Krystyna Zwolińska-Malicka „Długa Krystyna”
Krystyna Zwolińska-Malicka, urodzona 14 listopada 1920 roku w Warszawie. W tej chwili jestem podporucznikiem, ale w czasie Powstania byłam szeregowym i starszym szeregowym, nazywano mnie „Długa Krystyna”, ponieważ była druga Krystyna, także w naszych patrolach. To były patrole wypadowe przy szefostwie sanitarnym Powstania przy Komendzie Głównej.
- Czym zajmowała się pani przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny byłam studentką Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Urodziłam się w Warszawie, gdzie mieszkałam cały czas do matury. Po maturze wyjechałam do Krakowa do Akademii Sztuk Pięknych. Wojna zastała mnie w Józefowie pod Warszawą, bo to były wakacje, oblężenie Warszawy przeżyłam też tutaj w Warszawie.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
To było... śmieję się, dlatego, że byłam młodą, głupią dziewczyną mającą osiemnaście lat z kawałkiem, ambicje pozostania malarką, artystką. Wojna mi weszła ogromnie w paradę, wobec tego zachowałam się tak, jak na ten wiek i na te okoliczności przystało. Tupałam nogami i mówiłam, że: „Nie chcę, ja tego nie chcę!”. To było w Józefowie pod Warszawą. Stamtąd żeśmy z matką, moją babcią i siostrami przedostały się, nie pamiętam, trzeciego albo czwartego września, do Warszawy, do mieszkania warszawskiego przez most Kierbedzia. Zapamiętałam tą wyprawę, ponieważ pielęgniarka popychała wózek z moją prawie bezwładną babcią a na most Kierbedzia sypały się pociski i był nalot. W ten sposób dobrnęłyśmy do Marszałkowskiej 62, to jest Marszałkowska blisko Wilczej.
Oczywiście początkowo miałam nadzieję, że Akademia będzie czynna a ponieważ także był to czas, kiedy się ogromnie kochałam w moim późniejszym mężu, wobec tego koniecznie chciałam się dostać do Krakowa. Ojciec mój powiedział, że muszę sobie zarobić na tą drogę wobec tego wynajmowałam wózek i książki w wydawnictwie „Rój” i przez miesiąc handlowałam książkami na ulicach Warszawy. Przy tym zdarzył się nieprzyjemny incydent. Jako sprzedawca występowałam w spodniach i miałam taki przypadek, że jakaś pani…, czyli paniusia prawie na mnie napadła, że to przez takie jak ja jest ta wojna. To było z mojej strony takie pierwsze olśnienie jak reagują ludzie, obywatele na swoich współmieszkańców, jeżeli się trochę odstąpiło [...]. Wtedy dziewczyna w spodniach nie była tak popularna, tak często widywana jak później, ale chodziły dziewczyny w spodniach. Dostałam się do Krakowa. Zarobiłam ileś złotych. Powiedziałam ojcu: „Jutro jadę do Krakowa.” No trochę się zmartwił, trochę postanowił mi pomóc. Powiedział, że robię błąd właściwie, bo nie powinnam ja szukać zetknięcia z moim chłopcem tylko raczej on powinien. Ale ja mimo wszystko zdecydowałam [się] na ten wyjazd. W Krakowie przez krótki czas jeszcze były zajęcia na Akademii, ale krótko. Zamknięto szkołę i po pewnym czasie otworzono tak zwaną „przemysłówkę”, która miała trochę inne ukierunkowanie, bardziej użytkowe. Ale tam już nie poszłam. Spędziłam tę zimę w Krakowie. Wróciłam do Warszawy wiosną. Wyszłam za mąż niedługo, ponieważ mój chłopak przyjechał. To ma pewne znaczenie, dlatego, że moje okupacyjne dzieje są związane z tą sprawą i wyjechaliśmy do Radomia. Spędziliśmy rok w Radomiu gdzie mój mąż dostał pracę w niemieckim biurze. To był mianowicie
Amt fuer Raumordnung po polsku to znaczy Biuro Porządkowania Przestrzeni – urbanistyczna. Grafików tam było potrzeba do uzupełniania map, na których Niemcy określali gdzie, w jakich miejscowościach są jakiego rodzaju wytwórnie na przykład chodziło o zorientowanie się w polskim przemyśle, polskiej wytwórczości. Mój mąż był rzeźbiarzem, znanym później rzeźbiarzem. Pracował w Radomiu sam, a ja prowadziłam gospodarstwo, które było karykaturą gospodarstwa oczywiście, bo to było wynajęte pół pokoju. Musieliśmy się tam gnieździć, musieliśmy za te marne grosze jakoś żyć. Ale może to jest mniej ważne, bardziej ważne jest to, że Radom był bardzo silnym ośrodkiem walki podziemnej. Mieszkał tam także mój cioteczny brat, który brał udział w walce podziemnej, o czym myśmy nie wiedzieli. Mieszkaliśmy stosunkowo blisko, tak że on czasem nas nawet odwiedzał po godzinie policyjnej, ale nigdy się nie zdradził. Ponieważ wyglądał niesłychanie pokojowo… chodził drobnymi kroczkami, był niezauważalny w tłumie, bardzo [spokojny]. Dlatego o tym opowiadam, że to było jedno z silniejszych dla mnie ciężkich przeżyć. Później, kiedy jego aresztowano (to była wielka wpadka w Radomiu, wpadka podziemia), aresztowano go wraz z żoną i umarł po pierwszym badaniu z odbitymi nerkami, u żony na kolanach, ponieważ ona też była w celi aresztowanych. Pytano go cały czas o niego [samego]. On był szefem wywiadu na dystrykt radomski, o czym nie wiedziałam i co zrobiło na mnie duże wrażenie. Wyjechaliśmy z Radomia do Krakowa do tego samego
Amtu, gdzie nawet i mnie zatrudniono. To miało duże znaczenie oczywiście. Wpłynął na te zaangażowanie nas i jeszcze trzech, czterech młodych mężczyzn po Akademii Sztuk Pięknych kolega, bo w Krakowie studiowało sporo Niemców. On pochodził ze Śląska. Miał obywatelstwo Rzeszy. Był Niemcem. Niestety nie pamiętam jego nazwiska, a było by to ciekawe, znaczy nie tyle ciekawe ile oddałoby mu to honor, dlatego, że rzeczywiście się interesował kolegami z Akademii Sztuk Pięknych i starł się pomagać. Potem go wysłano na front wschodni gdzie zginął chyba pod Stalingradem, dobrze go wspominamy. A chodziło przede wszystkim o to żebyśmy mieli papierek, że pracujemy gdzieś i że nie można nas w każdym razie bezkarnie wywieźć. W Krakowie warunki dla młodzieży polskiej były w pewnym sensie łatwiejsze niż w Warszawie. Tam mieszkał Frank, tam było masę wojska niemieckiego czy to przelotnie, w drodze na front czy jakoś inaczej, było mniej łapanek, dużo mniej, jeżeli, to na obrzeżach Krakowa. Normalnie na ulicy można było być prawie że bezpiecznym. Była taka wielka łapanka właśnie na ulicy Łobzowskiej w kawiarni plastyków. To była jadłodajnia i kawiarnia. Wtedy wywieziono wielu profesorów także Akademii. Nas to znaczy mojego męża i mnie uprzedzono. Szliśmy akurat do kawiarni na obiad i uprzedzono nas, że jest wywózka. Wielu ludzi nie wróciło z Oświęcimia. Wtedy zginął Ludwik Puszet, został zabrany Dunikowski. Bardzo poważne nazwiska. To była duża wpadka, jakby nie tyle wpadka, bo to nie było związane z pracą podziemną tylko po prostu wywózka ludzi tworzących „śmietankę” kultury Krakowa. Przestałam pracować, w pewnym momencie (nie pamiętam już, z jakiego powodu), w
Amt fuer Raumordnung i zaczęłam handlować. W czasie okupacji jak wiadomo masę ludzi handlowało. Mnie się przydarzyła taka sprawa, że w Krakowie była wytwórnia gilz papierosowych Herbewo. To były bibułki i gilzy. W Warszawie mój ojciec też zajmował się handlem na większą skalę. Transportowałam z Krakowa do Warszawy gilzy i bibułki i z tego powodu zaczęłam dobrze zarabiać. Ojciec to odbierał i gdzieś coś robił. Jeździłam, co może być ciekawe, pierwszą klasą do Warszawy albo nocą sypialnym wagonem dla Niemców. Nie znam niemieckiego muszę powiedzieć przy tym, że to było ryzykowne i miałam parę takich jeżących włosy na głowie przypadków. Raz mnie z resztą w Krakowie na dworcu przyłapano i wtedy miałam bardzo przykrą rozmowę z tymi banszucami, którym jednak w jakimś sensie chyba zaimponowałam, bo rewizja była bardzo szczegółowa. Nawet mi oddzierali podszewkę w torebce i tak dalej. Chcieli mi wmówić, ponieważ miałam w kajeciku notatki na temat prania. Notatki te były skrótowe i trzeba było wyjaśnić, dlaczego jest napisane na przykład: „przeź-siedem” albo „kosz-osiem”. Cała rozmowa była dosyć nieprzyjemna. Starano się mnie zastraszyć rewolwerem, jakąś bronią biorąc pod brodę. Wtedy to odrzuciłam. Nie twierdzę, że byłam bardzo odważna. W takim momencie człowiek jest w stresie i właściwie działa na zasadzie odruchów. To nie było z powodu pewności siebie i odwagi tylko bardzo nie lubię, żeby mnie tak traktowano. W związku z tym zachowywałam się właśnie tak, że odrzuciłam tą broń. Jak mówili do mnie [na] „ty” to na tyle niemiecki rozumiałam to poprosiłam żeby mówili [na] „pani”. Chyba na nich w sumie to zrobiło wrażenie, że jestem pewna siebie, że się nie boję. Oni mi wmawiali, że szmugluje tajne wiadomości do Warszawy. Nie o tym chciałam mówić tylko jest to o tyle istotne, że w czasie tych podróży poznałam w Warszawie komórkę harcerską dziewczyn, które szykowały się na Powstanie. Mój mąż był przeciwnikiem wszelkich tego rodzaju działań. On uważał, że my artyści jesteśmy obok tego wszystkiego, nas to jakby nie dotyczy. Nas o tyle dotyczy, że mogą nas zabić, ale że nie naszą sprawą jest walka. Nie, nie wiem czy miał racje, ale taki był jego pogląd. Jak mu kiedyś w Krakowie powiedziałam, że chciała bym wziąć w tym wszystkim udział bardziej czynny to mi bardzo zdecydowanie odradził. Tak, że moje wstąpienie do tej jednostki harcerskiej było na własną rękę. Nie mogłam tego wszystkiego dłużej znieść. Ponieważ jeździłam do Warszawy dość często wobec tego widziałam ile jest gwałtu, i dramatów, rozstrzeliwań i tak dalej w Warszawie, na około. To było dosyć trudne do przeżycia dla człowieka wrażliwego. Nie byłam w harcerstwie. Te dziewczyny, harcerki one mnie przygarnęły.
W 1944.
Przypuszczam, że to był czerwiec, lipiec coś takiego, środek lata. Tak. Jak front się zaczął do Warszawy zbliżać powiedziałam mężowi, zresztą obejrzeliśmy razem mapę i zobaczyliśmy jak wygląda to zbliżanie się frontu. Było właściwie prawie oczywiste, że Warszawa będzie „wzięta” szybciej niż Kraków przez wojska radzieckie. Namówiłam mego męża do tego żebyśmy pojechali do Warszawy. No to zabraliśmy rzeczy i pojechaliśmy do Warszawy. W tydzień później było Powstanie. Wiedziałam oczywiście o tym, jakie są wyznaczone daty. Zgłosiłam się na punkt zborny na Kredytowej to był ówczesny Arbeitsamt a wcześniej to było Towarzystwo Kredytowe Ziemskie. Tam zaczęłyśmy Powstanie. To były trzy patrole pod komendą pani Zofii Szuch, która żyje dotąd i mam nadzieję, że Muzeum Powstania trafi do niej, bo ona jest świetną przedstawicielką zarówno harcerskiego udziału w tych wszystkich sprawach jak i działań powstańczych. Nasze działania były jak wiadomo, jak to w wypadowym patrolu sanitarnym. Tej „wypadowości” to było akurat mało, bo to był sam środek Warszawy. Z
Arbeitsamtu zostałyśmy wyzwolone przez oddział powstańczy i przeszłyśmy tyłami na Plac Dąbrowskiego. Tam byłyśmy dwa dni w hotelu Viktoria chyba to się tak nazywało. Tam też pierwszy raz się zetknęłam z bardzo „owocnym” bombardowaniem. Przedtem spędziłyśmy noc na trzecim chyba piętrze
Arbeitsamtu. O te niższe piętra walczyli Niemcy i nasi. To znaczy raz wchodzili tam Niemcy raz wchodzili nasi, co było dosyć denerwujące. Powstanie w środku Warszawy zaczęło się trochę przed piątą, tak że myśmy zostały w pewnym sensie zaskoczone, bo miałyśmy stamtąd przejść gdzie indziej a tego nie zdążyłyśmy zrobić. Tam nas wyzwolono nas nad ranem. Nad ranem musiałyśmy usłyszeć jak Niemcy zastrzelili dozorcę, to znaczy woźnego w
Amcie, Polaka, który zamknął bramy i nie chciał nikogo wpuścić. Mówił, że ma rozkaz żeby nie wpuszczać także Niemców. Wobec tego go zastrzelili można powiedzieć na naszych oczach. To był pierwszy wypadek. Później na Placu Dąbrowskiego w Viktorii było w ciągu dnia duże bombardowanie i sporo zawaliła się piwnica. Musiałyśmy wyciągać ludzi z tej piwnicy. Pierwszy raz widziałam wtedy taki stos trupów spuchniętych, bo niewiadomo, dlaczego ale po takim wybuchu ciało ogromnie puchnie. Wtedy na tym podwórzu też miałam jeszcze inne pierwszy raz przeżycie. Prowadziłam razem z żołnierzem żołnierza, który wymachiwał karabinem i który krzyczał, żeby mu go odebrać, ponieważ za chwilę zacznie strzelać. On po prostu zwariował w naszych oczach, że tak powiem i trzeba go było doprowadzić do jednostki, żeby się nim zaopiekowano. To też było dość duże doświadczenie. Potem stamtąd nas przeniesiono właśnie do Kwatery Głównej, która była, jak pewno wiecie, w Pekao i tam żeśmy pracowały. Oczywiście bywało, że trzeba było po nalocie wybiec z noszami, tak, to żeśmy robiły.
- Którego dnia panie przeniesiono?
Czwartego, piątego nie pamiętam dobrze. Szybko. Na samym prawie początku. Miałyśmy tam swoje leże pod bakiem na parterze. Miałyśmy swojego pułkownika „Bakcyla”. To on był szefem sanitarnym Powstania i byłyśmy do jego dyspozycji. Trochę nas bawił. On był oficerem liniowym. To był pułkownik Henryk Lęk i trochę nas bawił tym, że był przyzwyczajony do tego, czego się nauczył co się robi na froncie regularnym, którego tam nie było i on nie wiedział właściwie co z nami robić. Jeżeli patrol sanitarny był przydzielony do kompanii czy batalionu to wiadomo było, że trzymał się tych działań, które batalion wykonywał. Natomiast myśmy tego nie miały, tylko byłyśmy od wszystkiego. To w PKO – [to] był największy w Warszawie szpital, w którym pełniłyśmy dyżury właściwie prawie bez przerwy, na zmianę. Ciężkie to były dyżury, ponieważ umierających było dużo. W opowiadaniu, które zrobiłam dla Polskiego Radia trochę więcej opowiadałam o poszczególnych przypadkach, ale myślę, że o jednym opowiem, bo to było bardzo przejmujące. Do nas nie dotarły, pomoce z Kampinosu to znaczy odsiecz z Kampinosu. Do nas to prawie nie dotarło, ale jakieś takie niedobitki. Między nimi był chyba piętnastoletni najwyżej, czternaście, piętnaście [lat] Żyd. Mówię Żydek, ale nie dlatego, że źle traktuję te narodowość tylko dlatego, że był to chłopiec stosunkowo mały. Miał przestrzelone płuco i tak był dumny z tego, że jest ranny i że brał udział. Łapał mnie i przechodzące siostry za fartuchy: „Siostro, ja walczyłem!” - to było niesłychanie wzruszające… Zresztą nie wiem, co się z nim stało, bo miał małe szanse. Bardzo krwawił miał przebite płuco a myśmy przecież pod koniec sierpnia opuściły ten szpital. Nie pamiętam dobrze, kiedy to było. Czy to było na początku września? Inni ludzie powiedzą jak to było, bo PKO się załamało. Tam tak dokładnie zbombardowano. Jedna z mojego patrolu została zabita. Inna dziewczyna też z mojego patrolu został zabita. Była ochotniczką w służbie łącznikowej, bo w pewnym momencie zało łączniczek. Nawet nie chodziło o przeniesienie meldunków dotyczących szpitala tylko bardziej istotnych meldunków dotyczących samego dowództwa. Zwrócono się do nas, kto poszedłby na ochotnika. Dwie od nas się zgłosiły znaczy zgłosiłyśmy się wszystkie, ale wybrano dwie. W czasie powrotu z dolnego Mokotowa daleko to było i trzeba było iść i wierzchem i kanałami bardzo trudna wyprawa. W czasie powrotu jedną z tych dwóch dziewczyn młody patrol niemiecki zastrzelił. To było „odręczne” zastrzelenie to znaczy im się zdawało, że zastrzelili obie, ale jedna z nich przeżyła. Takie to były nasze rozmaite przygody. Ja na przykład też konwojowałam Niemców, jeńców na Powiśle, żeby przynieś cukier z fabryki Fuchsa. Czasem się szło, bo „Bakcyl” wymagał, żeby przynosić meldunki z odległych nieraz szpitali. Jemu się zdawało, że to taka zwyczajna wojna i że pójście na Wole po meldunek, w którym będzie powiedziane ile tam leży rannych a ilu ludzi umarło, że to jest dla jego statystyk ważne. Ważne było, dlatego, że w naszym PKO był punkt centralny przeglądu strat, ale jednak to było też bardzo narażanie dziewczyn, które szły dość daleko tylko po taki meldunek.
- Czy pani też brała w tym udział?
Tak, też brałam udział. Na koniec Chmielnej, na Jaworzyńską, tam daleko chodziłam. Chodziło się częściowo ulicą, ale tylko częściowo a przeważnie piwnicami z jednej do [drugiej], przeróżnie. Tak…
- I do końca Powstania była Pani w gmachu PKO?
Nie, w końcu miesiąca, albo na samym początku września nas stamtąd wszystkich ewakuowano. Spadła bomba, która trafiła w przelot windy i zrobiła bardzo duże zniszczenia. W rezultacie to Niemcy się dowiedzieli, że my tam jesteśmy i skoncentrowali bombardowanie. Pamiętam msze w niedziele, [które] odbywały się w hali PKO, gdzie był dach z cegiełek szklanych. Myśmy tam szli wszyscy i chłopcy [też]. Cały czas mówię o małej grupie dziewczyn, ale przecież myśmy w gruncie rzeczy były na służbie wojska męskiego. Szłyśmy na tę mszę rano już nie pamiętam o piątej czy [wcześniej], bo chodziło o to żeby zdążyć zanim zacznie się bombardowanie. Jak wychodziłam z PKO to po pierwsze: szpital był do połowy zatopiony, bo gdzieś rury [pękły], a po drugie ulica Świętokrzyska była… trzeba było mieć na głowie zmoczony beret, żeby przejść środkiem. Ulica wyglądała jak górski krajobraz leje, wybrzuszenia koło tego i z obu stron ogień. Gorąco, płomienie i wyboje. Dużo by można opowiadać. Na pewno znaleźli się tacy, którzy opowiedzieli na przykład o tym jak wyglądały przeprawy przez Aleje Jerozolimskie. Mogę jeszcze dopowiedzieć, że przez Aleje Jerozolimskie przechodziłam nawet od początku Powstania, dlatego, że jeżeli któraś mogła dojść do swojego domu rodzinnego to dostawała urlop dwudziesto cztero godzinny, co dziesięć dni. Moi rodzice byli na Marszałkowskiej 62 i musiałam przejść przez Aleje Jerozolimskie. Potem było łatwiej pod koniec sierpnia, bo był tunel, ale na początku było bardzo trudno, bo od strony banku od Nowego Światu był bardzo duży obstrzał. Tak samo jak był spory obstrzał na Placu Napoleona. […] Nosiłam tam zupę w garnku dla dziewczyn, które dyżurowały przy wyłazie z kanałów ze Starego Miasta. [Chodziłam] z garnkiem „plujki”, ponieważ myśmy miały bardzo źle zaopatrzoną kuchnię. O ile ci, którzy walczyli na Starym Mieście na jedzenie nie narzekali, bo tam były magazyny, które się udało zdobyć i otworzyć o tyle Śródmieście było wygłodzone. Myśmy dostawały na koniec na cały dzień jedną pajdę chleba, grubą i dużą, ale jedną. Jeżeli miałyśmy zupę to była z otrąb i to takich źle łuskanych, bo owies był kręcony na zwyczajnych, domowych maszynkach. Szłam przez plac, przez środek i naprzeciwko biegł żołnierz, szłam do Ordynackiej, bo tam był wyłaz ze Starego Miasta, ten kanałowy wylot. Żołnierz biegł schylony naprzeciwko, a obstrzał był od strony Mazowieckiej. „Siostro, co siostra robi?”, „A co mam robić?” To były takie śmieszne małe zdarzenia, bo ja w jakiś sposób nie mogłam się schować z tym garnkiem. Tak, że czasem człowiek musiał się zachowywać tak jak gapa. Kiedyś, ale to na samym początku Powstania stanęłam tak na środku, wtedy się jeszcze nie orientowałam, co znaczy taki dźwięk, a co znaczy inny. Powoli żeśmy się uczyły, jak brzmi „szafa”, którą akurat nakręcają, kartacz jak żeśmy to nazywały, a jak brzmi zwyczajny obstrzał, a jak inny. Po jakimś tygodniu, dziesięciu dniach to człowiek się nauczył, co jest, blisko, co jest daleko i tak dalej. Kiedyś na samym początku stanęłam na środku Marszałkowskiej, ponieważ przebiegałam przez Marszałkowską nie po właściwej stronie ochrony. Obstrzał był od strony Ogrodu Saskiego. Ochroną był leżący tramwaj a ja przebiegałam po złej stronie. Stanęłam po środku jak do mnie zawołano, odwróciłam się i zapytałam: „A dlaczego?”, zamiast się chronić. Trochę było takich rzeczy. Tak samo jak miała taki przypadek moja komendantka. Po nalocie myśmy zwykle wychodziły zbierać rannych. Zobaczyła obsuniętą ścianę na ulicy Jasnej i stojącego człowieka na drugim czy trzecim piętrze we framudze drzwi. Ta ściana akurat została, on tam stał i ona do niego żeby się trzymał, że jakoś za chwilę przyjedziemy pomóc, a on odpowiada po niemiecku:
Ich bin Deutscher, ich verstehe nicht… To też ładne…Tak. Tak samo jak takim przeżyciem dla mnie było konwojowanie tych dziesięciu Niemców do fabryki Fuchsa i z powrotem. To było pewne przeżycie i muszę powiedzieć, że w takich okolicznościach człowiek czuje braterstwo. Może to nie wszyscy czują braterstwo, ale ja wiem, że także i pewną satysfakcję. Widziałam, jak żeśmy się zatrzymali w bramie na Solcu czy Tamce, bo właśnie był nalot i te sztukasy jechały z ogromnym furkotem prawie do dołu. I widziałam jak jeden z tych Niemców czy drugi zapala papierosa i jak mu się ręce trzęsą, to miałam oczywiście pewnego rodzaju satysfakcję: „A widzisz!” Ale z drugiej strony był Wehrmacht. Tak, że na przykład biegałam po tym gmachu żeby się dowiedzieć czy ich się przypadkiem nie rozstrzela, bo uważałam, że to nie jest na naszym poziomie, na polskim poziomie, żeby tak załatwiać się z jeńcami. No nie, więc oni nie byli rozstrzelani. Co mogę jeszcze opowiedzieć? Drugą część to znaczy wrzesień spędziłyśmy po drugiej stronie Jerozolimskich. Nie, przepraszam nie! Cofnę się, to dopiero było po końcu Powstania. Natomiast wtedy nas przeniesiono do Palladium. W Palladium było masę uciekinierów z różnych części Warszawy, ogromna ilość takich wydziedziczonych z domów. Tam spotkałam dwóch sławnych malarzy. Sybis z rodziną tam był… […]Już było wiadomo, że to jest schyłek Powstania. Muszę zresztą powiedzieć, że akurat my, ponieważ byłyśmy tak blisko Komendy Głównej, to myśmy pierwszy raz usłyszały o tym, że Powstanie jest przegrane czwartego sierpnia. Tak, że myśmy jakby wiedziały, że sprawa jest… to nie tylko my, ale ponieważ to było grupa Komendy Głównej to tam się pewne rzeczy odbijały. Na przykład była tam taka sprawa, o której nikt nie wspomina we wspomnieniach, a o której może opowiedzieć właśnie Zofia Szuch-Nikiel. Ona w tym brała bezpośrednio udział. Ja wtedy chyba byłam w domu u rodziców na przepustce. Że Rosjanie spuścili dwóch parlamentariuszy. Myśmy ich transportowały, to znaczy nie ja, ale moje koleżanki. Tak, że oni najpierw zwodzili nas w ten sposób, że pomoc będzie tylko nie w tej chwili tylko lada chwila. Im zależało na tym żeby to trwało jak najdłużej, żeby to się „wykrwawiło” możliwie i potem było tych dwóch bez plenipotencji odpowiednich ludzi, którzy zresztą zostali ranni w czasie tego zrzutu. Zwłaszcza jeden z nich. Bali się nas okropnie. Nasza Komenda najpierw próbowała z nimi porozmawiać a potem ich oddano w ręce AL-u, jeden z nich umarł o ile wiem, bo był właśnie poważnie ranny a drugi nie wiem, co się z nim stało. W każdym razie to jest taka sprawa, o której nikt nie pisze. Tak jak by ona została całkowicie zapomniana, przeoczona, a której świadkowie jeszcze żyją. Nawet chyba warto o to spytać panią Szuch-Nikiel. To było by tyle. W Palladium żeśmy już raczej robiły bandaże, kaftaniki dla nowonarodzonych dzieci, których tam trochę było. Już to się trochę rozsypywało.
- Gdzie panią zastał koniec Powstania?
Nie pamiętam. Z całą pewnością w Warszawie, w Śródmieściu i albo w Oddziale to znaczy w naszej Komendzie albo wtedy mogłam być u rodziców, dlatego, że koniec Powstania to były trzy dni. To było zawieszenie broni, wzajemne porozumienia i dopiero trzeciego […]. Nie bardzo pamiętam, kiedy to akurat usłyszałam. Nam powiedziano, że mamy poczekać na wypłatę i na ostatni apel, oddelegowanie. Moi rodzice i mój mąż wyszli z Powstania pierwszego dnia, kiedy można było wychodzić, czyli to był chyba pierwszy września a ja zostałam, żeby zostać jakoś „skwitowana” tak jak wszyscy. I wtedy okazało się, że nas zaliczono do załogi Warszawy, która ma pomóc na przykład w odnajdywaniu ludzi pozostawionych, starych albo wskazywaniu na jakieś inne, konieczne działania, na przykład część z tej załogi zajmowała się ratowaniem książek, ratowaniem zasobów kulturalnych Warszawy. A my miałyśmy za zadanie przede wszystkim odnajdywanie pozostawionych chorych, starych z tym, że nie bardzo się to nam udawało. Mogłyśmy chodzić po mieście jeden albo dwa dni a potem się okazało, że patrole niemieckie są zbyt groźne dla nas. Oni byli samowolni. Co dwie dziewczyny mogły zrobić wtedy, kiedy szedł uzbrojony patrol niemiecki? Byłam w Warszawie siedemnaście dni po końcu Powstania.
- Jak dużo was patrolowało potem, po zakończeniu Powstania?
Nie wiem. Nas akurat w naszej grupie było chyba dziesięć, jedenaście osób. Ale nie wiem, ponieważ zakwaterowano nas na Mokotowskiej w bardzo zamożnym domu. Chyba Konsula polskiego w Chinach. Sądząc po tym, co w tym domu było. Zabawna rzecz, że po tym strasznym zniszczeniu, jakim uległa Warszawa, po tym jak widziałam przecież ja i moje koleżanki jak wysadzano ocalałe domy. Przecież Niemcy kolejno wysadzali dom po domu, najpierw przeprowadzając bardzo precyzyjny, regularny rabunek. To znaczy jednego dnia zajeżdżały ciężarówki i zabierano na przykład dywany, oczywiście, co cenniejsze z domów, bo ludzie, którzy te domy opuszczali mieli rozkaz, żeby je zostawić otwarte. Niektórzy zamykali, ale wtedy się je otwierało siekierą. Więc jednego dnia dywany, drugiego na przykład maszyny do szycia, trzeciego na przykład maszyny do pisania i tak dalej. Bardzo to było precyzyjnie i pedantycznie pomyślane. Potem się wysadzało dom w powietrze. Ten nasz dom na Mokotowskiej nie był wysadzony w powietrze, bo to było w układzie. Myśmy tam znalazły w piwnicach trochę masła w takiej dużej kostce, co dla nas było ogromnym rarytasem i coś sobie piekłyśmy, robiłyśmy. Chodziłyśmy początkowo na próby. Robiłyśmy próby odnalezienia kogoś, ale to się bardzo źle udawało. Wyjechałam z Warszawy siedemnastego [października], ponieważ dostałam dużej gorączki i komendantka przydzieliła mnie do rannego. To był jakiś VIP Powstania. Nie wiem, kto to był, o jakimś znacznym nazwisku, który był wieziony taką sanitarną ciężarówką. Oczywiście, że mogłam wtedy nawet wziąć ze sobą sporo rzeczy moich rodziców, bo jeszcze ten dom stał, ale bałam się tam pójść. Nie można było tam pójść. Właśnie te rabunki przeprowadzane przez Niemców były zbyt niebezpieczne dla życia ludzi też. Moje koleżanki, jeżeli tak je mogę nazwać, wyszły chyba dwudziestego trzeciego października. Wyjechałam do Komorowa.
- Zostańmy jeszcze przy Powstaniu. Jakie panowały warunki, jaki był dostęp do żywności, do higieny?
To już trochę powiedziałam, że Śródmieście było dosyć ogołocone z jedzenia i że to zależało, jeżeli chodzi o cywilów od piwnicy. Niektórzy mieli jakieś [zapasy], ale w zasadzie mogę powiedzieć tyle ile na tej Marszałkowskiej gdzie była moja rodzina. Było właściwie bardzo ciężko o każdy kartofel… po wodę trzeba było stać. To już jest opis życia cywilnego. Myśmy tak jak powiedziałam dostawały bardzo słaby przydział już od trzeciego tygodnia Powstania.Zachorowałam na gruźlicę. Ten mój wysiew gorączki, z którą jechałam to był pierwszy znak gruźlicy. Jeszcze mam taką naturę, że nie bardzo lubię jeść rzeczy, których nie lubię.
- Jaki był dostęp do higieny?
Starałyśmy się. Już nie pamiętam czy to było pół litra na osobę czy [mniej]? Tam było ciężko o wodę. W PKO była studnia, ale mimo wszystko było ciężko. Przecież tych ludzi było bardzo dużo. Wszy miała każda z nas. Siedziałyśmy sobie tak wieczorami jak już się skończyły naloty i czesałyśmy włosy i spadały takie „gruszeczki”. Tak…
- Czy słuchaliście państwo radia?
Tak, były tam.
Wie pan to, co mnie się upamiętniło to nie treść audycji, bo to na ogół słuchali specjaliści, potem nam mówili, co się dzieje. Ale to, co nas szczególnie denerwowało to te chorały: „Z kurzem krwi bratniej do Ciebie Panie bije ten głos, skarga to straszna, głos to ostatni...”, Boże mój, coś okropnego! I to co dzień nas karmiono z Londynu takim hymnem, tak.
Nie, raczej nie. Prasę dostawał między innymi mój ojciec na Marszałkowskiej. [...] Po tamtej stronie Jerozolimskich był względny spokój. Potem był ostrzał z działa kolejowego. Można się było spodziewać, kiedy wyrżnie i w który dom, ale w gruncie rzeczy był spokój. Natomiast u nas to wyglądało tak, że jak przyszłam do domu i weszłam na piąte piętro i na dach, żeby popatrzeć na miejsce gdzie żyję, to było nie do uwierzenia, że tam w ogóle ktoś może żyć. Nie, nie było czasu na takie rzeczy.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Milczę, bo nie wiem. Najgorsze wspomnienie… miałam to poczucie, że rzecz jest przegrana. A już wiem, jest takie wspomnienie dosyć przykre. Tak. Wspominałam o tym konwoju po cukier na Powiśle do Fuchsa. Otóż musieliśmy czekać, dlatego, że poszliśmy tam wcześnie rano przed nalotami. Jak wracaliśmy to naloty już były, ale w tamtą stronę szliśmy przed nalotami. Musieliśmy przejść sporo, na Tamkę na dół. Był ze mną jeden żołnierz z karabinem, ja i dziesięciu Niemców. Tam trzeba było na dole poczekać aż ktoś przyjdzie otworzyć magazyn. Na podwórku tej fabryki było dużo uciekinierów i mieszkańców Powiśla. Niby tam była raczej ludność robotnicza, to była taka dzielnica. To była pierwsza moja konfrontacja z tak zwanym „ludem stolicy”. Mówię „tak zwanym”, ale tak było rzeczywiście. To jednak było innego typu zgromadzenie niż takie inteligenckie piwnice na Marszałkowskiej, gdzie też oczywiście niektórzy mówili, że Powstanie jest bezsensem, ale nie było to tak jak tam. Tam na nas prawie napadnięto [...].To dla mnie było duże przeżycie wewnętrzne. Zetknięcie się z ludźmi, którzy nie brali udziału w Powstaniu, dla których to była sprawa obojętna, którzy nie rozumieli powodów, dla których ono wybuchło i którzy byli zdecydowanie zrewoltowani. Jedna z kobiet tam krzyknęła do mnie, że: „Wy macie co jeść! A u nas tutaj jest …” - coś tam powiedziała. Wtedy jej odpowiedziałam: „No niech pani mi się przyjrzy. Czy ja wyglądam na osobę, która ma co jeść?” Ona zamilkła, bo, jednak to było oczywiste, że my nie wyglądamy na zwycięzców w tej całej sprawie. Dostaliśmy potem od tego magazyniera po dużej paczce herbatników. Wcale się nie porozumiewając i on i ja daliśmy natychmiast tym kobietom. Wracaliśmy przygnębieni. Myśmy raczej nie mieli wątpliwości, ja z resztą do dzisiaj nie mam, że to Powstanie musiało wybuchnąć, że nagromadzenie upokorzenia, strachu, nienawiści było takie, że to musiało wybuchnąć, że gdyby to nie było zorganizowane jakoś, „przytrzymane” w rękach wojskowych to by i tak wybuchło. Jestem prawie tego pewna. Widziałam jak wyglądają ulice Warszawy na parę dni przed Powstaniem i w [Powstaniu]. To się nie dało zatrzymać. To był taki właśnie ładunek... nie wiem jak to nazwać... konieczność zaakcentowania swojego człowieczeństwa, tak to można nazwać. To takie pytania na temat tego, tak. Kiedyś rozmawiałam ze stosunkowo młodym kierowcą taksówki, bo wiózł mnie akurat na zebranie AK i zapytał: „Czy to proszę pani, był sens z tym Powstaniem?” Raczej był sens, raczej… Na to jest trudno odpowiedzieć. Natomiast z całą pewnością nie było innego wyjścia, bo po prostu tak. I co mogę dalej powiedzieć? Pytał pan o ciężkie przeżycia. To było bardzo ciężkie przeżycie, rzeczywiście chyba najcięższe. Z tym, że ja już miałam prawie dwadzieścia cztery lata i byłam osobą na tyle dojrzałą, że w ogóle byłam daleka od jakichś takich „hura!”. Wiedziałam, że sprawa jest przegrana, ale, że trzeba ją doprowadzić do jakiegoś końca. Inne rzeczy to miałam jako sanitariuszka. Dziewczyna na noszach, na wózku, uśmiecha się i coś tam mówi blada bardzo. Nie wiem jak to się stało ja chciałam zobaczyć jak ona jest ranna odkrywam a ona nie ma nóg. Wiadomo było, że za chwilę umrze. Albo ojciec, który przychodzi do szpitala, który się pyta o swojego syna, a ja wiem, że syn, szesnasto- siedemnastoletni chłopak, ma zgorzel gazową, że go operowali najpierw tak, potem tak, potem już dalej „poszło” i tak dalej. Na tej sali szpitalnej takich było ciągle. Albo miałam taki przypadek, kiedy trzymałam rękę żołnierza, mięsień do zastrzyku, przed operacją i czułam jak stygnie w rękach…Mogę tylko powiedzieć, że nie lubiłam o tym opowiadać, że to jest drugi raz, kiedy ja opowiadam […].
- Czy może nam pani jeszcze powiedzieć, jakie było pani najlepsze przeżycie?
Najlepsze? Miałam takie… Miałam takie. To też dotyczy tej samej wyprawy po cukier do Fuchsa. Wróciliśmy, byliśmy już na Chmielnej i mieliśmy zdać ten cukier. Cukier nieśli Niemcy po to oni tam poszli. Tam było ileś kilo, podzieliło się na nich i... Przynieśliśmy to na Chmielną. To była chyba Chmielna 8. Ponieważ tam była, bo pan pytał w pewnym momencie o higienę, więc do póki nie zbombardowali to znaczy przez pierwsze dwa tygodnie to tam była łaźnia-sauna, tam właśnie chodziłyśmy na Chmielnej. To też było swoiste przeżycie, bo takie oglądanie tych młodych ciał, pięknych ciał. Ja byłam, prawie po Akademii Sztuk Pięknych. Dla mnie to było interesujące od strony estetycznej i ta świadomość, że to jest to mięso armatnie… Jednym słowem tam odnieśliśmy cukier i dano nam chyba ze dwa kilo albo trzy jako taką gratyfikację za tą dzielną akcję. Myśmy właśnie z tym chłopakiem, z tym żołnierzem, z którym byłam porozumieliśmy się, że co my mamy zabierać ten cukier, u nas cukier akurat był, że my damy cukier tym, co go nieśli, tym żołnierzom. Oni tak stanęli rzędem i wzięli ręce w takie „małżyki” i myśmy tam posypali. Zresztą to ten żołnierz to robił, a ja – wbrew przepisom – trzymałam jego karabin, co było niedozwolone. On to posypał i jeszcze trochę cukru zostało. Oni zachowywali się normalnie, jedli cukier, zjedli szybko i zobaczyli, że jest dokładka, bo tam trochę zostało i wtedy się zaczęli okropnie pchać po tą dokładkę. Wtedy jeden z tych ludzi, mógł mieć jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć lat, był lekko siwawy, miał okularki w metalowych oprawkach, średniego wzrostu Jemu się zrobiło wstyd, bo oni się trącali i wysuwali ręce, stracili niemiecki spokój i porządek, zupełnie „wyszli” z tego. On zaczął jakby ich uspokajać. Wziął jednego i drugiego z tyłu za pasek, żeby tego nie robili, że patrzą Polacy, bo myśmy tam byli niejedni, ale tam parę osób jeszcze było. On zobaczył w tym momencie, że ja patrzę z dużą ciekawością. Ten pierwszy odruch, którym mnie „poczęstował” to była niechęć, wrogie takie spojrzenie, ale zobaczył, że ja patrzę „po ludzku”, ze zrozumieniem i się uśmiechnął....To dla mnie też zostało jako takie wspomnienie porozumienia ludzi ponad tym wszystkim... Przepraszam, że się jeszcze teraz wzruszam, ale z całą pewnością część z nas tak to wszystko odbierała.
- Co się działo z panią po Powstaniu?
Opowiem taką awanturniczą historię. Byłam przez pewien czas w domu u państwa Jasiukowicz. To jest jeden z tych szesnastu, którzy zostali zabici przez Rosjan. Delegat rządu londyńskiego. Jego żona brała udział w Powstaniu (o tym może opowiedzieć właśnie pani Szuch), jego córka była w naszym patrolu. Ja trafiłam najpierw do nich, ponieważ miałam kenkartę z Krakowa. Ja tej kenkarty nie zniszczyłam. Moje koleżanki na początku Powstania triumfalnie darły kenkarty a ja miałam już trochę dojrzalsze te swoje lata. Nie zniszczyłam jej. Kenkarta była krakowska. Wyszłam od państwa Jasiukowicz, wtedy on jeszcze żył, i wyszłam prosto na łapankę na warszawiaków. Widziałam tych Niemców, oni też widzieli, ale powiedziałam, że oni mnie nie złapią, bo jestem z Krakowa. Poszłam prosto na nich. A jeszcze, żeby się dumnie pochwalić to powiem, że miałam chlebak… plecak oczywiście też miałam, był dosyć śmiesznie załadowany, bo między innymi z biblioteki wzięłam „Historię filozofii” Tatarkiewicza, a w chlebaku miałam rewolwer. Wyszłam prosto na nich patrząc prosto w oczy. Oni [zapytali się] o dokumenty. Byłam ubrana zupełnie jak powstaniec w burce przepasana pasem, bo przecież nie mieliśmy ubrania na zmianę. Puścili mnie. Patrzyłam im prosto w oczy. Powiedziałam, że przyjechałam szukać rodziny, [że] jestem z Krakowa i puścili mnie. Podejrzewałam gdzie mogą być moi rodzice. W Łowiczu mianowicie. Przypuszczałam, że mój mąż, jeżeli go puścili wrócił do Krakowa, bo był takim rosłym dobrze zbudowanym mężczyzną, więc mogli go oczywiście gdzieś do obozu puścić, ale okazało się później, że rzeczywiście uciekł z transportu i przejechał do Krakowa. Ale najpierw poszłam do Łowicza. W Łowiczu znalazłam się w domu też około dwunastej w nocy, więc to łomotanie do bramy wzbudziło popłoch u moich wujów, u których rzeczywiście byli rodzice. Tam zostałam dwa dni i ruszyłam w drogę do Krakowa ciężarówkami, pociągiem, różnymi sposobami. Przyszłam, to było popołudnie. Mój mąż był w domu. Oczywiście, że był zaskoczony. Myślał, że, jeżeli nie wróciłam od razu to pewno poszłam do obozu, bo to jednak było pod koniec października. Szczególnie mu zmieniła się mina jak wyjęłam z chlebaka rewolwer. Z resztą sprzedaliśmy go potem, żeby móc żyć, za jakieś pieniądze ktoś chciał go kupić. Ładny rewolwer. Żałuję go do dziś.
- Co się z panią działo do zakończenia wojny?
Byłam za żonę. Brałam udział, tego nie mówiłam, przed Powstaniem grałam w teatrze Kantora. Grałam w „Balladynie” Alinę. W tej grupie się trzymałam. Miałam złe stosunki z mężem i rozeszliśmy się w czterdziestym szóstym roku. Trochę to było z powodu Powstania, ale nie [tylko]... Z powodu różnych innych rzeczy. Różnice charakterów. Muszę powiedzieć, że ja nie miałam żadnej pretensji o to, że on nie brał udziału w Powstaniu. Uważałam, że artysta ma prawo. Dalej tak myślę.
- I co pani robiła po wojnie?
Najpierw skończyłam Akademię w 1947 roku w Warszawie. Wróciłam do rodzinnego miasta, nie mieszkałam już u rodziców. […]W Krakowie zanim się rozeszłam z mężem zaczęłam chodzić także na Uniwersytet, na wykłady Ingardena i Tatarkiewicza. Interesował mnie filozoficzny stosunek do sztuki, tło filozoficzne. Jak przyjechałam do Warszawy to w dalszym ciągu chodziłam na spotkania seminaryjne i profesor mi zaproponował (co po wojnie było dosyć częste), że mnie przyjmie na trzeci rok.Po skończeniu Akademii skończyłam filozofię w 1949 roku. W 1950 zrobiłam zaraz, szybko magisterium. W 1951 [roku] „zdjęto” z katedry Tatarkiewicza, jak wiadomo były relegacje filozofów „starego chowu”. Wtedy odeszli Osowscy, Kotarbiński, Tatarkiewicz.Dowiedziałam się, że jest miejsce historyka sztuki w szkole filmowej w Łodzi i zgłosiłam się, z tym, że nie byłam historykiem sztuki i musiałam się tego wszystkiego uczyć. Uczyłam się wykładając. Tak zostało na czterdzieści dwa lata. Jeszcze w międzyczasie wróciłam na Uniwersytet. Jak była „odwilż gomułkowska” to wróciłam na sześć, siedem lat na Uniwersytet, jako adiunkt. Tak to wygląda.
Warszawa, 7 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys