Barbara Koralewicz, z domu Saczkowska. Mieszkałam zawsze na Żoliborzu, pod samą Cytadelą.
1934.
Urodziłam się na Przyrynku 8 albo 12. Później postawili tam willę Ochaba, na rogu, pod Wytwórnią Papierów Wartościowych.
W Warszawie, tak.
Mama była gospodynią domową, wychowywała dzieci, a ojciec był wojskowy, w Cytadeli.
Jedną siostrę, dwa lata młodszą.
Nie, byłam na letnisku w Wesołej i wtedy bardzo taki rumor się zrobił, że wojna się zaczyna. Prędko do pociągu i wróciłyśmy z mamą i z babcią – już moja siostra wtedy żyła, była dwa lata młodsza – wróciłyśmy do Warszawy, do domu, do domu na Krajewskiego 2.
1 września.
Jak wróciłyśmy do domu, nie wiem, jak to się stało, na pewno ojciec jakoś dał znać, bo był już na wojnie, że dorożką pojechałyśmy w aleję Szucha do Najwyższej Izby Kontroli.
Tam był schron, pod ziemią był schron, to pamiętam. Całe życie chcę tam jechać i zobaczyć, czy jest tak, jak ja zapamiętałam. Był schron pod ziemią.
Były takie jakby kabiny, przepierzenia takie, z metalowymi szafkami, na środku stał stół i krzesła. Tak w każdej kabinie było. I tam spałyśmy z babcią na stole, a mama siedziała na krześle. Pewnego razu wpadła tam bomba, zapalająca czy jakaś inna, strasznie zaczęła pryskać, więc kobiety – tam dużo było kobiet, z bloków – kobiety zaczęły lać kawą, herbatą. Moja mama doskoczyła, wzięła łopatę i zasypała piachem, bo był piach tam, na pewno już specjalnie przygotowany, i tę bombę zasypała piachem.
Nie, nie pamiętam, ile dni, ale na pewno kilka dni, bo później wróciłyśmy… Jak jechałyśmy tam dorożką, to pamiętam te zabite konie na ulicach. I później wróciłyśmy, to na pewno było kilka dni, ale niewiele.
Tak, że coś groźnego. Bałam się, po prostu się bałam. Pięcioletnie dziecko to się boi.
O, nie pamiętam. Na pewno też była przerażona, no bo jeszcze babcia była i siostra. I wróciłyśmy z powrotem dorożką i ta dorożka już nie mogła podjechać, właściwie tam nie było miejsca, ulicy pod sam dom właściwie nie było, tylko stanęłyśmy naprzeciwko wejścia do Cytadeli, od Dymińskiej, i przez podwórka przeszłyśmy do domu. I byłyśmy w domu. Ojca nie było. […] Szyby były zabite deskami czy czymś zasłonięte, bo nie było szyb w oknach. I pamiętam, jak ojciec wrócił z karabinem na ramieniu do domu, z [walk] 1939 roku. Później został aresztowany.
Na pewno wrzesień to był, na pewno był wrzesień, bo…
Później został aresztowany. Ja nie pamiętam, gdzie siedział, wiem, że siedział z tym naszym olimpijskim biegaczem. A, to nie wiem, gdzie siedział. W każdym bądź razie szłam z mamą do więzienia, tam do ojca, ulicą Śmiałą, to pamiętam. Padał deszcz, mama niosła ojcu płaszcz wojskowy, to pamiętam. Ale jak doszłyśmy, gdzie to było, już nie pamiętam.
Podoficerem był, a jaki to był stopień, to nie wiem.
Nie pamiętam.
Ojciec jak wrócił z więzienia, to pracował na tak zwanym żeberku. A żeberko to było przy dworcu Gdańskim, bocznica towarowa i tam ładował drewno, ziemniaki – ziemniaki, więc to musiał być wrzesień – ziemniaki do wagonów. I tam pracował.
W 1939 roku. I później był w AK. Cały czas był w AK.
A skąd. Ale miałam to, że nieraz powiedział, żebym gdzieś w bloku zaniosła ulotkę. To pamiętam.
Nie, karteczkę, karteczkę mi dawał. Karteczkę mi dawał i miałam zanieść.
Nie, nie było żadnych spotkań, bo mama handlowała w mieszkaniu, więc były rewizje, więc nie mogły być nawet spotkania.
Wędliną, chlebem, ziemniakami. To, co ktoś przywiózł. Po chleb chodziła raniutko, między krzakami gdzieś chodziła po chleb i tym chlebem handlowała.
Tak, tak, bo nie było co jeść. Pamiętam, że najlepsze jedzenie to była prażucha. Pani nie wie, co to była prażucha?
Ziemniaki ugotowane, utłuczone w wodzie i na oliwie jakiejś czy na czymś cebulka i się maczało łyżkę i brało się to, i na talerz się rzucało. I to było bardzo dobre.
Tak, miałam siedem lat i poszłam do szkoły na ulicy Śmiałej. Tam teraz jest zupełnie co innego. Tam były wszędzie wille. Na ulicy Śmiałej, jak się wchodzi od Zajączka, po prawej stronie była szkoła zimowa, a po lewej stronie była szkoła letnia, bo w tej zimowej było centralne ogrzewanie, a w tej letniej nie. I chodziłam tam do szkoły do trzeciej klasy.
No oczywiście, pamiętam, taka stara nauczycielka była, która bardzo często piórnikiem po łapach waliła. Bardzo często, za wszystko.
Oczywiście, oczywiście.
Na podwórku było pełno dzieciaków i się stale bawiliśmy w policjantów i złodziei, po piwnicach się latało i się chowało.
Tak, poruszałam się. Piątką przez wiadukt dworca Gdańskiego na Pragę, do mojej chrzestnej. Nie wiem, jak ta ulica się nazywała, ale przy bazylice. Zaraz przy bazylice były domy i ona tam mieszkała. I tam jeździłyśmy piątką z Żoliborza.
No, most Kierbedzia oczywiście widziałam, piękny most Kierbedzia.
Nie, nie wiem, tego nie zauważałam, bo miałam pięć, sześć lat.
Oczywiście. Pod Dworcem Gdańskim rozstrzelili ludzi i moja mama mnie tam wzięła, żeby zobaczyć. To znaczy w tej chwili to jest tablica z drugiej strony, ale to było po prawej stronie. Widziałam rozstrzelanych ludzi i mózg na chodniku. Do końca życia to będę pamiętała, ten mózg na chodniku. Tam rozstrzelili dużo ludzi.
Nie wiem, może się bała iść sama, nie mam pojęcia.
Leżeli jeszcze tam ludzie. Nie wiem…
Z okresu okupacji… Nie. Tylko to, jak przychodzili Niemcy i rewizje robili u mojej mamy.
Wszystkiego szukali. Na pewno ulotek szukali.
Nigdy nic nie znaleźli, nigdy.
A ja tego nie widziałam. Ja tego nie widziałam, bo cały czas na podwórku się było. A podwórko było piękne, był basen, była piaskownica, basen z wodą był i dzieciaki się tam bawiły.
Nie widziałam nigdy Niemca. Tylko mama mi mówiła, że Niemcy robili rewizję.
Ja wiedziałam i moja siostra wiedziała, że nigdy nic nie można powiedzieć, co się dzieje w domu. Nigdy. I do tej pory tak jest.
No najprzyjemniejsze to jak byłam dzieckiem z okresu okupacji. W tym bloku mieszkała pani, która miała małego synka, więc bardzo lubiłyśmy z siostrą wozić go w wózku. I ta pani robiła lody, więc zawsze miałyśmy lody. A na ostatniej klatce mieszkała mojej… Mój chrzestny mieszkał na ostatniej klatce, miał córeczkę z zwichniętym biodrem i też ta mała leżała na wózku tak płasko, na desce tak płasko na wózku. Też tą małą woziłyśmy, Elżunia, wiem, że miała na imię.
Nie, nie pamiętam.
Miłe chwile, tak.
Na podwórku zabawa, tak jest. A jeszcze [jedno wspomnienie]. W czasie jak się wojna zaczęła, być może to było w 1940 roku, a może jeszcze w 1939, [była] taka pani z dwojgiem dzieci: z Kazikiem, Kazik był młodszy ode mnie o rok, a Gienia miała czternaście lat wtedy, to była jej pasierbica. I ona ze wschodu pochodziła i nie miała gdzie mieszkać, a to mieszkanie moich rodziców było dwupokojowe. Ona nie miała gdzie mieszkać i moja mama ją wzięła do mieszkania z tym dwojgiem dzieci. No i z tymi dzieciakami bawiłyśmy się stale. Ta pani jeździła na szmugiel – o, to się tak nazywało – i przywoziła wędliny, mięso przywoziła i moja mama to też sprzedawała. Pani Chmielewska się nazywała.
Nie, nie znali, zupełnie obca kobieta, zupełnie.
Naokoło domu były trawniki, ale była bieda przecież, więc te trawniki były zamienione na ogródki działkowe. Więc się siało, podlewało, ziemniaki mama sadziła, buraki, fasolę, pamiętam, z jednej strony domu i z drugiej strony domu.
Każdy miał swój kawałeczek i mógł sobie uprawiać całą okupację.
Na żeberku pracował i był w AK. Był w partyzantce, w AK i to tak o.
Dzień krwawy. 1 sierpnia.
A, jeszcze, jeszcze… Jak były naloty w czasie okupacji, mama nas zrywała z łóżka i w przedpokoju stała taka komoda, nie komoda, taka szafka niska, wnęka taka była nieduża i my siedziałyśmy na tej komodzie w czasie nalotu zawsze, żeby nie w łóżku, tylko w przedpokoju.
Całą okupację tak było. A naloty były bardzo często.
Strasznie się bałam.
Nie. W czasie okupacji nie widziałam skutków.
Ojca nie było, już nie było. Powstanie na Żoliborzu zaczęło się nie o siedemnastej, tylko o piętnastej. Wszyscy mówią, że się zaczęło o siedemnastej – na Żoliborzu zaczęło się o piętnastej. Ojca nie było. Wszyscy ludzie siedzieli w piwnicach. A tam był ustęp, była woda w piwnicy, więc jakoś tam się siedziało. 3 sierpnia było walenie do drzwi w piwnicy. Przyszli Niemcy i kazali wszystkim wyjść, a przeważnie to były same kobiety z dziećmi, no i starsze osoby. Moja babcia już nie żyła, bo w 1940 roku umarła. I nas wzięli do Cytadeli – wszystkich wzięli do cytadeli na rozstrzał. To było w dzień, może przed południem, w każdym razie widno było i trzymali nas tam do zmroku. I podobno – nawet mówili nazwisko – Niemiec nas stamtąd wyratował.
Wszystkich ludzi. A tam było strasznie dużo ludzi, bo to było kilka bloków wojskowych przecież. Dymińska 9, Dymińska 10, 10A, Krajewskiego 4, 2 i 2A. Sześć bloków. I wszystkich ludzi wypuścili. Ale to już dobra szarówka była i jak szliśmy, to ja patrzę – człowiek zabity. […]
Wracałyśmy do domu, ale już właściwie nie do domu, bo pierwsza klatka była wysadzona w powietrze. Blok był trzypiętrowy, czwarte piętro była pralnia, a pierwsza klatka była pięciopiętrowa. I wysadzili Niemcy tę klatkę, bo nie mieli widoku do Dworca Gdańskiego z Cytadeli. I wszystko było zalane wodą, całe piwnice były zalane wodą. I zatrzymałyśmy się w bloku Dymińska 10A, który stoi nad samą fosą, stoi przy Cytadeli nad samą fosą. I na pierwszej klatce ludzie, to znaczy część ludzi… Bo ludzie się rozpierzchli w różne strony przecież i do swoich domów, a my już nie miałyśmy gdzie, więc na pierwszą klatkę weszłyśmy do piwnicy.
Jedna klatka, jedna klatka została zburzona. A że było wszystko zalane wodą, więc już tam mama nie poszła.
Już do tego domu nie wróciłyśmy.
Do 18 sierpnia. Jak jeszcze wracaliśmy z tej Cytadeli, to na podwórku leżał też zabity człowiek. Zresztą tam był grób na podwórku. Chyba go stamtąd zabrali kiedyś. I tam byłyśmy do 18 sierpnia. Ja stale wychodziłam przed klatkę i widziałam, jak leciały bomby na Stare Miasto, taka byłam ruchliwa strasznie. Przed tą klatkę wychodziłam i patrzyłam, jak na Stare Miasto leciały bomby i tak zwane szafy, to tak było: „tr tr tok tok tok”, strzelali. I do 18 sierpnia tam byłyśmy w piwnicy. Była woda w mieszkaniach, bo moja mama na pierwsze piętro do właścicielki chodziła coś ugotować.
Żeby było coś… A jeszcze mama jak była mąka, to… No bo w domu coś się tam wzięło czy ta kobieta miała, nie wiem. Chleb piekła. Mogłyśmy się wykąpać u tej kobiety. No, było nieźle, ale siedziało się w piwnicy. Moja siostra wtedy była chora na odrę.
Nie, nie, nie. Nie wiem, gdzie ona była. Nie mam pojęcia, gdzie ona była.
Nie, już wtedy jej nie było. Tylko my same byłyśmy tam, Dymińska 10A.
I tak, były te ogródki, więc mama chciała iść do… A ten nasz ogródek z ziemniakami to był między domem a Cytadelą, fosą Cytadeli, więc chciała iść wykopać ziemniaki. Ja bardzo mamę prosiłam, żebym z mamą poszła. No, wzięła mnie, więc ja leżałam w tych ziemniakach na brzuchu ze szmatą białą, a mama kopała ziemniaki. Potwornie się bałam, potwornie, bo Niemcy strzelali cały czas. I już powiedziałam mamie wtedy, że więcej z nią nie pójdę. Nie wiem, czy mama poszła później sama, tego nie pamiętam.
Na kucki. Ja leżałam na brzuchu, a mama na kucki kopała. Nie trafili w nią. Albo nie chcieli, albo nie trafili.
Do 18 sierpnia co ja pamiętam? No te naloty, potworne naloty. To był tak niesamowity strach. I ci ludzie modlili się, śpiewali, no, różnie, tak, żeby się czymś zająć, żeby poprosić Boga, żeby to już się skończyło. I mama jeszcze przed 18 sierpnia dowiedziała się, gdzie ojciec jest. A był na Słodowcu. Pani nie wie, gdzie jest Słodowiec?
Wie pani. Że był na Słodowcu, że idzie do Puszczy Kampinoskiej. I poszła tam na Słodowiec. To było bardzo daleko przecież, przez cały Żoliborz trzeba było iść. Poszła tam do ojca. Wróciła, tego samego dnia wróciła.
Że widziała ojca, że rozmawiała z ojcem, że ojciec się wybiera, że się gdzieś wybiera. Ja się zawsze dziwiłam, że mama nas zostawiła, a poszła do [ojca]. Strasznie się kochali. To było małżeństwo…
My siedziałyśmy tam z ludźmi. W piwnicy się siedziało z ludźmi. Tam piwnica to nie była dla mojej mamy i nas dwóch, tylko ludzie tam byli. Węgiel, bo się węglem paliło przecież.
Bardzo.
Janiszewska.
Kamila Zofia.
Włodzimierz. Chyba nie miał drugiego imienia. Mój ojciec pochodził z Wołynia i tutaj był w wojsku.
Nie, nie widziałam. Tę osobę, która była zabita, nie widziałam, jak chowali, nie widziałam. Ale wiem, że grób tam był.
W czasie okupacji na podwórku ludzie postawili olbrzymi krzyż. Ten krzyż stoi do tej pory. I pod tym krzyżem były odprawiane, to znaczy, przez ludzi, majowe i czerwcowe nabożeństwa. I tam się śpiewało… No, normalne było nabożeństwo majowe i czerwcowe.
To było przed sierpniem.
Ten krzyż do tej pory stoi, z płotem.
Tak. Księdza nie widziałam tam nigdy. A w czasie okupacji w 1944 roku ja byłam u Pierwszej Komunii Świętej u Stanisława Kostki.
Oj, pamiętam. Pamiętam, jak trzeba było iść do spowiedzi i tak się strasznie bałam iść do spowiedzi. I pamiętam nawet, w którym… Ja nie wiem, czy tam teraz stoi konfesjonał, prawdopodobnie stoi, w którym byłam. Zwlekałam, zwlekałam, no ale poszłam do tej spowiedzi przecież. I później na drugi dzień była komunia święta, mam zdjęcie z komunii świętej przed kościołem.
Tak. Moja mama nosiła album ze zdjęciami wszędzie, wszędzie. Stare zdjęcia, jak moja mama była młoda, młodą dziewczyną. Nawet mam powieszony portret mojej babci, jak miała dziewiętnaście lat.
Tak.
Tak jest.
18 sierpnia wzięli nas stamtąd Niemcy. Na ostatniej klatce w moim domu mieszkała rodzina i mieli dorosłego syna. Taki blondyn, przy kości taki. Jak przyszli Niemcy nas wziąć 18 sierpnia, to on latał na koniu razem z Niemcami. Ja nie pamiętam, jak on się nazywał, ale pamiętam jego. Niemcy nas wzięli i zaprowadzili do kościoła Świętego Wojciecha na Wolskiej. Jakimi ulicami szłyśmy, to nie pamiętam, no bo ze strachu… Teraz zupełnie inaczej przecież jest. I tam byłyśmy przez całą noc. Pamiętam, że jak się stoi do ołtarza, to w głębi ołtarz jest po lewej stronie i tam ja wychodziłam na dwór. Tam były drzwi i ja wychodziłam na dwór – nie wiem, czy się wysiusiać, nie mam pojęcia. I niedawno nawet poszłam tam za tą barierkę zobaczyć, czy te drzwi są. Są. I przy wielkim ołtarzu kobieta rodziła dziecko. Wiem, że rodziła dziecko, ale ja nie widziałam. A po prawej stronie, tam tego ołtarza teraz nie ma, tam jest za kratką takie miejsce pamięci narodowej chyba. Tam był ołtarz i na stopniach tego ołtarza wiem, że spałam. I rano nas stamtąd wzięli i dużo, bardzo dużo ludzi tam było. Wzięli na Dworzec Zachodni – też nie pamiętam, jak się tam szło – do wagonów i zawieźli nas do Pruszkowa, do tego obozu w Pruszkowie. W tym obozie byliśmy wszyscy przez tydzień. Nie było co jeść, to przecież jakieś warsztaty mechaniczne. Tam się spało na tym betonie, brudno jak nie wiem. Pamiętam, było potwornie i nie było co jeść. I chyba to były siostry zakonne, coś niecoś tam przywoziły. Ja wiem, że chodziłam tam – nie wiem, chyba z jakimś garnuszkiem czy z czymś – i nieraz coś się dostawało. I raz przywiozły biały chleb i trzeba było długo czekać z wyciągniętą ręką, żeby kromkę tego chleba dostać. Moja mama siedziała tam z moją siostrą, a ja taka byłam strasznie ruchliwa i latałam wszędzie, latałam. I po tygodniu nas wszystkich wzięli na taki wielki plac – ogrodzony ten plac był – i segregowali. Z dziećmi, nie z dziećmi, tu, tam, wszędzie. Każdy brał jakieś dziecko, żeby nie był wywieziony. Moja mama z tym dwojgiem dzieci była i nas wzięli, wywieźli z Dworca Zachodniego do Skierniewic. W Skierniewicach były baraki i w tych barakach myśmy tam były.
Nie wiem, jak długo. W każdym bądź razie dali nam tam jeść. Wiem, że ja się rozchorowałam, strasznych torsji dostałam. Jak się nie jadło, a później się zjadło…
Nie wiem, kto, ale wiem, że dali jeść. A gospodarze przyjeżdżali, wybierali sobie rodzinki i zabierali do siebie. I nas wziął taki gospodarz, najbogatszy ze wsi. Wieś się nazywa Słupia, czternaście kilometrów od Skierniewic. Pierwszy dom stał jego, najbogatszy gospodarz, rudy – to pamiętam – i nas wziął. A moja mama miała taką przyjaciółkę, panią Łapińską, która miała córeczkę Bogusię – wzięła ją też, żeby razem z nami była. I ona była razem z nami przez jakiś czas.
Tak, tak. Pamiętam, to był wrzesień, bo międlili len. Był sad z owocami przez drogę i straszne pchły, potworne pchły. We trzy spałyśmy na podłodze i ona też tam gdzieś w drugim kącie na podłodze, bo to izba była dla nas tylko, tych dwóch rodzin i ona też tam spała. Ale ona po pewnym czasie… To było jeszcze na jesieni, to nie była zima. Ona zaczęła coś tam z tym gospodarzem i ten gospodarz nas wyrzucił.
Tak, ta przyjaciółka mamy, która mieszkała na tej samej klatce, na ostatnim piętrze. Ja do jej męża nosiłam te karteczki. On wpadł pod tramwaj i ucięło mu rękę, ale jego nie było. Mężczyzn w ogóle nie było. I nas wzięli do najbiedniejszego gospodarza we wsi.
A ona tam została. Tacy są przyjaciele. Ona tam została, a my byłyśmy u tego najbiedniejszego gospodarza.
Bardzo dobrze byłyśmy traktowane. Spałyśmy na jednym łóżku. Tylko było strasznie zimno, w zimie było strasznie zimno. Ściana była oszroniona, więc mama spała w brzegu, siostra w środku, a ja od ściany spałam, no bo inaczej nie można było, siostra młodsza przecież ode mnie. I w sienniku były myszy, bo to była słoma. A gospodarz był bardzo dobry. Razem jedliśmy z nim przy takiej ławie, zawsze nam dawał nie z jednej miski, tylko na talerzu nam zawsze dawał, więc już było dobrze.
Rodzina, ale nie pamiętam, żeby tam były dzieci. Chyba nie było tam dzieci. Wiem, że była starsza gospodyni, młodsza i gospodarz.
Nie, nie pamiętam Bożego Narodzenia. Choinkę pamiętam, teraz mi pani przypomniała. Choinkę pamiętam, ale nic więcej. Ale wiem tylko, że moja mama miała obrączkę mojej babci, którą mam do tej pory, z 1893 roku, a swoje wszystkie pierścionki, obrączkę, kolczyki, mój medalik od chrzestnego na chrzest… Medalik sprzedała za 500 złotych, to wiem. A resztę, to już nie wiem. Moja mama miała tą obrączkę i tak kręciła, kręciła i poleciała gdzieś obrączka. I nie mogli znaleźć jej, bo dziury były w podłodze przecież, nie mogli znaleźć. Po pewnym czasie, na pewno po kilku tygodniach, znaleźli tą obrączkę, to pamiętam.
Mama znalazła. Pamiętam, że ta obrączka leżała pod deskami koło pieca. Był piec taki i tam się chleb piekło nad płytą kuchenną. Pamiętam, jak chleb w takie dzieże wkładali, takie duże i piekli. Tam mieliśmy co jeść. Gospodarz był bardzo dobry. I nie było ustępu. Bo u tego pierwszego nie pamiętam. Nie było ustępu, a to przecież bardzo ważne, więc wychodziło się od podwórka, taka szopa była, wykładana podłoga w tej szopie była – podłoga, nie podłoga, ziemia może – i z jakimś sianem, słomą i tam się załatwiało. To pamiętam.
Tak.
Przebywałyśmy do wyzwolenia Warszawy. Mama jak się dowiedziała… Jeszcze to było chyba w zimie, bo byłyśmy u tego drugiego gospodarza, albo późną jesienią… Późną jesienią szła kobieta, mojego ojca kolegi żona, która wyprowadziła się z Warszawy, ale tak pod Warszawą gdzieś, w okolicach może Skierniewic to było. Kiedyś pamiętałam, gdzie ona mieszkała, jak się nazywała nawet. I szukała we wsi moją mamę. I ci gospodarze skierowali do tego chłopa i ona przyniosła kartkę od mojego ojca. Jak mojego ojca wywozili z Powstania, to ojciec wyrzucił kartkę przez okno czy przez drzwi w wagonie na peron i ktoś znalazł do niej tą kartkę i jej dał. I ona przyszła do mojej mamy. A na tej kartce było napisane, gdzie ojca wiozą.
I ona przyniosła tą kartkę do mojej mamy. Była radość nie z tej ziemi, że ojciec żyje. No i tak było do wyzwolenia Warszawy.
Wywieźli do Niemiec. Może nawet tę kartkę jeszcze miałam, ale ja wszystko po ojcu do Muzeum Wojska Polskiego oddałam, wie pani – wszystkie odznaczenia, Virtuti Militari, wszystko. […] Jak wyzwolili Warszawę, to moja mama wybrała się z panią Rucińską, to mojego ojca kolegi żona, pani Rucińska Helena, była tam na tej wsi z synem Zybkiem. A jej córka, Irena, brała udział w Powstaniu Warszawskim i oczywiście zastrzelili ją, nie żyła później. Pani Rucińska i mama pojechały – nie wiem, jak się dostały – do Warszawy. Mama zobaczyła, że mieszkanie jest spalone, bo nie spalili całego domu, tylko wrzucali w mieszkania zapalone tam coś i nasze mieszkanie było spalone, tylko taka wielka miska została po tym spaleniu. No i po kilku dniach moja mama wróciła i powiedziała: „Jedziemy do Warszawy”. I to na pewno było albo koniec stycznia, albo luty, ale ja myślę, że to był koniec stycznia. Gospodarz nas odwiózł na stację kolejową do Płyćwi (ona się chyba też nazywa tak samo) i wsiadłyśmy do… Jeszcze nie wsiadłyśmy do pociągu, tylko trzeba było czekać na pociąg.
Miałyśmy jakieś tam… Mama ciepłe rzeczy brała. Mama była w drewniakach, więc nie miała, a my miałyśmy buty, ciepłe buty miałyśmy i ciepłe płaszcze. I mama w tych drewniakach, i tam czekałyśmy. I zawiadowca stacji się zlitował nad nami, że trzeba będzie nie wiadomo ile, dzień, dwa czy tydzień czekać na ten pociąg, wziął do siebie i tam przenocowałyśmy u tego zawiadowcy stacji. I ten pociąg przyjechał, nie wiem, po jakim czasie, może na drugi dzień. Wsiadłyśmy do tego pociągu. Było strasznie tłoczno, no niesamowicie tłoczno. Ludzie wchodzili oknami, drzwiami, no straszne rzeczy się działy. I jechałyśmy do Warszawy cały tydzień. I przyjechałyśmy do Warszawy, biało było zupełnie, bo to zima.
Stałyśmy, siedziałyśmy, leżałyśmy u mamy na kolanach, różnie było. W przejściach się stało, no różnie było. A co jadłyśmy, nie wiem. Mama powiedziała, że wracamy do Warszawy, więc jak kury znosiły jajka, to ja kradłam jajka. I mama tych kilka jajek wzięła ze sobą, może ugotowała. W każdym razie głodne chyba nie byłyśmy, bo to tydzień to… Coś tam na pewno miałyśmy do jedzenia.
Różnie, różnie było. Niektórym przeszkadzało, że dzieci są, że rozmawiają, że krzyczą, że płaczą – tak jak dzieci. My byłyśmy cicho, jak trusie siedziałyśmy, bo się bałyśmy okropnie. I tydzień się jechało do Dworca Zachodniego. Wysiadło się z tego dworca, nie wiadomo, gdzie iść, bo same gruzy, nic nie ma – same gruzy, naokoło same gruzy. Wyszłyśmy z tego dworca, no a gdzie idziemy – na Pragę, do cioci Janki, do mojej chrzestnej. I szłyśmy tak po tych gruzach, widno było. To znaczy była taka szarówka, ale później widno się zrobiło i szłyśmy po tych gruzach. Mamie do tych drewniaków przylepiał się śnieg, grudy się robiły. W butelce miała olej, więc oskrobywała ten śnieg i smarowała tym olejem, żeby jakoś iść. A my buciki miałyśmy. I szłyśmy tak przez te gruzy. Ale to były góry, góry gruzów. I tak gdzie mamie się zdawało, że ktoś się gdzieś rusza, to krzyczała i leciałyśmy w to miejsce. Okazywało się, że nikogo tam nie ma. I tak przez cały dzień szłyśmy do Wisły.
Pustym miastem. Nikogo nie widziałyśmy, tylko szłyśmy po tych gruzach. Raz w dole, raz w górze i tak szłyśmy po tych gruzach. I doszłyśmy do Wisły. Ja myślę, że to był most pontonowy, ale moja siostra mówi, że nie, że to nie był most pontonowy, tylko stary most. Nie pamiętam, jaki to był most. Doszłyśmy do tej Wisły, ale nikogo nie wpuszczają przez ten most, bo furmanki jeżdżą.
To różne było. I wojsko, furmanki z końmi, furmanki były. Nikogo nie wpuszczali. Moja mama na taką furmankę ten tobołek swój położyła, my się złapałyśmy za tą furmankę i przejechałyśmy tak na Pragę. Nie pamiętam, w które miejsce przejechałyśmy. W każdym razie wyszłyśmy z tego mostu, no i do cioci Janki, do mojej chrzestnej trzeba iść. Mama znała drogę, no ale troje dzieci miała, bo tego Zybka miała pani Rucińskiej, bo pani Rucińska już nie wróciła na tą wieś, więc miała troje dzieci. Ja byłam jakaś słabowita, więc słabo mi się zrobiło. Jakaś kobieta podeszła i wzięła mnie na rękę – dziesięcioletnią dziewczynę wzięła na rękę – i tak szłyśmy, z tą kobietą tak szłyśmy. Ten Zybek później się od nas odłączył.
On był starszy trochę ode mnie, może rok, może dwa. I on się od nas odłączył, bo powiedział, że wie, gdzie ma iść, i że wie, gdzie jest jego matka – bo moja mama wiedziała, gdzie ona będzie – i poszedł. I my dotarłyśmy do tej mojej cioci Janki. Jej córka miała męża wojskowego, więc tam się zatrzymałyśmy u niej, żeby tam być jakiś czas. A tego wojskowego to ja nie pamiętam. To było przy samej bazylice. Może te domy były wojskowe, nie wiem. Było takie duże podwórko, taka studnia i ona tam mieszkała, ta ciocia Janka. I tam u niej nocowałyśmy, mama gotowała, ta ciocia Janka gotowała, więc było wszystko w porządku. Mieszkałyśmy tam do Zielonych Świątek, więc to był maj, kwiecień, mniej więcej.
Od tej cioci Janki… Moja mama miała jakąś kuzynkę, ciocię Ziutę, w Miedzeszynie. Ona miała dwie wille, takie drewniane, dwie wille. I od tej cioci Janki pojechałyśmy, nie wiem… Zielone Świątki to były jeszcze później. Pojechałyśmy do cioci Ziuty do Miedzeszyna i u niej się zatrzymałyśmy. Ona była samotna. Podobno miała męża, ale tego męża nie było, więc może umarł, zginął, nie wiem. I tam u niej nocowałyśmy przez jakiś czas. Była niedaleko piekarnia, więc mama kupowała chleb w tej piekarni, jeździła pociągiem, bo pociągi jeździły, pod Dworzec Wschodni i sprzedawała ten chleb. A ja gotowałam zupę, miałam gotować zupę na takiej kozie. Miałam gotować zupę i moja siostra była [ze mną]. I trzeba było czymś tam palić, więc chodziłam na tory kolejowe węgiel zbierać. I kiedyś ten węgiel zbierałam i jechał pociąg. I jakoś [ledwie] odskoczyłam od tych torów, że mnie nie przejechał.
Nie słyszałam go. No i tam mieszkałyśmy przez jakiś czas. I około Zielonych Świątek właśnie mama… A tam mieszkałyśmy tak, że ja spałam z ciocią Ziutą, mama spała z moją siostrą. Kiedyś spałam z ciocią Ziutą pod pierzyną, dziura się zrobiła i pierze wyleciało na cały ten pokój. Ale tam było zupełnie dobrze, zielono i dobrze, bo już wiosna przecież była. W tym samym domu mieszkała taka też jakaś kuzynka, Krysia, która była ranna w czasie Powstania, jeszcze ranna była wtedy cały czas, nie chodziła, w nogę była ranna. I w okresie Zielonych Świątek mama powiedziała, że wracamy do Warszawy. No ale mieszkania nie było, bo było spalone. Wróciłyśmy do Warszawy, nie pamiętam, na jaki dworzec, na pewno na Wschodni, i przyszłyśmy do tego naszego domu, no nie miałyśmy się gdzie zatrzymać. W tych mieszkaniach niespalonych byli Rosjanie. W tym domu były dwie dozorczynie – jedna mieszkała na pierwszej klatce, druga mieszkała na ostatniej klatce, na szóstej, na parterze. I zatrzymałyśmy się u tej dozorczyni. I tam spałyśmy przez jakiś czas. Jak Rosjanie się stamtąd wyprowadzili, mama złapała mieszkanie na innej klatce, niespalone – zdewastowane, ale niespalone. I tam się wyprowadziłyśmy od tej dozorczyni. Bardzo sympatyczna pani była. No jeżeli nam pozwoliła tam przez jakiś czas mieszkać, to było już bardzo dobrze. I mama złapała to mieszkanie, na drugim piętrze, bo przedtem mieszkaliśmy na parterze, pod 57 [numerem]. I złapała mieszkanie pod 49 [numerem] i się tam wprowadziłyśmy. Ale przyszła znów – moja mama była okropna – jakaś kobieta z dwojgiem dzieci, że nie ma gdzie mieszkać. Więc mama ją przyjęła do tego mieszkania. Był pokój większy i był pokój mniejszy, więc nam mama wzięła mniejszy pokój, a ona mieszkała w tym większym pokoju, z tym że używalność kuchni miała być wspólna. Po jakimś czasie zabroniła mamie wchodzić do kuchni. Była koza [piecyk] w pokoju i kot był przecież… Koza była i mama gotowała na tej kozie. Mama wszędzie chodziła, żeby gdzieś coś zarobić, wszędzie. Całą okupację (no jak handlowała przecież) i później po Powstaniu tak samo. W różnych instytucjach pracowała – na półkolonii, w świetlicach, w różnych instytucjach. I mama na tej kozie gotowała. Ojca nie było przecież, bo to był już 1945 rok.
Nic nie było, żadnej wiadomości. Po jakimś czasie, nawet mam ten list, który ojciec do mamy wysłał. W muzeum nie chcieli tego listu, ale to był list od mojego ojca, po jakimś czasie. Więc mama wiedziała, że jest w Niemczech, w Hanowerze, w Hanowerze okupowanym przez Amerykanów przecież. I tam mieszkałyśmy w tym mieszkaniu z tą kobietą. Ubikacja była, ale tam ruscy mieszkali, więc była w okropnym stanie. W wannie to wszystko było: załatwiali się, śmieci, wszystko, więc trzeba było uporządkować, więc mama to zrobiła oczywiście. No i tam mieszkaliśmy. Mama pracowała na Grochowskiej w świetlicy, tak mniej więcej naprzeciwko Wedla. Ten dom był ogrodzony takim płotem żelaznym. Pracowała na Drewnianej, w świetlicy. I jeszcze gdzieś pracowała… A później, ostatnio, to już był rok 1946… Musiała pracować po parę miesięcy w różnych [miejscach], bo to był rok 1946 już, pracowała na placu Inwalidów, tam gdzie była szkoła Sempołowskiej, na półkolonii.
I my z mamą chodziłyśmy do pracy przecież, żeby nam coś dała jeść, jak pracowała, bo tam dawali jeść dzieciom. Jak pracowała w tych świetlicach na półkolonii, to dzieci były karmione z paczek UNRRA. Pamiętam, w takiej paczce był boczek w takich wielkich plastrach. Jakie to było pyszne. I ostatni raz pamiętam… A, jeszcze pracowała na Słowackiego, tutaj przy hali był dom. Później tam była przychodnia gruźlicza, do której ja chodziłam, bo miałam gruźlicę. Później, później już. I tak, na Grochowskiej, na Drewnianej, u Sempołowskiej, na Słowackiego. I my tam zawsze chodziłyśmy do tych świetlic, do tych półkolonii. I mama pracowała ostatni raz w 1946 roku u Sempołowskiej w tej świetlicy. To była półkolonia, w czasie wakacji. I tam byłyśmy cały czas z moją mamą.
Do szkoły to jeszcze później. Do szkoły nie chodziłyśmy, nie, nie, nie, do szkoły nie chodziłyśmy. Moja szkoła to nic nie było, nic nie zostało z jednego budynku i z drugiego, bo przecież tam jest teraz zupełnie co innego, bloki stoją. I chodziłyśmy z moją mamą. Tam przedstawienia różne się robiło… Na kolonie wyjeżdżałam do Kartuz. To były szwedzkie kolonie, gdzie dawali śledzie z marmoladą, to pamiętam. Ostatni raz mama pracowała właśnie u Sempołowskiej w tej szkole (tam nie było szkoły, ale tam pracowała), na parterze. I któregoś dnia – to było 1 sierpnia – przyszedł mój ojciec.
1946. Równo po dwóch latach przyszedł mój ojciec, ubrany w taką amerykańską bluzę, krótką, w spodniach. To pamiętam. Przyszedł tam mój ojciec. Nie wiem, jak przyjechał, nie wiem, skąd się dowiedział, że my tam jesteśmy, nie wiem skąd. No i już wtedy ojciec był. Moja mama w dalszym ciągu wszędzie pracowała. Ta moja chrzestna wyprowadziła się. Jej mąż Maksymilian był nauczycielem, więc się wyprowadzili z Pragi na Krechowiecką do Domu Nauczyciela na Żoliborzu i tam mieszkała, więc [mama] u tej mojej cioci sprzątała, prała. Ona jej płaciła oczywiście, bo chciała wziąć kogoś, więc moja mama chciała zarobić, więc prała, różnym ludziom prała, w bali oczywiście. I jakoś tak się tam żyło, jakoś się żyło w tym mieszkaniu z tą panią… Na S ona się nazywała.
Po powrocie ojca dalej tam mieszkaliśmy. I mój ojciec zaczął pracować w Cytadeli, w sądzie wojskowym. Oczywiście nikomu się nie mówiło, że był w AK, no bo przecież jakby się dowiedzieli… Ja tam ojcu nosiłam do Cytadeli śniadania przez bramę od Dymińskiej – nie przez tą z drugiej strony, od Zakroczymskiej, tylko przez Dymińską. Kościół był zburzony, bo w Cytadeli był kościół, naprzeciwko bramy był kościół. Kościół był zburzony. Takie, pamiętam, słupy stały betonowe, dwa, z jednej strony i z drugiej strony kościoła. I ojciec tam pracował przez jakiś czas. Nie wiem, jak długo, nie mam pojęcia.
Na pewno sekretarza, bo bardzo pięknie pisał i dużo pisał, więc na pewno sekretarza, na pewno. Jak się dowiedzieli, że ojciec był w AK, to go wyrzucili, po prostu go zwolnili.
I ojciec zaczął pracować w Monopolu Spirytusowym na Pradze. I pracował tam do śmierci. A nie pił wódki w ogóle.
Wyrzucenie, tak.
Nie no, wtedy siedział, jak wrócił w 1939, to jako wojskowy, tak.
Nie, więcej nie było, więcej nic nie było. Tylko że go wyrzucili z sądu.
Moja mama tak wszędzie gdzieś tam, co można było dostać, dzieci wysłać na kolonie czy coś, wysyłała nas przez Czerwony Krzyż, bo Czerwony Krzyż się bardzo zajmował. I wysłała nas do Inowrocławia. To znaczy nie tylko moją siostrę czy mnie, tylko dużo dzieci do Inowrocławia, do ludzi. My pojechałyśmy z moją siostrą do Inowrocławia na salinę, a salina to jest warzelnia soli w Inowrocławiu. I ci ludzie z tego Inowrocławia zbierali te dzieci. Mnie wziął dyrektor tej saliny.
Nie, nie. Mnie tylko wziął. On miał córkę, Marysię, ona się nazywała Irena, on Zygmunt Szarłat. Ona prawdopodobnie była Żydówką (tak myślę, że była Żydówką). Mieli czternastoletnią córkę Marysię. Mieszkali w willi na dole, na górze był strych i tam służąca mieszkała, Gienia. A moja siostra mieszkała u głównego inżyniera tej saliny, przez siatkę. Ale oni mieszkali w cudownych warunkach, to była willa nie z tej ziemi. Elegancka, wiele pokoi tam było, no luksus był nie z tej ziemi tam. Bo ci moi to mieszkali też w willi, ale to nie był taki luksus jak tamci. No, z moją siostrą się stale przecież widywałyśmy, co dzień, ona do mnie przychodziła, ja do niej. Tamci mieli dwóch synów, jeden syn Tadek, nie wiem gdzie, na wyższych studiach, a Jurek był w domu. Ale ten Tadek to był dużo starszy od nas i ten Jurek też był starszy.
To było w czasie wakacji, bo to chyba było we wrześniu już, coś takiego. A ci moi państwo, Szarłatowie, byli dla mnie idealni. Ja na nią mówiłam „mamusiu”. Jak oni mnie wzięli, nakarmili, to ja strasznych torsji dostałam, pamiętam. Całą łazienkę zapaskudziłam. Ona nic nie powiedziała, wiedziała, że to jest normalne. Przy kuchni była łazienka, taka duża i ona to posprzątała. I oni byli dla mnie bardzo dobrzy. Zapisali mnie do szkoły. Chodziłam do szkoły… Chodziło się przez podwórko saliny, przechodziło się przez płot, przez tory kolejowe, do schodów, na most, przechodziło się przez most i chodziło się do szkoły.
To był rok 1946 już. Ta szkoła była naprzeciwko kościoła. Tam chodziłam do czwartej klasy, tak. Zawsze dostawałam na śniadanie bułkę z jakimiś powidłami, którą zawsze oddawałam koleżance, bo nie jadłam drugiego śniadania. Nie wiem dlaczego, ale nie jadłam drugiego śniadania. A ta Marysia chodziła do gimnazjum, też pamiętam ulicę. Przed tą szkołą była ulica w prawo i ona tam chodziła do szkoły, Marysia, córka tych państwa. I ja tam chodziłam do szkoły do czerwca.
Tak. No, nie cały rok, ale prawie cały rok. Na Boże Narodzenie przyjechała moja mama. Oni zaprosili, pisali do mojej mamy, moja mama przyjechała i była tam całe święta. Nocowała ze mną i jak wyjeżdżała później do Warszawy, zabrała moją siostrę. To była tragedia dla mnie. Dlaczego nie ja? No bo byłam starsza, ale „dlaczego nie ja?”. Tak potwornie płakałam, że ta pani Irena (no „mamusia” mówiłam, ja miałam swój pokój) spała ze mną i opowiadała mi bajki. I o baranach te bajki mi opowiadała, aż zasnę. I byłam tam. Jak moja mama wyjechała, to oni kilka razy wozili mnie do Warszawy samochodem. Oni mieli bryczkę i samochód mieli, więc samochodem przywozili mnie do Warszawy do mamy. Na święta jeździło się do Kujawskiego… koło Torunia, Bydgoszczy… takie dwie części ma miasto. I oni tam jeździli na święta, więc też mnie zabierali oczywiście jako córkę. Dbali o mnie nie z tej ziemi. I szyli mnie różne rzeczy, takie majteczki zapinane, staniczek, pamiętam, się wtedy nosiło. No, ubierali mnie pięknie. Do szkoły chodziłam do końca czerwca i później wróciłam do Warszawy.
Jak ojciec pracował w tym wojsku tam, to można było wyremontować mieszkanie i zmienić. I ojciec dostał mieszkanie na następnej klatce, na parterze, w którym do tej pory mieszka moja córka. Wyremontowali i tam mieszkaliśmy w tym mieszkaniu.
Jeszcze jak tam pracował.
Nie, nie odebrali tego mieszkania, no bo już byśmy poszli na ulicę. Nie odebrali mieszkania.
Straszne przeżycie, straszne. Potworne przeżycie.
Dlatego ja jestem taka zawsze… Okropnie jestem nerwowa, okropnie. Jak byłyśmy jeszcze na tej Dymińskiej, to naprzeciwko, w tym domu Dymińska 10, od podwórka było wejście. Tam moja koleżanka Zosia Otrębska mieszkała, na pierwszej klatce. I tam weszłam do piwnicy i były trupy w tej piwnicy, więc do tej pory sama nie wchodzę do piwnicy. I no bałam się, strasznie się bałam. Ale z drugiej strony byłam taka odważna, wie pani. No bo przecież jak z tą mamą poszłam po te ziemniaki, wychodziłam przed klatkę, wszyscy w piwnicy siedzieli, a ja przed klatkę wychodziłam i patrzyłam, jak te bomby rzucali, no to…
Puszczała mnie, oczywiście, bo te domy stały, to było tak, tak i tak, wie pani, więc to było zasłonięte, więc puszczała mnie. Ale tej Zosi tam nie było. Ja ją chyba ze dwa, trzy lata temu spotkałam na Powązkach przy grobie jej ojca. I doszłam. „Zosia Oziemska?”, pytam się. A ona się na mnie patrzy, mówi: „Tak, a skąd ty mnie znasz?”. No.
Takie spotkanie po prawie osiemdziesięciu latach. I ja chodziłam do szkoły w parku Traugutta, bo przyjechałam tutaj w czerwcu, więc poszłam do szkoły w parku Traugutta. Tam ten budynek stoi, pani wie, szkoła w parku Traugutta. Tam chodziłam do szkoły, do piątej, szóstej i siódmej klasy. Nie było przecież tej ulicy Krajewskiego, bo dopiero w 1958 roku tę ulicę zrobili, i przechodziło się przez tory kolejowe.
Z mamą chodziłam odgruzowywać kościół Franciszkanów na Zakroczymskiej, bo tam bomba spadła do piwnicy i odgruzowywało się to. Tam chodziłam na obiady w tym zakonie, bo ci, co tam pracowali, to obiady dostawali w tym zakonie, więc mama też nas brała, żeby zjeść.
Nie, nie pamiętam. W każdym razie pamiętam moją nauczycielkę, panią Zofię Wojdynę, taką przy kości panią, starszą, która nas uczyła rysunku. Brała nas na podwórko z kartką papieru, ołówkiem i kazała mierzyć i później rysować w takiej wielkości, jak my to widziałyśmy na podwórku. A na budynku był jakiś albo orzeł, albo coś i… W każdym razie to zawsze rysowałyśmy.
Bardzo, niesamowicie. To znaczy miała wykształcenie, szkołę jakąś u sióstr skończyła dla przedszkolanek, o, to takie było. A tak nami się zajmowała i cały czas pracowała, pracowała w różnych miejscach i różne rzeczy robiła.
Boję się samolotów. Jak latają samoloty, to dostaję ciarki. I boję się wystrzałów strasznie. Jak chodzę 1 sierpnia na Powązki, jak są te salwy, to ja tak [drżę], za każdą salwą, boję się. Do piwnicy nie wchodzę sama, bo się boję. Bo widzę to – ja to widzę, cały czas to widzę. I przez wiele lat, może przez trzydzieści lat, może dłużej, co noc mnie się śniły gruzy Warszawy. Co noc. To ode mnie nie odstępowało. Ja to stale widziałam.
Warszawa, 9 marca 2020 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna