśmy razem w Warszawie już wszyscy byli.
Ale raczej to były jakieś prywatne sprawy. Było dużo tych znajomych, rodzin i jakoś się żyło. No ja też coś niecoś musiałam do utrzymania dokładać.
A jednocześnie już musiałam się utrzymać ze swojej pracy i opłacić sobie naukę, nie na kompletach, tylko prywatnie. W Alei Zjednoczenia mieszkał profesor z gimnazjum i udzielał prywatnych lekcji. I ja tam przerobiłam klasę pierwszą, drugą i trzecią do Powstania. To to już opłacałam sama.
Tak, o zdobycie wiedzy.
A potem tak, to już po wojnie, jak [poszłam] do czwartej klasy i [potem] robiłam małą maturę, to to zostało zaliczone.
Właściwie to nie bardzo się orientuję, bo jednak jakoś się nie mówiło. No rodzice uważali, że może jeszcze nie jestem tak przygotowana, żeby ze wszystkiego się zwierzać. A my jako młode dziewczyny z Bielan to się blisko bardzo żyło, bo młodzież jednak inaczej to wszystko przeżywała. Na Bielanach to była i Wisła w lecie, Wisła blisko, to się szło całym towarzystwem na plażę. I dopiero w 1944 roku żeśmy postanowiły z moją przyjaciółką Teresą, Teresą Krasicką, rozejrzeć się, żeby się dostać do jakiejś komórki, i [zapisałyśmy się] u kolegi przedwojennego mego ojca, pana Eugeniusza Sautera. On na ulicy Lisowskiej mieszkał i on był w konspiracji. I on załatwił nam przydział na wyszkolenie sanitarne u jego kuzynki, pani Zwolińskiej. To wszystko na Bielanach było, tam żeśmy przechodziły to przeszkolenie sanitarne, a jednocześnie u niego żeśmy składały przysięgę uroczystą. Jeszcze były inne koleżanki. Wymienić nazwiska?
Hania Herzberg, Renia Cieślak – to wszystko z Bielan dziewczyny – Basia Karpowicz (nie, inaczej [się nazywała]), Teresa Krasicka i ja.
Właśnie u pana Sautera w domu.
W mieszkaniu. Nawet moja mama jeszcze składała tę przysięgę. No żeśmy się niby deklarowały jako sanitariuszki łączniczki.
Tak, to już była Armia Krajowa, to już się wiedziało. Chociaż na Bielanach dużo młodzieży, szczególnie chłopców, należało do NSZ-u. I my żeśmy miały dużo też znajomych chłopców, sympatie już były. Niestety tragicznie to wszystko [wyglądało]. Wspomnę o tym, bo to jest warte wspomnienia. Teresa, ta moja przyjaciółka, skoro razem mieszkałyśmy, ona była córką pułkownika przedwojennego, jego ojciec był więziony na wschodzie, a tu była jej mama, brat, jeden brat starszy już był aresztowany…
Nie, nie, zginął w Ostaszkowie. Na Bielanach oczywiście była godzina policyjna, tak jak w całej Warszawie, ale ponieważ to była luźna zabudowa, a chłopcy jak to chłopcy, to potrafiło się jeszcze po godzinie [policyjnej] przychodzić. Miałyśmy starszych kolegów, którzy chodzili do Wawelberga, to taka była uczelnia dozwolona w Warszawie, i oni pomagali nam, mnie i Teresie, w matematyce, bo to była taka pięta achillesowa zawsze. I któregoś wieczoru, już było po godzinie policyjnej, ale jeszcze było widno, to był… właśnie, jaki to miesiąc… Był dzwonek do drzwi, no i jak się otworzyło, to weszło gestapo, gestapowiec, drugi cywil i jeszcze jakiś żandarm. Oczywiście wszyscy musieli się wylegitymować, no i ci chłopcy, to był Leszek Stankiewicz i Witek Stypułkowski, oni byli aresztowani wtedy. Bo jeszcze mieszkał tam… Bo tam było kilka pokoi, u tej mojej przyjaciółki mieszkał już starszy pan. Ustawili nas wszystkich rzędem, ale tylko ich zabrali. Oni byli 2 grudnia 1943 roku rozstrzelani tutaj, przy Puławskiej, tam gdzie była zajezdnia tramwajowa. Tam jest ten grób symboliczny i jest tablica z ich nazwiskami.
Nie, nie, nie. Tutaj, u wylotu Rakowieckiej. U wylotu Rakowieckiej jest ten grób, gdzie za komuny było kino „Moskwa”. Tam jest właśnie. I chyba na jednym miejscu pamięci jest taka tablica za szkłem wystawiona, z nazwiskami tych stu mężczyzn, którzy tam zostali rozstrzelani.
Tak.
Oczywiście. U Teresy w domu były często spotkania młodzieży i jednak musiały być jakieś donosy, przecież było dużo zdrajców i oni wiedzieli… Do nas ci Niemcy przyjechali osobowym samochodem i ten gestapowiec powiedział do mnie, do Teresy: „Macie szczęście, bo jakby był większy samochód, to też byście pojechały na Pawiak”. A oni jeszcze z tymi dwoma chłopcami. Leszka wsadzili do bagażnika, a Witek w środku, pojechali w drugie miejsce, do… Czyżewskich. Chłopcy, tam byli dwaj bracia, Józek i Władek, i oni byli wtedy już w partyzantce, też w NSZ-cie, bo oni należeli do NSZ-u. Zabrali ojca, pana Czyżewskiego, i też został rozstrzelany tutaj, na Puławskiej.
Tak. Mieli wszystko, namiary, tak jest. To było przeżycie okropne dla nas. Bośmy były przecież młode, szesnaście lat, siedemnaście. No tak, w czasie Powstania miałam już siedemnaście lat. No więc teraz już przechodzę do Powstania.
No właśnie żeśmy często jeździły do Warszawy. Aż się teraz zastanawiam, że jednak… Bo człowiek młody to tak sobie nie zdaje sprawy z niebezpieczeństwa, tak że bym powiedziała, że żeśmy się czuły bezpieczne. I naprawdę, zawsze coś było do załatwienia… No do kina to broń Boże, to żeśmy nie chodziły, nikt nie chodził. Znaczy chodzili, ale nie…
Tak.
Nie, często. Często, bo Bielany to przecież nieduża przestrzeń. Oczywiście, że często.
Tak, poza tym żeśmy się szykowały, jeśli chodzi o ubiór, i buty jakieś się szykowało, i wiem, żeśmy sobie szyły, ale nie spodnie, tylko spódnice z kieszeniami. I te apteczki żeśmy sobie szykowały. Wszystkie pięć żeśmy były razem w jednym patrolu i żeśmy się wszystkie razem [spotykały] w tym domu, gdzie był szpital. W dzień Powstania, 1 sierpnia…
Naszą taką przewodniczącą to była pani Zielińska, pseudonim Dębina.
Pani Janina.
Tak jest. I miałyśmy przydział zasadniczo do Dąbrowy Leśnej. To jest dosyć odległa. I my żeśmy przed powstaniem…
Tak, Kampinos. My żeśmy tam nie były, ale wiem, że tam powinnyśmy się były zgłosić. Natomiast jak 1 sierpnia, przed południem jeszcze, to ja dostałam właśnie od pana Sautera rozkaz zawiezienia meldunku na ulicę Żelazną. Tylko pamiętam, że jakoś ja już nie jechałam tramwajem przez Żoliborz do Warszawy, tylko od strony Powązek, na rowerze. Wiedziałam, znałam tą drogę, bo tam żeśmy z tej fabryki jeździli po takie tektury czy coś. Tak że ja znałam tą drogę na Żelazną, do biura. Oddałam ten meldunek, wróciłam i właściwie już się zaczynało walki, i już zaczęła się budowa barykady, tutaj, w Alei Zjednoczenia, od strony CIWF-u. My żeśmy zebrały się w te pięć dziewcząt – nawet jeszcze moja mama z nami – i chciałyśmy do tej Dąbrowy Leśnej się dostać. Żeśmy doszły do Wawrzyszewa. Tam wyszedł proboszcz z kościoła i powiedział: „Dajcie spokój. Jest szosa zapchana wojskiem niemieckim, jest niebezpiecznie, a byście musiały przejść przez szosę. Lepiej zgłoście, bo będzie szpital polowy tutaj, w Naszym Domu”. I my żeśmy – następnego dnia właściwie – się zgłosiły.
Tak.
Tak. Tylko potem chciałam znaleźć nawet to biuro, ale już nie pamiętałam. Już minął jakiś czas, jak pojechałam. Wiem tylko, że to było na Żelaznej i biuro było przegrodzone stanowiska z pisaniem na maszynie. Ja tylko to miałam tam oddać.
Ja byłam przed południem. Ale zdążyłam wrócić na Bielany. Bo na Żoliborzu to o godzinie trzeciej już były walki.
No marnie. Było jednak bardzo biednie. A w tym wieku to się ma apetyt, ja mówię o sobie. Wiem, że były kłopoty z chlebem, że właściwie nie można było zjeść tyle, ile się miało ochotę. A rano mama Teresy to nam przygotowywała, to przed pójściem do fabryki no to kartofle się odsmażało na oleju, a jako sałatkę to się cebulę kroiło z octem. I takie były śniadania. Ale tam gdzie była ta fabryczka na Bielanach, na Zuga, był taki sklepik prywatny i tam było wszystko, tylko ceny były takie nie na naszą kieszeń. Ale czasem kolega, który z nami pracował, kupował nam bułkę z masłem i szynką. Wiem, że to była wielka uczta od czasu do czasu. A tak to było marnie z jedzeniem. Zresztą jak ja pracowałam nawet u tych kanoniczek, to też nie było to… Dostawałyśmy do domu na powrót wieczorem jedzenie, no to ja zawoziłam do domu. Ale żałowali nam kartofli. Jak był jakiś nawet kotlet może, ale zawsze była ta kasza żółta, jaglana. Do tej pory nienawidzę tej kaszy. Tak że w ogóle było bardzo ciężko z jedzeniem. Wszystko było, ale trzeba było mieć pieniądze.
To były maszyny, bardzo głośno chodzące. To był jeden taki wielki huk. To bardzo przeszkadzało. No i pracowało się osiem godzin. Ale ten pan Ilinicz, właściciel, to nam nieźle płacił. Bo wiedział, kim jesteśmy, że młodzież, no i syn jego, Jurek, pomagał też nam. Więc to zawsze była jakaś pomoc finansowa. Powiem, że już potem, jak był okres tych rozstrzeliwań na ulicach, to było okropnie. My żeśmy też nazwiska tych naszych chłopców znalazły, akurat na Potockiej takie słupy były.
Tak. Te słupy z ogłoszeniami. I tam właśnie żeśmy szły i zobaczyły, że jest świeży, taki czerwony czy różowy, ten afisz. No i żeśmy podeszły, patrzymy, a tam nazwiska są tych naszych chłopców.
Nie, nie. Na szczęście nie. No więc wracam już do…
Tak.
Ale jednak mama została. Przekonały ją te panie, u których mieszkała, że jednak ma młodszą córkę i że nie może zostawić mojej młodszej siostry. Zresztą ona taka była znerwicowana po tych przeżyciach nalotów. A pierwszego dnia na Bielanach była walka na lotnisku, już byli tam i ranni, i zabici, i już zaczął się organizować od razu ten szpital. A drugiego albo trzeciego już… nie, chyba drugiego, na Żeromskiego były największe walki. Dlatego że tam była luźna zabudowa, pojedyncze wille w ogóle. Wiedziałyśmy, że tam są Niemcy, od Powązek było natarcie, a jednocześnie z CIWF-u też strzelali. I tam właśnie było najwięcej rannych i zabitych. I my z tymi koleżankami żeśmy już zaczęły brać… Najpierw żeśmy musiały się zameldować w szpitalu. To był doktor Czyżewski, on był kierownikiem tego szpitala. No więc nas przyjęli…
Tak, w budynku Naszego Domu, bo to te dzieci i młodzież.
Tak jest. Pani Maryna Falska prowadziła wtedy i ona umarła już na samym początku Powstania.
Tak, to mi się wszystko już myli. W każdym razie ta młodzież starsza, która była…
W różnym wieku. Ale dom był odpowiedni na szpital, bo to duży budynek, dużo pomieszczeń…
I przygotowana kuchnia na większą ilość już gotowa…
Tak. Tak że tam były dobre warunki [na szpital]. Tylko jeszcze w ostatniej chwili się przenosiło łóżka, bo ciągle było za mało, pościel, to dużo też ludność z Bielan dawała. I żeśmy najpierw przygotowywały sale, a potem właśnie na Żeromskiego, już jak byli ranni, to żeśmy [brały] nosze i przynosiło się rannych do tych pomieszczeń. I miałam chyba zapisane i dlatego pamiętam, bo tak bym może [zapomniała] – ci ranni na Żeromskiego to: Andrzej Sierszyński, przedramię miał przestrzelone, Alek Matejkowski, miał przestrzał miednicy. To poważne były [rany]. Tylko my żeśmy akurat w tej sali były zatrudnione jako sanitariuszki i dlatego może pamiętamy te nazwiska. Tak jakoś wszystko pouciekało, mało się pamięta. W każdym razie tam było dużo też zabitych, dużo. Mój właściwie pierwszy powstaniec, przy którym byłam do jego śmierci, do ostatniej chwili, to nazwiska jego nie pamiętam, tylko wiem, że Zygmunt miał na imię, bo to był kuzyn takich państwa, którzy mieli sklep w alei Zjednoczenia, blisko CIWF-u. Oni jednak tam walczyli i on był bardzo poważnie ranny, tak że nie było nadziei. Po kilku dniach cierpień okropnych on zmarł. Ja byłam właśnie przy jego śmierci. To był taki pierwszy dla mnie, bardzo silny [wstrząs], do tej pory się pamięta tą chwilę, niestety.
Tak, najpierw żeśmy wracały do domów. Bo już na Bielanach byli „kozacy”. Byli „własowcy”, ale ja pamiętam, dlatego że ci „kozacy” mieli czapki czerwone, wysokie. I jeden jeździł taką dwukółką. Jeździł tym po ulicach, a my żeśmy się kryły i były poprzecinane siatki w ogródkach, żeby ulicą nie wracać. I potem, z biegiem czasu, jak Niemcy zaczęli już wyrzucać ludność cywilną z Bielan, to jednak tu, w tym szpitalu, my żeśmy podlegały siostrze takiej, Wira Gołębiowska się nazywała. I to ona właściwie sanitariuszkami rządziła, przydzielała patrole, przydzielała dyżury na sali operacyjnej, do niej żeśmy należały. I ona nas urządziła na samej górze w tym domu. Na strychu taki mały był pokoik i my, te pięć koleżanek, które wymieniłam, żeśmy razem tam nocowały, żeśmy już do domu nie wracały, bo było niebezpiecznie po ulicach.
No tak, oczywiście, że tak. Był wypadek też, że zgłosili rannych i poszła taka koleżanka ze starszą sanitariuszką, no i niestety ją złapali, ta starsza uciekła, a ją spotkało to, co najgorsze. Tak że to był wieczny strach i wiecznie…
Tak, że tam są ranni, tak. A my żeśmy też miały rannych Niemców na parterze. Jeden miał tą odmę podskórną, bo pamiętam, taki był cały nabrzmiały. Ale może po paru dniach, może dłużej oni byli u nas, i potem przyjechała sanitarka niemiecka i ich zabrali, tych Niemców.
Tak jest.
Nie, chyba nie. Raczej nie. Nie. Nie pamiętam, ale chyba raczej nie.
Tak.
Bo z Niemcami o tyle był kontakt… Tam w CIWF-ie to był jakiś oddział lotników. To tyle wiemy, bo jedna z lekarek… Bo tu był kierownikiem pan doktor Czyżewski, jego żona była lekarką, i jeszcze były dwie lekarki, doktor Mancewicz i Klocowa jeszcze chyba. Któraś z tych lekarek, okazało się, że zna Niemca, który jest w CIWF-ie, bo studia razem kończyli. Ona kończyła gdzieś chyba za granicą. No nie wiem, w każdym razie to był kontakt z Niemcami, którzy już… Potem nie było walk konkretnie na Bielanach, ale Niemcy wiedzieli, że ci „kozacy” napadają, grabią. I oni nawet mówili przez tą lekarkę, żeby w razie takiej napaści się do nich zgłosić o pomoc. No ale na ten szpital na szczęście nie było żadnej napaści. Więc byli ranni, potem bardzo… Bo mimo tego ostrzału na Dworcu Gdańskim, na wiadukcie, gdzie nie było dojścia do miasta, były rodziny podzielone. Bardzo dużo osób chciało przejść i się ostrzegało, że tam… No i tam rzeczywiście była masakra. Bo bardzo dużo osób zginęło i dużo było rannych.
I ludności cywilnej. Natomiast powstańców były patrole, które z Żoliborza na Bielany, dalej do Puszczy Kampinoskiej albo z powrotem przechodziły przez tak zwane Piaski”. Teraz tam jest dzielnica mieszkaniowa, a wtedy to były „piaski”, gdzieśmy grali w siatkówkę, mieliśmy boisko. W nocy przeważnie te patrole przechodziły. Albo z Puszczą Kampinoską był kontakt, więc tam… Ale tam wiedzieli o tym Niemcy i przeważnie co noc były ofiary, i śmiertelne, i ranne. Tak że u nas dużo w szpitalu było tych rannych z „piasków”.
Pośredniczący, tak. Troszkę wyprzedzę. Po kapitulacji część rannych, którzy już byli jako tako na siłach, to wiem, że (bo mnie wtedy już nie było, zaraz powiem, dlaczego) były zorganizowane dla nich ubrania, buty jeszcze jakoś tak zebrane od ludności, żeby ich wyekwipować, żeby ci, którzy nie chcieli w dzień kapitulacji iść jako jeńcy, mogli przejść właśnie przez Puszczę Kampinoską jako cywile. I dlatego oni byli ubierani. Wiem, że mama nawet ojca jakieś takie zimowe palto dała temu jednemu, temu Andrzejowi, ubrała go. To było już później. Dlaczego mnie nie było?
Sala operacyjna była przygotowana. Bo oni wcześniej już [przygotowali], to wszystko było. No pewnie, że nie było narzędzi specjalistycznych, ale odbywały się operacje, amputacje, miałyśmy po kolei dyżury na sali operacyjnej. Był jeszcze drugi chirurg, bo doktor Czyżewski był chirurgiem i był młody chirurg, doktor Pobiega. No więc odbywały się. Ale leki – nie było za dobrze z lekami, braki były. Wiem, że bandaże na przykład to trzeba było prać i też żeśmy się tym zajmowały. Trzeba było prać i suszyć, i zwijać. Bo nie było za dużo tego. Inne leki też, brakowało, na pewno.
Dwóch chirurgów i trzy albo cztery lekarki.
A właśnie. No to właśnie też była ta pani Zwolińska, u której żeśmy przechodziły kurs, ona była też tam już pielęgniarką, dyplomowaną. Tak że owszem, wypełniało się, ale się jednocześnie i zajmowało karmieniem czy potem były sale ludności cywilnej i też była nad nimi opieka, też żeśmy brały w tym udział. Potem była epidemia szkarlatyny na Wawrzyszewie i stamtąd żeśmy przynosiły rannych. I ja się zaraziłam szkarlatyną, 9 września. Dostałam wysoką gorączkę i okropną wysypkę, no i lekarki stwierdziły, że mam szkarlatynę. Bardzo ciężko to przechodziłam. Potem taki punkt zakaźny został zrobiony na Lipińskiej, Lipińska 6, chyba 6. Też willa była. Bo jeszcze druga sanitariuszka, Celinka, i ja byłam chora na szkarlatynę. Ona, potem był syn tej doktor Mancewicz, a potem był tyfus, była róża przyranna, to zakażenie, tak że ten oddział zakaźny był spory.
Tak, przeniesiono nas. Na noszach nas przeniesiono i stworzono oddział zakaźny. I dlatego ja tam już byłam do końca Powstania. Tam był okropny moment pod sam koniec, już był prawie październik, sam koniec września. Bielany były puste, bo chyba 17 września już całą ludność wyrzucili Niemcy i częściowo palili niektóre wille, tak jak i w Warszawie. Może nie wysadzali, ale były niszczone, palone. I do nas, do tej willi, zaczęli się dobijać ci „kozacy”. A my żeśmy przecież leżały na łóżkach w gorączce. I doktor Mancewicz wyskoczyła, bo to była willa w ogrodzie z furtką, i ona ich jednak jakoś [zatrzymała]. Jakoś się z nimi szarpała, że miała siniaki, ale ich nie wpuściła, no bo wiadomo, czym by się skończyło. I wtedy to już była… Już wcześniej była mowa o kapitulacji. To był dla nas bardzo duży wstrząs, nie chciało się myśleć o tym, że to jest możliwe, ale po tym incydencie z „kozakami” to żeśmy już chciały, żeby nas wywieźli. Już była mowa o tym, że będą wywozić szpital. Szpital główny to wywieźli aż gdzieś pod Kraków. A nas [wywieziono] 3 października. Przyjechała sanitarka niemiecka i żołnierze Wehrmachtu, ale tacy już starsi, widać było, z naboru ostatniego, tak że oni wynieśli nas na noszach, zabrali naszą pościel i nawet mogłam [wziąć] walizkę z rzeczami, bo oni wstawili do tej… Bo tak to przeważnie ludzie, jak wychodzili z Bielan, to albo brali to, co niepotrzebne, albo w ogóle. Moja mama to też wyszła w letnich pantoflach. No bo ludzie tracili głowę. No a tutaj nas wtedy ta sanitarka zawiozła właśnie do Pruszkowa. Jeszcze po drodze jadąc, jak widziałyśmy normalne życie w domach, w normalnych oknach firanki, kwiaty, to w ogóle żeśmy nie chciały [wierzyć]. Nam się zdawało, że to cała Polska jest w ogniu i w walkach. A tak to naprawdę było duże przeżycie. Wieźli nas do obozu w Pruszkowie. Niemcy jednak mieli zawsze tą [skrupulatność], byli tak dokładni, że my żeśmy były tam może godzinę, może dwie, a jednak były zanotowane nasze nazwiska. Oni już nas zaczęli wyjmować z tej sanitarki, te nosze już na ziemi postawili, rzeczy, ale nagle nie wiem, ktoś, chyba jakiś Niemiec, [zorientował się], że to jest [oddział] zakaźny, tyfus i szkarlatyna, wszystko – z powrotem do sanitarki nas władowali. I aż się śmieję, bo rzeczywiście ten obóz to było okropne też przeżycie. Jakbyśmy tam zostały takie chore i w gorączce, to nie wiadomo, czy by człowiek przeżył. A nas zawieźli do Pruszkowa, do szpitala. Tam nasza doktor, ta właśnie Mancewicz, której syn też był, i ona była z nami w tej sanitarce, załatwiła. Już nie było miejsc, ale gdzieś nas położyli, w jakiejś komórce, tam na tych noszach. Tam żeśmy już dochodziły do zdrowia.
No tak, Niemcy byli bardzo dokładni, jakoś mieli to wszystko.
Tak, kuchnia w tym szpitalu była bardzo dobrze zaopatrzona. Owszem, chleba to nie było, bo piekli tam takie podpłomyki, pamiętam, to to było. I ja w tej gorączce no to potem…
Były gotowane zupy, były możliwości dla ludności cywilnej, żeby przychodziła po zup. Bo wiem sama, że znajomi przychodzili, to mogli dostawać zupę. Kuchnia była nieźle zaopatrzona.
No bo jednak to były Bielany i tam był dostęp do działek i do warzyw na pewno. Ale takie podstawowe [produkty] musieli mieć w magazynach, bo jednak byłyśmy karmione. Były takie różne rzeczy, jakieś sago, co człowiek wtedy dopiero pierwszy raz… takie jakieś jak rybie oczka, jak kasza, takie produkty. Ale jednak dostawało się i ranni wszyscy dostawali jedzenie.
Tak. Woda była. Tylko z tymi lekami to musiało być niedobrze, bo ja też w tej szkarlatynie to tylko pamiętam, że salicyl dostawałam. A miałam jeszcze zapalenie wszystkich stawów przy tej szkarlatynie, no to bardzo bolesne były… I leków nie było specjalnych. Nie wiem, jak tam tę różę leczyli.
Nie, były jeszcze, więcej nas było. Jeszcze do tej pory spotykamy się w tym naszym domu dla powstańców na Nowolipiu. Spotkałam się właśnie z sanitariuszką z Naszego Domu, Marysia Idzikiewicz. To były trzy siostry z Bielan i one były sanitariuszkami. I ta najmłodsza, Marysia, bo te starsze już nie żyją, a z Marysią żeśmy się spotkały.
Tak, dużo nas było. Dużo.
Nie, to my żeśmy miały ten pokój na górze, te pięć. A reszta to ja już nie wiem, czy one zawsze przychodziły, czy nie. Pojęcia nie mam tak.
Tak. No, ci chłopcy to pomagali. Bo tam się odbywały i pogrzeby tych, którzy zmarli, bo to był duży teren, i wiem, że chłopcy groby kopali, przynosili wodę. Ja nie wiem, czy woda była w wodociągu, czy studnia była, tego nie wiem. Wiem, że oni brali udział. Ci starsi to byli zaangażowani też w walkę.
Nie. Tego się nie wiedziało. Jednak człowiek był zajęty swoją pracą. Wiem, że te…
Tak, ale były dosyć wyczerpujące. Pamiętam, że z początku to jak jeszcze do domu się wracało, to po paru dobach tego dyżuru w ogóle bardzo był człowiek [wyczerpany]. A potem się unormowało, już było normalnie, ileś tam godzin, osiem pewnie, normalne dyżury. Albo na salach, albo trzeba było… Bardzo dużo było starych zupełnie już ludzi, leżących, cywilów oczywiście. Też miałyśmy dyżury, też trzeba było [się opiekować], to się im kaszkę gotowało i karmiło się.
Tak, fartuch, tak, miałyśmy. Ale ja nie wiem skąd, chyba z tego szpitala. No tak, oczywiście miałyśmy swoje ubranie, ale fartuchy były. Bo i na sali operacyjnej brało się dyżury, tam się też wykonywało.
Owszem, tak, oczywiście, na pewno… Tylko że jak ciężko ranni, no to oczywiście już nie było takiego kontaktu. Ale jeżeli byli lżej ranni, to był i kontakt, i znało się nazwisko czy imię i nawet jeszcze przychodził zajmować się nimi ktoś cywilny. Albo na pianinie. Było pianino i grał ktoś dla nich, taka rozrywka. No ale niektórzy to ciężko ranni.
Wtedy jeszcze były dobre nastroje. Bo pewnie, że na Bielanach nie były takie okropne historie, więc jeszcze się ten entuzjazm utrzymywał dosyć długo, czego nie można powiedzieć o Starówce czy tak jak tam się…
Nie pamiętam. Bym powiedziała, że nie wiedziałam raczej o tym.
Tak.
Tak jest, to to tak – ustne raczej tak. Ale takich nasłuchów radiowych… No bo żeśmy jednak były takie smarkate trochę, to nas też tak może nie wprowadzali we wszystko. Może lekarze czy komendantka, była harcerka, pani… ojej, zapomniałam nazwiska – ona też tam prowadziła… Była góra tak zwana, która prowadziła to wszystko, i była odpowiedzialna, a my jako takie pionki to też żeśmy nie były wprowadzane w takie szczegóły.
Też żeśmy były naprawdę nieostrożne, bo tam na dach żeśmy wchodziły w nocy i miliony tych pocisków kolorowych, cała zasłona leciała, to się patrzyło na to. Jeżeli chodzi o walkę na Żeromskiego, to też bardzo było ryzykowne i źle się skończyło. No, nie dla mnie, ale była taka willa, gdzie był młody człowiek właścicielem, młody mężczyzna, ale żonaty, z dziećmi. Willa miała oszklone schody i on, i ja też, to żeśmy wchodzili na pierwsze piętro, przez te szyby widać było… Bo ostrzał był od strony Powązek, to był nawet i armatni ostrzał też, dlatego tam bardzo był porozwalane… I pierwszego dnia jakoś szczęśliwie ta willa nie była zaatakowana, a następnego dnia właśnie miałam dyżur na sali operacyjnej i przyniesiono tego właściciela, młodego człowieka, cały naszpikowany był odłamkami. No to był potwornie okropny widok. Oczywiście, że on zmarł, bo w ogóle nie było [szans na uratowanie]. Był poważnie ranny, a oprócz tego nie wiem, ile tych odłamków było w nim. Okazało się, że pocisk armatni rozwalił tę willę. No wtedy sobie tak człowiek nie zdawał z początku sprawy, co to jest walka. Tak że to też było okropne przeżycie, to stoi przed oczami cały czas.
Ojciec już był aresztowany, bo potem mieszkał osobno w domu wojskowym na Żoliborzu i tam Niemcy aresztowali mężczyzn, była taka nagonka, wszystkich mężczyzn aresztowali.
To był chyba październik 1943 roku.
Tak, zmienione.
Edward Cimek. O, takie dziwne. Edward Cimek się nazywał.
Nie, mama to…
Tak. Stefania Dec, mama miała swoje panieńskie.
Siostra była mała, to była przy mamie. Ona chodziła do szkoły pod nazwiskiem Dec. A ponieważ ja już byłam taka bardziej czynna, to miałam załatwiony ausweis, tak zwaną kenkartę.
No ojciec właściwie już wtedy znikł bez śladu. Już żeśmy nic nie wiedziały, co się stało. No bo przecież na pewno oni wywieźli na Pawiak.
Och, tak. To był bardzo duży blok wojskowy, może przedwojenny wojskowy, tam mieszkało bardzo dużo rodzin.
To było w alei Wojska Polskiego.
Tak.
Nie, nie było żadnego.
Mama szukała, ale jakoś nie było nic, żadnej wiadomości. Wiadomo, że prawdopodobnie został tam zabity.
I z babcią.
Tak. Mama z siostrą były wypędzone, jak ludność wypędzali, ale nie dostały się na szczęście do Pruszkowa, do tego obozu, tylko udało im się polami przejść do Grodziska Mazowieckiego, a tam kuzyni byli i one się tam zatrzymały. Już po Powstaniu mama zaczęła szukać mnie, bo wiedziała, że szpital z Bielan jest wywieziony, tylko nie wiedziała, dokąd. I po tych miejscowościach podwarszawskich, gdzie były przeważnie zainstalowane szpitale wywożone po Powstaniu, szukała mnie. Znalazła mnie w Pruszkowie, już pod koniec mojej rekonwalescencji. Stamtąd już wyszłam ze szpitala, pod koniec października chyba, po sześciu tygodniach.
Mama przeniosła się do Żyrardowa, bo tam kuzynów żeśmy też mieli, a ja zostałam w Grodzisku, bo panu Iliniczowi, właścicielowi tej fabryki, po pewnym czasie udało się wywieźć maszyny i otworzył fabrykę w Grodzisku. I poszukał mnie, żebym wróciła do pracy. Pracowałam tam do stycznia, do wejścia Rosjan. Niemcy… Wtedy było też okropne bombardowanie Grodziska, bardzo dużo dzieci zginęło. Mam do tej pory, właśnie nie wiem, dlaczego te dzieci [były] na ulicy pozabijane. Bo Niemcy uciekali i bombardowanie było. Ale czy to niemieckie? Chyba Niemcy jeszcze bombardowali, bo… Wiem, że okropne były te pogrzeby w Grodzisku, masę cywilnej ludności zginęło.
Tak, oczywiście. To był ksiądz Leon z Bielan, od…
Tak. W białych habitach. Ksiądz Leon, tak, on udzielał tego absolutorium…
Tak, in articulo mortis to się nazywa. Tak, udzielał nam, oczywiście, przed wyjściem w patrol czy jakieś jeszcze walki jak były. Tak, były msze święte i udzielana komunia. Były modlitwy.
Tak. Nie, on przychodził chyba. Od tego zakonu [marianów] […].
Nie. Jak weszli Rosjanie, to byłam akurat chyba w Żyrardowie u mamy, u tych kuzynów. Tam też w jednym pokoju z kuchnią, już nie wiem, ile nas, warszawiaków, się zatrzymywało, i jednak żeśmy tam jakiś czas [byli]. Już chyba ja też zostałam z mamą. Wiem, że w marcu żeśmy jechały pociągiem na dachu do Lublina. Jednak do Lublina żeśmy wracały, bo tam jednak…
Liczyło się, czy mieszkanie [będzie], czy że się wróci. Ale było tak jak wszędzie, bardzo ciężko z mieszkaniami. Ale jakoś mama załatwiła, dostałyśmy jakieś mieszkanie i ja poszłam, właśnie mówiłam, do gimnazjum, do czwartej klasy – do tego samego gimnazjum, gdzie moja mama kończyła. Jeszcze był ten sam dyrektor. Tam zrobiłam małą maturę.
Boże, zapomniałam, ale mam legitymację mojej mamy. Nie wiem, gdzie moja. Bo moje świadectwo, a mamy jest legitymacja jeszcze jako uczennicy. Tak że skończyłam, tam gdzie mama też kończyła gimnazjum.
Mama była dosyć energiczna i wtedy był pęd taki, na Ziemie Odzyskane jechać. I mama rzeczywiście się zdecydowała, oczywiście nie sama, ale jednak kilka osób tam pojechało. Pojechała do Gliwic. My żeśmy z siostrą i z babcią zostały w Lublinie, mama pojechała tam i rozpatrzyła się. To już były czasy, że te lepsze mieszkania były pozajmowane, wszystko, ale jeszcze była jakaś możliwość urządzenia się. I jak mama wróciła, to postanowiła, że się przeniesiemy do Gliwic. I tak się stało, że do tych Gliwic żeśmy się – w lecie chyba – przeniosły.
Tak. Oczywiście pierwsze liceum powstało, [miało tryb] przyspieszony, w ciągu jednego roku robiło się dwie klasy. Ja tam w 1946 roku maturę zdałam i tam wyszłam za mąż. Poznałam tam męża. Mąż był pięć lat w Oświęcimiu, był w drugim transporcie wywieziony do Oświęcimia z więzienia w Wiśniczu, gdzie był aresztowany w 1939 roku.
Aleksander. Aleksander Markowski. Numer miał z obozu 1012, bo to drugi transport. Pierwszy transport był siedemset paru więźniów, a potem drugi transport. I starszy był ode mnie mąż, ale żeśmy ślub wzięli. Jeszcze ja nie miałam matury, a już wyszłam za mąż, w lutym. Śmieję się, bo to był wielki krzyk w Gliwicach, taki pierwszy ślub koleżanek. No i mąż miał zaczęte studia przed wojną, dwa lata, no to wrócił, potem chciał studiować dalej oczywiście, no ale były kłopoty tu, w Warszawie, z mieszkaniem, zamieszkaniem. Ale wrócił i skończył studia weterynaryjne, a ja też jakoś starałam się tutaj i żeśmy znaleźli… Najpierw gdzieś okropnie żeśmy się błąkali i mieszkaliśmy pod Warszawą, w tych miejscowościach takich, Radość czy takich letniskowych, a to już była zima i zamarzała woda w kuble, ale wszystko było w porządku, człowiek był zadowolony. I tak później już lata płynęły. Mąż się zatrudnił po skończeniu studiów, dostał mieszkanie w 1950 roku na Muranowie. Do tej pory tam mieszkam. Siedemdziesiąt lat minęło, jak [mieszkam] w jednym mieszkaniu. Tylko mąż umarł wcześnie i jestem od trzydziestu trzech lat wdową. To wszystko chyba.
Skończyłam takie kursy dla techników rentgenowskich, pracowałam w Instytucie Gruźlicy. Bardzo tam były dobre warunki. Bardzo miło wspominam [pracę], do tej pory do mnie dzwonią jeszcze, czy żyję.
Inaczej się trochę patrzy na to, trzeba przyznać. Zaczyna człowiek mieć pewne wątpliwości. Te wątpliwości były od początku u niektórych osób, szczególnie o emigracji londyńskiej. Tam były głosy bardzo nieprzychylne. Sam człowiek nie wie. Niemcy byli jeszcze bardzo silni. Nie wiem, czy ci dowódcy nasi nie zdawali sobie [sprawy]? Powinni byli zdawać sobie sprawę. Jeżeli Niemcy jeszcze po roku mogli w Ardenach takie robić zwycięskie nawet batalie, to co dopiero mówić, ten 1944 rok. No nie wiem.
Nie, to teraz się…
Ach, to było zupełnie co innego. To był zryw, to była konieczność. To była po prostu nieunikniona sprawa z jednej strony. No ale właśnie z drugiej strony zaczyna człowiek mieć takie myśli, jakieś wątpliwości. Przeważnie człowiek na starość już inaczej podchodzi do tego. Ale rzeczywiście, ten zryw, ten entuzjazm – to było po prostu nie do przecenienia, że można było jeszcze przeżyć taką chwilę uniesienia, że jednak żyjemy i jeszcze możemy walczyć o to, żeby pokazać, że zwycięży Polska, że Niemcy jednak muszą ulec. Wtedy już tak się rzeczywiście nie myśli i nie dziwię się, że tyle było bohaterstwa, szczególnie… no, tylko młodych. Tyle bohaterstwa, oddania, nieliczenia się z życiem.
Warszawa, 30 września 2020 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska