Urszula Katarzyńska „Ula”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Urszula Katarzyńska, rocznik 1925, pseudonim „Ula”, łączniczka, [Brygada Dywersyjna] „Broda 53”, [Zgrupowanie „Radosław”].

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września byłam uczennicą gimnazjum imienia Królowej Jadwigi w Warszawie. Zdałam z klasy drugiej gimnazjum do trzeciej. Byłam harcerką, należałam do drużyny „czternastki”. W gimnazjum były dwie „czternastki”. Jedna była biała – młodsze dziewczęta [do niej] należały, prowadziła ją Irena Lepalczyk, a druga była błękitna, prowadziła [ją] Hanka Zawadzka, siostra Tadeusza, znanego [dużo] później [jako „Zośka”].

  • Co może pani opowiedzieć o swoich latach w harcerstwie, jeszcze przed wybuchem wojny?

Byłam harcerką bardzo zaangażowaną w pracę harcerską. Chociaż może to nie było tak bardzo oceniane przez moją drużynową, bo przyrzeczenie dopiero składałam w czasie okupacji u sióstr Urszulanek, na ulicy Gęstej, na dachu. Wtedy tam miałyśmy zbiórki. Byłam na dwóch obozach: jednym w 1938 roku w Janowej Dolinie, a później w 1939 roku w Zwierzyńcu nad Wieprzem.

  • Czy obozy były pewną formą przeszkolenia dla was jako harcerek?

Obozy były w stosunku do dzisiejszych obozów bardziej surowe. Pionierka była bardzo rozbudowana i zdobywano sprawności, które się później przydawały w czasie [okupacji i] Powstania. Praca w harcerstwie rzutowała na to, że w nas wyrabiana była spostrzegawczość, podkreślany bardzo był patriotyzm. Uczestniczyłyśmy we wszystkich uroczystościach państwowych, w odzyskaniu niepodległości w listopadzie, jak również 3 maja. Pamiętam defiladę w 1939 roku na 3 maja, kiedy pięknie Alejami Ujazdowskimi szłyśmy, dumne z tego, że mogłyśmy maszerować w mundurach. To było bardzo uroczyste. [Harcerstwo] wpłynęło później na to, że działałyśmy dalej w tych celach, żeby pomóc wszystkim.

  • Przejdźmy do czasów wojny. Co pani robiła w ramach harcerstwa w trakcie okupacji?

Zaczęło się od 1939 roku, od września, od początku. Wtedy miałyśmy, jako harcerki, służbę w punktach OPL, my, na Czerniakowskiej 103. Mieli tam również [służbę] harcerze, bardzo zresztą znani później w pracy harcerskiej. Niestety to się niedługo skończyło, [i] później dopiero się zaczęło [na nowo]. Ojciec, po prostu, i wszyscy rodzice zabrali młodzież ze sobą. Na przykład, mój ojciec i moja macocha przenieśli się do Śródmieścia i zabrali mojego brata i mnie ze sobą. Już wtedy punkt na Czerniakowskiej przestał działać. Później zgłosiłyśmy się do gimnazjum, już po tym kiedy Warszawa została zajęta. Tam się zjawili uchodźcy w gimnazjum Królowej Jadwigi. Usiłowałyśmy im pomagać. Niestety to też krótko trwało dlatego, że Niemcy wyrzucili uchodźców i nas z gimnazjum, zajęli to gimnazjum. Wtedy już różne dziewczęta różnie się angażowały w pracę. Z koleżanką Zośką Walter zgłosiłyśmy się do PCK i roznosiłyśmy listy, które PCK otrzymywało od osób poszukujących, zawiadamiających. To były nawet takie listy, że wojsko zawiadamiało przez PCK o śmierci. Muszę powiedzieć, że to była ciekawa praca, [ale] równocześnie nie bardzo przez mojego ojca tolerowana, bo on sobie bardziej zdawał sprawę, mówił: „Chodzicie po wszystkich dziurach Czerniakowa”. Brałyśmy swoją dzielnicę, [ale on] mówi: „Nie wiadomo do kogo do domu [traficie], do różnych ludzi, nie wiadomo jak się w stosunku do was zachowają”. Powiedziałabym, że raczej ludzie byli wdzięczni za to, że wiadomości się przynosiło. Jak również zaowocowało to tym, że na przykład zaniosłam do jednej pani zawiadomienie na Belwederskiej, bo mieszkałam na Belwederskiej, że zginął jej maż. Oczywiście, żona to bardzo przeżyła. Później się okazało, że to była dentystka i do niej chodziłam. Miałam z nią kontakt w czasie Powstania. To była nawet długotrwała znajomość.

  • Jak doszło do tego, że została pani łączniczką w zgrupowaniu „Brody”?

To nazywało się jeszcze „Motor 30”, później „Sztuka 90” i „Deska S1” nie „Broda”, bo „Broda” to była czwarta nazwa tego oddziału. W ogóle [to] nic nie miało wspólnego z harcerstwem. Harcerstwo u nas polegało dalej na samokształceniu. Dla mnie było za mało roboty w samokształceniu i poza tym nie interesowało mnie to właściwie. Ale zaczęłam chodzić na komplety Królowej Jadwigi jak większość dziewcząt. Akurat chodziłam do koleżanki Basi Rogowskiej na ulicy Wilczej 16, u której mieszkało kilku oficerów ukrywających się wtedy, saperów. Rozkład mieszkania był dziwny. To było na piątym piętrze, tuż pod strychem. Oni mieli drugie wejście, mogli z niego korzystać. Nikt dobrze nie wiedział nawet, że oni [tam] byli. Zaprzyjaźniliśmy się. Wtedy tworzyła się grupa „Kedywu”. To był rok 1942 na jesieni. Oni weszli wszyscy do grupy „Kedywu”, nie wszyscy [tam] mieszkali, ale zbierali się ciągle. We trzy, z kompletów – a było nas tam sześć, siedem może nawet – weszłyśmy do tego jako łączniczki. Stąd zostało, że byłam „Ula”, ponieważ mnie wszyscy znali [jako] Ula, nie miałam co przybierać pseudonimu, chociaż miałam ochotę na inny. Już tak zostało, że każda z nas została właściwie pod swoim imieniem. Była wtedy „Baśka”, bo to było jej mieszkanie, była „Myszka” czyli Maryśka Gabryl i ja jako „Ula”. Mieszkanie było dziwne, dlatego, że działy się takie rzeczy: tata był profesorem u Batorego, miewał [tam] swoje komplety, były dwie dziewczyny Rogowskie, każda miała swoje komplety, lekcje, oficerowi zaprzyjaźnieni mieli też swoje spotkania i mama, która brała udział w seansach spirytystycznych i też się tam odbywały. Jak na jedno mieszkanie, to było bardzo dużo. W październiku złożyłyśmy przyrzeczenie. Składałyśmy to na ręce naszego dowódcy, którym był Tomasz Zan, ostatni z rodu Zanów, wtedy tego nie wiedziałyśmy przecież. Miał pseudonim „Sęk”, był dowódcą. „Wtedy złożyłyśmy przyrzeczenie. Później z tą grupą – bo dowódca się zmieniał – działałam, aż prawie do końca roku 1943.
Co dalej było? Pierwsza duża akcja, w której oni brali udział... Aha! jeszcze kto do nich doszedł? Doszedł do nich kolega, cichociemny, który w październiku 1942 wylądował pod Warszawą, Stasiek Kotorowicz. Później oni wszyscy brali udział w akcji odbicia więźniów pod Celestynowem. Odprowadzałyśmy ich, oni wyjeżdżali. Dowódca się zmienił, to był Roman Kiźny [pseudonim „Pola”], oddział nazywał się „Poli”. Nie wiedziałyśmy wtedy, że on był łącznościowiec, a nie saper, on uciekł z Pawiaka. On był znowu przewrażliwiony na punkcie [tego], że trzeba wszystko [robić], żeby ktoś nie wpadł, żeby nie wydał. Bardzo zwracał na to uwagę, a w tym mieszkaniu było tak jak powiedziałam przed tym. Brali udział w akcji pod Celestynowem. Niestety tak się zdarzyło, że dwóch zginęło. Brali udział [z] „Zośki” i z oddziału „Poli” jeszcze. Brał [też] udział Stasiek Kotorowicz, który nie był w oddziale „Poli”. Był w „Zagajniku”, wykładał o nowych środkach wybuchowych jakie były w Anglii. „Zagajnik” to był oddział, który miał instruktorów szkoleniowców. Wyczytałam o tym później, tego wtedy nie wiedziałyśmy. Niestety dwóch naszych chłopaków wtedy zginęło. Było dwóch braci Stysłów: Klaudiusz i starszy Włodzimierz. Właśnie zginął Włodek i Stasiek Kotorowicz, który miał pseudonim „Crown”. To było dla nas bardzo wielkie przeżycie, bo to się zbiegło jeszcze z tym, to było 20 maja, że wtedy zdawałyśmy maturę. To była pierwsza śmierć, z którą się zetknęłyśmy bezpośrednio. To było rzeczywiście tak jak [dostać] obuchem w głowę. Niestety trzeba było wrócić do rzeczywistości. Były jeszcze różne detale, że zwłoki później wyrzucono, bo oni zmarli już po drodze z Celestynowa, jak wracali. Jeden z nich od razu, a drugi po drodze. [Ludzie] z grupy „Zośki” zostawili ich przed szpitalem Przemienienia. Tam dopiero [ludzie] ich znaleźli jako nieznanych. Później była cała akcja. Pochowano ich pod innymi nazwiskami na cmentarzu na Bródnie. Dopiero później przeniesiono na Cmentarz Powązkowski. Pochowani są na przeciwko pomnika Gloria Victis.
Maturę zdałyśmy. Jeszcze jako oddział „Poli” braliśmy udział w akcji „Góral”, czyli zdobycia stu pięciu milionów złotych. Wtedy brała udział „Zośka” i [oddział] „Poli”. Ja też brałam udział, ale w pierwszej wersji, która była, a wtedy nie doszło do akcji, bo nie przyjechali z banku. Byliśmy gotowi i wszystko było gotowe. Byłam łączniczką. Spacerowałam po Senatorskiej, później dawałam znak, żeby szedł jeden z naszych i przecinał kable telefoniczne. Pomimo przeciętych kabli telefonicznych Niemcy nie zorientowali się, że to było przygotowanie. Później chyba jechali za tydzień tą samą trasą. Wtedy akcja doszła do skutku. Niestety wtedy zachorowałam i miałam gorączkę, nie mogłam brać udziału. Miałam satysfakcję, że chociaż pierwszy raz byłam.
Jeżeli chodzi o całość oddziału, oczywiście było dużo różnych akcji. Nie będę o nich specjalnie opowiadać. Kiedy nasz [główny] dowódca „Dyrektor” Wojciech Kiwerski miał iść do 27 Dywizji Wołyńskiej, to wszyscy saperzy zdecydowali, że oni pójdą ze swoim „Dyrektorem”. Wtedy zostałam już, po akcji „Góral” przeniesiona do dowództwa oddziału. Po Kiwerskim dowódcą u nas był jeszcze „Mietek”, czyli Mieczysław Kurkowski. Zbieżność nazwisk – jak moje panieńskie nazwisko, ale tego nie wiedziałam, że on się tak nazywa. Natomiast on być może wiedział, bo jego zaprzyjaźniony kapitan „Brzechwa” – porucznik wtedy jeszcze – mieszkał bardzo blisko apteki mojego ojca, która była na Belwederskiej. Wiedział, że w aptece też się pojawiałam i wiedział jak się nazywam.
Działałam lekko na dwa fronty, bo jeszcze pomagałam Baśce przy wyekspediowaniu chłopaków do 27 [Dywizji Wołyńskiej]. Oni wyruszyli dopiero w następnym roku, w 1944, ale już tutaj szły, jesienią, przygotowania. Baza była u Baśki, gdzie przyjeżdżali z Wołynia i zawożono różne rzeczy na Wołyń. Pomagałam trochę Baśce, a już głownie działałam w [dowództwie] oddziału. Tu się związały, splotły się moje losy, i służbowo i prywatnie, z „Zośką”. Służbowo chodziłam, roznosiłam pocztę, pieniądze jak był dzielone na różne cele, więc też się nosiło sporo pieniędzy do wszystkich oddziałów jakie były w tej części „Kedywu”, w tym oddziale, który już zmienił swoje nazwy z „Motoru” na „Sztukę”, później na „Deskę” a ostatnia już przed Powstaniem to była „Broda 53”. Było dosyć dużo tych oddziałów. „Zośka” był tym, może największym, ale później był oddział „Topolnickiego”, był oddział „Żuka”, który miał bazę samochodową i „Leny”, który był oddziałem kobiecym, poza tym „Wolski”, [ale] to już mniej ze mną związany. Do wszystkich nosiłam pocztę i wszystkie rzeczy, które trzeba było.
Kiedyś z „Zośki” mieli jechać w teren na bazę leśną. Odnośnie tego spotkałam się z zastępcą, wtedy adiutantem „Jerzego”, Włodkiem Malinowskim. Tak się stało, że dwa razy się spotkaliśmy. Wpadłam w oko Włodkowi. To już był prywatny związek. Pomimo, że [gdy] „Pola” działał, powiedział: „Absolutnie żadnych chłopaków z innych oddziałów, jeżeli, to tylko ze swojego, jak masz chodzić”. Zaczęłam [spotykać się] z Włodkiem. Tak się stało, że staliśmy się parą narzeczonych później. Jak oni wyjechali, to zostałam w oddziale, wtedy jeszcze w „Desce”. Była [to] dla mnie praca pasjonująca. Chodziłam [także] na pierwszy rok farmacji wtedy, bo zaczęłam od jesieni [1943 roku].

  • Gdzie pani chodziła na zajęcia?

Też po domach. To był podobno Uniwersytet Poznański wtedy. To było tak, że dyrektorka nasza, Marta Frankowska wszystkim dziewczynom, które chciały iść dalej na studia wszystko pozałatwiała, powiedziała gdzie się zgłosić, co i jak. Zgłosiłam się. Z mojej grupy żadna z dziewcząt nie poszła. Jedna Maryśka poszła na medycynę, a Baśka nie zaczęła nigdzie chodzić, bo organizowała [dla] 27 [Dywizjonu] zaopatrzenie. Farmacja dla mnie to była – ojciec się o to o obawiał, ale nie wiedział – na dziesiątym miejscu, mogę powiedzieć. Chodziłam tam, owszem, ale nie przykładałam się za bardzo do tego. Natomiast od rana do godziny policyjnej chodziłam jako łączniczka. Było dużo zajęć, ciągle tu, tam. Byłyśmy, myślę, dobrymi łączniczkami, jeżeli później w lipcu 1944 roku zostałam odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi z mieczami. To było jeszcze przed Powstaniem. Byłam dziewczyną dziewiętnastoletnią i to był dla mnie wielki honor.

  • Przejdźmy do momentu wybuchu Powstania, jak pani zapamiętała ten czas?

To się stało tak, że wtedy naszym dowódcą już był Kajus Andrzejewski, czyli kapitan „Jan”, już była nazwa „Broda 53”. On zdecydował tak, że zostawił nas – cztery łączniczki dowództwa na ulicy Wspólnej 27 i powiedział: „Tutaj czekajcie na nas, za dwa dni będziemy”. Nie wiem co spowodowało taką decyzję, ale w wojsku się nie dyskutuje, więc zostałyśmy na Wspólnej. To był punkt nasz kontaktowy. To była pracowania architekta, bo główna nasza łączniczka „Agata” czyli Krystyna Zaburda, też była architektką. To był lokal jej kolegi, prawie, że pusty, bo tam architekt niewiele miał, [to] była po prostu jego pracownia.
Do Powstania wyszłam z domu mówiąc ojcu, że wychodzę, ale nigdy nie myślałam, że to było wyjście na zawsze. Dlatego, że dom Belwederska 10 później został w czasie Powstania całkowicie zniszczony, spalony [i] apteka spalona. Ojciec mój wywieziony [został] do Niemiec, czego też cały czas w czasie Powstania nie wiedziałam, a macocha z młodszym bratem została wywieziona – jako kobieta z dzieckiem – w głąb Polski, akurat do Kielc do rodziny. Wystartowałam na ulicę Wspólną, tam czekałyśmy. Wtorek to był dzień entuzjazmu, więc właściwie niewiele działałyśmy, tylko razem z ludźmi, którzy tam mieszkali cieszyłyśmy się bardzo, że Powstanie wybuchło.
Następnego dnia włączyłyśmy się w budowanie barykad, co było potrzeba tam robiłyśmy. Ciągle wyglądałyśmy, kiedy nasz oddział tu przyjdzie, to była środa. W czwartek już nas zaczęło niepokoić, że ich nie ma. Po południu zdecydowałyśmy, że jednak pójdziemy na ulicę Mireckiego, do „Telefunkena”, bo [na] co tu będziemy czekać. Tak, jak byłyśmy we cztery, tak wyruszyłyśmy. Nie było to łatwe przejście, jeszcze wtedy, bo Aleje Jerozolimskie były pod ostrzałem, tutaj ze strony Muzeum Narodowego i z banku, i z drugiej strony. Tam właściwie to się czasami udawały przeskoki. Wyczekałyśmy i szczęśliwie przeskoczyłyśmy. Później „Agata” zdecydowała, że się zgłaszamy do hotelu „Wiktoria”, do dowództwa całego Powstania, że weźmiemy przepustkę – bo to już się zbliżał wieczór – że możemy iść na Wolę. Dostałyśmy odpowiednie dokumenty. Ponieważ już był prawie wieczór i noc więc zanocowałyśmy w straży pożarnej na Chłodnej. Następnego dnia rano, to już był piątek, zgłosiłyśmy się na Mireckiego. Prawdę powiedziawszy nie zgłosiłyśmy się, tylko ja się zgłosiłam, bo zostałam przy „Brodzie”. Tu dziewczyny się podzieliły. W moim wieku była „Myszka” Maryśka Gabryl. Ona poszła, bo ona była łączniczką,, jej dowódca miał pseudonim „Jarko” i ona poszła do niego. To było przy „Radosławie”. „Roma” Kurkowska, poszła do Mietka Kurkowskiego – kapitana „Sawa”, który był również przy „Radosławie”. „Agata” niedaleko gdzieś mieszkała i ona poszła na razie tam. Później, już w czasie Powstania jej nigdy nie widziałam. Zostałam przy „Zośce”, właściwie przy „Brodzie”, przy „Janie”. Niestety, okazało [się] jak tam przyszłam, że „Jan” do Powstania wziął sobie inną łączniczkę. Nie będziemy mówić dlaczego i co. Miał w ogóle inny skład osób w czasie Powstania, ale ucieszył się jak mnie zobaczył. Byłam jako łączniczka dowództwa, na razie tak.
Na początku był porządek wojskowy. Łączniczki miały swój pokój koło dowództwa. Jak przyszłam, to przenieśliśmy się, byliśmy na Okopowej 55A, w szkole, którą nazywaliśmy wszyscy „Twierdza”. I tam „Zośka” była, bardziej w głębi usadowiona, i różne oddziały, a my tutaj. Elegancko, był pokój, były łóżka, wszystko było. Oczywiście były okna, duże, na stronę powązkowską. Tam było pole za szkołą, ono do tej pory jeszcze jest. Nam się zdawało, że to jest wszystko pięknie, a tu niedługo zaczął się tak wielki ostrzał, że trzeba było z pokoju zrezygnować, bo w okna coraz się coś wstrzeliwało. Później zaczęło działo kolejowe kursować i w nas biło. Chłopcy walczyli na wszystkich miejscach, które były im przydzielone: to na cmentarzach, na kirkucie. To były gorsze rzeczy.
Milszą rzeczą, która się zdarzyła w tym czasie jak już przyszłam – to było chyba po tym – było zdobycie „Gęsiówki”. Kapitan „Jan” był tak uradowany – on jeździł wtedy samochodem, to była niewielka odległość, ale samochód miał – że wtedy mnie zaprosił do samochodu, jeszcze był jego adiutant, jeszcze ktoś i pojechaliśmy na ten teren. Pokazywał jak to było. Żydzi – który chciał z nich, to się włączał do naszych oddziałów. Trzeba powiedzieć, że dużo ich przyszło, a część się rozeszła na własną rękę. Żydzi bardzo nam w czasie Powstania pomagali, dlatego, że częściowo znali kanały. Poszli na przykład do oddziału „Topolnickiego”, pomagali w kuchni, w zaopatrzeniu. Byli sprytni i ofiarni. Część z nich poszła do oddziałów jako żołnierze, jak chcieli tak wybierali. Żydówek żadnych nie znam, które by do nas dołączyły, ale jeżeli chodzi o mężczyzn, to byli.
Na Woli, jako bezprzydziałowa, sama się przydzieliłam. Aha! Był oddział – co mówiłam przed tym – oddział „Żuka”, który miał bazę samochodową. Były w tym czasie jeszcze samochody, była sanitarka, ciężarowe, jak również dołączył do nas młody chłopak z platformą i z końmi. To wszystko tworzyło oddział transportowy, który wtedy był potrzebny, ponieważ zdobyte były magazyny na Stawkach, trzeba było dowozić panterki, ubrania. Oni nie mieli żadnej łączniczki, ponieważ przed tym do nich zawsze donosiłam pocztę i znałam porucznika „Szczerbę”, który zamiast „Żuka” był dowódcą. „Żuk” dostał do „Radosława” zwolnienie ze względów osobistych, jego żona miała poród w tym czasie i on został na Pradze. Sama zaczęłam im pomagać. Razem z nimi całe Powstanie przeszłam. Trzeba powiedzieć, że to nie byli młodzi chłopcy, bo to byli kierowcy [zawodowi]. Wielu ze starych kierowców było w wieku mniej więcej koło pięćdziesiątki, dawno po Wojsku Polskim, więc oni byli w stopniach około sierżanta wszyscy. Oni nie mieli broni, nie byli już do walki, jak młodzi. Część młodych później dołączyła też do oddziału. W sumie ich tam było dwudziestu paru i dowódca porucznik „Szczerba”, Jan Kozubek. Miałam różne pomocnicze prace. W nocy, na początku, na „Twierdzy” na dach wychodziliśmy i patrzyło się skąd, co, jak. Śmieszne były czasem momenty. Umundurowałam się wtedy, jak doszłam. Modne wtedy był buty „korki”. Do Powstania poszłam w „korkach”, [a] przecież to się nie nadawało, wszędzie gruzy się zaczynały. Jak w korkach [chodzić]? Dostałam wojskowe buty, włożyłam [te] buty. Siedzimy w nocy na dachu, już nie pamiętam z kim, nogi wysunęłam. Patrzę, lewy na prawy mam [założony], bo [to były] wielkie numery, za duże na mnie. Włożyłam, nic mi to nie przeszkadzało. Później wyregulowało się wszystkie sprawy. W panterce już zostałam, bluzkę swoją zlikwidowałam, miałam plecak, jeszcze to wszystko [tam] włożyłam. Miałam nadzieję, że to będzie ze mną dalej szło. Już 10 zaczęło [być] ciężko bardzo, otoczyli nas Niemcy, zaczęli napierać na szkołę. 11 – [to] był dzień tragiczny, musieliśmy szkołę na Okopowej opuszczać. Wtedy my już nie mieliśmy... Samochody, które można było jeszcze uruchomić, jeździły na Starówkę i wywoziły tam co się dało. Sanitarkę trzymaliśmy do końca, tam jeździła. Zostałam ze „Szczerbą”. Warta oficerska była przed budynkiem na Okopowej, bo już nie było żołnierzy, prawie wszyscy dookoła walczyli, albo przedzierali się przez gruzy getta, zresztą pod ostrzałem z Pawiaka. Zostaliśmy – warta oficerska. Wtedy zginął nasz zaprzyjaźniony... Tutaj dowódcą grupy „Moto” był „Szczerba”,. Okazało się, że drugi był u „Jerzego” w „Zośce” i też miał pseudonim „Szczerba” – Jerzy Berowski. On wtedy zrezygnował z pseudonimu „Szczerba” i pozostał pod drugim, którym miał, to znaczy „Czesław”. Niestety on zginął na warcie oficerskiej. Nie było już możliwości, żeby jego gdzieś zabrać. Wszystkich chłopaków chowało się dookoła szkoły – „Twierdzy”. To był obraz przygnębiający, dlatego, że pojedyncze mogiły najpierw [się pojawiały], a później [było ich] coraz więcej i więcej, zrobiło się dosyć gęsto. W ostatniej chwili przyniesiono zwłoki kapitana „Niebory”, brata „Radosława”. Zostawiliśmy to wszystko na parterze, stołówka tam była. Zabraliśmy ostatnich rannych i z porucznikiem „Szczerbą” Janem Kozubkiem wyjechaliśmy przez gruzy na Stare Miasto. Rannych odstawiliśmy do szpitala.
Okazało się, że mamy kwatery na Franciszkańskiej 12, tam już byliśmy do końca Starego Miasta. Nie był to już oddział „Moto”, ponieważ nie było czym jeździć, samochody nie miały się gdzie poruszać, teren się zmniejszył i gruzy były. Platforma z końmi też została. Chłopak, który przyszedł z końmi, to był według mnie w wieku około czternaście, piętnaście lat. Nazywał się Antek Gadomski, a my nazwaliśmy go „Aplegierek”, bo tak się przylepił do nas i został w oddziale, najmłodszy. To był oddział spieszony, starszych ludzi, który tylko pomagał w nocy. Chodziliśmy na nocne luzowanie z „Zośki”, czy do „Topolnickiego”, [do] oddziałów, które musiały przecież chwilę odpocząć. Pamiętam, jak szliśmy na zmianę nocną… Muszę przytoczyć to, co kiedyś już powiedziałam, w którejś wypowiedzi, że taki był przesąd u nas, nie wiem, czy w innych oddziałach też, że jeżeli się ktoś cały umyje – bo jeszcze wtedy wody trochę było – to zginie. My się staraliśmy tego nigdy nie robić, żeby całkowicie się umyć. Jak się myło, to zawsze się coś zostawiało: czy nogę, czy rękę, czy coś, żeby nie było umyte. Jeden z kierowców w którymś domu znalazł wannę wypełnioną wodą i tak się ładnie wymył. Później się nam pochwalił. Mówimy: „Coś ty zrobił?”. Niestety, on tak zrobił. Wieczorem szliśmy ulicą Mławską na wymianę chłopaków z „Zośki”. Trzeba było pod ostrzałem przeskoczyć przez ulicę. Przeskoczył „Szczerba”, [ja] szykowałam się jako druga, a ten, który się tak wymył – „Mundek” odepchnął mnie i skoczył. Niestety, jako druga osoba – już był Niemiec wcelowany, czy ktoś z dachu, „gołębiarz”, nie wiem kto, ale w każdym razie [zastrzelili] go, niestety zginął.
Było dużo różnych miejsc, po których chodziliśmy zastępować. Budynek Franciszkańska 12 to był duży dom, który miał wiele klatek schodowych. Pierwsze były przy wejściu, w bramie prawie, następne były środkowe i były tylne – prostokąt był zbudowany z tego domu. Byliśmy w [tylnej] klatce schodowej po lewej stronie na parterze. Tu były jeszcze dziwne momenty. Później z zakładów, ze szpitala obłąkani się wydostali, bo szpital był zbombardowany.
  • Który to był szpital?

Chyba u Jana Bożego. Pomylone osoby zaczęły chodzić po całym terenie nie zdając sobie sprawy [z niebezpieczeństwa]. Do naszego domu też przyszły. Najbardziej się trzymały klatki schodowej, frontowej. Nic nie można było z nimi robić, bo człowiek przecież nie miał czasu się nimi zajmować. [To] były wariatki. Tutaj znowu na podwórku rosła ilość grobów. Początkowo to jeszcze były pogrzeby, że się koledzy schodzili, że były strzały, salwy honorowe, ale później, to niestety… Taki był ostrzał, że nie było mowy. Na Starym Mieście było strasznie, ale okazało się, że gorzej też może być.

  • W którym momencie było jeszcze gorzej?

Gorzej było na Czerniakowie, w naszym porównaniu, bo ci którzy [tam] nie byli, to nie wiedzą. Później oceniliśmy, że było gorzej.

  • Czy może pani przytoczyć wspomnienie z Czerniakowa?

Za chwileczkę powiem. [To] było [tak], że budynek na Franciszkańskiej został zbombardowany. W czasie Powstania zaczęłam wierzyć całkowicie w przeznaczenie – wtedy jak mnie odepchnął „Mundek” i nie zginęłam. Później byłam w środkowej klatce u chłopaków z „Zośki”. Jak były wolne chwile, to się tam skakało, bo się ich znało. Właśnie u nich byłam, od nich wybiegłam i oni zostali zbombardowani. Zjechało wszystko w góry do dołu, strasznie było wtedy. Niektórzy tak pozostali aż do stycznia, do wyzwolenia, bo nie można ich było odkopać. Początkowo próbowało się ich ratować, ale niestety się nie udało. To już były ostatnie dni Starego Miasta. Ze Starego Miasta, my, grupa, która nie miała broni... Miałam tylko granat – duży „handgranat” i z „handgranatem” byłam bohaterką.

  • Użyła go pani kiedyś?

Nie, tak się złożyło, że nie. Oddałam go później, jak szliśmy na Mokotów, na Czerniakowie, bo była taka potrzeba. Weszliśmy do kanałów nie na Placu Krasińskich, tylko weszliśmy do kanału z budynku, który był zburzony – myślę, że był zrobiony może przez Żydów – dlatego, że to było boczne wejście i przed tym była duża piwnica w domu. To się wchodziło tak: najpierw pod górę w gruzy a później się schodziło w dół i dopiero było wejście do kanału. Weszliśmy tam i stamtąd szliśmy kanałami do Śródmieścia, dołączyliśmy do [innych osób]. W tym czasie szła grupa z „Czaty” i szła grupa kapitana „Piotra” – Zdziśka Zołocińskiego, która robiła desant na Placu Bankowym. O czym nie powiedziałam? Nie powiedziałam o tym, że jak szłam do Powstania to byłam trochę tąpnięta przez los. Dlatego, że 13 lipca zginął mój narzeczony Włodek. Jechali samochodem, Strefa ich zatrzymała na ulicy Polnej. Było ich dwóch, byli na lewych papierach i samochód też na lewych papierach. Zapytali kierowcę – Włodek wtedy był dowódcą 1. kompanii w Batalionie „Zośka” – drugiego: „A to kto?”. Powiedział: „To mój szef z firmy”. Okazało się, że mieli papiery jeden z innej firmy, drugi z innej firmy. To już się im wydało podejrzane, chcieli ich zatrzymać, mówią: „Jeden do nas”. Z drugim, kierowcą, Niemiec miał wsiąść. Oni w tym momencie się rozbiegli, jeden uciekał w stronę politechniki, a Włodek uciekał przez Plac Unii – myślę – sądząc, że uda mu się na Belwederską do mnie dostać. Niestety, to jest opisane u Kamińskiego w książce „Zośka i Parasol” o Włodku, jak on uciekał, jak on darł różne papiery, jak upadł na Spacerowej na kartoflisku. Jego zabili dopiero ci, którzy byli na Chocimskiej. Niemcy tam mieszkali, lotnicy czy inni, w budynkach. Oni słysząc strzały z okien strzelali i jego dobili. Zaręczyliśmy się obrączkami z Włodkiem. Była firma, reklamy były w gadzinówce: „Obrączki od Kuleszy – szczęście w małżeństwie”. Obrączkę mam do dzisiaj, bo z nią poszłam do Powstania mając przy sobie równocześnie zdjęcia Włodka i jego włosów trochę, które siostra jego obcięła. Cała historia była z jego pogrzebem, jak to trzeba było zwłoki zamieniać w prosektorium i tak dalej. Dlatego byłam trochę taka... Z drugiej strony to było właśnie to, że gdyby był Włodek, to na pewno bym była razem z Włodkiem w „Zośce”, zwłaszcza jeżeli bym zobaczyła, że „Jan” ma inne łączniczki. Na pewno bym zginęła, tak jak zginął później na Starym Mieście „Blondyn”, który był po Włodku dowódcą 1. kompanii. A tak to się stało, że byłam bezprzydziałowa i szłam z kierowcami.
Kanały… oczywiście nigdy się nie spodziewałam, że to tak będzie wyglądało. Osobiste rzeczy wszystkie zostały w piwnicy, która była przy kanale, bo mieliśmy niby tam jeszcze wrócić, ale już nie wróciliśmy. Byłam tylko w panterce z wypchanymi kieszeniami, bo już człowiek się nauczył, że wszystko musi mieć w czterech kieszeniach. Tak szłam. To było niesamowite. To było pewne ukojenie w stosunku do tego co było na górze. Na górze były już tak okropne naloty i ostrzał wielki, że my weszliśmy w ciszę, co była łagodząca, równocześnie szum wody… Przeszliśmy to wszystko. Wyszliśmy w końcu na ulicy Wareckiej. Człowiek szedł tak jak automat, jeden za drugim, nie mógł się poruszyć do przodu, ani do tyłu, jak się stawało, to się stawało, nie wolno było rozmawiać, bo to straszne echo niosło. Były miejsca takie, gdzie były platformy burzowe w kanałach i były wąskie, gdzie było tak [pokazuje], ale szczęśliwie wszyscy doszliśmy. Doszliśmy do Śródmieścia, gdzie nam pomagali wychodzić.

  • Kto pomagał wychodzić?

Żołnierze ze Śródmieścia. Byliśmy zaskoczeni tym, że jest jeszcze wszystko w porządku, chociaż prawdę powiedziawszy już trochę mniej. Wola została skasowana przy nas i kiedy weszliśmy [na] Stare Miasto, jeszcze był porządek, jeszcze była defilada w której udział brali „zośkowcy”. Nam się zdawało, że to tak może być, że nie będzie dobrze. Czekaliśmy, bo miało być równocześnie przebicie [górą z Bielańskiej], czekaliśmy na „Jana” i na wszystkich, w pełnej nieświadomości, że to jeszcze nie doszło [do skutku], nie udało się, że tylko przeszła niewielka grupa, pięćdziesięciu paru osób. Nas na razie zakwaterowali na Złotej. Później w nocy mieliśmy służbę na dworcu pocztowym, luzowaliśmy tamtych. Tamci oczywiście wypytywali się bardzo o to, jak to było na Starym Mieście. Nic dobrego do powiedzenia nie mieliśmy, a nie chcieliśmy siać paniki, więc nasze wypowiedzi były skromne na ten temat. Później druga kwatera to była na Marszałkowskiej, pomiędzy Złotą a Chmielną. [Tam] był bar „Pod Światełkami”. Mieliśmy wejście od tyłu, tam nas zakwaterowali. Później dowiedzieliśmy się, że niestety tutaj nie udało się [przebicie], że „Jan” zginął. Przyszła wiadomość, że mamy się zgłosić w Alejach Ujazdowskich w ambasadzie, nie pamiętam jakiej, że idziemy na Czerniaków. Dni w Śródmieściu było bardzo mało. Odwiedziłam znajomą dentystkę, której przyniosłam smutną wiadomość w 1939 roku. Wszyscy nas bardzo życzliwie przyjmowali. [Jak] zobaczyli, że Starego Miasta [przychodzimy, to] różne rzeczy nam ofiarowywali, a to poczęstować, a to tak.

  • Kto wam ofiarował poczęstunek? Zwykli ludzie wychodzili z mieszkań?

Nie wszyscy, muszę powiedzieć. Ludzie byli już tutaj trochę przerażeni. Na przykład jak kwaterowaliśmy na Złotej, to tam był ogromny lej po bombie, wodę brali z dołu. Ludzie mieli już, po prostu, dużo kłopotów, już się zaczął tutaj troszeczkę gorszy okres, jeszcze bez porównania do Starego Miasta. Ludzie nas jednak życzliwie wtedy [przyjmowali]. Wyróżnialiśmy się strojem. Mieliśmy panterki, których tutaj nie było, bo tutaj chodzili w szarych kombinezonach. Albumy, które są o Powstaniu – to jest [tam] pełno zdjęć ze Śródmieścia, natomiast niestety ze Starego Miasta, jak również z oddziałów „Zośki”, „Radosława”, „Czaty”, to nie ma na ogół zdjęć. W taką walkę, jak była tam, to już się nie wkracza, reporterzy już tam nie wchodzili. Mieli miejsca takie, gdzie mogli robić zdjęcia, to robili, rzeczywiście to jest, a naszych jest bardzo mało. Później spotkaliśmy się znowu z naszymi w Alejach Ujazdowskich, róg Pięknej. Tam jeszcze był jeden dzień czy dwa, nie pamiętam. Wiem, że wtedy orzechy włoskie były. Wszyscy orzechy zbieraliśmy, mieliśmy ręce czarne od orzechów. Bardzo się tym cieszyliśmy, dlatego że na Starym Mieście nie było świeżych warzyw.

  • Skąd mieliście jedzenie?

Były zdobyte magazyny na Stawkach, na Starym Mieście mieliśmy jeszcze zupełnie niezłe jedzenie. To były zdobyczne, wojskowe rzeczy, mieliśmy sery, wszystko było zamknięte w puszkach. Były przydziały papierosów, słodyczy. Zawsze zamieniałam papierosy na słodycze, na czekolady lotnicze. Tam to było zupełnie możliwie. Na podwórku na Franciszkańskiej 12 była kuchnia, tam na początku wiele się gotowało. Żydzi bardzo też pomagali w kuchni. Łączniczki przychodziły, zanosiły [jedzenie] do swoich oddziałów, dbały o swoich chłopaków. Trzeba powiedzieć, że oni o nas też dbali, jak coś zdobyli. Było bardzo dużo mieszkań opuszczonych. Jak było częściowo zburzone, jak się wchodziło – to wiadomo – jeżeli stały [słoiczki], to oni zaglądali. Jak byli głodni, to jedli. Sanitariat tam był jeszcze. Szpital mieliśmy na Miodowej. Nasz kochany doktor „Brom” był naprawdę niezastąpiony. Miał dużo roboty, ale to ranni będą opowiadać o tym. Nie byłam ranna, więc nie miałam takiego kontaktu z nim.

  • Byli państwo na rogu ulicy Ujazdowskiej i Pięknej.

Tak, stamtąd szliśmy przez Plac Trzech Krzyży do Instytutu Głuchoniemych. Później przez Instytut Głuchoniemych, dalej z tyłu były ogrody i nimi schodziliśmy do ulicy Książęcej. Szliśmy wzdłuż Książęcej kawałek, jakby górką nad ulicą, po warsztatach samochodowych, doszliśmy aż do ZUS-u. Tam był tunel, przekop i stamtąd [przedostaliśmy się] na Czerniakowską. Nasze pierwsze kwatery były na Cecylii Śniegockiej. Nie wiem czy byliśmy tam dzień czy dwa, ale stosunkowo było bardzo na luzie. Weszliśmy w teren innych oddziałów i byliśmy faworyzowani, że dopiero co przyszliśmy. Pomimo tego, przenieśli nas niedługo na ulicę Okrąg 2. To była nasza stała twierdza. To jest dom – z jednej strony ulica Okrąg, z drugiej Wilanowska – prawie na rogu, on jest jakby w trójkącie.
Chodziliśmy do ZUS-u, też na nocne zmiany początkowo. Do ZUS-u był rów łącznikowy przez pole, [ten rów] był przed nim, od Czerniakowskiej, tam obsadzaliśmy noc. Później mieliśmy służby w budynku i przy budynku, później na Przemysłowej byliśmy. Nasz teren był dosyć duży. Zaczęło się robić gorąco. Doszło do nas trochę nowych ludzi dlatego, że ze Śródmieścia dołączyła się część harcerzy. Nam wiele osób ubyło ze stanu. Stało się tak: dowódcy „Jana” nie było, dowódcą został „Jerzy” Ryszard Białous, dowódca „Zośki”, jeszcze był dowódca „Topolnickiego”, kapitan Misiurewicz. Wszystko jeszcze funkcjonowało w porządku. W tym samym budynku znajdowali się [żołnierze] z „Czaty” – to byli częściowo ci, którzy wrócili z 27 Dywizji Wołyńskiej. Tutaj to był kapitan „Piotr” Zdzisiek Złociński, „Motyl” Ścibor-Rylski, byli nasi podchorążowie – Mietek Babicki „Pokrzywa”, później Jasiek [Popowski] „Podkowa” – dwóch przyjaciół było. Jak były wolne chwile, to przylatywałyśmy piwnicami, tam się chodziło. Dobrych dni nie było tak wiele, gdy moglibyśmy się spotykać, tylko trzeba było myśleć o walkach.
W nocy, czy pod wieczór, jak Niemcy atakowali, „Szczerba” dostał rozkaz, to był 14, żebyśmy – ulicę Okrąg od Czerniakowskiej oddzielało pasmo bloków, które miało numerację według Czerniakowskiej – poszli do bloków przypatrzeć, czy Niemcy są już bliżej, czy nie. Wtedy poszedł sam „Szczerba” i ja. Niestety, tak się złożyło, on przelatywał w budynku i chciał do klatki schodowej [wejść] z bramy, a ja jeszcze byłam w bramie. Patrzę, on po schodach spada i się kładzie – słyszałam strzały, ale strzały były cały czas – przewraca się, niestety tam zginął. Stamtąd wróciłam na Okrąg, chłopcy przyszli, przenieśli [go]. To był strzał pojedynczy, nie wiem czyj, ani jak. W każdym razie tak było, zginął, pochowaliśmy go tam, już na Okrąg. Gdziekolwiek przychodziliśmy, to zaraz rosła ilość grobów na podwórku. Zawinęliśmy [go] w koc, pochowaliśmy, deski zbiliśmy, napisane było porucznik „Szczerba” i tak był zostawiony.
Budynek Okrąg 2 był dwa razy atakowany przez „goliaty”. W tym czasie żołnierze, którzy byli starsi dołączyli się do innych żołnierzy. [Ja] dołączyłam się do doktora „Broma”, bo był najbardziej pod ręką. W tym czasie, jak byliśmy w Śródmieściu, dołączył do nas znany żołnierz – był w „Zośce”, kierowca, Wiesiek Krajewski „Miki” „Sem”. On jeszcze kulał na nogę. Brał udział w akcji chyba koło ZUS-u i został ranny w udo. Jak został ranny w udo, trzeba go było położyć. Leżał pod schodami na Okrąg, gdzie byłam, [więc] Wieśkiem się zajmowałam. Jak był drugi wybuch „goliata”, to było blisko nas, to się zsunęło od ulicy Okrąg koło nas. Nam tylko zionęło ogniem. Byliśmy pod schodami, Wiesiek nie mógł się ruszać, to wzięłam [go] na plecy, zaniosłam do innej piwnicy, gdzie leżał, ranny już wtedy, dowódca oddziału „Topolnickiego”, pseudonim „Topolnicki” Jan Misiurewicz. Tam go zostawiłam. Okazało się, że leżało [tam też] dwóch żołnierzy z plutonu pancernego, którzy byli ranni. Zgodnie [z tym], co mówiłam u nas był taki przesąd, żeby [się] nie myć. Była sanitariuszka Lusia Gołębiowska, ona też do nas powiedziała: „Znalazłam wodę, umyłam sobie głowę”. Wszystkich zasypało, [tak] że nie było możliwości, żeby drzwi do piwnicy [otworzyć], tak spłaszczyło to wszystko, obsunęło się. Niemcy chwilowo wskoczyli, ale później budynek został obroniony. Rannych wynosiliśmy na Wilanowską 18. Tam było tylu rannych, że po prostu izba boleści. Już nie było opatrunków, biedny „Brom” nie miał czym ratować ludzi. Tam się znalazł nasz „Aplegierek”, który się przyłączył wtedy [na Woli], młody chłopak, został tam, został [też] Wiesiek „Sem”. „Brom” dostał rozkaz od „Radosława”, że my będziemy [przechodzić] na Mokotów. Kazali nam się na ulicy Solec – tam był budynek pojedynczy, Solec chyba 51 – zebrać. W między czasie było lądowanie „berlingowców”, którzy pełni byli dobrych chęci, a mało posiadali umiejętności do walki w mieście. Narażali się czasami zupełnie niepotrzebnie, bo po prostu nie wiedzieli, że się trzeba chować, [nie wiedzieli] czym co grozi.
Nie mówię już o tym jak zginął Andrzej „Morro” na Czerniakowie. Czerniaków – to jest tak, że wystawisz palec, to ci urwie palec, wystawisz rękę, to ci urwie rękę. Nie można było się poruszać wcale, tylko piwnicami, gdzie były przekute otwory, bo inaczej to było niemożliwe. Stamtąd wychodziliśmy znowu w kanały. Ale to już było [z] 19 na 20 września. Tu się dantejskie sceny odbywały na „Bajce”, która była częściowo zanurzona w Wiśle. Dookoła było już pełno rannych, zabitych. Żołnierzy „berlingowców” mieli ewakuować, miały przyjechać łodzie. Ludzie o tym usłyszeli, to niektórzy tam się do tego zbliżali. Tu Niemcy walili. To były straszne sceny. Budynek był pod strasznym ostrzałem, kilku zginęło w budynku. Okna, które były workami zasłonięte, to wszystko [się] porozwalało.
Nocą nam się udało wejść do włazu, który był na środku ulicy Solec. Dojście do [włazu] było niebezpieczne. Żydzi, którzy dołączyli do plutonu pancernego, zrobili pierwszy przemarsz kanałami na Mokotów. Oni również wrócili i powiedzieli, że można przejść kanałami. Dzięki ich rozpoznaniu my później mogliśmy iść. Nie wiem, w której grupie szliśmy. Szłam z grupą „Broma”. Weszliśmy do kanału, szliśmy aż do pewnego momentu, kiedy słyszymy, od początku, od czoła – przecież ciemno, nic nie widać, tylko słychać szum wody – idzie poszept, że dwie ostatnie osoby zostają dla prowadzenia następnej grupy, która będzie szła. Wyjście na Mokotowie jest za szóstym, czy którymś włazem. Akurat się okazało, że dwie osoby ostatnie, to ja, a druga to pielęgniarka od „Broma”, Ala Walewicz. Stopniowo słyszymy, osoby idą dalej – chlupotanie wody [było tam] większe, a tutaj było małe. Zbliżamy się, patrzymy, a tu się okazuje, że dwie ostatnie osoby mają stać przy barykadzie, która jest zrobiona w kanałach.. To były kanały takie, że można w nich było stać, ale woda była spiętrzona. Jak się wchodziło, to była woda prawie do pasa. Stałyśmy, tu woda przecieka. Miałyśmy zapałki, spojrzałyśmy parę razy ze strachem, czy woda przypadkiem większej dziury nie robi, czy nie lunie na nas. Stałyśmy i czekałyśmy. Powiedzenie – za szóstym włazem, to dla nas niewiele co znaczyło, tylko tyle, [że] jak się szło kanałami, to wiadomo było, kiedy jest właz, bo tam było już wyżej, pusto i było lepsze powietrze. Niestety niektóre kanały były otwierane przez Niemców i oni tam wrzucali albo granaty, albo karbidówki, albo po prostu nadsłuchiwali. Najlepiej było, jak kanał był przymknięty, wtedy [było] najbezpieczniej.
Trafiła się nam następna grupa. Powtórzyłyśmy ten sam rozkaz, który był, że dwie ostatnie osoby zostają. Szłyśmy dalej. Grupa była pewna, że dobrze wiemy gdzie mamy prowadzić, a my oczywiście nie wiedziałyśmy. Szło się, im dalej, tym ciężej. Później to się zdarzało tak, że się szło i po broni i po miękkich – sądzę, że ciałach, bo co mogło być innego, rzucać już nikt nie miał właściwie czego, poza tym, że tylko była broń albo osoby. Tak, jak nam się zdawało, wyliczyliśmy i wyszłyśmy.

  • Czy zabierałyście broń, którą znalazłyście?

Nie, bo to wszystko [było] w kanałach, w brudach. Poza tym tam nie było nic widać, tam można było tylko wyczuć, że coś było twardego, albo coś było miękkiego. Wyszłyśmy, szczęśliwie na Mokotów doszłyśmy.

  • W którym miejscu Mokotowa wyszłyście?

Właśnie, w którym miejscu wyszłyśmy? Stale zapominam, może na Wiktorskiej… [...] Później, jak wychodzili z Mokotowa, to na Wilczej. Powiedzieli, że będziemy na Odyńca. To było już naprawdę pranie, mycie, jeszcze mogłyśmy się szczęśliwe myć, ale też z jedną częścią [ciała] zostawioną. Był jeszcze dzień czy dwa spokoju. Już wtedy nie miałyśmy wiele do działania. Chorych u nas było sporo – nie tylko byli ranni, ale byli już chorzy. Na przykład kapitan „Wacek” z plutonu pancernego był chory, miał wysoką gorączkę, trzeba było się nim też zająć. On był w piwnicy, chyba na Madalińskiego. Tam był kapitan „Zygmunt”, my też przy nich byłyśmy. Reszta się porozchodziła. Ci, którzy mogli walczyć, to walczyli, na Woronicza i w miejscach gdzie sobie życzyli z „Baszty”, żeby ich wspomóc.

  • Kto wtedy chorymi się zajmował?

Z doskoku dochodził „Brom”, bo jeszcze miał kilka [innych punktów]. Był jeszcze czynny szpital na Goszczyńskiego, jeżeli dobrze mówię. Nasi na ogół nie chcieli – ci którzy mogli, to nikt nie chciał [iść] do szpitala, bo wiedzieli czym to grozi, że może być źle. To było niedługo – przyszliśmy 20, a 27 kapitulował Mokotów. Ponieważ mieszkałam na Belwederskiej, to w moim mniemaniu miałam szanse się spotkać z rodziną, gdybym wyszła z ludnością cywilną. Wtedy już „Radosław” pozwolił – kto chce, z Mokotowa, to już może wyjść z ludnością cywilną, a później uzyskiwać kontakt dopiero gdzieś tam, a kto chce, to idzie do Śródmieścia. Do Śródmieścia już nie chciałam iść, bo uważałam, że nie mam po co. Ci, którzy chcieli iść do obozu, wiedzieli, że tak się skończy, to szli. [Ja] już uważałam, na przykład, że nie.
Jak doszło do tego dnia [kapitulacji], wyprowadziłyśmy kapitana „Zygmunta” i „Wacka”, wszyscy już po cywilnemu. Niestety z bólem serca musiałam zdjąć panterkę. Jak ludność cywilna wyszła z piwnicy, to weszłyśmy do piwnicy. Poszukałyśmy po rzeczach zostawionych, zgarnąłem coś w chustę. Tak dużo osób wtedy szło. Fartuch założyłam [taki] jak Niemki miały, rozpinany z przodu. Buty miałam oficerki, to były oficerskie buty „Szczerby”, któremu się skuliły oficerki po przejściu ze Starego Miasta. Później w nich chodziłam, tylko, że były dużo za duże. Babina, wyszłam stamtąd. Wszystkie rzeczy, jakie miałam w kieszeniach, to w chustę włożyłam. Z legitymacją [AK] niestety swoją musiałam się pożegnać, włożyłam za rurę i sobie myślałam, że wrócę później i sobie [ją] znajdę.
Niemcy pognali ludność cywilną przez Fort Mokotowski na Okęcie. Na Okęciu zrobili nam przystanek. [Wpędzili] nas z boku w ulicę. Tam stanęliśmy. Nas szło kilka łączniczek razem, takich babuś właśnie. Chodził ksiądz z dziewczyną i w kuble pomidory mieli. Podeszli do nas, patrzę, a to jest ksiądz od Królowej Jadwigi, który uczył nas religii – ksiądz Zieleniecki. On mówi: „A ty co tutaj?”. Do dziewczyny mówi: „Daj jej kubeł!”. Ona mi dała kubeł, on mnie wyprowadził stamtąd [na] bok. Niemcy nie zauważyli, oni stali [i] pilnowali, żeby do trasy – my w bok byliśmy cofnięci – nikt nie wychodził. [Ksiądz] mnie gdzieś zostawił. Wrócił po drugą i tak nas trzy wyprowadził. Pasowałyśmy mniej więcej na dziewczyny z Okęcia, od ogrodników. Dalej się stało, że nas zaprowadził do ogrodnika. W czasie okupacji oprócz tego, że chodziłyśmy na komplety, to chodziłyśmy do różnych szkół zawodowych, które nam dawały legitymacje szkolne, przecież komplety nie dawały. Ostatnia legitymacja, którą miałam, to była [ze] szkoły ogrodniczej [u] Giżyckiego, tam ona się wtedy mieściła. Tutaj później zadziałałam na bezczelnego. Poszłam do Pruszkowa, tam były władze. Po drodze mnie Niemcy zatrzymywali, ale miałam w kenkarcie wbite, [załatwione przez księdza] że na Okęciu jestem zameldowana. Powiedziałam, że byłam na praktyce u ogrodnika, [że] teraz chcę wrócić do rodziny, chcę jechać do Kielc do rodziny. Dostałam przepustkę. Tak każda w swoją stronę pojechała. Ludzie na Okęciu bardzo [dobrze] nas przyjęli. Oni nas tam żywili, załatwili nam fałszywe zameldowania. Naprawdę to było godne podziwu, przecież nie tylko nam ale i wielu [pomogli]. Nie byłyśmy takie czyste. Na Okęciu dopiero stwierdziłyśmy, jakież tu były w naszych rzeczach wszy. Musiałyśmy wszystko wytępić zanim pojechałyśmy dalej. Pojechałam do Częstochowy, później do Kielc. W Kielcach już wiele nas się spotkało z „Zośki”.
  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Do Warszawy to było długo. To było tak, że z Kielc – jak Warszawa została wyzwolona – przyjechałam. Nawiązałam z powrotem kontakt z „zośkowcami”, z Hanką Borkiewicz. Ponieważ przy mnie zginął „Szczerba”, to uważałam, że trzeba... Uczestniczyłam wtedy w ekshumacjach, jakie już się w batalionie „Zośka” zaczęły. Ekshumowaliśmy „Szczerbę” z [podwórka] Okrąg 2 na kwaterę na Powązki Wojskowe. Dostałam dwóch „zośkowców”. To było tak: trumnę oni mieli, trumnę dostaliśmy, ale wieko było krótsze a spód był dłuższy, czyli spory kawał był przestrzeni wolnej. Poza tym chłopcy mieli tylko krótką saperkę, nie było przecież czego innego i wózek był na dwóch kółkach, z dyszlem. Dojście na Powązki Wojskowe to było przez Żoliborz, dlatego, że wiadukt nad torami był zerwany, nie było tego wiaduktu. Wykopaliśmy zwłoki, bo na szczęście krzyżyk który postawiliśmy – porucznik „Szczerba” – [tam] był. Trumnę papierami uzupełniliśmy, co nam owało, pokrywy. Z dyszelkiem, we trójkę, przez Żoliborz, usiłowaliśmy jechać. Z tym, że dyszel nam się złamał jak przeszkodę braliśmy, [jak] przejeżdżaliśmy przez gruzy, to musieliśmy pchać. Trwało to prawie cały dzień, bo zanim załatwiliśmy [sprawy] na Okrąg, a później na cmentarz… ale wszystko spełniliśmy. W Warszawie byłam na Wilczej, u Baśki. Właśnie wtedy znaczek dostałam [...] One są wszystkie numerowane. Mój jest trzydziesty drugi. [Z] chłopcami z „Brody” razem się trzymaliśmy.
Mój ojciec nie był w ciemię bity, mój ojciec był legionista. Stosował ostry wychów dzieci, nawiasem mówiąc, pasem legionowym czasem w tyłek dostałam. Ojciec powiedział: „Nie, moja kochana, pierwszy rok farmacji masz zrobiony”. Trzeba było jeszcze zebrać u profesorów wszystkie wyniki egzaminów. Profesorowie byli łaskawi, więc wszyscy wszystko pozaliczali, chociaż chodziłam dosyć w kratkę. Mówi ojciec [mówi] tak: „Dalej trzeba się uczyć, a nie myśleć o czym innym. Nie dam pieniędzy, jak nie będziesz się uczyła”. Zmusił mnie do tego, że już później od jesieni przeniosłam się do Łodzi, bo tam była farmacja. Na farmacji studiowałam, byłam [już] jeden rok, byłam [teraz] na drugim roku. Jeszcze w głowie nie było mi uczenie, tylko prowadziłam tam drużynę harcerską – którą bardzo miło wspominam, z niektórymi dziewczynami do tej pory mam kontakt – na wzór swojej drużyny, tak jak umiałam. Później stało się tak, że zdawałam egzamin z chemii organicznej i go nie zdałam. Miała rację profesor Jerzmanowska, bo chemii nie umiałam wtedy.
Drużynę bardzo ładnie prowadziłam. Dwa razy robiłam obozy harcerskie w Jeleniej Górze, bo mój ojciec później był w Jeleniej Górze, aptekę tam miał. Początkowo pojechał jako delegat rządu na Dolny Śląsk, jako inspektor farmaceutyczny do Wrocławia, ale później, ponieważ był inwalidą z czasów legionowych, to wziął aptekę.

  • Dzięki temu pani tam mogła prowadzić obozy?

Tak, dzięki temu [też] ocalałam od aresztowań, po prostu stracili za mną ślad. Najpierw się przeniosłam do Łodzi, [ale] już mnie tu nie było wtedy, kiedy ich zaczęli aresztować. Później znowuż nie zdałam, to się przeniosłam do Wrocławia. Nigdy się już później nie mówiło o tym, że się było [w Powstaniu], nie wspominało się tego, że się było, bo już były takie czasy, że zaczęło się robić niewyraźnie. W żaden sposób pani nie była represjonowana?
Nie byłam. Później uzyskałam przydział pracy, jak skończyłam studia, do Warszawy. Pracowałam w Warszawie w Tarchomińskich Zakładach Farmaceutycznych przez trzydzieści dwa lata.

  • Czy ma pani w pamięci najważniejszą misję jako łączniczka z czasów Powstania? Który moment działania, jako łączniczki był dla pani najważniejszy?

Nie potrafiłabym powiedzieć. Chociaż byłam ze starszymi kierowcami, mnie się zdaje, że każda łączniczka była potrzebna. Tu bym się sprzeciwiała powiedzeniu, że jakaś była najważniejsza. Każda była potrzebna. Jeszcze bym nie określiła [tak] tego, jak jest podobno w Muzeum u was, że [jedna jest przedstawiona jako] „Najdzielniejsza łączniczka”. Nie będę mówić, która. Myślę, że konkursu na to nie było. Wszystkie były ważne, wszystkie były potrzebne. Chłopcy naprawdę czuli oddanie w dziewczynach. Im to było potrzebne po ciężkich walkach, po niedospanych nocach, głodnych. Jak dziewczyna coś przyniosła im do picia, do jedzenia – to wszystko było ważne.

  • Czy chciałby na koniec pani powiedzieć osobistą myśl na temat Powstania, coś co myśli pani, że tylko pani może o Powstaniu powiedzieć?

Dzisiaj są ludzie, którzy mówią, że to była głupota, że nie trzeba było. Powiedziałabym, że my wszyscy do tego szliśmy... [To] jak było w czasie okupacji, jak się walczyło, jak się robiło akcje, to była przygrywka do Powstania. Bardzo się cieszyliśmy, że Powstanie wybuchło. Oczywiście myśleliśmy, że się inaczej zakończy, ale to już była polityczna gra. Wszystkie oddziały były bardzo dzielne, jeżeli wytrwaliśmy sześćdziesiąt trzy dni. Tego nie żałuję, że byłam. Żal mi tylko kolegów, którzy poginęli, bo to byli naprawdę ludzie wartościowi, czy mniej czy więcej, ale wszyscy byli naprawdę cenni i wszyscy by się przydali. To było potrzebne i to był honor dla nas, że braliśmy udział w Powstaniu.



Warszawa, 17 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska
Urszula Katarzyńska Pseudonim: „Ula” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Brygada Dywersyjna "Broda 53" Dzielnica: Stare Miasto, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter