Jadwiga Gadomska „Prut”, „Figa”
Nazywam się Jadwiga Stanisława Gadomska, z domu Remiszewska. Urodziłam się 5 sierpnia 1925 roku w Warszawie. Do Powstania byłam przydzielona do 3. Batalionu Pancernego „Golski”. Miałam pseudonimy „Prut”, „Figa”, to były dwa pseudonimy. Jeden to był dlatego „Prut”, bo jak składałam przysięgę, to były rzeki polskie, a „Figa”, to było zwyczajowe.
- W jakiej dzielnicy znajdowała się pani w czasie Powstania?
Przydział miałam na Ochotę, a kwaterunek nasz to była piękna willa, róg Filtrowej dawniej Suchej, teraz Krzywickiego, to jest…
- Do tego jeszcze wrócimy, a może zacznijmy od września 1939 roku, a właściwie od tego co się działo z panią wcześniej. Czym pani się zajmowała?
Wtedy byłam uczennicą klasy pierwszej gimnazjum, w 1939 roku skończyłam pierwszą klasę.
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina, szkoła?
Bardzo duży. […] Moi rodzice przyjechali do Warszawy, byli twardzi. Ojciec był rzemieślnikiem, cukiernikiem, mama prowadziła dom. Wychowanie było dosyć ostre, a ja byłam dosyć ciężkim dzieckiem, ponieważ miałam starszego brata, który był zawsze grzeczny, więc go uczyłam żeby nie był za grzeczny. No i potem żeśmy rośli, to przedszkole, to szkoła podstawowa. Warszawa była spokojniejsza trochę niż w tej chwili, mniejsza w granicach. Poza tym mieszkaliśmy na ulicy Wilczej i może mi się zdawało, że na Wilczej to jest Śródmieście. To było mieszkanie bez światła, tylko kran, bez toalety, bez niczego, pokój z kuchnią, a lekcje się odrabiało przy lampce naftowej.
- Mieszkała tam pani z rodzicami i z bratem?
Mieszkałam tam z rodzicami i z bratem, do samego Powstania.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Wybuch wojny to było w ten sposób, że ja najpierw pojechałam, przed wojną, w sierpniu nad Narocz. To jest jezioro na wileńszczyźnie, obecnie poza granicami Polski, bo musiałam się nauczyć pływać. Dlaczego? Dlatego że zrobiliśmy z bratem kajak, ale ponieważ nie umiałam pływać, więc kajak był pięknie wykończony, w przystani szkolnej stał, nazywał się „Świteź”, naturalnie spalił się w czasie wojny, a ja nie umiałam pływać. Brat powiedział: „Nie będziesz umiała pływać, nie będziemy jeździć.” Pojechałam nad Narocz, piękny był obóz wioślarski i przyjechałam pod koniec sierpnia. Ponieważ jeszcze było kilka dni do 1 września, do początku szkoły, pojechałam ze znajomą do Adamowa i tam mnie zastała i wojna, i mobilizacja, to znaczy 2 września już wracaliśmy do Warszawy. Było strasznie, bo wszyscy mówili, że zburzona, nawet zdenerwowałam się i o rodziców, i o brata. Przyjechałam, na Pradze jeden dom trochę uszkodzony, trochę szyb uje, ludzi pełno na ulicy, pełna mobilizacja, więc dotarłam do domu i tu się zaczęło. Po pierwsze brat, który był w PW, to jest Przysposobienie Wojskowe w liceum miał, został tak jakby przysposobiony do opieki nad budynkami, ewentualnie do kopania okopów, do takiej służby przysposobienia wojskowego. Ponieważ ja zostałam sama, więc też tam jakoś znalazłam robotę. Rozdawałam chleby, ponieważ mój ojciec był cukiernikiem u Lardellego, to przestali piec ciastka, tylko piekli takie małe chlebki drożdżowe. Część była dla pracowników, a część trzeba było rozdawać ludziom, którzy nie mieli. Poza tym przybyło dużo przyjezdnych, trzeba było im pomagać. No i tak mniej więcej dożyliśmy do… Potem trzeba było siedzieć w piwnicach, bo to już była niesamowita [ofensywa], bomby. Na przykład kiedyś poszłam po masło, bo wydawali na Hożej po kostce masła. Dostałam tą kostkę masła, wracam, a to skrótem chodziło się przez jakąś bramę i brama nie da się otworzyć, wyglądamy, a za bramą leży „gruba Berta”, to znaczy taka wielka bomba, której akurat był niewypał, bo gdyby wypaliła, no to koniec byłoby ze wszystkim. No i takie różne historyjki. To był 1939 rok. Potem nasi szli do niewoli, potem weszli Niemcy, no i to przeżycie, ja miałam czternaście lat wtedy. Ale zaczęły powstawać szkoły, trzeba było zdać egzamin w każdej szkole, ja byłam z pierwszej klasy do drugiej. Ponieważ chodziłam do Zofii Sierpińskiej, a chciałam zdawać do Drugiego Miejskiego, to zdałam tu i tu. Poszłam do Drugiego Miejskiego, piękny nowy budynek, na ulicy Rozbrat, no ale pamiętam pani doktor Rościszewska nas przywitała, to już było tak koło połowy września, przywitała nas w pięknej czarnej sukni i na drugi dzień przyszłyśmy do szkoły. To był jedyny dzień w tym budynku ponieważ Niemcy zajęli ten budynek dla swoich folksdojczów. Potem zaczęło się chodzenie po różnych szkołach, o różnych godzinach lekcje, a za dwa tygodnie chyba w ogóle Niemcy zamknęli licea, gimnazja, nie wolno było, tylko szkoły zasadnicze, podstawowe i zawodowe. Pani dyrektor Rościszewska wymyśliła w ten sposób, że naszą klasę i młodszą, pierwszą, zgłosiła jako zawodową. Nasza była farbiarska, a te młodsze i przyszłe klasy były krawieckie, no i tak żeśmy się uczyły. Zawodowe przedmioty były, podstawowe były, ale z tymi podstawowymi to był zakres licealny. Ale takie przedmioty jak łacina, historia, to już uczyłyśmy się na kompletach i uczyłyśmy się po różnych szkołach. Pamiętam uczyłyśmy się i u Staszica w Pałacu i na Smolnej u Zamojskiego, a na zakończenie to było na Nowogrodzkiej 26, taki był dom czynszowy po prostu, dostosowany do nas.
- Pani Jadwigo, a co było źródłem legalnego utrzymania się, juz w czasie okupacji?
W czasie okupacji mój ojciec pracował u Lardellego i Lardelli prowadził to. Taka cukiernia była, nie wiem czy pan wie, na Polnej, okrągła taka i to była najnowocześniejsza cukiernia Lardellego. Ojciec mój był kierownikiem pracowni cukierniczej, tylko potem po jakimś roku, Niemcy zabrali ojca, ponieważ potrzebowali, zabrali jako kierownika piekarni, do swojej piekarni. Ojciec zarabiał dwadzieścia cztery złote i dostawał cztery chleby dziennie, taka była zapłata. A tak, to myśmy z bratem trochę pracowali, trochę korepetycje, trochę w fabrykach leków i to różnie, jak człowiek mógł, to zarabiał. Poza tym kupować to ciężko było, bo niewiele można było kupować, ale takie życie było trudne. Na przykład ojciec zarobił dwadzieścia cztery złote na miesiąc, a kilogram buraków tyle kosztował, więc to jest porównanie takie.
- Czy szkoła, o której pani mówiła, była tym miejscem gdzie pani zetknęła się po raz pierwszy z konspiracją?
Najpierw zetknęłam się z harcerstwem, bo ja w ogóle przed wojną, to raczej w sporcie się wyżywałam. Harcerstwo to dla mnie było jakieś takie niedobre, chodzą i jakoś nie wiadomo co. Po pewnym czasie koleżanka Paprocka teraz, poprzednio Rogulska, zgłosiła się do mnie, a to już była konspiracja i mówi: „Czy chciałabyś przyjść na zbiórkę harcerską?” Ja mówię: „Po co? Co wy tam robicie?” „Przyjdziesz to zobaczysz.” Przyszłam i było bandażowanie, takie pierwsze kroki sanitariatu, no i to mi się bardzo podobało.
- To jeszcze było w 1939 roku?
To już było w 1940, koniec 1940 roku, tak jak już zaczęła się szkoła. W 1939 roku ja w ogóle nie byłam w harcerstwie, wtedy to działałam sama. Potem dostałam zastęp, normalna praca harcerska i to szła w trzech kierunkach, bo nasza drużynowa Zofia Byszewska była nauczycielką historii równocześnie u nas, to był bardzo ciekawy mądry człowiek. Po pierwsze było przygotowanie sanitarne jako przygotowanie do, nie wiadomo było jeszcze [do czego], potem była opieka nad dziećmi i trzecie to harcerskie stopnie i sprawności. Opieka nad dziećmi, to była praca w RGO, to jest Rada Główna Opiekuńcza, która zajmowała się więźniami, dziećmi więźniów. Pani Zofia pracowała w patronacie w RGO, zajmowała się dziećmi więźniów i my jako drużyna pomagałyśmy jej w tym. Na przykład w Polusie byli tacy biedni ludzie, którzy nie mieli gdzie mieszkać, trzeba było te dzieci na kolonie wysyłać, do szpitali oddawać chorych, jakieś takie historie. Poza tym organizowałyśmy kolonie dla dzieci, wycieczki dla dzieci, jeździłyśmy do Lasek, świetlice. W późniejszym czasie ratowało się dzieci żydowskie, to było różnie, albo te dzieci były podrzucane, na przykład któregoś dnia poszłam do patronatu, a jeszcze pamiętajcie, że była godzina policyjna w tym okresie, tak że człowiek o siódmej, ósmej, to zależy od czasu, nie mógł się pokazać na ulicy, bo albo miał przepustkę, albo nie mógł w ogóle chodzić do godziny szóstej rano. Pamiętam kiedyś idę do patronatu i Marta, dwuletnie dziecko, siedzi przy patronacie z pudełeczkiem, takim jak od butów i prośba: „Zajmijcie się dzieckiem. Matka.” Wzięłam tą małą do patronatu i tam dałyśmy jej jeść, spokojniutkie to było i potem trzeba było ją ochrzcić, dlatego że kościół Świętego Krzyża wydawał nam metryki na wszystkie dzieci, które trzeba było ochrzcić, potem metrykę dostawałyśmy i woziłyśmy je do Radości, gdzieś pod Warszawę do zakładów, które prowadziły siostry. Tutaj jeszcze na Siennej było takie jakby pierwsze przyjmowanie tych dzieci, jak z tą pieczątką, to można było jechać. Ale ponieważ to już było przed godziną policyjną, to musiałam to dziecko wziąć do siebie, to znaczy nie do siebie, bo mama by mnie wyrzuciła z tym dzieckiem, ale całe szczęście, że sąsiadka zostawiła mi mieszkanie pod opieką, więc to dziecko zaprowadziłam tam, wzięłam dla niej kolację i tam przenocowałyśmy. Mamie powiedziałam, że tam idę robić lekcje, bo tam też mogłam robić i to dziecko miałam na drugi dzień wywieźć, dziewczynka ruda, piegowata. Na drugi dzień lecę do… Aha, poszłam do szkoły normalnie, bo przedtem była szkoła, potem do Zofii po metrykę i z metryką pobiegłam zarejestrować na Sienną. Okazuje się, ze teraz nie wolno im przyjąć dzieci, to znaczy pieczątki dać, dopóki nie będzie pieczątka z komisariatu policji, że to nie jest dziecko żydowskie, tragedia. Dziecko zostało ufarbowane przez koleżankę na czarno, piegi jakoś tak chusteczką i poszłam z tym dzieckiem do komisariatu. Powiedziałam, że znalazłam dziecko i co z nim robić, on popatrzył: „Ale to nie jest żydowskie dziecko, prawda?” Ja mówię: „Przecież sam pan widzi, że nie jest żydowskie.” No i dał mi tą pieczątkę, dziecko zostało zawiezione i uratowane.
- Pani Jadwigo, wspomniała pani, że mama by się nie zgodziła na taką pani pracę. Czy rodzice w ogóle wiedzieli czym się pani zajmuje?
Nie, jeżeli chodzi o konspirację, to nic nie wiedzieli. To że jeżdżę na wycieczki, to że mam zbiórki, to wiedzieli, ale jeśli chodzi o konspirację, to nikt nie wiedział. Potem była przysięga wojskowa i w ogóle nawet brat, który… była próbna mobilizacja przed Powstaniem dwa dni i mówi: „Słuchaj, ponieważ ty miałaś te sanitarne przeszkolenia, jedź ze mną, bo ja nie mam sanitariuszki.” Ja mówię: „Ryszard, przecież ja jestem już w [konspiracji].” On nie wiedział, że jestem w konspiracji. Tak że tak nie wolno było.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Wybuch Powstania, to ja już byłam na swoim punkcie zbornym, to znaczy na Ochocie, to jest willa na Krzywickiego, dawniej była Sucha róg Filtrowej, naprzeciwko NIK-u, Najwyższa Izba Kontroli, z tym że w tym NIK-u, to byli Niemcy. Pierwszego dnia jak żeśmy się tam stawili, przyjechała nasza komendantka, miałam tylko swoje rzeczy, komendantka Dorota, nie wiem jak nazwisko, to znaczy potem wiedziałam, ale już nie pamiętam, powiedziała nam… to znaczy ja jej zameldowałam, że jesteśmy wszystkie i pytam się skąd apteczka i skąd nosze, bo były przecież patrole sanitarne, które zbierały rannych, dawały pierwszą pomoc i nosiły do szpitala. Myśmy były takimi trzema patrolami, ja byłam patrolową z trzema noszowymi, to był jeden patrol i była jeszcze obsada szpitalna, która wtedy kiedy miała możność, obsadzała szpital i zajmowała się chorymi, to znaczy i lekarze, i pielęgniarki, i salowe, i kuchenne. Myśmy były róg Krzywickiego i Filtrowej, naprzeciwko NIK-u, w tej samej willi, bo to była taka bliźniacza, z nami była łączność, a po drugiej stronie Filtrowej w jakimś budynku większym, była właśnie obsada tego szpitala i wszyscy chłopcy z „Golskiego”, przy Filtrowej, ale po drugiej stronie. Do końca ani ten budynek nie był zdobyty, ani nie mogłyśmy się w ogóle ruszać, bo gdy pokazałyśmy się w oknie, to byłyśmy obstrzeliwane. Tak że pierwsza rzecz, to zaczęłyśmy spać na dole, w piwnicy. Ale jeszcze pierwszego dnia była ciekawa historia, bo właściciel tego budynku, lekarz, po naszym przyjściu, wziął swoją żonę, syneczka małego i wywiózł do rodziców na Stare Miasto żeby była bezpieczniejsza, no a wiemy co się działo na Starym Mieście. Z nami została taka pani, gosposia, nie gosposia, opiekunka tego domu, pani Teresa i potem jeszcze doszła młoda lekarka Basia. Myśmy tam właściwie czekały, siedziały i w pewnym momencie usłyszałyśmy jakieś tam odgłosy, jakieś strzały, wychodzić nie mogłyśmy w ogóle, bo byłyśmy cały czas pod obstrzałem NIK-u, to znaczy tego budynku administracyjnego niemieckiego. W pewnym momencie cisza. Potem dowiedziałyśmy się, że „Golski” jak się wycofywał przez Pole Mokotowskie na Politechnikę, przerzucił kartkę do jakiejś prywatnej osoby żeby nas zawiadomiła, że się mamy wycofać. Ona nie doszła do nas bo nie mogła dojść, bo to wszystko były budynki pogrodzone. My, tak samo ta grupa tej osady i jeszcze jakichś dwóch powstańców, którzy się zaplątali po tej stronie. Jeden chciał przejść przez siatkę, został zastrzelony, drugi czekał do momentu… I tak około trzynastego mniej więcej Niemcy nas zabrali, wyrzucili z tej willi i przez Filtrową, która się paliła, pognali nas w stronę Placu Narutowicza. Gdzieś po drodze, to była straszna historia, dlatego że to byli chorzy ludzie i ranni, bo wszystkich pozbierali. Ja szłam z panią Teresą, bo ona nie wiem czy była [ranna], wiem że miała coś z ręką, czy się skaleczyła, czy coś. Miałam swój plecak i jej walizkę niosłam, stąd szłam wolniej. W pewnym momencie z jakiegoś budynku za parkanem wybiega kobieta, że tam własowcy gwałcą dziewczyny. Ja czując się trochę odpowiedzialna za swoje dziewczyny, nie widziałam w ogóle, bo one wcześniej poszły, pognali ich, nie wiedziałam co robić. Ale jechał na motorze młody Niemiec, niemieckiego człowiek znał słabo, tyle co w szkole, ale powiedziałam mu o co chodzi, on wpadł tam, były jakieś strzały, jakieś hurgoty, wyrzucił te wszystkie kobiety, które tam były, co z tymi własowcami było to nie wiem i dał nas pod opiekę jakiegoś, te wszystkie młode osoby, żeby nas zaprowadził na Zieleniak. To był jakiś stary Ślązak chyba. On nas już spokojnie [prowadził], odpędzał wszystkich własowców, wszystkich takich młodych, nie wiem czy to byli Ukraińcy, czy jacyś inni i nas doprowadził na Zieleniak. Myśmy nie wiedziały co dalej będzie. Na Zieleniaku znalazłam swoje wszystkie dziewczyny i ten Niemiec stary powiedział: „Tutaj stańcie przy samym wejściu.” Nie wiedziałam dlaczego, tam żeśmy się rozłożyły i po jakichś dwóch godzinach z krzykiem wyrzucili nas na zewnątrz. Potem okazało się dlaczego, on wciąż był blisko, bo tam się działy orgie na Zieleniaku. To był plac targowy obudowany i Niemcy, własowcy strzelali, gwałcili, ci ludzie niesamowite rzeczy przechodzili. Potem pognali nas na Dworzec Zachodni, stamtąd pociągiem towarowym pojechaliśmy do Pruszkowa. Byłyśmy już tak skołowane, że nie wiedziałyśmy dokąd jedziemy.
- Pani Jadwigo, może zanim przejdziemy do Pruszkowa, chciałem zapytać jaka była atmosfera w tej pani grupie, kiedy pani się znajdowała jeszcze w tej willi przy ulicy Filtrowej?
Myśmy czekały, że coś się zacznie dziać, że zaczną ten dom zdobywać, że odwet z drugiej strony dojdzie, bo tam były inne zgrupowania. Odwet nie doszedł, „Golski” nie mógł się przedrzeć i myśmy czekały co dalej z tego będzie, nie mogłyśmy ani wyjść, ani nic. Było raczej dobrze, bo nas było trzy, żeśmy się znały, bo byłyśmy z tej samej drużyny, a trzy były z Żoliborza. Podzieliłam w ten sposób, że każdego dnia dwie pomagały pani Teresie gotować, bo to jednak było na osiem osób gotowania. Dwie sprzątały, no bo to było u obcych ludzi, żeby tam był porządek, a dwie robiły co wtedy mogły, czy czytały, czy prały sobie, póki jeszcze były telefony, to dzwoniło się, widziałyśmy gdzie są Niemcy, gdzie nie ma, a potem to i telefony były nieczynne, do pewnego momentu woda była, potem nie było wody, no ale to już nas niedługo wyrzucili. Tak że wody trochę nabrałyśmy na wszelki wypadek do wanny jeszcze żeby ta woda w razie czego była.
- Cały czas była nadzieja, że…
Cały czas była nadzieja, że coś będziemy mogły zrobić. No ale niestety tylko skończyło się na czekaniu, byłyśmy gotowe, ale niestety. Potem jak nas wyrzucili to nam było [przykro], po pierwsze, że tam się coś dzieje a my nie możemy w tym brać udziału, że jest Powstanie, nas wyrzucają, widziałyśmy co się działo na Woli, że tam wszystkich po kolei wykańczali, nie tylko powstańców, ale cywilnych ludzi, wszystkich, a tutaj to łapali powstańców raczej. No i potem człowiek myślał żeby jakoś urwać się od tych Niemców, dlatego że może się wrócił, no coś trzeba było myśleć co robić. [...] W Pruszkowie prowadzili nas, rozdzielili osoby starsze od młodszych. Młodszych dali do jednej [hali], hale fabryczne były, a starszych gdzie indziej z dziećmi. Myśmy się dostały do tych młodszych, bośmy były jeszcze bardzo młode i tam hale fabryczne były zajęte przez ludzi już tam dłużej będących, krócej, zależy jak to było i to były takie hale fabryczne, maty, brudno, to jeszcze był początek obozu tak że nie było tragicznie. Zajęłyśmy jakiś mały pokoik, to był już wieczór, więc nic nie zrobiłyśmy. Rano z Ireną, bo chciałyśmy coś zdziałać, więc poszłyśmy, był generalny lekarz niemiecki, poszłyśmy w białych fartuchach do niego, bardzo butnie poprosiłyśmy żeby dał przepustkę na dziesięć osób, bo musimy je zaprowadzić do szpitala w Tworkach, tak wymyśliłyśmy. On spokojnie wypisał nam tą przepustkę, postemplował i w tym momencie z drugiego pokoju wchodzi Polak: „A skąd wy jesteście? Pokażcie dokumenty.” No i koniec, bo miałyśmy kenkarty warszawskie i wiadomo było o co chodzi. Ten Niemiec nam nawymyślał, wyrzucili nas stamtąd. Co tu robić? Jak tu dalej to załatwić? Była jakaś pani doktor, czy przyszła i ona mówi do mnie, że pięć osób młodych może wyprowadzić. Ponieważ nas było sześć, więc powiedziałam: „Dobrze.” Dziewczyny wyszły, powiedziałam, że ja nie chcę wychodzić, no bo tak to by znowu była tragedia, że ja zostaję a one wychodzą. Ja Pruszków znałam, dlatego że rodzice tam mieli na ulicy Suchej domek i to niedaleko wejścia do tych warsztatów, do tego obozu. One wyszły, potem wiedziałam co się z nimi stało, ale zostałam sama i zgłosiłam się do lekarza, który był na tej hali. Powiedziałam o co chodzi, on mówi: „Dobrze.” Kazał mi włożyć fartuch, będę jako jego pielęgniarka, więc pomagało się ludziom to co potrzeba, czy bandażować, czy do jedzenia, czy czerwonka, nie było leków, to się jabłkami leczyło, to wodę się podawało, no to co trzeba było ludziom pomagać. Robiło się niestety wśród tych chorych na czerwonkę i tak wytrwałam aż dziewięć dni. Dziewiątego dnia pamiętam, już był zaostrzony bardziej rygor, trzeba było mieć przepustki, ewentualnie jeszcze tak przepuszczali i ja biegłam, bo był wóz gdzie dawali pieczątki pod listami, którzy mieli ludzie wyjeżdżać do szpitali. Ale równocześnie młodych ludzi wysyłali na roboty do Niemiec, a starych ludzi, starszych z drugich baraków, wysyłali po całej Polsce, do jakichś różnych miejscowości i tam puszczali, oni dostawali od rolników zakwaterowanie, a młodzi jechali do Niemiec. Pamiętam idę z taką listą, już miałam nawet postemplowaną, wracam do baraku, to znaczy do naszej hali i ten lekarz naczelny niemiecki poznał mnie, nakrzyczał, że ja tu jeszcze jestem, jakim prawem, ja już powinnam w Niemczech pracować i tak jak stałam, z tą listą… tam był na rampie pociąg właśnie do Niemiec, który miał niedługo odjeżdżać. Wsadził mnie do wagonu i zamknął drzwi, to znaczy zasunął, bo to były zasuwane drzwi i tam w środku był Niemiec. W pierwszym momencie było ciemnawo, ja mówię: „Kto jest chory na czerwonkę?” Ten Niemiec widzi, że ja w białym fartuchu, nie przyczepił się do mnie, mówię: „Nikt? No to wysiadam.” Otworzyłam, wysiadłam, patrzę tego Niemca [nie ma]. Przyszłam do tego swojego lekarza, mówię: „Panie doktorze co robić?” On mówi: „Siostra pokaże tą listę.” Dopisał mnie jeszcze na końcu tej listy chorych na czerwonkę. Chorych na czerwonkę badał ten naczelny lekarz, więc pomyślałam: „Fartuch zdjąć, inaczej się [uczesać].” Za jakieś trzy godziny badania, ja wiedziałam jakie są objawy tego i wyjechaliśmy z tego obozu do Tworek turami. Przyjechaliśmy i to szczęście, […] nareszcie łóżko normalne, normalna kolacja, normalny szpital. Położyłam się wieczorem szczęśliwa, tam jeszcze obok ta pani mówi, że ona już tu dwa tygodnie jest. Myślę: „No niedobrze.” Ale rano obchód lekarza, coś tam w rozmowie słyszę jakoś ostro z tą panią, on tylko przyszedł coś tam napisał, na moją kartę popatrzył, poszedł. Za chwilę przychodzi pielęgniarka, wyczytuje ileś nazwisk i moje, że te i te osoby po śniadaniu mają się zgłosić tu i tu. Okazuje się, że mamy jechać do Komorowa, do szpitala. Znowu nas na furę wziął, to chyba było około dziesięć osób i młody lekarz, który nas miał konwojować. Potem okazało się, że Komorów nas nie może przyjąć, tylko Leśna Podkowa, ale przejeżdżaliśmy przez przejazd, stał pociąg, który przyjechał i z tego pociągu wynoszą rannych powstańców, cały rządek już leży na peronie i stoi lekarz, młody, w butach z cholewami, w fartuchu, ze słuchawkami, no i sam jeden. Powiedziałam temu swojemu lekarzowi, który nas wiózł do Leśnej Podkowy, że niestety, ale ja już się odmeldowuję, bo ja tu nie mam co robić, więc on mówi: „A co ja zrobię?” Ja mówię: „Nie wiem panie doktorze, albo się zgubiłam, albo umarłam, wszystko jedno. Niech pan mnie skreśli.” Wzięłam plecak i poszłam do tego lekarza, zameldowałam się i pomogłam mu tam o tyle z tymi chorymi, że zorganizowaliśmy w szkole szpital i tu muszę podkreślić młodzież, która bardzo była pomocna. Tam było około trzydzieści kilka osób tych przywiezionych, dali nam szkołę, młodzież pomogła poprzynosić tych na noszach, ci co chodzili, to chodzili. Ludność dawała koce, poduszki, łóżka. Szpital nam dawał wyżywienie i leki te co miał, ten [szpital] w Komorowie, ogólny. A młodzież pomagała mi bardzo przy tym, miałam jedną salę kobiet, drugą salę panów, a trzecią zakaźny, bo jeszcze miałam jakieś siedem osób zakaźnych w tym wszystkim. Powiedziałam temu lekarzowi, żeby dał mi spis ludzi, którzy mogą już sami egzystować, to znaczy czy chodzić, czy w ogóle nie muszą być pod jego opieką i wtedy tak zorganizowała, że każdemu z tych lżej chorych, czy chodzących, przydzieliłam jednego młodego człowieka i miał się skontaktować z rodziną, ewentualnie wywieźć tego człowieka jeśli jest blisko. Tak że w ciągu jakichś dziewięciu, dziesięciu dni… dziewięciu, bo dziesiąty to już… było około jedenastu osób, tak że bardzo mało. Ponieważ do Komorowa lekarz musiał codziennie spisywać ile osób, obiadów, ile wyżywienie, a Komorów miał wartę i tam nie wolno było ani wchodzić, Komorów to znaczy szpital komorowski i telefon do naszego lekarza dlaczego tyle osób jest wypisanych a oni nic nie wiedzą, że od jutra będzie warta też przy tej szkole, że nie będzie wolno ani wchodzić, ani wychodzić. Ja jeszcze powiedziałam: „Panie doktorze, niech pan tylko powie, że u nas jest zakaźny, żeby oni nie wchodzili do nas też.” Ale pan doktor przyjął wiadomość, mówi: „Dobrze siostro, ale siostra dzisiaj wychodzi, bo siostra nie będzie tutaj, ja już sobie dam radę.” Powiedziałam, że nie wyjdę, bo przecież muszę mu pomóc, a on mówi: „Rozkaz i koniec!” Dał mi pismo, jakiś list do Pruszkowa, właściwie do Tworek to było, więc musiałam wyjść, pożegnać go z tym wszystkim. Nie wiem jak się nazywał w tej chwili, miał około czterdziestu lat wtedy. Okazuje się, że on mnie posłał do swojej matki żeby się mną zajęła, więc ja jej bardzo podziękowałam, poprosiłam tylko żebym się mogła wykąpać u niej i poszłam do domku, który mieli rodzice. Tam byli lokatorzy, ale w ogródku był budyneczek jednoizbowy, no i tam się zatrzymałam. Ale zatrzymałam się tylko na dwa dni, bo wychodziłam, chciałam jakoś dotrzeć, nie wiedziałam czy rodzice żyją, czy brat żyje i co się w ogóle dzieje. Chodziłam na stację w Pruszkowie, kartki zbierało się, bo ludzie pisali, jak zostali wywożeni, czy wyjeżdżali i nosiło się do Czerwonego Krzyża. Potem przyjechała moja kuzynka, która była z moim bratem na Sadybie. Okazuje się, że ona niewiele wie, bo wiedziała tylko tyle, że jak Niemcy szli od strony Wilanowa, to chłopcy w okopie strzelali do nich, żeby ludność cywilna mogła się Powsińską wycofać. No i ona się wycofała i mówi: „Nie wiem, Ryszard został w okopie.” Z nią żeśmy tyle mogły zdziałać wtedy, że brało się dwie łopaty żeby… pociągi elektryczne dochodziły do Dworca Zachodniego, a na Dworcu Zachodnim stał pociąg towarowy, który przywoził ludzi, powstańców do obozu w Pruszkowie. Łopata była przepustką, więc brało się po dwie łopaty i jedną łopatę dawało się, bo to na jednym peronie było, tylko z jednej i z drugiej strony, dawało się łopatę i można było kogoś wyciągnąć, już przejść spokojnie do pociągu elektrycznego i w ogóle wyjść stamtąd. Ale ponieważ ruszać się niewiele można było, dlatego że kenkarta warszawska, to nas łapali, a ja się dowiedziałam, to znaczy Zofia dowiedziała się o mnie i zawiadomiła, że organizuje Dom Dziecka w Łowiczu, pod Łowiczem. No i wtedy… aha, jeszcze moi rodzice przyjechali w międzyczasie do Pruszkowa i żeśmy nie byli u nas, tylko u ciotki na Topolowej, bo tam i ta kuzynka była i moi rodzice, tak że tam było bliżej. Zostawiłam rodziców, pojechałam do Zofii i tam żeśmy zorganizowały Dom Dziecka. Najpierw Zofia chciała żeby to był Dom Dziecka dla takich dzieci, których matki nie chciałyby urodzić, bo nie mają możliwości pomóc im. Ale potem stwierdziłyśmy, że to nie ma sensu w tej sytuacji jak się tyle dzieci warszawskich plącze. No więc zorganizowałyśmy w Dmosinie, też w szkole. Na początek zebrałyśmy około czterdziestu, najwyżej było sześćdziesięcioro dzieci i to w różnym wieku. Na przykład skąd się brały te dzieci? Kiedyś poszłam z Dmosina, na piechotę się wtedy chodziło, nie można było dojechać, bo wojska jeździły pociągami i w Łowiczu brałam książki, najpierw pieniądze wzięłam z kuratorium, a potem książki dla dzieci żeby miały co czytać. Okazuje się, że jak ja wybierałam książki, przyszedł jakiś młody człowiek z dzieckiem, że on chce z siostrą, bo to siostry prowadziły Dom Dziecka, że chce oddać to dziecko na ten okres jak on jest zmobilizowany, nie ma co z tym dzieckiem zrobić. On jest powstańcem, w Powstaniu był, znalazł to dziecko, matka zabita i to dziecko wyniósł, a ma skierowanie do wojska i musi już iść na drugi dzień. Ja tam jednym uchem słuchałam, drugim nie, okazuje się że siostry nie wzięły tego dziecka, bo tam była jakaś choroba zakaźna w tym Domu Dziecka. Wychodząc patrzę, że on stoi z tym dzieciakiem i nie wie co robić. Ja mówię: „Co?” Mówi: „No bo nie wiem co z tym dzieckiem!” Mówię: „No to niech pan daje tego dzieciaka, to wezmę go do siebie.” On wziął nazwę Domu Dziecka i tego dzieciaka przyniosłam, był tłuściutki, dobrze chowany, ale ze strachu przestał mówić, tylko: „Nu, nu.” Ale potem mówił. Już jak dochodziliśmy przez Głowno i było ciemno, to pamiętam, dziecko nie płakało, drżało, bo już było zmęczone, tylko pokazywało światełka. Przyszliśmy do domu, Zofia mówi: „Co się z tobą stało?” Ja mówię: „Zabieraj teczkę i dziecko. Dajcie mu pić i spać.” Do separatki, bo nie wiedziałam co jest, całe szczęście, bo był cały zaświerzbiony. Potem się okazuje, że ten młody człowiek poszedł do wojska i w wojsku opowiadał, że znalazł takie dziecko i znalazł przy tym dziecku fotografię tej matki z dzieckiem i okazało się, że rozmawiał między innymi z ojcem tego dziecka i potem przyjechali, zabrali dziecko. Tak że różne dzieci tam były, od półtora roku do osiemnastu lat, a ja miałam wtedy trochę mniej niż dziewiętnaście.
To było wtedy kiedy jeszcze byli Niemcy, bo pamiętam jak żeśmy… to było jeszcze w Dmosinie, weszli Rosjanie na pewno, dlatego że coś załatwiałam, przychodzę, w Domu Dziecka ciemno, dzieci zapłakane. Co się okazuje? Weszli Rosjanie i komendant kazał zabrać… karbidem się świeciło, nie było elektryczności tylko lampki karbidowe, całą beczkę karbidu i maszynę do szycia. No maszyna, to licho, ale beczka karbidu, to dzieci po ciemku siedziały. Ja mówię: „A Zofia?” Ona umiała po rosyjsku, po ukraińsku, a ja w ogóle nie, myślę sobie: „No trudno, pójdę.” Tylko że ona była dosyć energiczna, ale nie mogła załatwić, bo widocznie napyskowała im trochę za dużo. Poszłam na rano do komendanta rosyjskiego, poprosiłam o tłumacza i on mówi: „Jemu potrzebny!” Ja mówię: „Dlaczego? Opiekujecie się dziećmi, a tu zabraliście dzieciom, dzieci płaczą. Co ja mam?” „Bo my musimy, bo my tu walczymy przecież.” Ja mówię: „To ile czasu tu siedzieć chcecie? Tydzień, dwa?” To było przed Wielkanocą. On mówi: „No nie.” Ja mówię: „To sto kilo karbidu wam potrzeba? Weźcie sobie w kubeł odłóżcie karbidu, tylko przykryjcie, bo się zlasuje, a resztę zabieram.” „Aha, no tak.” To się zgodził. Mówię: „A maszynę po coście nam zabrali?” „No bo na Wielkanoc musimy sobie poprawić.” To było przed Wielkanocą 1945 roku […] Wtedy: „No bo my mamy krawca i sobie…” Ja mówię: „Dobrze, zgadzam się. Dam wam klasę szkolną, krawiec będzie przychodził, przy okazji mnie nauczy jak szyć.” On się zgodził: „Dobrze, to zabierajcie.” Ja mówię: „Dobrze, dobrze. Ale ja to w garść nie biorę, przecież to jest sto kilo i maszyna.” W końcu przydzielił jakichś tam ruskich i potem przyjaźń między tym krawcem, tymi prostymi żołnierzami i dziećmi, to i czekolady im przynosili, no i potem pojechali na front, ale stąd wiem, że to było przed Wielkanocą.
- Dużo było właśnie dzieci z Warszawy?
Bardzo dużo, to były dzieci z Warszawy, właśnie takie, które… poprzyjeżdżały starsze dzieci… przyjeżdżali i się znaleźli u rodziny, u kogoś. Tak że jakieś pięćdziesiąt procent to było, nawet więcej, tych powstańczych.
- Później rodziny zgłaszały się?
Potem tak, potem był ten Dom Dziecka przeniesiony do Brzezin, a potem do Lisowic. Część dzieci zgłaszało się, do szkoły potem chodziły, no ja już potem musiałam wrócić do Warszawy. Moja mama jak myśmy wyszli na Powstanie, to nie mogła usiedzieć, poszła pracować, zorganizować szpital, myśmy byli pięćdziesiąt dziewięć, a sześćdziesiąt jeden był szpital powstańczy i mama tam zorganizowała kuchnię, pralnię i tam działała. Jak wychodzili, to zrobili listę i mamę wpisali na tą listę, mimo że nie miała żadnego przeszkolenia, bo nigdzie nie należała i tą listę przejął ktoś. Wtedy UB przyszło i musiałam przyjechać do Warszawy żeby się tą sprawą zająć. Ale też nie mogłam od razu przyjechać, bo Zofia mówi: „Nie zwolnię cię…” mimo, że darmo żeśmy pracowały, „…za dwa tygodnie mogę cię zwolnić.” Przyjechałam na cztery dni i wtedy się okazało, że ojciec ciężko chory, pobity, mama nie wiadomo gdzie.
Bo z UB przyszli, mama powiedziała, że ojciec nic nie winny, ale oni lali po kolei. Przecież ja mamę też nie mogłam znaleźć, bo najpierw poleciałam jak głupia do UB na Koszykową i wtedy najpierw przepustki, nie przepustki, wchodzę, sala i w sali dwóch takich młodych gówniarzy, za przeproszeniem, z pistoletami do mnie, co ja. Mówię, że ja po to i tamto i widzę, że na stole są moje, bo myśmy z bratem mieli mieszkanie w Otwocku żeby rodziców nie narażać, nasze dywany i myślę sobie: „Co on mi tu z pistoletem?” Coś im powiedziałam i na to wychodzi jakiś przestraszony starszy pan: „Co się tu dzieje?” Ja mówię: „Dlaczego pan się takimi gówniarzami otacza?” On przestraszony zaprosił mnie. „O co chodzi?” Ja mówię: „Proszę pana, aresztowali moją mamę. Ja chcę wiedzieć gdzie jest, bo chce ją zobaczyć.” On mówi: „Proszę pani, ja nie mogę pani powiedzieć, bo to jest sprawa państwowa.” Ja mówię: „Ale to jest moja matka.” „To niech pani idzie do prokuratury na Leszno.” Przybiegłam na Leszno stamtąd, poszłam do prokuratora, on mówi: „Proszę pani, ja pani nie mogę powiedzieć, dlatego że to jest sprawa UB.” Ale daje mi na karteczce, podsuwa mi karteczkę: „Zrobić paczkę i więzienie gdzie przyjmą, tam jest matka.” Ja więzień w Warszawie nie znałam, ale wiedziałam, że na Rakowieckiej jest. Paczki nie bardzo miałam z czego zrobić, ale kupiłam jakiś chleb, jeszcze coś, pobiegłam na Rakowiecką, przyjęli paczkę, no więc ja wtedy myślę sobie: „Trzeba walczyć o widzenie.” Poszłam do naczelnika, naczelnik mówi: „Proszę pani, ja muszę mieć pozwolenie z Koszykowej.” Więc znowu na Koszykową, znowu staszczam się na drugi dzień, przyniosłam mu pozwolenie, przyprowadził mi mamę, sam do mieszkania swojego, ale mama była w takim stanie, że w ogóle mnie nie poznawała wtedy. Oni mieli zwyczaj, że tam takie mieli wąskie jakby piwniczki i w wodzie mama stała, nogi miała takie. Napyskowałam temu dyrektorowi, jak on może chorego tak trzymać, nie w szpitalu. On mówi, że musi mieć pozwolenie, znowu z Koszykowej. Przybiegłam znowu na Koszykową, powiedziałam: „Niech mi pan da stałą przepustkę, bo ja tu codziennie przychodzę.” No i dali mamie skierowanie do szpitala, potem mamę przewieźli do Fordonu. Ja musiałam wyjechać, potem dopiero przyjechałam i mama dwa lata przesiedziała w Fordonie.
- Panią spotkały jakieś represje po wojnie?
Nie, raczej nie, bo po pierwsze nikt się nie przyznawał, że był w Powstaniu, że był powstańcem, to jest pierwsza rzecz. W żadnym życiorysie, bo przecież potem kończyłam i Uniwersytet i pedagogikę, geografię i pracowałam w harcerstwie i mnie osobiście UB śledziło, to co robiłam, dlatego że na pewno Wiśka Gromostańska, komendantka chorągwi, była wzywana do UB, to jej powiedzieli: „Niech pani powie tej druhnie „Fidze” żeby nie jeździła rowerem…” bo ja wtedy chyba w szkole pracowałam i uczyłam się, „…bo my nie możemy jej śledzić.” Wiśka mi to powtarza, ja mówię: „To im powiedz, że jak co, to niech mnie spytają gdzie ja jeżdżę, jak nie mogą nadążyć.” To raz, drugi raz przyszły do mnie panie też z UB, spytać się czy ja się nie bałam ratować dzieci żydowskich. Ja mówię: „A co to was może obchodzić?” Ale nie zaznałam od nich żadnej… Raczej proponowano mi żebym przystąpiła do partii, bo mam takich studentów. Później pracowałam na Uniwersytecie jako asystent, potem jako adiunkt i nie spotkałam się z [represjami].
- Pani Jadwigo, tak się zastanawiam, pani miała w trakcie Powstania dziewiętnaście lat. Skąd w pani było tyle siły, żeby opiekować się tymi dziećmi?
To już wcześniej żeśmy się opiekowały, bo w czasie okupacji, to jeszcze i te żydowskie dzieci, to dziewiętnaście miałam jak było Powstanie, a te cztery lata do Powstania, to też… Nie wiem, to się normalnie robiło, tak jak wy teraz nagrywacie też skąd macie czas, siłę na to wszystko, to się robiło po prostu. To nie było nic nadzwyczajnego, to było normalne życie.
- Ta praca wiązała się z dużym niebezpieczeństwem.
Niebezpieczeństwo było wszędzie, mógł pan iść na ulicy i też… Pamiętam kiedyś wzięłam „Biuletyn Informacyjny”, bo miałam go roznieść i zostały mi dwa numery, bo się potwornie źle czułam i myślę sobie: „To te dwa egzemplarze na drugi dzień zaniosę.” Idę ulicą Wilczą i zamknięta ulica. Ja przeszłam, Niemcy już łapali i ja przeszłam przez pierwszych Niemców i myślę: „To już trudno, pruję dalej.” Idę, ponieważ właśnie byłam blada, przepuścili mnie przez tą drugą, weszłam do bramy, przebiegłam do góry, mówię: „Ryszard, masz coś, to chowaj, weź to…” On miał jakieś pistolety, „… to zabierz na strych.” Niemcy potem wpadli, ale ponieważ myśmy mieli meldunek otwocki, to znaczy brat miał i oni go chcieli wyprowadzić, no bo patrzą: „Dlaczego Otwock?” „No bo jestem chory na gruźlicę.” Zostawili go i poszli. Tak że różne były te historie ciekawe.
- Czyli zasłanianie się chorobą zakaźną było bardzo skuteczne?
Tak, bardzo skuteczne, oni się bali choroby zakaźnej. A on nie był chory, tylko po prostu musieliśmy tam mieszkanie mieć, dlatego że po pierwsze tu godzina policyjna, tam można było jeszcze chodzić, bo tam Polesie, za lasem, to była willa. Poza tym nie chcieliśmy tu rodziców narażać, poza tym rodzice nie musieli wszystkiego wiedzieć.
- Pani Jadwigo ostatnie pytanie. Jak pani myśli, czy decyzja o wybuchu Powstania była słuszna?
Ja wtedy, pierwszego dnia Powstania, poszłam do swojej drużynowej, która prowadziła kolonial, przyjechała po pieniądze i po coś jeszcze i ona mówi: „Słuchaj „Figo”, to Powstanie nie będzie miało racji bytu, przegracie.” Ja mówię: „Trudno, składałyśmy przysięgę, to będziemy.” Poza tym tuż przed Powstaniem zrobiła się… Niemcy tak jakby się wycofywali, młodzież kipiała, gdyby to nie… To było przygotowanie do czegoś, gdyby Powstanie z naszego punktu nie wybuchło, to ja nie wiem co młodzież by wtedy zrobiła. Według mnie to było słuszne, dlatego że po pierwsze, w miarę możności pokazaliśmy co można, po drugie myśleliśmy, że to będzie kilka dni, a nie sześćdziesiąt trzy dni. Czy ja wiem, no zmarnowało się miasto, ale to nie było tak, dlatego że miasto nie było po Powstaniu zaraz zniszczone, tylko potem Niemcy niszczyli dom po domu, palili i to co było zniszczone, to by się dało łatwiej odbudować, a to zniszczyli potem po Powstaniu Niemcy. Stare Miasto było zniszczone w czasie Powstania bardzo, ale inne ulice to były co któryś dom, a oni szli i palili całymi ulicami. Brali Polaków, którzy najpierw sprawdzali, to wiem od mojego wuja, którego zmusili do tego, Hope, z Pruszkowa jeździł i oni z palnikami chodzili, palili, przeglądali dom, wszystkie ważniejsze rzeczy, co było, wywozili, a dom po domu palili.
Warszawa, 27 października 2006 roku
Rozmowę prowadzi Tomasz Niemczura