Tomasz Łaszkiewicz „Konrad”, „Brat”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Tomasz Łaszkiewicz. Urodziłem się 21 września 1928 roku w Sosnowcu. W czasie Powstania byłem w stopniu strzelca w Kompani Specjalnej Lotniczej porucznika „Lawy”, należącej do oddziału „Góry-Doliny” w grupie „Kampinos”. Mój pseudonim „Konrad” albo „Brat”.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił przed wybuchem wojny, przed wrześniem 1939 roku? Bo urodził się pan w Sosnowcu, tak?

Tak, zamieszkałem w Warszawie…

  • Jak to się stało, że pan przyjechał do Warszawy?

Moja matka przeniosła się z ojcem do Warszawy, ojciec był inżynierem mierniczym.

  • Który to był rok?

To był 1938, 1939 rok. W czasie okupacji…

  • Ale gdzie pan mieszkał przed wojną?

Na Bielanach, na ulicy Cegłowskiej.

  • Miał pan rodzeństwo?

Tak, miałem przyrodniego brata.

  • On był starszy czy młodszy?

Dużo starszy, o czternaście lat. W czasie Powstania był w stopniu podporucznika, w tej samej kompanii porucznika „Lawy”.

  • Jak pan wspomina lata przedwojenne?

Jako dziecko chodziłem do szkoły, należałem do harcerstwa, do zuchów. Chodziłem do szkoły na Bielanach.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

Chyba bez żadnych specjalnych [wrażeń], widziałem nadlatujące samoloty, z ostrzeliwaniem i tak dalej.

  • Był pan wtedy w Warszawie, tak?

Tak, byłem w Warszawie, częściowo na Bielanach, częściowo w Śródmieściu.

  • W Śródmieściu, to gdzie i u kogo?

U znajomych mojej matki na ulicy Wspólnej 62.

  • Dlaczego pan akurat był w Śródmieściu?

Dlatego że matka doszła do wniosku, że Bielany mogą być zdobywane szturmem i lepiej się przenieść do Śródmieścia.

  • Jak pan wspomina lata okupacji?

Bardzo szybko nawiązałem kontakt z harcerstwem polskim u księży Marianów. Tam mnie [przyjął] „Popielica”, on cały czas był moim kolegą. Stopniowo awansowałem od zwykłego harcerza, do dowódcy 84. Drużyny „Zawiszy”. Przed Powstaniem władze harcerskie doszły do wniosku, że utrzymywanie w takiej gotowości chłopców w wieku poniżej dwunastu lat, to prowadzi tylko do nieszczęścia, to było jedno z mądrzejszych zagrań. W związku z tym wszyscy młodsi harcerze zostali odkomenderowani do tak zwanego „Roju”, który miał nic nie robić, a ci którzy mieli piętnaście, szesnaście lat, zostali odkomenderowani do BS-ów, to znaczy do Szkół Bojowych i myśmy należeli do 227. Plutonu „Szarych Szeregów” BS. Ten pluton wziął udział w walkach, w pierwszych dniach, to znaczy przechodził…

  • Pan też był w tym plutonie?

Tak.

  • Ale wróćmy jeszcze do lat konspiracji. Pan mówił, że nawiązał kontakt z harcerstwem. Na czym to polegało? Czy uczestniczył pan w małym sabotażu w latach okupacji?

Tak, w tej chwili z perspektywy lat, to wygląda dosyć śmiesznie ten sabotaż, który się tam wtedy odbywał, bo to wszystko byli młodzi chłopcy, którzy właściwie przychodzili na zbiórki i śpiewali piosenki, tak się robi w harcerstwie. Mało tego, do dziś dnia okazuje się, że ci którzy brali w tym udział, to robili sobie odznaki z kolorowych szpilek, które gestapo raz dwa mogło rozróżnić, czyli tam głupie zagrania były w okropny sposób posunięte i…

  • Jak te odznaki wyglądały?

Kolorowe szpilki z kolorowymi łepkami wtykali sobie w klapę i w zależności od stopnia swojego zaangażowania, czy to drużynowy, czy zwykły harcerz miał inny kolor szpilek i tak chodzili po tramwajach. Przyznam się po cichu, że nigdy takiej szpilki nie założyłem, może dlatego żyję. W każdym bądź razie…

  • Jaki kolor miał na przykład drużynowy?

Nie pamiętam, sześćdziesiąt lat [minęło]. W każdym bądź razie odbywały się zbiórki, mało tego, kiedyś w opuszczonych budynkach na Bemowie, odbyła się zbiórka kilkuset harcerzyków. Szkoda w tej chwili mówić co by się działo, gdyby powiedzmy żandarmeria niemiecka to zwęszyła.

  • Gdzie pan chodził na zbiórki?

Urządzaliśmy w różnych mieszkaniach, u różnych kolegów, to się odbywało ciągle w innych miejscach i właściwie poza jakimś szczątkowym szkoleniem o broni, to niewiele tam się działo. W każdym bądź razie jakieś podoficerskie szkolenia według ówczesnego PDPS-u. To była książeczka „Podręcznik Dowódcy Plutonu Strzeleckiego”, która była właściwie jedynym pisanym materiałem w szkoleniu wojskowym, jakie się wtedy odbywały. Między innymi tam się nauczyłem regulaminu służby wartowniczej. W każdym bądź razie, to że „Zawiszaków” wtedy zaczęto szkolić właściwie tylko do służby łączności, a nie nawiązywano jakichś możliwości szkolenia wojskowego, to było chyba jakimś odruchem rozumu w tym całym układzie. Bo potem widziałem, w pierwszych dniach Powstania co się działo, to były okropne rzeczy, bo chłopczyk w krótkich majtkach wybiega i usiłuje wejść na czołg, który tam jeździ. Za takie rzeczy to dzisiaj powiemy, że odpowiedzialni są rodzice, bo ten chłopczyk oczywiście nie żył za chwilę.
Działy się tym podobne rzeczy, że oddziały już przechodzące z grupy żoliborskiej, przechodzące koło Wawrzyszewa, nagle w jednym momencie rozległ się huk. Okazuje się, że jednemu z chłopców wybuchła „filipinka” na pasie. Nie muszę mówić co się działo, ten chłopak jeszcze oddychał, jeszcze coś mówił: „Dobijcie mnie! Dobijcie!”. Nagle z tej kupy chłopaków, którzy obok stali, wyłoniła się ręka i padł strzał, on był dobity. Wszczęto dochodzenie, poszukiwanie tego od tego pistoletu, oczywiście nikt go nie wydał, oddziały poszły dalej na Żoliborz. To są rzeczy, które naprawdę są straszne.

  • Pan też byłby w stanie coś takiego zrobić, jakby pana przyjaciel był tak ranny? Jakby poprosił pana żeby go dobić?

Nie, zresztą później nauczyłem się różnych historii i brałem udział w różnych tego typu zajściach i jakoś tego nigdy nie zrobiłem.

  • Dobrze, wróćmy jak wyglądały przygotowania do Powstania Warszawskiego?

U nas, w „Szarych Szeregach” było [to] zlikwidowanie „Zawiszaków”, zrobienie „Roju”, przeniesienie reszty starszych chłopców do BS-ów, a kogo się dało, to do oddziałów GS-ów, to znaczy do „Zośki”, do „Parasola”.

  • Czy pan osobiście jakieś meldunki przenosił, czy miał pan broń, czy uczestniczył pan osobiście w przygotowaniu do wszczęcia Powstania?

W tym okresie, ponieważ moich chłopaków zabrano, nawiązałem kontakt z kompanią lotniczą poprzez mojego brata przyrodniego, o którym mówiłem i z nimi miałem dosyć luźny kontakt, w każdym bądź razie spodziewałem się, że do Powstania pójdę z tą kompanią. To była wtedy kompania z dowództwa lotnictwa Armii Krajowej i ona tam miała swoje zadania. Oczywiście w ramach wstępnego bałaganu nie nawiązałem z nimi kontaktu i dopiero najbliższy kontakt nawiązałem wtedy, kiedy ta kompania przeszła do grupy „Kampinos”.

  • Jak pan zapamiętał pierwszy dzień Powstania? Dostał pan jakiś meldunek gdzie się zgłosić?

Nie, nie dostałem żadnych meldunków. Natomiast zobaczyłem z mojego domu jak wybiegają chłopcy z granatami w ręku i biegną przez gołe pole prosto na wartownię CIF-u, AWF-u. Pięciu wtedy zostało na środku tego pola i żeby było głupiej w tych scenach, które się tam odbywały, to Niemcy po załatwieniu tych pięciu, bo reszta chłopców z granatami w ręku uciekła i cofnęła się między domy, to Niemcy wypuścili swoich żołnierzy między te domy. Można sobie wyobrazić co czekało tych żołnierzy uzbrojonych w pistolety maszynowe i karabiny, jak się dostali na odległość pięciu, dziesięciu metrów od ludzi uzbrojonych w granaty ręczne. Ci Niemcy tak samo zostali zniszczeni jak ci Powstańcy ze wstępnej chwili.
Z tego pamiętam, że samochód niemiecki, który usiłował gonić tych „bandytów”… Między te budynki wyjechała ciężarówka, dojechała na skrzyżowanie najdalsze, dostała trochę kul od Powstańców, którzy mieli jednak kilka karabinów. Żołnierz wyskoczył z ciężarówki i uciekał dwieście metrów po brukowanej ulicy, w podkutych butach, a do niego przez całe dwieście metrów strzelali Powstańcy, którzy tam stali. Dobiegł do AWF-u, do swoich kolegów. To są sprawy, które trzeba znać, że trzeba umieć strzelać, jeżeli się strzela na pięćdziesiąt metrów do biegnącego po pustej ulicy żołnierza, to powinno się go trafić. Takie historie, ale to są migawki, w których byłem chłopczykiem, który nie został powiadomiony o wybuchu i patrzył na to z otwartą gębą. Dlatego takie epizody w swojej pamięci zostawiam na marginesie, tym niemniej miały później na mnie bardzo duży wpływ.

  • Jak się zakończył dla pana 1 sierpnia, pierwszy dzień Powstania? W domu?

1 sierpnia, to poszedłem do domu, najadłem się śliwek i patrzyłem na nieruchome ciała pięciu ludzi, które leżały na polu między budynkami a wartownią AWF-u.
  • Jak oni wtedy ruszyli, to była równo siedemnasta, czy nie?

Tak mniej więcej. To był jakiś oddział, który nawiasem mówiąc, po tym wszystkim, po tym dniu kiedy granatami obrzucili tych lotników niemieckich i których Niemcy potem sobie zabrali zabitych do siebie, to zostawili resztę granatów ręcznych „sidolówek” i „filipinek”, zostawili mnie na pamiątkę, a ja je zakopałem w ogródku i później je zabrałem. Potem dopiero przyłączyłem do oddziałów żoliborskich, które nawiasem mówiąc, poszły do Puszczy Kampinoskiej i minęły się z grupą „Kampinos” w odległości kilometra.

  • Jak pan do nich dołączył? Podszedł pan do nich?

Dowiedziałem się od ludzi, zresztą od gniazda łączników, które było na Bielanach, na ulicy Lipińskiej, że takie oddziały się zbierają i że trzeba iść. Tam do tych harcerzy, do których już formalnie nie należałem, dołączyłem i poszedłem. Nawiasem mówiąc, po dwóch dniach połowa harcerzy bielańskich, która ze mną była, poszła ze mną do Kampinosu i za protekcją mojego przyrodniego brata zostali wcieleni do Kompanii Lotniczej w grupie „Kampinos”. Nawiasem mówiąc, w pierwszej bitwie, dzisiaj się dowiedziałem tutaj na podwórku, podharcmistrz o pseudonimie „Jerzyk”, o nazwisku Jerzy Stańczyk, hufcowy naszych „Zawiszaków” zginął… Zginął, to jest rzecz względna, w czasie pierwszej bitwy został złapany przez Niemców i zabity pod wsią Sowia Wola. To jest tam, gdzie dowódca mojej kompanii, dzisiaj z perspektywy sześćdziesięciu lat mogę powiedzieć, wykazał się bardzo nędznymi własnościami jako oficer. Jak się patrzy na mnie, to widać tutaj, że tam zostawiłem moje prawe oko.

  • Proszę nam o tym opowiedzieć.

Może zacznę chronologicznie. [Nasza] kompania jak się jako tako zebrała, to okazało się że we wsi Wiersze ludność miejscowa powykopywała sporo broni na pół pordzewiałej, ale do remontu i myśmy wszyscy dostali do ręki broń prawdziwą. Ja dostałem karabin mauzer, inni dostali też, troszeczkę już było ze zrzutów. „Jerzyk”, o którym wspomniałem, dostał „Smith Wessona” ze zrzutów, rewolwer, to jest broń, która przynosi nieszczęście. Najpierw zostaliśmy wezwani na wykoszenie sołtysa wsi Dębina, folksdojcza, który był oskarżony wielokrotnie, skazywany i tak dalej, należała mu się kara śmierci.
Nasz oddział poszedł, otoczyliśmy jego gospodarstwo we wsi Dębina i tam się działy różne rzeczy, ale może je też opowiem. Mianowicie, w pewnym momencie z tylnego okna tego otoczonego budynku, wyskoczyła jakaś baba i zaczęła uciekać. Mój kolega krzyknął do niej: „Stój!” i wystrzelił z karabinu. Potem wszystkim opowiadał: „Jezus, Maria, zabiłem babę!”. Okazało się, że ta baba pierwsza dobiegła do żandarmerii niemieckiej w Czosnowie i doniosła, że jest napad Powstańców na tą chałupę. Następnie rozległa się okropna strzelanina ze Stena, nie wiadomo było co się dzieje. Okazało się, że w kurniku jeden z naszych komandosów, porucznik „Wulkan” walił ze Stena w kury, można sobie wyobrazić co się działo, dzisiaj można się z tego śmiać, wtedy to był jakiś dowód. Mnie powierzono prowadzenie rocznego konia. Po prostu obrabowaliśmy całe gospodarstwo [folksdojcza]. Między innymi była okropna rzecz, bo było wiadro smalcu, a był tylko jeden bochenek chleba, każdy z chłopaków dostał jedną kromkę chleba, ale szuflować w tym wiadrze mógł ile chciał. Co się potem działo, to szkoda mówić, nie mieliśmy jeszcze latryny, ale jęki i całe pole za naszą kwaterą było usiane tymi [ofiarami] od tego wiadra.
Przyprowadziłem konia do Wierszy, okazało się w Wierszach, że obok konia dali mi do prowadzenia tego sołtysa, sołtys usiłował uciec, złapałem go, w tym momencie ktoś spłoszył konia i on nabił się na sztachety w płocie. To było bardzo przykre. Sołtysa odprowadziliśmy do żandarmerii naszej, sołtysa i wicesołtysa, nie wiem jak to się tam wtedy [nazywało]. Tam się odbywały sądy szybko. Sołtysa, tego Niemca, w czapę, to jest nasze określenie kampinoskie, a wicesołtys został zwolniony, jako Polak i nikt do niego nic nie miał. Miał pretensje do nas i strasznie się czepiał do naszego porucznika, że ukradliśmy mu jakiś płaszcz, jakieś spodnie, to zupełnie było możliwe, że się tak stało. To była pierwsza nasza akcja.
Druga akcja, to nasz zwiad konny stwierdził, że Niemcy weszli do wsi Małocice, to jest wieś od Fortu Modlin i że w tej wsi oni rabują, czy zabierają kontyngenty, w każdym bądź razie [nasz zwiad postrzelał] się z nimi i [nas] wezwali na alarm. Oczywiście pierwsza rzecz to kompania porucznika „Lawy” do tego wszystkiego. Pan porucznik nam wtedy, pamiętam jak dzisiaj, wydał nowy przydział granatów ręcznych millsów angielskich, w których odkręca się od dołu nakrętkę i wkłada się zapalnik, wtedy granat jest wyostrzony. Dostaliśmy te granaty, nie pamiętam już po ile na łeb, ale w każdym bądź razie byłem wtedy przydzielony do sekcji pepanc, w której PIAT-a niósł mój brat przyrodni, a ja miałem dwa nosidła z pociskami do PIAT-a oczywiście w natarciu i tak wyszliśmy na Małocice. Po drodze jest wieś Sowia Wola i jak popatrzeliśmy, to okazało się, że we wsi Sowia Wola stoją jakieś konie. Myśmy wtedy nie wiedzieli kto to był, ale okazało się po bliższym rozejrzeniu przez lornetkę, że to nasz zwiad konny na lewym skrzydle wsi Sowia Wola.
Doszliśmy do tej wsi na prawe skrzydło, tam gdzie dochodzi droga do Małocic. Przepraszam, że mówię tak dokładnie, ale to jest sprawa niezwykle ważna, bo tam polegli ludzie. Stanęliśmy na skraju wsi i niewiadomo było co robić dalej, ale z lewego skrzydła nagle rozległ się huk i wystrzelił raz i drugi raz nasz granatnik, to znaczy się, że były tam granatniki nasze. To były granatniki sowieckie kalibru osiemdziesiąt pięć i jak one rąbnęły w początek wsi Małocice, to musiało zrobić [na Niemcach] dobre wrażenie. W każdym bądź razie nasz pan porucznik złym słowem, tutaj mówię delikatnie, kazał granatnikom przestać strzelać i myśmy ruszyli do natarcia z lewej strony drogi łączącej Małocice z wsią Sowia Wola.
Po prawej stronie drogi były krzaki i jakieś niewidoczne pole. Myśmy rozwinęli się w ten sposób, że pierwsza drużyna była z prawej strony, druga drużyna w środku, trzecia na lewym skrzydle, piąta z tyłu, a pan porucznik jako komandos z moim przyjacielem, kolegą, harcerzem „Jerzykiem” Stańczykiem, przed drugą drużyną. Pięknie jak na defiladzie ruszyliśmy otwartym polem wzdłuż zadrzewionej drogi. W pewnym momencie pan porucznik się skapował, że zrobił głupio. Kazał nam paść, myśmy wszyscy padli i wtedy dopiero okazało się, że z odległości pięćdziesięciu metrów krzaki zaczęły do nas grzać gwałtownym ogniem maszynowym.
W tym momencie będący obok mnie Rosjanin, który uciekł z niewoli i był w naszej kompanii, Stiepan Nahadin, dostał kulę w łeb, dostał w skroń, tak że kula przeszła na wylot, to był strzał karabinowy prawdopodobnie, tylko nogi mu drgnęły, to co widziałem. Pan porucznik krzyknął: „Zabierz od Wańki karabin”. Widział, że on jest zabity i w tym momencie „Jerzyk”, mój kolega, który był koło „Lawy”, podniósł ręce do góry i podszedł do tych Niemców. Miał na szyi lornetkę „Lawy” i za pasem miał „Smith Wessona”. Myśmy padli wszyscy i pan porucznik rozkazał wtedy: „Erkaemy, celownik tysiąc pięćset!”. To jest sfotografowane w moim mózgu, ten rozkaz, „Krótkie serie ognia!”. Druga i trzecia drużyna miała erkaemy „Brena”, to były bardzo dobre erkaemy zrzutowe w nierdzewce, które były bez gadania, a na prawym skrzydle kolega mój miał erkaem niemiecki MG34, też zrzutowy. Moja wina, bo ja go pobrałem z magazynu, że wziąłem to świństwo. Te erkaemy zaczęły strzelać, ale tysiąc pięćset, to nie pięćdziesiąt, okazało się że pan porucznik zidentyfikował, że tysiąc pięćset metrów od nas Niemcy ustawili granatniki i zaczynają do nas strzelać z granatników i żeby strzelać do tych Niemców, a o pięćdziesiąt metrów, a może mniej, okazało się że my do nich nie strzelamy.
Wtedy zacząłem się wgryzać w ziemię, bo kule gotowały ziemię wokół mnie jak cholera i pan porucznik krzyknął: „Wycofywać się!”. Wobec tego poderwaliśmy się wszyscy, a mój brat przyrodni od PIAT-a mówi: „Poczekaj! Może coś jeszcze!”. Zaczął coś marudzić. Jak ja zacząłem wtedy biec w stronę wsi, to przypomniałem sobie regulamin, że muszę pod ogniem padać, nie mogłem do ziemi dolecieć, a moje nosiłki z pociskami do PIAT-a, waliły mnie w łeb jak padałem. W związku z tym, tu się przyznam, wyrzuciłem pociski od PIAT-a i biegłem dalej tylko ze swoim Stenem. Dobiegłem do wsi, przede mną paliła się stodoła, przebiegłem przez palącą się stodołę, która mi popaliła rękę, przebiegłem przez wieś między stawki, które były koło wsi Sowia Wola. Tam już zgromadzili się, ci którzy byli szybsi ode mnie i dobiegali i wtedy dowódca naszego plutonu, porucznik „Domek” wysyłał nas żeby biec w prawo, uciekać od tych.
Mnie kazał pilnować, czy z drugiej strony Niemcy nas nie zachodzą i ja z moim Stenem [skierowałem] się w tamtą stronę, nie oglądając tego Stena, jak on wygląda po tym ostrzeliwaniu granatników i waleniu tym wszystkim [w piachu]. Nagle zobaczyłem przed sobą niemieckie hełmy, karabin maszynowy strzelający do tych, którzy biegli tak jak ich pan porucznik wysyłał. Wtedy jako gówniarz nie potrafiłem ocenić sytuacji, wstałem z tym Stenem i do nich, myślałem że ja ich mam, ale wtedy się okazało, że Sten powiedział: „Żżżyyyttt!” i okazało się, że jest cały zasypany piachem. Jak wyjmowałem z niego magazynek, to w tym momencie wybuchł granat ręczny, tak jak mi potem koledzy powiedzieli i mnie już nie było, to znaczy nie pamiętam.
Pamiętam takie epizody, że niesie mnie jakiś facet w starym niemieckim hełmie z pierwszej wojny światowej i przewraca się. Okazało się, że nalatywały na nas samoloty myśliwskie Focke-Wulf 190, jestem z kompanii lotniczej, więc to wiedziałem, i trafiły tego co mnie niósł, cekaemiarza, tego który tam był od granatników, które nie otworzyły w naszej obronie ognia, dostał w łeb i był trupem. W związku z tym wzięli mnie chłopcy dalej i nieśli mnie, a dla mnie znowu nie było świata, było ciemno. Potem wrzucili mnie do rowu melioracyjnego, z którego znowu wyjęli mnie jacyś chłopcy, w każdym razie nad tym rowem pamiętam tylko jak pan porucznik „Domek” stoi oparty o drzewo i strzela z karabinu repetując co chwilę i znowu było ciemno.
Następnie mnie zawlekli na furmanki i furmanką zawieźli mnie do Wierszy, to znaczy ktoś zadecydował, że mam jechać do szpitala i odwieźli mnie do sąsiedniej wsi Krogulec kilometr, w stanie nieprzytomnym. Na to wszystko okazało się, że poszedł za mną mój kolega z kompanii, też harcerz „Cherubin”, Andrzej Wysopolski prawdziwe jego nazwisko, ze szkoły mój kolega i zawiózł mnie do szpitala na Krogulcu. Tam stwierdzili, że tego to już do zakopania, a „Cherubin” zaczął się kłócić, że przed chwilą słuchał i że serce bije. Wobec tego pan doktor kazał mnie do zabitych położyć i dał mi zastrzyk w nogę, przez spodnie zalane krwią tego, który mnie niósł, miałem tylko z lekka rozciętą głowę, ale miałem wybite oko. Jak dali mi zastrzyk w nogę i jak zacząłem odzyskiwać przytomność, to mówię do „Cherubina”: „Cherubin, rany boskie! Noga!”. „Cherubin” na to mówi: „Nic ci nie jest”. Podnieśli mi głowę razem z jakąś sanitariuszką, widzę, że stopy leżą. Pamiętałem tylko wybuch. „Cherubin” zaczął jeszcze targować się z lekarzem, a ten lekarz w ogóle nie chciał gadać o tym wszystkim. „Cherubin” wobec tego wziął moją rękę na plecy i zaczął mnie wlec ze wsi Krogulec przez pole do wsi Wiersze, przechodząc koło kwater skąd wychodziły sanitariuszki. Jak widziały, że niosą rannego, to przyniosły kawy i zaczęły mi do gęby wlewać kawę, podobno to najwięcej szkody mi zrobiło.
Jak mnie [„Cherubin”] przywlókł do kompanii, to kompania stwierdziła, że ktoś ode mnie Stena wziął, więc Sten nie zginął, ale ukradli mi dwa magazynki kompanijne oczywiście. No i tego, i owego, i w ogóle: „Gówniarzu jeden! To przez ciebie zginął ten cekaemiarz!”. W ten sposób zostałem przyjęty z powrotem do kompanii, a już myślałem, że mnie wykopią za to. To była wieś Sowia Wola, bitwa o Sowią Wolę. W podsumowaniu…

  • Kto panu to wszystko opowiedział, co z panem się działo?

„Cherubin”, który mnie tam zawlókł. Następnie okazało się, że jeden z naszych chłopaków został na polu bitwy pod Sowią Wolą i udawał trupa, jak myśmy zaczęli uciekać, to on udawał trupa, ale [widział] i policzył dokładnie ilu tych Niemców było. Okazuje się, że ich było siedmiu, albo dziewięciu i samochód pancerny, który ich wspierał, tylko bał się do nas podjechać, bo przecież na gołym polu to oni widzieli jak głupi, że my mamy PIAT-a. W związku z tym na taki samochód byliśmy uzbrojeni jak cholera, a z [tym PIAT-em] to żeśmy uciekli w ogóle nawet nie próbując tego wszystkiego, ale ja wyrzuciłem jeszcze jako mądrala te pociski, które były do PIAT-a. Potem pan porucznik poszedł i żebrał w dowództwie amunicję do PIAT-a, która też się źle skończyła.
W każdym bądź razie po tej bitwie rozpoczęło się ostrzeliwanie artyleryjskie Wierszy i pociski padały wzdłuż wsi, szły po kolei. Wobec tego pan porucznik zarządził, żeśmy uciekli ze wsi pod las, to w porządku. Pamiętam z tego momentu, że miałem cholerne dreszcze po tym wybuchu i trząsłem się jak galareta. Leżałem w rowie i podeszli do nas jacyś Węgrzy, którzy uciekli od Niemców i przyszli do Powstańców. Nawiasem mówiąc, oni potem z powrotem odeszli do Węgrów, ale dziwowali się nade mną, dlaczego ja tak leżę i trzęsę się. Popatrzyli na moje oczy, a oczy miałem czerwone jak burak i potem dali spokój. W każdym bądź razie to była pierwsza bitwa.
Następna bitwa, to się okazało, że Niemcy wysłali na nas pułk [szturmowy PONA], myśmy nie wiedzieli kogo, ale obsadzili wieś Truskaw, który miał prawdopodobnie za zadanie przebicie się do istniejącej wtedy drogi Palmiry – Sieraków. To była brukowana droga i Niemcom prawdopodobnie była potrzebna, wobec tego wysłali ten pułk do zdobycia tej drogi, a u nas we wsi Pociecha broniliśmy [przejścia] i była placówka nasza, różne oddziały ją obsadzały, w każdym bądź razie to była placówka wytrwale broniona, a ci z Truskawia ruszyli do natarcia na nich. Jeszcze żeby było lepiej, to zaczęli walić z dział do Wierszy, które były za lasem i wtedy dowództwo zarządziło, że kompania szturmowa „Lawy” pójdzie na Truskaw. Oczywiście myśmy absolutnie nie wiedzieli dokąd my idziemy, idziemy na jakiś wypad, tyle tylko wiedzieliśmy. [Wsiedliśmy] na furmanki, podjechaliśmy przez Zaborów pod wieś Truskaw, obeszliśmy ją dookoła, dowodził tym wszystkim sam, osobiście „Dolina”. Zabrał nas ludzi osiemdziesięciu jeden, jak się potem okazało.
Obeszliśmy ją od wsi Lipków i zaczęliśmy iść wzdłuż wsi, nikogo nie było, była cisza, usiłowali tam pogadać z jakimś dziadkiem, wieś była opuszczona i w pewnym momencie dopiero, w więcej niż połowie wsi, zbliżając się w stronę naszej placówki na Pociesze, dopiero wybuchła strzelanina, ale myśmy już wtedy wiedzieli. Taka strzelanina, to w pierwszej sekundzie strzelają wszyscy.
Może powiem co ja robiłem, bo tamtych osiemdziesięciu ludzi robiło co innego, ale wszyscy mieli ten sam skutek. Wpadłem na podwórko pierwszej chałupy, z tej chałupy w odległości dwóch metrów ode mnie, wyskoczył człowiek prawdopodobnie w gaciach, bo jakiś taki jasny, strzeliłem z karabinu, przewrócił się i nie ruszał. Dołożyłem mu drugi raz, wyskoczył drugi i dołożyłem mu trzy kule, zanim załadowałem pięć następnych do mojego mauzera, to już obydwaj nie ruszali się na tym podwórku. Pobiegliśmy dalej, a tam za ogródkami, bo myśmy szli ogródkami, nie drogą główną… Aha i jeszcze w tej pierwszej chałupie, z której wyskoczyli ci dwaj słychać było jakieś głosy. „Cherubin” od razu wrzucił tam millsa, a mills to jest straszna broń, jednego i chyba drugiego.
Po wybuchach millsów w środku tej chałupy, słychać było tylko… Ja tam głowę włożyłem: „Ciurrrr, kap, kap, kap!”. To są może takie nieistotne rzeczy, ale to o czymś mówi, o tym co się tam działo. Wobec tego stwierdziliśmy, że w chałupie już nie ma nikogo i pobiegliśmy dalej za ogródkiem, już obok mnie nasz chłopak z „Brena” walił w tłum, który był na następnym podwórku. Tam stała gromada koni i ludzie jacyś między nimi się kręcili. Ten walił z „Brena” w tą kupę koni i ludzi, jak dopiero zaczęły lecieć w to wszystko milsy, to znaczy granaty ręczne, to wtedy kwik tych koni i to piekło co tam się działo, to się zrobiło już jakieś potworne. Przesunęliśmy się na prawo i zobaczyłem jak z tych chałup, z tego wszystkiego wybiega facet i ucieka ze wsi. Strzeliłem do niego, nie trafiłem, a on schował się za stogiem. Wtedy władowałem do mojego mauzera pół czarne czubki, to jest świetlny pocisk, rąbnąłem w ten stóg i stóg zaczął się palić. Ten facet zaczął wybiegać zza stogu, stóg był w odległości dwudziestu, trzydziestu metrów od nas i ten z „Brena” obok mnie, już nie pamiętam, który to był z naszych „brenistów”, zgarnął go i ja mu jeszcze dołożyłem tych świetlnych, żeby się już nie ruszał. Pan porucznik nas zawsze uczył, że jedna podstawowa rzecz, w walkach w nocy nigdy nie zostawiać niepewnych trupów, to znaczy się każdy kto zostanie trafiony i przewróci się, musi dostać drugiego, żeby już na pewno nie strzelił w plecy. To były komandoskie nauki naszego porucznika „Lawy”.
Przebiegliśmy dalej i w tym momencie stanąłem obok, gromadką żeśmy się schwycili i nagle zza chałupy wybiega jakiś człowiek. Obok mnie stojący mój brat przyrodni walnął do niego serię ze Stena, a ten dobiegł do nas i mówi: „No i co chłopaki? Gdzie dalej?”. A przed chwilą do niego poszła seria ze Stena, pomyłkowa. Mój Zdzich zamknął gębę, cofnął się ze swoim Stenem i pobiegliśmy dalej. Tam w czasie bitwy obowiązywała jedna rzecz, myśmy wszyscy mieli wrzeszczeć: „Sobota!”, to było nasze hasło, żebyśmy się sami nie postrzelali, a ten skurczybyk nie wrzeszczał: „Sobota!”, mógł dostać, ale nie dostał, to jego szczęście. Za chwilę patrzę, leży nasz kolega, z tyłu miał przestrzelone w góry udo i miał też brata w naszej kompanii, Kazika, „Sewer” żeśmy na niego wołali, on jest w spisie poległych. Tak jak miał przestrzelone tylko udo i nagle pod płotem leżąc pomalutku, cyk, cyk, cyk, obsuwał się i tak został.
Dalej patrzymy, a tutaj zaczyna się podwórko, na nim jakieś większe skrzynie stoją przy tym podwórku i z chałupy wychodzą trzej ludzie w mundurach niemieckich, SS na kołnierzach. Okazuje się, że to była radiostacja niemiecka obsługiwana przez SS Galizien. Oczywiście nasz pan porucznik, to jest kochana rzecz, radiostację dawaj, kazał ganiać nas żebyśmy tą radiostację wyciągali, a ci stoją z rękami do góry. Doskoczyłem do jednego, oparłem mu karabin pod brodę i chłopaki mówią: „O rany! Co to tam?!” a jeden z nich otwiera mu kieszeń munduru i wyjmuje legitymację, której nagłówek był grubo napisany: „SS Galizien”. W tym, momencie ten z lewej strony obok mnie „Czarny” z naszej kompanii, rąbnął tego swojego esesmana lufą swojego karabinu, tak że go przebił i potem rano oglądaliśmy krwawe szmaty na końcu jego karabinu. Ja w tym momencie nacisnąłem na cyngiel mojego mauzera i strzeliłem mu pod brodę, w odległości pół metra widziałem jak umiera człowiek, w każdym bądź razie ten na pewno nie przeżył.
Dalej ruszyliśmy „Sobota! Sobota!” i naprzód, oczywiście panowie oficerowie rozumieli, że to co zobaczyli, ten tłum całego pułku i osiemdziesięciu nas ludzi, to jedyna rzecz to uciekać naprzód, żeby nas nie zadeptali gołymi butami. Wybiegliśmy na placyk, który był w środku wsi, w którym stały działa zwrócone w kierunku naszej Pociechy. Działa były okopane, obok stały ogromne góry skrzyń drewnianych z amunicją, to były sowieckie działa sto dwadzieścia dwa, a przed nami w tym momencie w odległości pięćdziesięciu metrów, z tej drogi obrócił się cekaem Maxim w naszą stronę i zaczął walić, bo oni zorientowali się, ci „ronowcy”, że myśmy zdobyli już te działa i w związku z tym obrócili ten cekaem Maxim i zaczęli walić w nasze działo. Pan porucznik „Lawa” od razu wymyślił, że my mamy PIAT-a, wobec tego PIAT-a wziął od Zdzicha, przyłożył w tamtą stronę, ja wziąłem pocisk już z tych wyżebranych w dowództwie zamiast tych moich wyrzuconych, wyostrzyłem, bo tam się zapalnik wkłada, wyjmuje się spomiędzy skrzydełek, wkłada się z przodu i przekręca zapalnik w granatniku PIAT-a. Rąbnął w kierunku cekaemu, a pocisk w ogóle nie wybuchł bo rąbnął w piach a to była broń przeciwpancerna. Drugi raz nawymyślał mi pan porucznik, że coś spieprzyłem zakładając zapalnik, więc na jego oczach włożyłem zapalnik, przekręciłem, pan porucznik rąbnął drugi raz, nic nie wybuchło.
W tym momencie kolega obok mnie, „Brązowy” z naszej kompanii, mówi: „Rąbniemy z tej armaty w nich”. Byliśmy z tyłu armaty, ale na końcu lufy tej armaty był pokrowiec skórzany, trzeba go było zdjąć, żeby strzelić. Pociski leżały obok nas, nawet gdybyśmy nie umieli ich wyostrzyć, to taki pocisk jakbyśmy rąbnęli w ten cekaem, to by z niego miazga została. „Brązowy” mówi: „Ja!”. Sięgnął, trochę się podniósł pod ogniem cekaemu i rozwalili mu łeb w drobny mak. To znaczy się trafili go z cekaemu w łeb, tak że cała głowa właściwie przestała istnieć, „Brązowy” trup, a pan porucznik „Lawa” jako komandos, odłożył swojego Stena, wziął dwa millsy, wyjął z nich zawleczki i wyskoczył prosto na ten cekaem robiąc uniki komandoskim chwytem i rzucił jeden granat, drugi, bo to było za daleko żeby rzucić zza tego działa, więc podbiegł kawałek i rzucił te granaty. Nie trafili go oczywiście w ogóle, natomiast granaty wybuchły i cekaem milczy, no to my panowie wychodzimy, idziemy do cekaemu, a cekaem milczy, przy nim nie ma nikogo, uciekli, bo oni byli na zapleczu lasu, rzucili ten cekaem i uciekli. Przy cekaemie leżeli na pierzynach i leżał plecak cały z cukierkami zrabowanymi gdzieś, przecież oni przyszli z Ochoty, oni przyszli ze Śródmieścia, obrabowali jakiś sklep i cały plecak z cukierkami, między innymi słój krówek był. Te krówki wyżarli mi chłopaki w ciągu piętnastu minut i skórzana kurtka, ukradli mi ją też w ciągu piętnastu minut, myślałem że zdobyłem skórzaną kurtkę.
Ale zabraliśmy się za ten cekaem, którzyśmy tam [złapali], bo taki Maxim, to jest Maxim, a ja nie umiem obsługiwać Maxima do dziś dnia, nie wiem jak się otwiera żeby mu wyjąć taśmę. W końcu wyjęliśmy mu taśmę i wleczemy po piachu, tam wtedy był okropny piach, wleczemy to wszystko przez wieś na drugi koniec i w stronę Zaborowa. Patrzę, obok leży trup jakiegoś z Rosjan, piękne miał buty skórzane, usiłowałem zdjąć, szarpałem się jak głupi, chłopaki się ze mnie śmiali, że dureń, gówniarz, mieszczuch, nie umie nawet zdjąć z trupa butów. Okazało się, że trzeba je było rozpruć z tyłu, żeby zeszły z trupa, bo z trupa się butów nie zdejmie. Potem dowlekliśmy ten cekaem za wieś, załadowaliśmy to na furmankę i wtedy żeby jeszcze było głupiej, to okazało się że w tym cekaemie Maxima po tym strzelaniu jak myśmy wyjęli taśmę, to w lufie był nabój, ktoś tam ruszył i drugiemu chłopakowi koło nosa strzelił cekaem, to wszyscy pamiętali po tym wszystkim.
Jeszcze żeby było głupiej, nagle chłopaki, którzy tam z boku siedzieli mówią: „Ktoś tam się rusza w lesie!”. Podlecieli i złapali jakiegoś faceta, okazuje się że ten facet jest z tych [„ronowców”] i mówi: „Panowie, panowie, ja toże stalinowiec”. Dopiero któryś go rąbnął i w ten sposób się to wszystko odbywało. W wyniku tej bitwy, jak żeśmy przyjechali do Wierszy, mieliśmy górę karabinów, dwa francuskie erkaemy, które były zupełnie zdezelowane, nie nadawały się do niczego, ale amunicja była francuska do nich, cekaem Maxima i bardzo dużo jakiegoś po prostu ludzkiego dobytku, ubrań, spodni i oczywiście pan porucznik, z całego dowództwa, wszyscy się schodzili, wybierali. Okazuje się, że w drugiej odnodze tej wsi Rosjanie zaczęli wychodzić do naszych z uniesionymi rękami i trzymając, ja bym nie wiedział co to się dzieje, trzymając czapki w zębach, a w tych czapkach mieli złoto zrabowane w Warszawie. Chłopaki jak zobaczyli, to skapowali się, że w tych czapkach oni niosą okup, że to taki rosyjski zwyczaj, że on się poddaje, a w czapce złoto niesie.
  • Ale pan to widział sam, czy panu opowiadali?

Nie widziałem, tylko widziałem następnego dnia jak chłopak od nas o pseudonimie „Kucharz”, miał cały niemiecki chlebak złota. Wszyscy mówili: „ I tam, pewno trzy czwarte to tombak”. Ale miał, w każdym bądź razie z tego szabru. Nawiasem mówiąc, ten „Kucharz”, to był chłopak, który przyszedł przed Powstaniem do naszego dowódcy kompanii „Lawy” i zgłosił się jako Sonderdienst, to znaczy się służył w gestapo jako mundurowe oddziały obsługi gestapo i wykłady nam robił w najlepszy sposób jak zorganizowane jest gestapo, co to jest SD, a czym się różni Sonderdienst od SD i tak dalej. On głośno mówił, że on jest z gestapo. W dzisiejszych wpisach, które znajdziecie państwo na temat grupy „Kampinos”, jest napisane, że ten „Kucharz” miał na imię Marian i nie wiadomo więcej nic. Później opowiem, jeszcze raz on się zjawił. W każdym bądź razie był między nami gestapowiec głośno o tym mówiący.

  • Jak można było gestapowca przyjąć? Kto to decydował?

Ja byłem żołnierzem. Trzeba się zapytać tam wyżej. W każdym bądź razie, mało tego, kiedyś w jakiejś rozróbce na podwórku, któryś z chłopaków, zresztą „Rąbaj” miał pseudonim, zbił mu mordę, ale to było wszystko po pijaku i to nie było [sprawy]. Zwróćcie państwo uwagę, taka kompania specjalna to była zbieranina, w której się stykali chłopcy licealni, inteligenci, ze wszystkimi bandytami. Nawiasem mówiąc, ten poległy w Truskawiu „Brązowy”, pracował w obsłudze Cmentarza Powązkowskiego i przed bitwą przeważnie ludzie czują śmierć. „Brązowy” mówi: „Co wy tam tego! Popatrzcie, mnie tutaj brzuch porżnęli nożem”. Zdjął portki i pokazywał, że dostał kilka ran od noża w brzuch. Jak żeśmy go przywieźli z Truskawia, to okazało się, że łeb jest cały rozerwany i to jest „Brązowy”, czy nie „Brązowy”, nie wiadomo było. Dopiero ja mówię: „Panowie, wczoraj pokazywał blizny na brzuchu”. Rozpięliśmy spodnie, są blizny, to jest „Brązowy”, w ten sposób.

  • Jak pan mówił, że ludzie czuli śmierć przed bitwą? Jak to się czuje śmierć przed bitwą?

„Jerzyk”, ten mój kolega harcerz, to przed bitwą pod Sowią Wolą, to byliśmy bliskimi kolegami, przeszliśmy się na spacer zobaczyć co w tych Wierszach i „Jerzyk” mówi: „No my jesteśmy harcerze, to wszystko chamy, zaśpiewamy harcerskie piosenki”. Śpiewaliśmy w budzie w Wierszach wszystkie nasze „Hej chłopcy”, te wszystkie inne. Inni, nie harcerze, patrzyli na nas jak na wariatów, ale „Jerzyk” się rozkleił wtedy i „Wańka” się rozkleił, ten co obok mnie, ten Rosjanin, wykładał nam jakim wspaniałym karabinem jest karabin Mosin, pokazywał nam sowieckie chwyty na bagnety i myśmy się go wtedy zapytali: „Wańka, no to co, wrócisz do Woroneża?”. Miałem do niego wyjątkowy dostęp, bo znam rosyjski, wychowywałem się na wileńszczyźnie i tam z dziećmi rozmawiałem po rosyjsku, w związku z tym do „Wańki” to ja od razu byłem gawarit pa ruski. Pani się pyta jak się rozkleił? „Wańka” się rozkleił na ten karabin i powiedział, że on już do Woroneża, do siebie, to chyba nie będzie mógł wrócić. „Dlaczego?” „No bo wy jesteście tacy”. Tak nie powiedział nam, że jesteśmy faszyści, ale nie wierzył w powrót swój do Woroneża. Trzeba przyznać, że miał wyjątkowo lekką śmierć, bo jeżeli dostał kulę z karabinu w skroń i przeszła na wylot przez głowę, to ułamki sekund były jego śmiercią.
Dojechaliśmy do Truskawia. Po Truskawiu pan porucznik „Lawa” jako komandos, z panem porucznikiem „Drewno” dowódcą, który był w cywilu nadleśniczym Nadleśnictwa Kampinos, nazywał się Karnej, pojechali kolejką wąskotorową do Tartaku Piaski. Niemcy zorganizowali Tartak Piaski, to się nazywało Piaski Królewskie, w którym gwałtownie rżnęli drewno, bo chcieli wybudować gdzieś most. Nie wiem w którym miejscu, ale przyczółki są w puszczy, w każdym bądź razie sprowadzili do tego tartaku stu pracowników organizacji Todta z Belgii, to byli Belgowie, przy czym to były oddziały uzbrojone i trzydziestu esesmanów, którzy mieli tego wszystkiego pilnować. Pan porucznik „Lawa” jako komandos, ze swoim koltem schowanym pod sobą, mówiąc delikatnie, zapisał się tam na robotnika żeby zrobić wywiad.
Przewęszyli dokładnie ten Tartak Piaski, wrócili do nas do Wierszy i elegancko, zgodnie ze wszystkimi przepisami zorganizowali szturm na Tartak Piaski. Nasza kompania liczyła około trzystu ludzi, to znaczy tak głośno mówił „Lawa”, że według [PDPS], to jeżeli ma się zdobyć jakieś stanowiska, to trzeba użyć trzykrotnie większej ilości ludzi. No to, wobec tego jak ich było stu, to nas poszło trzystu, kawalerii trochę, my, to jest nasza kompania specjalna, poszliśmy otoczyć i zlikwidować ten tartak. Po drodze kawalerzyści doszli, myśmy tam błądzili po lesie, w każdym razie tam się działy różne rzeczy.
W momencie kiedy żeśmy doszli, to ja już byłem zdrowo przepłoszony. Już idąc do Truskawia pan porucznik mnie odstawił na lewe skrzydło, że won, nie pójdę do Truskawia, ale jak zobaczył, że idę już w szeregu, wychodzę ze wsi, popatrzył się na mnie, nawet nie machnął ręką, dał spokój i poszedłem do Truskawia. Na Piaski, to sobie wymyśliłem, jako że uważałem się zawsze za inteligenta, że po cholerę ja mam biec na bunkry, oni albo je zdobędą, albo nie. Wobec tego jak nie zdobędą, to będą uciekali koło mnie, wobec tego padnę i schowam się, przeczekam ten szturm, a jak to będzie zdobyte, to wejdę i będę też żołnierzem, który zdobył tartak. Jak żeśmy się zbliżali do tartaku, to była cisza i nagle, to jest reguła bitw nocnych, wybuchło kilkadziesiąt karabinów maszynowych, zrobiła się piekielna strzelanina.
W tym momencie nie było już żadnej mowy, że ja padnę. Po prostu szedłem do szturmu i zobaczyłem że podbiegliśmy do budynków i jeden z chłopaków obok mnie dostał, przewrócił się, a wobec tego przed budynkiem klapnąłem i chciałem zacząć ostrzeliwać, miałem już wtedy automatyczny karabin rosyjski zdobyty w Truskawiu. Wtedy rzucił we mnie granat ręczny ten Niemiec, czy Belg, ale niemieckie granaty nie były takie skuteczne, leżałem w śmietniku i właściwie nic mi nie zrobił. Zdobyliśmy budynki boczne i skryliśmy się pod ścianą frontową budynku, obok mnie był dowódca naszego plutonu porucznik „Domek”, Stefan Iwanowski jego prawdziwe nazwisko. Był ranny w piętę, niewiele tam było tej rany, ale tym niemniej dostał. Narożnik tego budynku był ostrzeliwany przez kogoś z pistoletu maszynowego, ale jeden z ułanów, jak wbiegł na podwórko, to postawił erkaem Diegtariewa, tą talerzówkę i jak zaczął do nich walić, to on rzucił tego Diegtariewa i cofnął się do nas. Stał koło nas, a pięć metrów od niego leżał jego erkaem, a on: „O Jezu, mój erkaem! O Jezu!” i nie wiedział co robić. […]
Zdobyliśmy zewnętrzne budynki tartaku, została hala tartaczna, w której ciągle jeszcze dudniła maszyna, która piłowała [drzewo], włączył się wentyl i zaczęła strasznie gwizdać. Myśmy przechodzili koło tej hali, nagle z budynku hali padły dwa strzały i trafiły jednego z naszych ułanów. Obok mnie, [obok] „Sulima” z naszej kompanii, którego żeście tutaj też nagrali, wywalił cały magazynek z „parabelki” w te drzwi i okazało się… Z drugiej strony obiegliśmy ten budynek. Ja z jasnego pożaru wlazłem na umierającego Niemca, wdepnąłem mu na pierś, odskoczyłem oczywiście i w tym momencie wrzuciliśmy granaty do tej hali, żeby przestała ta maszyna parowa ryczeć. Z drugiej strony wyszedł Niemiec, prawdopodobnie ten, który temu ułanowi dołożył z pistoletu. W każdym bądź razie nasz „Lawa” wziął go za ramię, tego Niemca, który był w pełnym mundurze i czapce, i pyta się tych Belgów: „Niemiec?”. „Tak, ale to dobry Niemiec”. Coś tam zaczęli ci Belgowie, bo tym Belgom darowaliśmy życie, oni się poddali i koniec, a ten, że to Niemiec jednak. A „Lawa” jak mu rąbnie ze Stena, przeleciał po nim dwudziestostrzałową serią, trup na miejscu.
Tam żeśmy zdobyli całą, mówię jak żołnierz, to znaczy zdobyliśmy pierwszorzędne, nowiutkie karabiny mauzera, jeden erkaem Browning podobny do polskich erkaem, ale oryginalny erkaem [belgijski] nowiutki, tylko na amunicję belgijską, nie pasowała do niego zdobyta w Truskawiu amunicja francuska. W każdym bądź razie poszedł z nami do końca pod Brudzewice ten erkaem i pistolet maszynowy dla pana porucznika „Domka” dowódcy mojego plutonu, teraz się dowiedziałem, że on się nazywa Erma, a myśmy wtedy go nazywali Bergmanem. Tartak zdobyty, podpalony, wsiadamy na furmanki, z tym szabrem wróciliśmy do Wierszy.
Następnie odbywał się cały szereg wypadów naszej kompanii na drogę w kierunku Zaborowa, w kierunku Leszna. Raz zdobyliśmy Dwór Pilaszków, w którym było trzysta, czy czterysta krów i samochody z jakimś dobytkiem, którymi teraz dopiero w książkach wyczytałem, szesnastu esesmanów prowadziło te krowy jako szaber skądś zza Wisły. Myśmy tego dworu nie zdobyli, bo oni bronili się tak jak myśmy nie umieli, to znaczy bronili się z korytarzy wewnętrznych i kto się pojawił w zewnętrznym oknie, to go zgarniali, ale nie siedzieli w oknach, tam gdzie myśmy mogli ich dosięgnąć. Myśmy wrzucali granaty do zewnętrznych pokojów, a tam nie było nikogo, bo oni byli w środkowych korytarzach, czyli po prostu wyszkoleniem zrobili nas w konia, ale krowy trzeba było zabrać do Wierszy.
Możecie sobie państwo wyobrazić, pędzić stado trzystu krów w nocy przez nieznane wsie. To się działo coś makabrycznego, jak na kreskówkach. Mało tego, potem się dowiedziałem, że przepędzaliśmy je przez podwórko gestapo, które było w Zaborowie, które myślało, że to jacyś zwykli Rosjanie, czy coś w tym rodzaju, pędzą te krowy. Ale żeby było gorzej, to jeden z tych samochodów był wyładowany winem, do dziś dnia pamiętam, że to wino nazywało się „Laroque” i nie muszę tutaj komentować, że my dwaj harcerze z „Cherubinem”, bo już „Jerzyk” wtedy nie żył, nie spiliśmy się tym winem i prowadziliśmy te trzysta krów i stu pijanych kolegów. Żeśmy ich przyprowadzili do Wierszy przy ogólnych strzałach na wiwat i tak dalej.

  • To znaczy, że pan się nie spił, bo pan nie pił, czy pan pił mało?

Ja nie mogę pić w ogóle i jakoś nie piłem nigdy i nie piję do dzisiaj.

  • A kolega „Cherubin”?

To samo. Harcerz służy Bogu i Polsce, [niesie chętnie pomoc bliźnim] i jest posłuszny prawu harcerskiemu. W każdym bądź razie nie pije harcerz, no i z „Cherubinem” żeśmy nie pili. Krowy potem dowództwo rozdało po wszystkich okolicznych wsiach, bo tego było bardzo dużo. Potem jeszcze raz przyszliśmy do Pilaszkowa zabrać zboże, [którego] tam żeśmy za pierwszym razem nie zabrali, a Niemcy już uciekli, obronili się przed nami. Z dworu wyszła do nas dziewczyna i wstąpiła do naszej kompanii, jest w spisie żołnierzy kompanii „Lawy”.
Poza tym z tych wypadów, następny raz poszliśmy na szosę, nasi komandosi wyjeżdżali zdobycznym motocyklem na szosę i raz złapali niemiecki samochód propagandowy z filmami i kinem. Wyświetlaliśmy sobie w Wierszach to kino. Niemiecki samolot, który latał nad Wierszami, jak zobaczył, że ktoś tutaj na terenie lasów wyświetla filmy, to kilka rundek zrobił nad Wierszami, a był to prawdopodobnie niemiecki samolot, w każdym bądź razie to była zdobycz z wypadów na Zaborów.
Raz to odbyło się krwawo, wyszliśmy na szosę pod samym Lesznem i okazało się, że idzie po tej drodze konny patrol Kozaków, pod dowództwem jakiegoś Niemca. Myśmy rozłożyli się z jednej strony drogi, to już wyszkolenie naszego komandosa nam pomogło żebyśmy się sami nie postrzelali. Jak oni nadjechali, to z odległości pięciu, dziesięciu metrów kompania otworzyła do nich ogień, ale jeden z kolegów, też nie wiedząc bardzo co to jest, wziął i rzucił w nich gammonem. Gammon to jest straszna broń angielska, zrzutowa, przeciwpancerny granat. Jak rzucił w tego Niemca, to ja potem podbiegłem do niego i z leżącego coś po tych błyskach, w kształcie trupa, zdjąłem zapięty pas. Facet był rozerwany w strzępy tym gammonem, a pistolet maszynowy czterdziestkę, którą miał na szyi, była obdarta z okładek i na niej były rysy od ziarenek piasku, które porysowały ten pistolet maszynowy. „Lawa” go potem, po remoncie wziął i używał go, tą czterdziestkę. To były bitwy, które skończyły się tak, czy inaczej, ale były bitwami zwycięskimi.
Tam się też raz naciąłem na taką historię, że przechodziliśmy w nocy koło jednej wsi, poza naszymi terenami, grupy „Kampinos” i nagle podchodzą do nas jakieś baby i mówią: „Panowie! Panowie! Tamten człowiek to jest szpieg!”. „Jak to szpieg?” Taki facet w czapce. „A, mówił że on tu tego i on się wypytywał gdzie są polscy bandyci”. Wobec tego nasz pan porucznik do niego: „Panie, kto pan jest?”. „A ja tu uciekłem z robót przymusowych w Lesznie, w tym miasteczku tam”. A tam któryś z chłopaków z boku pyta się: „A po rosyjsku pan umie?”. „Nie, nie umiem”. Nie wiadomo co z nim robić, pytał o [polskich bandytów], a tu nagle podjeżdżają chłopcy z opaskami, z żółtymi krawężnikami, to byli nasi żandarmi, od razu można było ich poznać, że mieli na opaskach powstańczych boki żółte. Ci żandarmi od razu do niego po rosyjsku, a on odpowiada po rosyjsku, a przed chwilą nie mówił. „Zrewidować go” a przy nim mapka sztabowa. Patrzę, a ten żandarm odpina kaburę od nagana i tylko zdążyłem odwrócić głowę. Pach! Pach! Tak odbył się sąd nad tym człowiekiem.
Następnie w czasie tych wypadów, to co mówiłem na wstępie, w jednej ze wsi dołączył do nas chłopak, że on chce wstąpić do partyzantki i tak dalej. No to dobra, przydzielili go, nazwali go „Zielony” i odprawa, wszystko tego, śmego, nocne śpiewanie „Nasz o Panie, któryś jest na niebie” i poszliśmy spać. Następnego dnia rano jeden z erkaemowych naszych „Robaczek” mówi: „Ktoś mi ukradł Parabellum, pistolet”. Za chwilę chłopaki zaczynają biegać, co jest, okazuje się, że konia nie ma. Ktoś mówi: „»Zielony« wczoraj jechał tym koniem”. „Tak?” „Tak”. Ukradł konia, „parabelkę” i uciekł. Jego ojciec miał dorożki gdzieś pod Zaborowem, z dorożkami z Warszawy uciekł. „Lawa” wziął dwóch, czy trzech chłopaków, załadowali się na konie i pojechali do tej wsi, przyprowadzili go i okazuje się, że jak przyjechali do niego tam skąd go wzięli, to on siedział na progu i czyścił „parabelkę”. Tak że od razu wszystko było na ręku, przyprowadzili tego chłopaka do Wierszy i „Lawa” za karę kazał mu stać stójkę pod karabinem, a obok chłopaki kopali schron na zapasy amunicji i się śmiali: „E »Zielony«, dla ciebie grób kopiemy!”. „Zielony” zbladł jak ściana i pan porucznik „Lawa” przyszedł, wziął i mówi: „Muszę go zaprowadzić do żandarmerii, to nie ma co gadać. Ukradł broń, ukradł konia, zdezerterował”. A on był pół dnia przynależny do tej kompanii i zaprowadził go do żandarmerii, do żandarmerii od nas było pięćdziesiąt metrów. Za dwie godziny przychodzi pan „Lawa” do kompanii, zaklął brzydko i mówi: „Wiecie, że »Zielonego«, rąbnęli? Sąd litery prawa polskiego wojennego i wyprowadzili go za stodołę i rąbnęli”.
Z naszą żandarmerią mieliśmy jeszcze trochę na pieńku, bo „Cherubin” w Truskawiu zobaczył osiodłanego konia, to wsiadł na tego konia i wrócił do Wierszy z Truskawia na koniu. Potem ledwo chodził, bo nie umiał jeździć, a konia przywiązał do płotu i koniec. A tu przychodzi facet ze Stenem, z opaskami żandarmerii i mówi: „Ukradliście mi złodzieje konia w Truskawiu! Łobuzy!” i do naszego komandosa z taką mordą, że on tu... „Ja pana porucznika to zaraz aresztuję!”. Jak mu pan porucznik wyplantował w mordę, jak go ktoś tam kopnął, jak go ktoś tam zaczął bić, to już mocno pokrwawionego zaprowadził „Lawa” do żandarmerii i wrócił jeszcze klnąc z tego wszystkiego. Takie były możliwości w tym czasie, ludzie którzy mają lekko chodzący palec od spustu, to są straszni.
Może zacznę od tego, że w pewnym momencie Niemcy rozpoczęli [niezrozumiałe], to znaczy atak na grupę „Kampinos”. Wtedy dowództwo, pan major „Okoń” doszedł do wniosku, że pierwsza rzecz, od tego jest kompania specjalna, ratować placówkę na Janówku, to znaczy wesprzeć i myśmy ruszyli bojowym szykiem przez Truskaw w kierunku Janówka i w przeciwnym kierunku nadjechał do nas „Dolina”. Szu, szu, szu, che, che, che, z naszym „Lawą”, bo to byli koledzy ze szkoły komandosów z Anglii, bardzo blisko się znali, pogadali i myśmy tylko z górki zobaczyli jak się kręcą tam czołgi niemieckie, które już wtedy zdobyły placówkę na Janówku naszą. Wróciliśmy do Wierszy, dowództwo zdecydowało, że grupa „Kampinos” przebija się w lasy świętokrzyskie. Wobec tego, żeby było głupiej, Niemcy rozpoczęli szturm od nalotu bombowców. Spalili całe Wiersze, żeśmy uciekli do lasu i tak rozpoczęliśmy wymarsz w kierunku Gór Świętokrzyskich, to znaczy doszliśmy najpierw do wsi Gurki, tam żeśmy przenocowali.
Potem koło Leszna poszliśmy na niemieckie linie otaczające grupę „Kampinos”, które znaliśmy z mapki, którą znaleźliśmy przy tym Niemcu, zabitym pod Lesznem. Pan „Okoń” zdecydował, że my uderzymy na wieś, o której na mapce było napisane: „Żan. Mot”. To znaczy: Żandarmeria Zmechanizowana Niemiecka. Jak żeśmy zaczęli opuszczać las, to pan porucznik wydał rozkaz: „Bagnet na broń!” i szykowaliśmy się do ataku na wieś Wilków koło Leszna. Okazało się że Niemcy uciekli stamtąd, myśmy przeszli, jako że nasza kompania szła przodem, myśmy przeszli przez Utratę, zabezpieczyliśmy przejścia nad Utratą, a Niemcy od Leszna zaatakowali nasz szpital i nasze tabory czołgami.
Wtedy widziałem jak oni tam strzelają we furmanki z naszymi rannymi i z tyłowymi jakimiś oddziałami. W każdym bądź razie poszliśmy dalej naprzód i koło Baranowa nasza kompania, to znaczy się „Lawa”, który znał te okolice sprzed Powstania, odłączyliśmy się od grupy „Kampinos” i poszliśmy pod wieś Kozery koło Grodziska Mazowieckiego. Tam on miał znajomych i jeden chłopak był u nas, „Toni”, który z Kozer pochodził. W Kozerach część, którzy chcieli, to „Lawa” [zwolnił] i mogli odejść do Grodziska, a myśmy zostali i poszliśmy w czasie trwania bitwy pod Jaktorowem, myśmy nie poszli pod Jaktorów, tylko żeśmy przeszli przez tory i poszliśmy w kierunku Gór Świętokrzyskich przez Radzice w kierunku Pilicy. Szliśmy tam cztery dni, po drodze zmieniając konie, o czym Niemcy we wszystkich swoich meldunkach pisali, i doszliśmy do Pilicy koło wsi [Domaniewice], przeszliśmy przez Pilicę. Pilica to nie jest wielka rzeka. Ja umiałem pływać, zdjąłem, rozebrałem się do golasa, wziąłem wszystko to na głowę z karabinem i przepłynąłem. Tam było gorzej, rozmaici koledzy tego nie umieli, w portkach, w ubraniach usiłowali przepłynąć, działy się makabryczne rzeczy. Po przejściu Pilicy zaczął się dzień już wtedy, choć myśmy szli tylko nocami od 30 września do 4 października.
Doszliśmy pod wieś Brudzewice, ale cały czas lasami i po drodze spotkaliśmy dwóch facetów na rowerach. Pan porucznik to, tu tego „Stój!”, pogadał z nimi i puścił, a potem leśniczy, do którego żeśmy zaszli powiedział, że to byli policjanci granatowi, tylko byli po cywilnemu i oni od razu poszli do Niemców, którzy tam byli i dokładnie nas opisali. Mało tego, widocznie [mnie] nie widzieli, bo napisali, że sami gówniarze i Niemcy potem szturmując nas…
  • Ale pan przecież nie był taki jedyny najmłodszy, prawda?

A no nie, „Bob” był jeszcze ode mnie młodszy, Delawo się nazywał, zginął w Ameryce potem, po wojnie. W każdym bądź razie widocznie ci policjanci tak tym Niemcom powiedzieli. Gdy weszliśmy do lasu, ale byliśmy bardzo sponiewierani fizycznie, nie może się taki żołnierz nadawać do walki. Zajęliśmy stanowiska obronne w lesie pod Brudzowicami, zostawiając nasze pięć furmanek z zapasami amunicji i żywności, które Niemcy od razu drapnęli, bo rozpoczęli obławę. Oni rozpoczęli obławę na kawalerię „Doliny”, oni byli szybcy, bo na koniach się przemieszczali prędko, przez Pilicę to oni przechodzili jak panowie, a my z tymi furmankami idiotycznymi, z tym wszystkim − nie.
Wtedy pan porucznik „Lawa” zdecydował, że przyjmujemy walkę. Na maleńkim wzgórku żeśmy zajęli stanowiska, ja obok mojego dowódcy plutonu i mądrze, bo Niemcy nie wiedzieli gdzie my jesteśmy i zaczęli tyralierą czesać las, szli skośnie do naszych linii, tak że doszli na odległość kilkudziesięciu metrów. Jak myśmy z tych czterdziestu, to znaczy się mieliśmy wtedy jakieś pięć karabinów maszynowych, wszyscy byli uzbrojeni w broń maszynową, rozpoczęliśmy ogień, to ci Niemcy naprawdę tam się pokładli wtedy, dostali od nas. Oni myśleli, że załapali tych paręset koni „Doliny”, a to było nas czterdziestu, czy może już trzydziestu wtedy było.
Doprowadzili samochody pancerne, jeden samochód pancerny na taką odległość, że prześwitywał przez drzewa i grzał do nas z karabinów maszynowych, ale mieli granatniki, a granatniki w lesie mają to, że nie słychać trzasku pocisków, natomiast pocisk wpada z góry i od razu zabija. Najwięcej nas narżnęli granatnikami, między innymi trafili porucznika „Domka”, który obok mnie leżał, prawdopodobnie urwało mu obie nogi. Mówię prawdopodobnie, bo obok leżeli chłopcy z „Brenem” i tak ich wykosili, że „Bren” został a ich nie było, bo rąbnął pocisk w to stanowisko, ale „Brenowi” nic nie zrobił. Ja w ogóle nie strzelałem nigdy z „Brena”, bo to gówniarzowi nie daje się takiej broni. [Przeniosłem] się do tego „Brena”, odłożyłem mojego mauzera i zmieniałem tylko magazynki. Tutaj trzeba przyznać, że co gówniarz, to gówniarz. Jak usłyszałem, pięciokrotnie dawali komendę: Vorwärts! I wołali do nas: Buben! Waffen ab! To znaczy się: „Gówniarze! Rzućcie broń!”. Byli już bardzo blisko, to myśmy otwierali ogień i koniec. Ja już muszę się przyznać, że tak się bałem, że wtuliłem gębę w piach i strzelałem z karabinu maszynowego trzymając go niemal nad głową zupełnie.
Jak to wszystko zaczęło cichnąć, zorientowałem się że obok mnie umierają ludzie. Podszedłem do „Domka” na czworakach i mówię: „Panie poruczniku! Co jest? Panie poruczniku!” a on już był taki nietrzeźwy, był już taki umierający, nie wiem gdzie on swoją Ermę podział, ale wyjął Visa, którego zawsze mu czyściłem i mówi: „Tomek, spierdalaj”. I pach! Posłyszałem jego Visa. Obok tam podobno jeden z „doliniaków”, też popełnił samobójstwo, też był tak ciężko ranny. Częściowo pan porucznik „Lawa” tych, którzy byli koło niego zebrał, sam był ranny w nogę, zabrali też naszą sanitariuszkę Halinę, która miała przestrzeloną miednicę, a reszta, „Maks” czy inni, polegli w polu, to znaczy biegł, dostał, upadł, nie ma. Tak kończyła się Kompania Specjalna porucznika „Lawy”.

  • Ale pan nie ma jakiegoś sentymentu do porucznika „Lawy”. Pan uważa, że on był dobrym dowódcą?

On był bardzo złym dowódcą, bardzo dobrym żołnierzem i komandosem. Jest taka historia.... Jak pogadaliśmy sobie i posłyszałem co mówią powiedzmy o bitwie o Truskaw. Czy pani sobie wyobraża, że „Dolina” dowodził tą bitwą o Truskaw, która była takim jedynym olbrzymim zwycięstwem? Dowodził porucznik „Dolina”. On nie wyszedł z tymi durniami, to znaczy się z nami, nie wszedł w to piekło do wsi, tylko poszedł za wsią. Bo tak postępuje dowódca. Nie wlazł w to piekło, bo tam można było zostać zabitym, jeżeli nie przez wrogów, to przez [swoich]. To był mądry człowiek, to był prawdziwy oficer, a nasz „Lawa” to zrobił tak, że szedł na cud strzelający cekaem, ruszył do szturmu biegiem, prosto na niego, robiąc uniki komandoskie.

  • Ale czy to wynikało z tego, że był złym dowódcą, czy…

Nie, wynikało z tego, że był bardzo dobrym komandosem. Ale Sowia Wola, pierwsza nasza bitwa, to wylazł i wyprowadził nas [na gołe pole] gdzie siedmiu Niemców zrobiło z nas sieczkę. Zasiedliliśmy cmentarz Wiersze za Sowią Wolą. Tam można tysiąc spraw podać, co on powinien zrobić jako oficer. Oficer walczy swoim oddziałem, a nie swoimi rękami i to jest podstawowa rzecz. Pani mówi o tym, pan porucznik „Lawa” zebrał tych kilku ludzi i uciekli spod Brudzewic, to znaczy się przedarli się, nie trafili na Niemców i przedarli się, a ja zostałem z porucznikiem „Domkiem” i jak on się zastrzelił, to wtedy zacząłem się wyczołgiwać stamtąd, bo myślałem, że Niemcy są dookoła, a Niemcy cofnęli swoje placówki i ja mogłem wyjść stamtąd i uciec.
Ponieważ miałem się za inteligenta, to nie uciekłem gdzieś do wsi, tylko uciekłem na bagna w chaszcze i tam przesiedziałem trzy dni. W ten sposób mogłem potem na piechotę, wzdłuż Pilicy dojść do Tomaszowa, przyczepić się do pociągu i dojechać do Milanówka, tak się skończyła moja wojna. Z „Brena” umiałem wyjąć lufę, cofa się zamek, wyjmuje się z lewej strony lufę, wyrzuciłem, zakopałem lufę z tego „Brena”, żeby Niemcy nie mieli całego „Brena”, z mojego mauzera wyjąłem zamek, co się robi jednym ruchem i też zakopałem. W ten sposób wyszedłem w moje bagna. Mało tego, po drodze okazało się, że jak biegniemy, to biegnę z jakimś chłopakiem od nas, a to był „Petrli”. Nagle zobaczyłem, że on się chwycił płotu i obsunął się, zobaczyłem z bliska, bo go chwyciłem, że ma raz, dwa, trzy pełne przestrzały przez płuca, przy mnie. [Trzymłem] go i nie wiem co robić, a jestem przy chałupach, a on wyjął „walterka”, bo jeszcze nie wyrzucił i mówi: „Jak mnie tu zostawisz, to cię rąbnę”. Wciągnąłem go do chałupy, chłop się nim zaopiekował, wyżył i pracował potem po wojnie w Iławie, coś ukradł i siedział w więzieniu podobno za jakieś kryminałki, po tych trzech dziurach w płucach.

  • Pan do końca wojny siedział w Milanówku?

A nie. Pojechałem do rodziny do Zakopanego, mieszkałem na Frąckówce.

  • I tam do końca wojny?

I tam doczekałem przejścia frontu.

  • Kiedy pan przyjechał później do Warszawy?

5 czy któregoś przyszedłem do Warszawy, to znaczy 17 [stycznia] weszły tu wojska sowieckie, to byłem gdzieś koło 1, 5…

  • Lutego, tak?

Tak, przyszedłem na Bielany.

  • Dom stał?

Dom stał.

  • Czy był pan jakoś represjonowany za to, że był pan właśnie w „Szarych Szeregach”, że później był pan w Armii Krajowej?

Że przedtem byłem w Armii Krajowej.

  • Tak, czy był pan jakoś represjonowany po wojnie za to?

To już jest osobna sprawa. Siedziałem w więzieniu.

  • To był jakiś donos, czy…

Ujęty z bronią w ręku.

  • To znaczy, że pan później jednak broni nie złożył, że jednak już jak sowieci weszli, niby była komuna, to pan co, dalej walczył jako żołnierz?

Zostałem ujęty i osadzony na Cyryla i Metodego.

  • Gdzie pan został ujęty? To znaczy dalej pan działał w konspiracji?

Tak.

  • Nie ujawnił się pan?

Tak.

  • Nie złożył pan broni?

Nie. Podpisałem wszelkie lojalki jakie wymagali ode mnie na Cyryla i Metodego i po miesiącu zostałem wypuszczony i jestem w spisie w IPN-ie.

  • Jako?

Jako agent, który podpisał lojalkę.

  • Ale jak już pan wyszedł…

Nie widziałem tych papierów moich z Cyryla i Metodego…

  • Ale jak pan wyszedł, to pan dalej coś działał w konspiracji przeciwko?

Był taki pan, który nazywał się major „Młot” i major „Młot” miał szerokie zakusy i potrzebował głębokiego wywiadu w rejonie Puszczy Kampinoskiej. Nie wiem jak zginął pan major „Młot”, bo są różne wersje jego śmierci.

  • Cały czas pan dalej później działał, chodził pod bronią?

Nie, to wszystko cały WIN i tak dalej, pomalutku zanikł. A u mnie w pracy, oczywiście mieli dokładny wgląd w moje papiery z Cyryla i Metodego i odpowiednio mnie traktowali. Nigdzie nie wyjeżdżałem i tak dalej, aż w końcu się okazało, że… właściwie tego Łaszkiewicza, to można kupić za jedną rzecz, za broń. W związku z tym zapisali mnie do klubu strzeleckiego i zacząłem strzelać jako zawodnik i strzelam do dzisiaj, w tym samym związkowym klubie strzeleckim, tak około pierwszej dziesiątki z karabinu się trzymałem na początku.

  • Ale nigdy pana później, na przykład nie wzywali, nie chcieli żeby się pan zobowiązywał do tego co pan tam podpisał?

Nie, szef UB na moje Biuro Konstrukcyjne Przemysłu Motoryzacyjnego powiedział: „Co ty, przecież jesteś znany jako akowiec”. Tak mi w gębę mówił, nawiasem mówiąc, on do wszystkich mówił per ty, nawet do mnie jako inżyniera już wtedy.

  • Proszę powiedzieć skąd te pana pseudonimy, „Konrad” i „Brat”?

„Konrad” to jest mój prawidłowy pseudonim, który miałem z harcerstwa i przeniosłem do Kampinosu, ale ponieważ takich gówniarzy to nie są ważni, ale to był brat tego podporucznika, mojego brata przyrodniego, to wobec tego brat, „A to ten brat”. Nawiasem mówiąc, to mój brat kiedyś dowodził placówką na Ławy i miał taką historię, że jeden z chłopaków poszedł na patrol, poszedł do chałupy, położył się i spał całą noc, przyszedł rano. Pan podporucznik mówi: „Gdzieście byli cały czas?! Spaliście tam w stogu, czy gdzie?!”. A on mówi: „No to co?!”. „To pójdziecie jeszcze raz na patrol!”. A tamten mówi: „Ja nie pójdę!”. A mój brat [wyjął] Stena i mówi: „Odmowa wykonania rozkazu w obliczu nieprzyjaciela”. I ten poszedł. Następnego dnia na podwórku nagle słychać: „Ja wam tu te słowa!” i pum! pum! Ktoś strzela z pistoletu.
Patrzę, a to ten facet i najwyraźniej mówi o moim bracie, a ja mauzera i w łeb. W tym momencie wszyscy się skapowali na podwórku, cała kompania, że będzie tutaj nieklawo. Pan porucznik „Lawa” wyskoczył, odebrał jemu pistolet, opieprzył go jak trzeba i na tym się sprawa skończyła. Ale „Rąbaj” wiedział, że z tym „Bratem” to nie ma żartów, jeszcze żeby było głupiej, to ten karabin mauzera, był nabity, nabój miał w lufie i odbezpieczony. Nagle służbowy mówi: „Dawaj ten swój karabin, bo ja tu muszę być z bronią, a karabin mój jest w stodole”. Wziął mój karabin, pociągnął za cyngiel i wystrzelił z mojego karabinu w górę na podwórku.

  • Ostatnie pytanie w takim razie. Proszę mi powiedzieć czy jak by pan miał drugi raz podjąć decyzję czy iść do Powstania Warszawskiego, to poszedłby pan? Uważa pan, że to była zła decyzja, że brał pan udział w walce?

Wojny się prowadzi po to żeby je wygrać, jeżeli ktoś robi po coś innego, to robi źle. Mogę podać przykład, że nagle na jednym z zebrań grupy „Kampinos” jedna z pań powiedziała, że w grupie „Kampinos” przed Powstaniem około roku, był taki dzielny pan porucznik, ale jak poczuł się zagrożony przez gestapo, to poszedł do niemieckiej służby pracy, zapisał się na roboty w Niemczech i w ten sposób ocalił życie. W tym momencie ja się stuknąłem w głowę, „Jezus Maria! Można było żyć i pracować gdzieś na wsi!”. Wtedy Niemcy pozwalali wybrać sobie pracę w Niemczech. To tak się mówi: „Czy pan by poszedł?”. Jak wszyscy idą, to pani musi iść. Przecież gdybym ja w tej szkole na Bielanach powiedział: „Nie, ja do tego harcerstwa, ja nie idę do żadnego Powstania”, to by powiedzieli, że gestapowiec, zabiliby mnie moi własni koledzy, a co najmniej: „Jakaś świnia niesamowita!”. Takie było prawo, takie myśmy ustalili prawo.
To jest takie pytanie: „Czy by pan poszedł?”. W tych warunkach musiałem, a gdyby tak wszyscy poszli na te roboty do Niemiec, to ho, ho, ho, może bym pomyślał. Ale niech pani weźmie pod uwagę, bo ja często się spotykam z takimi określeniami: „Czy pan się uważa za bohatera?”. To ja na to odpowiadam jednym pytaniem, niech pani sobie porówna tego chłopaka, młodszego kolegę Wojtka Jaruzelskiego ze szkoły na Bielanach, który brał udział w walce prawdziwej, takiej ze strzelaniem przez miesiąc, niech pani sobie porówna, że ten chłopak, ten marszałek teraz, to on brał udział w takich walkach frontowych, nie wiem, przez dwa lata. Nie wiem czy on coś tam zrobił złego, czy on gdzieś tam poszedł, czy on się wykazał odwagą, ale był. Niech pani sobie teraz porówna takiego chłopaka z tymi esesmanami, którzy tam byli, przecież ja byłem niczym, ja byłem bez wartości.

  • Rozumiem, poszedł pan, dlatego że inni szli, tak? Ale to nie była decyzja, że poszedłby pan drugi raz jeszcze?

Ale jednocześnie, to że inni tak sądzili, to był w tym też i mój głos, to po prostu był taki zwyczaj. Ja ciągle przypominam, że niestety ale my mamy coś we krwi, to o czym mówiłem o Piaskach, jak wszyscy idą, to pani pójdzie. Mało tego, się wymyśli coś, nie ma, idzie się, bo po prostu tak jesteśmy zbudowani, mamy spod Grunwaldu tych jakichś genów w mózgu i po prostu ulegamy psychozie tłumu.




Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Warszawa 22 czerwca 2006 roku
Tomasz Łaszkiewicz Pseudonim: „Konrad”, „Brat” Stopień: strzelec Formacja: Grupa „Kampinos”, „Góra-Dolina”, Kompania Lotnicza AK Dzielnica: Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter