Nazywam się Henryk Świątkiewicz, w Powstaniu miałem pseudonim „Kamil”. Walczyłem w plutonie 1112 Ochrony Komendy Głównej Armii Krajowej.
W 1926.
Urodziłem się w Warszawie, na Szmulkach, ulica Kawęczyńska. Tam byłem ochrzczony w Bazylice Serca Jezusowego, piękny kościół, byłem niedawno, jest elegancko odnowiony.
Niewiele mogę powiedzieć o Szmulkach bo w kilka miesięcy po moim urodzeniu przeprowadziliśmy się na Żoliborz. Do nowych miejskich domów przy alei Wojska Polskiego 29/31. Całe moje wychowanie i szkoła, miało miejsce na Żoliborzu. Mama Stanisława z domu Garnysz, była nauczycielką, natomiast ojciec był konduktorem tramwajowym. Było nas w domu siedmioro, w tym pięcioro rodzeństwa. W tym czasie, kiedy na Żoliborz się sprowadziliśmy, było nas dopiero troje, ja i dwóch braci starszych a dopiero na Żoliborzu przybyła następna dwójka, młodszy brat i jeszcze młodsza siostra. Starsi bracia chodzili do szkoły na Marymont. Wtedy jeszcze Żoliborz nie miał swojej szkoły, dopiero później, ja już chodziłem do sześćdziesiątej czwartej szkoły powszechnej, na ulicy Felińskiego. W budynku zwanym pospolicie Świętą Teresą, mieściły się jeszcze dwie szkoły sześćdziesiąta ósma, też powszechna i gimnazjum Poniatowskiego. Tuż obok, po drugiej stronie, była ulica Rokitna prowadząca od alei Wojska Polskiego w kierunku baraków, Dworca Gdańskiego. Na rogu ulicy Rokitnej i alei Wojska Polskiego mieścił się zespół czterech 3 piętrowych bloków mieszkalnych zwanych Miejskimi Domami. Tam spędziłem cały czas do Powstania i tam nas zastała wojna w 1939 roku, miałem wtedy trzynaście lat.
Już się spodziewaliśmy wojny. Jak byłem na obozie harcerskim pod Mławą blisko granicy pruskiej, to już się czuło w sierpniu przy powrotach z wakacji nerwowość ludzi w pociągach, żeby jak najszybciej wrócić. Wyczuwali, że w niedługim czasie pewnie nastąpi wojna. Były różne prowokacje ze strony Niemców i wypowiedzi Hitlera takie, że można było po tym tak sądzić.
Wróciłem w sierpniu z obozu i szykowałem się do szkoły we wrześniu do ostatniej klasy szkoły podstawowej siódmej. Nie doczekałem się, bo wojna 1 września rozpoczęła się w taki sposób, że od razu na nasze bloki zaczęły spadać bomby zapalające, nieduże bomby lejowate. Byłem w straży, właściwie to nie była straż, to się nazywało OPL czyli Obrona Przeciwlotnicza. Do OPL wstąpiłem na ochotnika, byłem szkolony, moi braci też i koledzy z podwórka, żeby na wypadek wojny ratować nasze domy. W związku z tym wcześniej już nagromadziliśmy piachu w skrzyniach na strychach, wodę w beczkach do gaszenia. Rodzina i wszyscy mieszkańcy oczywiście schodzili do piwnic w czasie ogłaszanych nalotów: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy.” Nikt nie wiedział gdzie, z której strony nadlatują samoloty i co będzie bombardowane. Myśmy się mogli spodziewać bombardowań, ponieważ bloki były zlokalizowane blisko linii kolejowej Dworca Gdańskiego, blisko była też Cytadela. Nasze bloki z lotu ptaka wyglądały jak koszary, wygląd gmachu szkolnego tuż obok, też mógł przypominać obiekt wojskowy, stąd i naloty były. Burzących bomb było mniej, więcej było zapalających. Pamiętam, jak któregoś dnia po ogłoszonym alarmie siedzimy w piwnicy i jest cisza. Mama mówi do mnie: „Skocz Heniu do mieszkania i przynieś z kuchni garnek z zupą, to się posilimy.” Poleciałem na 2 piętro do domu, za garnek łapię, a tu łup – bomba. Budynek aż się zakołysał. Szczęśliwie więcej nic się nie stało. Zupkę zaniosłem. Potem dostałem wiadomość, żeby zgłosić się do OPL-u, żeby na dach pójść i zrzucać bomby zapalające. Naloty były dosyć częste, co godzinę w tym czasie, może się mylę, może co dwie. Jak miały nadlecieć, to my już za kominami na domu siedzieliśmy przygotowani z łopatami, szuflami od piasku. Jak bomba upadała na dach, to my ją zasypywaliśmy piachem na szuflę i zrzucaliśmy z budynku, żeby nie przepaliła papy i drewnianej konstrukcji dachu, która była pod papą. To nam się udawało, chociaż byliśmy ostrzeliwani z karabinów maszynowych „sztukasów”, wtedy się przylepialiśmy się do kominów. W międzyczasie po nalotach schodziliśmy z dachu do piwnicy, żeby się posilić i posłuchać wiadomości, które ludzie przynosili z terenu i z nasłuchu radiowego. Mówili, że w rejonie Łomianek walczy kawaleria z czołgami. U nas na podwórku zaczęli się pokazywać ranni ułani, przywiązywali konie do drzew topoli. Koniska nie miały co jeść, korę z drzew gryzły. Zaczęli też przybywać ranni, nie tyle z naszych domów, co z okolicznych. Po drugiej stronie alei Wojska Polskiego były wille oficerskie, na Brodzińskiego, Kozietulskiego ulicy, w których mieszkały rodziny oficerskie. Wille dostały trochę, stamtąd rannych przenosili do nas na podwórze i do piwnic. Aleja Wojska Polskiego była rozkopana rowami przeciwlotniczymi. Zaczęło być głodno. Niewielkie zapasy żywności, z powodu u wszelkiego zaopatrzenia szybko się kończyły. Zaczęli się ludzie o nią starać. Tutaj, gdzie zbombardowany został budynek, w którym był sklep, to ludzie lecieli, szabrowali z tego sklepu co się dało. Tak samo do Cytadeli, Cytadela była opuszczona przez wojsko, zaczęli ludzie tam chodzić, z nadzieją, że żywność będzie. Tam rzeczywiście znajdowali. Nie byłem tam, brat przyniósł kawy wojskowej z cukrem, kawa prasowana, można było ją jeść na sucho lub pić. Były i suchary wojskowe to też przyniósł, na jakiś czas mieliśmy. Potem ojciec mnie zabrał do piekarni na Powązki. Na Powązkach mało mnie nie zdeptali ludzie, taki tłum był u piekarza po chleb. Każdy chciał zdobyć bochenek dla siebie. Ojciec mnie zabrał bo sam dostałby jeden, a tak to dwa bochenki chleba przynieśliśmy, a że rodzinka była spora więc i jedzenie szybko znikało. Ktoś przyniósł wiadomość, że z cysterny na bocznicy kolejowej spirytus wycieka, ludzie lecieli z bańkami po spirytus, ot wojenne obrazki. Konie pozabijane na ulicy, ludzie z nożami wykrawający części mięsa z koni do jedzenia.
Pamiętam, jak kiedyś lekko ranny ułan konia przywiązał do topoli na podwórku i zakwaterował się w naszej piwnicy. Opowiadał o swoich walkach, jak oni szarżowali. Lepiej nie opowiadać o tym, bo co tam mogli zrobić końmi przeciw pancerzom czołgowym i armatom na czołgach zainstalowanych? Mogli się tylko bohaterską śmiercią wykazać, a nie zwycięstwem w takiej sytuacji. Zaprzyjaźnił się z nami. Kiedyś mówi do mnie: „Słuchaj Heniu, nie zaopiekowałbyś się moim koniem?” Zatkało mnie, konia mieć ułańskiego, to duża rzecz dla chłopaka. Z drugiej strony zacząłem się martwić, gdzie ja go będę trzymał, co z nim zrobię, co mu dam jeść. A on mówi: „Nie chciałbym, jak pójdę do niewoli, żeby rzeźnicy wzięli go na mięso.” Ja się głupi zgodziłem. Konia, gdzie było trawy trochę, to tam go prowadzałem po podwórku, za podwórko. W siodle był, wsiadłem na konia. Ułan ten mnie przedtem nauczył, jak mam się z nim obchodzić. Wyjechałem na aleję Wojska Polskiego. Na koniach siedziałem, ale na oklep na wsiach, jak czasami wyjeżdżaliśmy na letnisko. Tutaj ułański koń w siodle, szabla przy boku i chłopak trzynastoletni. Po alei Wojska leciałem, tam rowy były, koń sam przez rowy skakał elegancko, ja się na karku kładłem i trzymałem mocno grzywy. Słyszę jakieś wołania, oglądam się i widzę jak dwóch drabów biegnie za mną, jeden z lewej, drugi z prawej strony i chcą mnie zatrzymać. Myślę sobie - koniec, konia mi zabiorą i zarżną. Zacząłem uciekać na koniu, piętami bić. Koń przez rowy… Uciekłem im, na podwórko wleciałem, a na podwórku chłopaki stanęli przeciw nim i pogonili ich. Koń ocalał, ale nie na długo. Potem został ranny i trzeba było go dobić. Mieszkał tam oficer, emerytowany chyba, niespełna rozumu, miał fuzję myśliwską. Do samolotów chciał strzelać, jak do kaczek na polowaniu, to ludzie mu zakazali, bo samolotom nic by nie zrobił, a lotnicy jak zobaczą, skąd do nich strzelają, to zaczną ostrzeliwać z broni maszynowej i zrzucać bomby burzące większego kalibru i wszyscy zginiemy. On się wycofał ze swych myśliwskich zapędów. Zgodził się później zastrzelić rannego konia. Widziałem, jak ludzie z nożami obsiedli zabitego konia i wykrawali lepsze kawały mięsa. To był okropny widok. Konina była niesmaczna, bo to słodkie mięso jest, ale podobno później się ludzie w czasie okupacji nauczyli się koninę przyrządzać, marynowali ją w jakiś sposób przed pieczeniem. Tak to było w 1939 roku. Potem wleźli szkopy, zaczęli w naszej szkole się zakwaterowywać. Chcieli sobie kupować sympatię dzieciaków, cukierkami chcieli ich zwabiać do siebie. Dzieciaki dobrze wychowane w polskich domach, nie poleciały na wroga łakocie.
W czasie okupacji tak.
Skończyłem siódmą klasę szkoły powszechnej. Potem 2 lata chodziłem do Średniej Szkoły Handlowej na ulicy Królewskiej, do 1942 roku włącznie, do czasu kiedy umarł nasz ojciec.
Ojciec umarł na zawał, miał czterdzieści sześć lat. Zostaliśmy bez tak zwanego żywiciela. Bracia musieli porzucić naukę na kompletach gimnazjalnych i złapać się za pracę: jeden w hotelu za boja, drugi w miejskim zarządzie dróg przy reperacji i budowie dróg. Z kocich łbów drogi układali, kocie łby to bruk okrągły, wtedy był jeszcze. Ja wziąłem się za handel papierosami z córką pana generała. Ona pracowała w monopolu tytoniowym, pracownicy dostawali tam deputat w papierosach. Ja od niej i jej koleżanek skupowałem te papierosy i sprzedawałem detalistą. Jeździłem też na Dworzec Gdański i od Niemców kupowałem papierosy, kiedyś kupiłem pistolet. Tak żyłem, zacząłem już wtedy papierosy palić i bimber popijać. Mówili: „Napij się, napij się.” Spróbowało się raz, to potem drugi i trzeci. Szczególnie głód zachęcał do tego, zawsze przy wódce, to była i jakaś zakąska. Trochę się w piłę grało w parku Żeromskiego. Tam z chłopakami z innych domów mecze rozgrywaliśmy.
Na podwórkach, jak to się mówi, wieczorne dzieciaków rozmowy: „A Janusz uciekł, Adek też zwiał.” - „A gdzie?” - „Do Szwecji podobno.” - „Ten poszedł do partyzantki, tamten…” itp. W tym czasie matka w naszym mieszkaniu postanowiła, z uwagi na środków do życia, wynająć jeden pokój. To co my zarabialiśmy, młode chłopaki, to nie było zbyt wiele. Sprowadzili się do nas, najpierw jeden pan, po kilku tygodniach ten wyjechał, wprowadził się drugi pan. Okazało się, że ci panowie to są zrzutkowie, później się dowiedziałem, tak zwani cichociemni. Matka weszła w kontakt z panią z AK, ta pani matce płaciła, wiedziała jaka jest nasza sytuacja. Wtedy płaciła różnymi rzeczami, czasami zegarek złoty na przykład dała matce. Zegarek trzeba było sprzedać, chodziliśmy, sprzedawaliśmy. A ci panowie, bardzo fajni goście. Wkrótce Janusz, starszy brat, dogadał się z nimi i wyjechał do Szepietówki na Wołyń z oddziałem dywersyjnym “Wachlarza”, którego dowódcą był nasz sublokator por. Franciszek Pukacki “Gzyms”. Oddział ten walczył później w tym rejonie jako Odział Partyzancki “Gzymsa” następnie wcielony został do 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Zaczął się i Zdzisław szykować, najstarszy. Wyrobili mu lewe dokumenty i czekał na rozkaz wyjazdu do partyzantki w Nowogródzkie. Przede mną w tajemnicy i matka i oni trzymali wszystko do ostatniej chwili, żebym się nie dowiedział, bo też chciałbym do partyzantki. Matka nie chciała mnie, jedynego wówczas żywiciela rodziny wypuścić z domu. Wtedy było poza mną dwoje młodszego rodzeństwa: o dwa lata młodszy brat Andrzej i o sześć lat siostra Hanka. Sama matka nie mogła pracować, bo była chora, a poza tym przy naszej dużej rodzinie, to miała co robić w domu. Wtedy nie było pralek, trzeba było balię do domu sprowadzać, pranie robić, wodę grzać i tak dalej.
W taki sposób doczekałem pamiętnego 13 października 1943 roku, kiedy Niemcy zrobili obławę na nasze miejskie domy. Obława się zaczęła, krzyki niemieckie na klatce schodowej słychać Raus! Matka wyjrzała, mówi: „Chowajcie się, bo Niemcy.” U nas na szczęście w tym czasie nie było cichociemnych w domu, byłem ja, młodsze rodzeństwo i najstarszy brat, który był przygotowany na wyjazd do partyzantki w Nowogrodzkie. O niego się bałem, miał lewe papiery na wyjazd kenkartę. Wszyscy mężczyźni wychodzić na podwórze. Co tu robić wychodzić, chować się? Jak znajdą cię później, to mogą i zastrzelić. Matka mówi: „Idźcie lepiej, Henio ma dobry ausweis z niemieckiej fabryki czapek, Zdzisio ma, dobrze podrobioną kenkartę, ta pani z AK mówiła, że jest stuprocentowa.” SS, żandarmeria i gestapowcy, otoczyli wszystkie klatki, wyprowadzili wszystkich mężczyzn na podwórze. Gestapowcy poustawiali nas w szeregu, wszyscy dokumenty szykować. Pokazuję swój Ausweis i kenkartę. Jednych na lewo, drugich na prawo dawali. Nikt nie wiedział, co to oznacza. Zdzisława też do mojej grupy dali. Potem nas poustawiali i wyprowadzili poza podwórko w alei Wojska Polskiego w kierunku Instytutu Chemii, czyli dzisiejszej ulicy Księdza Popiełuszki. Tam było duże pole, tam nas ustawiali w szeregu. Widzę karabiny maszynowe wycelowane w naszym kierunku i pełno esesmanów i żandarmów. Myślę sobie: „Cholera, będą nas rozwalać… Tutaj chyba tego nie zrobią?” Widzę samochody budy, wyjeżdżają z bocznych ulic jadą w naszym kierunku. To nie jest źle, jak budy jadą, będą nas ładować. Tylko co z nami zrobią, bo mogą nas wywieść… Wtedy była moda, że albo do getta na rozwałkę, albo do Palmir w Puszczy Kampinoskiej, albo na Pawiak – trzecia ewentualność. Widzę, że wiozą nas w kierunku getta. Na kawałku papieru napisałem gryps, że wiozą nas w kierunku Pawiaka. Ktoś podniósł, matce doniósł, że znalazł gryps. Rzeczywiście, przywieźli nas na Pawiak. Wyładowali nas przed Pawiakiem, na bramie napis Arbeit macht frei, taki jak w Oświęcimiu. Psy, wilki, szczekanie. Przeprowadzili nas za bramę, na dziedzińcu Pawiaka poustawiali. Psy na smyczach trzymali, ale pozwolili psom pogryźć jednego z opieszałych, co nie stanął na czas w szeregu. Potem odliczali i do cel wprowadzali. Nas na drugie piętro zabrali do celi. Przed tym, jeszcze na korytarzu, kazali skakać żabki, na skurczonych nogach. Wszyscy musieli żabki skakać. Był starszy człowiek, który nie miał sił, upadł. Podszedł esesman, kopnął go w to miejsce, facet się zwalił, podobno umarł. Potem do celi, jak nas zamknęli, to jeszcze kilku dostało pałami, kilku dostało kolbami od pistoletów po głowach. Tak się zaczęło. Za chwilę jeszcze jednego umarlaka mieliśmy, który sam przegryzł ampułkę z cyjankiem, jak się okazało, bał się, że nie wytrzyma przesłuchań. Na Pawiaku któregoś dnia przyszli, z listą zum Entlassen – na wolność wyczytują. Jeden, drugi, trzeci, słyszę Świątkiewicz Zdzisław. Ucieszyłem się, szczęśliwie, że chociaż Zdzicho na wolność pójdzie. Potem Zakrzewski Leszek, kolega mój, też wyczytali go. Za parę dni do celi naszej wprowadzają innych z łapanek, był tam mój znajomy. W rozmowie co i jak, mówię: „Leszka Zakrzewskiego widziałeś? Wrócił do domu?” Mówi: „Nie, skąd Leszek na liście był.” Były listy z rozstrzelanymi. Za jakiegoś Niemca, co zakatrupili go nasi, to później Niemcy dziesięciu, czy pięćdziesięciu rozwalali z Pawiaka, z różnych łapanek. Leszek przedtem był na przesłuchaniu w kaplicy Pawiaka. Tam nas przesłuchiwali. Jak on wrócił był solidnie zbity. Pytam się: „Dlaczego cię tak zbili?” Mówi: Przyczepili się do fotografii z imienin. „Kto to jest? Gdzie mieszka? Jak się nazywa?” Odpowiadał : „Nie znam, nie wiem, nie pamiętam”. Zaczęli go przymuszać biciem do mówienia. Nie udało im się. Nikogo nie wydał. Za to, został rozstrzelany. W nocy, jak psy zaczęły szczekać, mimo zakazu patrzyliśmy przez okienko, widzieliśmy jak nie raz na podwórko wjeżdżały budy. Z więzienia wyprowadzali wtedy ludzi, krępowali im ręce, wiązali opaski na oczach, wsadzali do bud i gdzieś wywozili na rozstrzelanie. Czasami musiało to być bardzo blisko, bo już po krótkim czasie słyszeliśmy serie z karabinów maszynowych w ruinach getta. Wartownicy ze zwyżek reflektorami świecili po okienkach. Jak zobaczyli kogoś, to strzelali z karabinów. Jak widzieliśmy, że reflektor zbliża się do naszego okienka to wtedy się schylaliśmy. Dawali się oszukać. Raz dziennie, a może dwa do ubikacji i do umywalni nas wyganiali, w celi był tylko tak zwany kibel. W drzwiach stawał z pałą Ukrainiec i darł mordę na całe gardło: “Obórku! job waszu mać!” i walił kijem. Dziesięć kranów z zimną wodą,10 oczek ubikacji, kawałek czarnej ściany, czterdzieści, sześćdziesiąt osób i kilka minut na załatwienie wszystkich potrzeb. W celi były sienniki, cela wielkości jak dwa pokoje Żeby wszyscy usiedli, czy położyli się, to nie było mowy. Jak jedni chcieli chodzić, to inni musieli pod ścianami ze skulonymi nogami siedzieć, żeby inni mogli pospacerować trochę. Słoma w siennikach była przemielona, bo one były układane jeden na drugim pod ścianą, a na noc się je znowu kładło na betonową posadzkę do spania. Oczywiście spanie w swoich ubraniach. Mnie wzięli na przesłuchanie po Leszku, nie miałem przy sobie nic, co by mogło dawać podejrzenia. Pytali tylko, co robię. Mówię, że pracuję w niemieckiej fabryce, robimy czapki, że mam Ausweis. „My wiemy, my ciebie nauczymy robić.” Za chwilę zaczęli mnie uczyć. Po pewnym czasie zabrali mnie do obozu na Gęsiówkę. Jeszcze przedtem wspomnę, byli też lekarze. Na drugi dzień po naszym przybyciu, trzeci dzień może, wyprowadzili nas na korytarz, wszystkich ustawili. Przyszło dwóch lekarzy z komendantem Pawiaka. Przechodzili wzdłuż nas i oglądali pod kątem chorób wenerycznych, szczególnie bali się syfilisu, tyfusu i przy okazji sprawdzali czy ktoś nieobrzezany. Dlaczego o tym wspominam, bo potem z jednym z nich spotkałem się w czasie Powstania, o tym powiem później. Przesłali mnie do obozu na Gęsiówkę, to było niedaleko obok Pawiaka. Gęsiówka to był obóz koncentracyjny dla Żydów z całej Europy. Byli tam Żydzi z Belgii z Francji, z Holandii, gdzie tylko Niemcy działali. Nas dwudziestu pięciu z Pawiaka, w tym kilku było cyganów między nami, dali oddzielny barak, izbę w baraku do zamieszkania, w którym nie było Żydów, tylko my. Niedługo okazało się, że mamy jednak sąsiedztwo przez ścianę, ale po pierwszym apelu się dopiero dowiedzieliśmy, że to była trupiarnia. Po każdym apelu trwającym bardzo długo, wycieńczeni z głodu zimna i chorób Żydzi po prostu padali nie mogąc dłużej ustać, te ludzkie szkielety rozebrane do naga inni silniejsi żydzi zbierali z placu apelowego i przewozili do tej izby, obok naszej i rzucali na stos, jeden na drugiego, czasami słyszeliśmy jeszcze jęki konających. Potem wywozili gdzieś te zwłoki na wózkach wąskotorowych. Zrobili z nas ekipę budowlano – remontową. Oni tam budowali gospodarcze budynki jak kuchnie, pomieszczenia magazynowe, czy inne, były i murowane i drewniane. My to wszystko tam robiliśmy. Dlaczego mnie tam zabrali, trudno powiedzieć, bo nie miałem nic z budownictwem w tym czasie wspólnego.
Dla tego obozu. Powiedzieli nam, że na Pawiak wolno było paczki przysyłać z domu, ale mógł być tylko chleb, cebula i smalec chyba – tylko te trzy rzeczy. Z tym, że Niemcy wszystko sprawdzali. Matka jak dostała mój gryps, to zaczęła mi przysyłać paczki. Oni to wszystko elegancko kroili, żeby zobaczyć czy nie ma wiadomości, albo innych zakazanych rzeczy. Zostaliśmy ponumerowani, każdy więzień musiał znać swój numer. Powiedzieli nam, że idziemy na osiem tygodni prac, że potem pójdziemy na wolność.
Praca była cholernie ciężka. Musiałem nosić po dwa worki cementu, albo wapna na karku po drewnianych sztagach, na piętro wnosić, dla murarzy podawać, było okropnie ciężko. Jak coś się rozsypało, to zaraz pałowanie było. Jedzenie dostawaliśmy 3 razy dziennie, takie samo jak żydzi. Rano i wieczorem kawa ze środkiem chemicznym, czy przeciw szczurom, czy przeciw czemu... Cholera, nie wiem skąd ten wstrętny zapach i smak, ale to było gorące i mokre, więc się piło, do tego pajdka chleba. Na obiad pół litra gotowanych obierzyn na zmianę z brukwią i kaszą. Żydzi byli w pasiakach, a my w swoich ubraniach. Jak przechodzili koło naszego baraku, to wystawialiśmy im blaszankę z obierzynami i oni je sobie brali. Niektórzy mieli naczynia, inni gorące obierzyny ręką nakładali do kieszeni pasiaków, jeszcze poły pasiaków zawijali i nakładali sobie i jedli rękami, cali umazani. My obierzyn nie jedliśmy, bo to było nie do zjedzenia, a okazuje się, że było. Trzeba być tylko odpowiednio głodnym, wszystko można zjeść. My nie byliśmy jeszcze tacy głodni, bo zasilały nas paczki z domu. Minęło osiem tygodni, kolegów pozwalniali a mnie nie. Wsadzili mnie w samochód, jeszcze innych z Pawiaka dobili i zawieźli nas na Litewską do drugiego obozu. Vis a vis teatru „Syrena” jest budynek trzypiętrowy, podobny do bloku mieszkalnego. W tym budynku trzymali nas, więźniów z Pawiaka. Myślę sobie, to było blisko alei Szucha, blisko gestapo, żeby nie musieli nas z Pawiaka wozić na przesłuchania na gestapo, to stąd będą mieli bliżej. Ale okazało się że nie, był to jeszcze jeden obóz pracy - Komando Pawiaka. Ustawili nas na dziedzińcu i wywołują: „Szklarze wystąp!” Kto umiał szklić to wystąpił. „Stolarze wystąp!” Myślę sobie: „Cholera, jako kto wystąpię? Jako nosiciel cementu?” Koło mnie stał facet i mówi: „Nie wiesz co zrobić ze sobą?” Mówię: „Nie wiem.” - „Słuchaj, powiedz, że jesteś tapicerem, jak będą pytali o tapicerów, to ja wystąpię i wystąp ty, a przy mnie się nauczysz co i jak.” Tak zrobiłem. Rzeczywiście świetnie trafiłem, bo nas dwóch było tapicerów, a właściwie to jeden. Zaprowadzili nas do budynku gestapo w alei Szucha, na zaplecze do kotłowni. W kotłowni powiedzieli: Tu jest wasza pracownia, tu będą wam przynosili fotele i kanapy, będziecie je naprawiać. Skąd je brali? Była wśród nas grupa tak zwana transportowa, później opowiadali skąd te fotele. Grupa transportowa jeździła po mieście z gestapowcami i esesowcami do mieszkań „akowców”, którzy zostali rozstrzelani lub zakatowani na śmierć w katowniach Gestapo, na Pawiaku lub w innych miejscach kaźni polaków. Oni czuli się właścicielami tych mieszkań i rzeczy, które w tych mieszkaniach się znajdowały i kradli wszystko co cenniejsze: biżuterię, złoto, srebra, numizmaty, antyki, meble, obrazy, itp.
Oni sobie zamawiali, co chcieli. Z domów „akowskich” meble, kredensy, nie kredensy, pianina, fortepiany, wszystko zabierali. Fotele czy kanapy trafiały do nas, jeśli wymagały jakiejś przeróbki. My tam to naprawialiśmy. On mnie nauczył trawę morską szarfować, pasy przybijać i sprężyny, nauczyłem się trochę. Z kuchni do kotłowni przynosili do spalania gnaty wołowe. My gnaty te przed spaleniem poddawaliśmy bardzo dokładnym oględzinom i pozbawialiśmy je najmniejszych kawałeczków żyłek, chrząstek, a czasem skrawków mięsa. Tam nie można było paczek dostarczać. Ale i wyżywienie było nieco lepsze. Pilnowali wejścia, bo to było na terenie dzielnicy niemieckiej, Litewska była zamknięta od strony Marszałkowskiej szlabanem i wartownikiem, tak samo była aleja Szucha zamknięta od strony Alei Ujazdowskich i tak samo od Placu Unii Lubelskiej, tam tylko za przepustkami można było wchodzić. Matka moja mimo to o zmierzchu przychodziła, nie przechodząc przez szlaban, tylko szła z paczką wzdłuż ogrodzenia siatkowego, wypatrzyła odpowiedni moment kiedy wartownik - kozak ukraiński - odwrócił się i przerzucała paczkę przez ogrodzenie. Ja ją w odpowiednim momencie zabierałem.
(kas.2)
Z Litewskiej w lutym 1944 roku zwolnili mnie. Co się okazało? Jak mnie zabrali na Litewską z Gęsiówki, dostałem nowy numer. Dopiero potem się dowiedziałem od chłopaków, którzy po niemiecku rozmawiali i pytali któregoś z naszych dozorców. Musieli wziąć łapówkę gestapowcy i zwolnili kogoś innego, kto miał być na Litewską przesłany, w zamian dali mnie i stąd miałem nowy numer. Dwukrotnie przesiedziałem przez łapówkarzy gestapowców. Wróciłem do domu i do pracy w fabryce.
Do AK wstąpiłem 1 sierpnia 1944 roku. Bracia starsi byli w AK, u mnie w domu zamieszkiwali cichociemni, byli to polscy oficerowie szkoleni w Anglii. Po otrzymaniu przydziałów byli wysyłani do różnych okręgów AK, przeważnie na dowódców różnych oddziałów dywersyjnych i partyzanckich. Matka moja nie pozwalała mi na żaden z nimi kontakt. „Dosyć już, nigdzie cię nie puszczę, Janusz w partyzantce, Zdzisio w Oświęcimiu, Ty dopiero co z Pawiaka wróciłeś, ojciec nie żyje. Musisz w domu zostać pomóc mnie. Ja nie mogę pracować, Zdzisiowi trzeba paczki wysyłać, Jędruś i Hania jeszcze mali, muszą do szkoły chodzić. Pieniądze i kartki na żywność mamy dlatego że ty pracujesz.” Obiecałem zostać w domu i nie nawiązywać kontaktów konspiracyjnych.. Powstanie zastało mnie w miejscu pracy. Nie wiedziałem ani o dacie, ani o dniu Powstania, bo nie byłem w konspiracji, chociaż kolegów znałem. Niektórzy się chwalili, że byli, a nie byli, różnie to było. Fabryka Czapek w której pracowałem mieściła się w budynku przy ulicy Dzielnej 72, mieściły się tam jeszcze pralnia chemiczna, warsztaty ślusarskie, fabryka mebli Kamlera. Sąsiadem od strony wschodniej był Monopol Tytoniowy - fabryka papierosów- który znajdował się po stronie ruin zburzonego getta. Brama wjazdowa była strzeżona przez bunkry żelbetowe. Wewnątrz żołnierze wermachtu. Znali mnie pracownicy ślusarni i fabryki mebli. Spotykaliśmy się w sklepiku, w którym można było kupić coś do jedzenia i wypicia. Opowiadaliśmy sobie zasłyszane dowcipy na Hitlera i całe jego towarzystwo.
Tego dnia szykowałem się już do domu, zbliżała się godzina 16.00, raptem słyszę strzały, co jest? Wyskoczyłem do okna na klatkę schodową, zobaczyć co tam się dzieje na podwórzu. Widzę samochód niemiecki, tych co przyjeżdżali po kożuchy i kombinezony, jeden z Niemców leży. Pan Kamler stoi z pistoletem w dłoni. Samochód manewruje, próbuje wycofać się tyłem do bramy. Za bramą na Dzielnej był zaraz bunkier niemiecki, kilkanaście metrów od naszej bramy, miał strzelnice na wszystkie cztery strony świata, siedzieli w nim Niemcy z bronią maszynową ale strzelać mogli tylko wzdłuż ulicy Dzielnej w kierunku Okopowej. Wspomagał ich ostrzał z wieży kościoła św. Augustyna . Jak to wszystko zobaczyłem, nie wiem jak się zachować, czy zwiewać stąd do domu, bo za chwilę będzie tu gestapo i zaczną się aresztowania, albo ci Niemcy z monopolu tytoniowego, było ich tam czterdziestu uzbrojonych wejdą tutaj i wszystkich aresztują. Biegnę po swoje rzeczy na drugie piętro, po drodze jakiegoś pana w kapelusiku lekko zawadziłem i przeprosiłem. Patrzę a w oknie na pół piętrze klatki schodowej na przeciw bramy wjazdowej od strony ulicy Dzielnej, trzech pracowników od Kamlera i ze ślusarni w opaskach biało - czerwonych na rękawach instalują karabin maszynowy. Z wrażenia zatkało mnie. Dopiero po chwili sam do siebie mówię: Powstanie! Wreszcie Powstanie! Oczekiwaliśmy wszyscy Powstania, wszyscy młodzi ludzie, bo to było nie do zniesienia, to co oni z nami wyprawiali w naszym kraju. Zacząłem biegać po salach, żeby dowiedzieć się coś. Patrzę, tutaj pełno ludzi na jednej sali maszynowej, zakładają anteny, tutaj ktoś przy radiu majstruje, jakieś panie piszą na maszynach, inne zakładają białe fartuchy i opaski z czerwonym krzyżem. Co się dzieje? Z zadumy wyrwał mnie głos kolegi, z którym razem pracowałem. “Nie widziałeś pana podporucznika?” - “Jakiego podporucznika?” - “Stolarza” - “Jakiego stolarza?” - “No, pana Kamlera.” - “Dowiedziałem się - mówi on - że pan Kamler jest dowódcą plutonu 1112, który działa na tym terenie. Chcę go prosić żeby przyjął mnie do swego plutonu.” I ja też. Po chwili przyszedł na tą salę podporucznik ”Stolarz”. Stanął na baczność przed tym panem w kapelusiku, którego na schodach lekko potrąciłem i coś mu meldował. Potem się dowiedziałem, że był to Dowódca AK, Generał Tadeusz Komarowski “Bór”. Musieliśmy dość długo czekać, bo podporucznik “Stolarz” był bardzo zajęty. Podszedł do nas i pyta, co my tu robimy. “Czekamy na pan porucznika, bo chcieliśmy prosić, aby przyjął pan nas do swego plutonu wyrzuciliśmy z siebie jednym tchem. Jesteśmy...” - “Stop, stop” przerwał nam. Zawołał jakiegoś podchorążego i powiedział mu: “Znam tych kawalerów, wciągnij ich na stan plutonu niech sobie wymyślą jakieś pseudonimy i przygotuj ich do przysięgi, którą sam odbiorę, jak tylko znajdę chwilę czasu. Naucz ich też jak się mają obchodzić z bronią. Dobrze byłoby zawiadomić dom. A gdzie ty mieszkasz?” Mówię: “Na Żoliborzu w alei Wojska Polskiego. Ale w remizie tramwajowej przy wiadukcie pracuje mój starszy stryjeczny brat.” - “Nie mam teraz czasu jutro pogadamy.” Na drugi dzień, podporucznik mówi do mnie: “Słuchaj, na Żoliborz się nie przedostaniesz, tory kolejowe są przez Niemców dobrze strzeżone. Przez wiadukt nad torami przepuszczają matki z małymi dziećmi i starsze kobiety. W tej sytuacji mogę ci dać przepustkę na kilka godzin, żebyś mógł się zobaczyć ze swoim bratem stryjecznym, może jemu uda się szybciej zawiadomić twoją rodzinę.” Z przepustką w kieszeni, opaską biało-czerwoną z numerem plutonu 1112 na rękawie i karabinem ruszyłem do remizy.
Po drodze, na Bonifraterskiej przy Muranowskiej, zatrzymali mnie chłopaki z AK z oddziału, który w tym rejonie działał i proszą, żebym pomógł im gołębiarza zlikwidować. “Strzela drań do ludzi przechodzących przez ulicę, już kilka osób ranił. My nie mamy karabinu, strzel za 10 minut w te okienka strychowe z których on strzela - pokazali mi je - to się drań spłoszy i będzie chciał uciekać schodami, a tam my już na niego będziemy czekali.” Zrobiłem, jak chcieli i udało się. Były to pierwsze moje strzały w życiu oddane z prawdziwego karabinu. Nie miałem czasu, musiałem iść i przekazać wiadomość dla mojej matki. Szczęśliwie zastałem mego stryjecznego brata Stefana. Jak mnie zobaczył z karabinem i opaską to własnym oczom nie mógł uwierzyć: “A to matka się ucieszy, jak jej opowiem.” Ja jemu opowiedziałem, co mi się wydarzyło w ciągu ostatnich dni i że jestem zdrów i prosiłem, żeby jak tylko nadarzy się pierwsza okazja, zaraz przekazał wszystko mojej matce wraz z pozdrowieniami ode mnie i że jak tylko nadarzy się okazja to dam znać o sobie. Pierwszą wiadomość o mnie od Stefana moja mama otrzymała dopiero po Powstaniu, gdy się spotkali gdzieś na wsi pod Warszawą. To tyle jeśli chodzi o pierwsze trzy dni. Miały być trzy dni i miał być koniec Powstania, a tu zamiast końca Powstania zaczęły się naloty „sztukasów” i miny wszystkim trochę zrzedły. Zaczęło ować zapasów i rannych przybywać, ale zapał nie gasł, tym bardziej, że wszelkie komunikaty jakie dostawaliśmy, były bardzo budujące i zachęcające do dalszej walki.
Mogliśmy się też pochwalić pewnymi zdobyczami i zwycięstwami. Jeszcze w monopolu tytoniowym, oczywiście Niemcy tam ostrzał rozpoczęli, tamci uciekli samochodem. Dowództwo nie chciało pozwolić nam atakować monopolu tytoniowego bez pomocy. Zaczęli wzywać radiem „Radosława”, z „Kedywu” o pomoc, bo bali się ataków ze strony Niemców z monopolu tytoniowego. Wobec tego jedna doba minęła, pomocy nie widać, gońca wysłali do „Radosława”, bo on był na cmentarzach, wtedy na ewangelickim z „Parasolem” i z „Zośką” i z innymi oddziałami. Okazało się, że przychodzi ktoś z wiadomością, że dotarł goniec do „Radosława”, że „Radosław” otrzymał rozkaz przysłania pomocy dla plutonu 1112, z którym razem przeprowadzą atak na monopol tytoniowy. Tak się stało. Chłopaki przyszli nie ulicą, bo ostrzał był silny z bunkra, a dachami. Niemcy nie spodziewali się w ogóle, że pomoc będzie mogła przyjść dachami. Przyszli chłopaki stamtąd i wspólnie zaatakowaliśmy bunkry. Ktoś tam wrzucił granaty z okna naszego budynku w lukę strzelniczą bunkra i tam Niemców załatwił. Reszta zaczęła atakować z różnych pozycji i monopol został zdobyty. To było też dodatkowym bodźcem. Później następna wiadomość przyszła z Okopowej, że oddziały „Radosława” zdobyły czołg niemiecki i za chwilę usłyszeliśmy działo czołgu. Okazuje się, że ktoś go tam z polskich artylerzystów potrafił uruchomić. Ponieważ dokuczliwy był ostrzał z wieży kościoła świętego Augustyna, więc to działo wycelowali prosto na wieżę kościelną. Jest do dzisiaj ślad po zamurowanej dziurze w wieży. W ten sposób zlikwidowane zostało gniazdo karabinu maszynowego. Zdobyliśmy sporą ilość broni, amunicji, ekwipunku, żywności, papierosów tytoniu i odzieży.
Były i smutki na Dzielnej pluton nasz stracił 2 kolegów „Szczepana ” i “Andrzeja”… Później przyszedł rozkaz ewakuacji komendy głównej AK z Dzielnej na Stare Miasto. Pluton się przygotował, 7 sierpnia wyruszyliśmy. Pierwsza czujka, oczywiście nasza z plutonu, w drugiej kolejności szły wszystkie służby sztabowe, później generalicja, pułkownicy i na końcu znowu czujki, pluton nasz zamykał. Szliśmy ruinami getta pod murowanym ogrodzeniem obozu zwanym Gęsiówką, (w którym 5 miesięcy wcześniej przebywałem jeszcze jako więzień Pawiaka) w kierunku Nalewek. Szliśmy gęsiego, rozciągnięci na około czterdzieści metrów. Miejscami trzeba było się głęboko pochylać, żeby nie być zauważonym przez Niemców obsadzających pobliskie ruiny Pawiaka. W pewnym momencie, kiedy musiałem się mocno pochylić, oderwał mi się od pasa granat powstańczy “filipinka”. Bystry byłem zawsze i do dzisiaj jeszcze, momentalnie złapałem „filipinkę” i wyrzuciłem jak najdalej w gruzy getta. Ona tam huknęła, wybuchła i nic. Wszyscy szli gęsiego dalej. Odetchnąłem z ulgą. Przeszliśmy Nalewki, weszliśmy w Ogród Krasińskich, doszliśmy do ulicy Barokowej. Na Barokowej była przeznaczona, już przygotowana, willa dla sztabu głównego. Natomiast dla plutonu i dla służb drugorzędnych, była przeznaczona szkoła na ulicy Barokowej, którą uprzednio zajmowali Niemcy. Jeszcze można było spotkać tam części rynsztunku niemieckiego, magazynki po nabojach, łuski, menażki i tak dalej. My się tam zakwaterowaliśmy.
Wtedy przyszedł do nas kapelan, Ojciec Tomasz Rostworowski “Tomasz”. Miał stopień podpułkownika i był kapelanem Plutonu 1112 i KG-AK, która nosiła opaski naszego plutonu. Bardzo ładnie grał na pianinie, fortepianie. Tam gdzie było pianino, grał i śpiewał piosenki patriotyczne łącznie z hymnem. My byliśmy pozbawieni przecież radia, bo wszyscy musieliśmy je pooddawać, za muzyką tęskniliśmy. On grał i śpiewał, a my razem z nim śpiewaliśmy piosenki wojskowe i powstańcze. Te koncerty w na pół rozwalonych domach, jeszcze nie wygasłych płomieniach robiły niesamowite wrażenia i bardzo nas na duchu podtrzymywały.
.
Kwatera Główna AK została przeniesiona na Długą 7 do gmachu Sądu Najwyższego, gdzie mieścił się też Szpital Powstańczy. Nasz pluton został skierowany do dyspozycji ppłk ”Wachnowskiego” Karola Ziemskiego - dowódcy Grupy Północ jako pluton odwodowy i osłonowy. Dowódcą grupy „Północ” został Karol Ziemski, pseudonim „Wachnowski”, podpułkownik. Moim zdaniem bardzo dzielny, bohaterski człowiek, na wysokim poziomie dowódczym, bardzo rzeczowy i wymagający, dający się lubić. Respekt i szacunek przed nim mieli wszyscy dowódcy, jak rzadko przed którym.
Obsadziliśmy barykadę na ulicy Kanonii, pod Galeryjką nie było tam w tym czasie żadnych walk. Spodziewaliśmy się ataku zarówno piechoty wspomaganej czołgiem ze strony Zamku jak i z podzamcza ale póki co, tylko obsadzaliśmy i pilnowaliśmy, żeby nie dać się zaskoczyć. Walczyliśmy na zmianę, co 24 godziny, z kompanią por. Romana z batalionu “Wigry” w katedrze Świętego Jana, na galeryjce, łączącej Zamek Królewski z Katedrą. Od strony ulicy Świętojańskiej i Placu Zamkowego inne oddziały zgrupowania “Róg”. Brama przy ulicy Jezuickiej 1 była miejscem odpoczynku dla zluzowanych kolegów z naszego plutonu 1112. Od strony Wisły na skarpie w zgliszczach wypalonych budynków, ulicy Kanonii bronił oddział z batalionu “Bończa”. Jak obejmowaliśmy zmianę po „Wigrach”, to przeważnie rozpoczynaliśmy atakiem z naszej strony na Niemców, żeby wyprzeć ich z galeryjki łączącej katedrę świętego Jana z Zamkiem Królewskim. Walka na galeryjce polegała na tym, że Niemcy z jednej strony z załomu galeryjki od swojej strony próbowali dostać się do kościoła. Musieliby przebyć przez kilkanaście metrów galeryjki, a w tym czasie my strzelaliśmy. Oni się wycofywali, wtedy my dolatywaliśmy i z załomu do nich strzelaliśmy. Galeryjka przechodziła z rąk do rąk, to znaczy odcinek galeryjki, bo jeden był na stałe po stronie Niemców, a drugiej po stronie naszej łącznie ze schodami. Pierwszego dnia, dowódca zaprowadził mnie i jeszcze jednego kolegę – nie pamiętam jego pseudonimu – na ostatnie piętro budynku na ulicy Kanonii. Pokazał nam z okna budynku Most Kierbedzia u wylotu Nowego Zjazdu - inaczej to wyglądało niż dzisiaj - i Niemców pilnujących mostu z za osłon z worków z piaskiem. Mówi tak: “Macie obserwować i zapisywać, co przez most przejeżdża w jedną i w drugą stronę, ile tam samochodów pancernych, czołgów, armat, rodzajów wojska i wozów konnych z rannymi z frontu wschodniego.” Wieczorem z podzamcza dostaliśmy ostrzał w okna naszego pomieszczenia, zaczęli nas ostrzeliwać z karabinu maszynowego krótkimi seriami, amunicją na przemian świetlną i zapalającą, przelatywała przez okna, zapalała firanki, w drugą ścianę wpadały pociski i tam się wwiercały, to było niesamowite. My staliśmy pod ścianą, a pociski te przelatywały nam przed nosem. Zza ściany od strony Zamku słyszymy głosy niemieckie. Mój kolega, mało odporny był, zaczął się trząść, mówię do niego: “Słuchaj, uspokój się, jak tylko przerwą ostrzał, to schyl się po niżej linii ostrzału i wybiegnij na klatkę schodową i na dół do podporucznika, powiedz mu co się dzieje, że dostaliśmy ostrzał i że głosy niemieckie słychać.” Tak zrobił. Przyszedł dowódca z nową zmianą, bo nasz czas już minął, a zmianie wskazał nowe bezpieczniejsze miejsca do obserwacji.
Na barykadzie to po prostu się obserwowało wszystko. Pewnego dnia na milczącej barykadzie słyszymy raptem wołania Sanitäter, o mein Gott! Z piwnicy obok barykady po prawej stronie te głosy dochodziły, tuż przy barykadzie. Co się dzieje? Kto im tam dołożył? Okazało się, że chcieli wysadzić naszą barykadę i coś im się nie udało i narobili sobie bigosu. Po kilku dniach wysłali w kierunku Katedry “Goliata” - malutki czołg wypełniony cały materiałem wybuchowym, zdalnie kierowany na kablu. Zniszczył on część ściany Katedry od strony Dziekanii. Mieliśmy karabin maszynowy za ołtarzem głównym ustawiony w stronę wypalonych zgliszczy budynków ulicy Kanonii, skąd próbowali nas atakować. Od strony Zamku i Dziekanii broniły nas barykady i my na galeryjce. Na chórze też były walki, bo Niemcy też tam się dostawali przez otwór w ścianie po wybuchu “Goliata”. Tam walczył oddział ze zgrupowania mjr ”Roga”. Wzięty do niewoli jeniec - Łotysz z oddziału grenadierów pancernych dywizji SS “Wiking”, zeznał, że przygotowuje się nowe natarcie i wskazał, gdzie jego oddział porzucił dwa ręczne karabiny maszynowe, amunicję i granaty oraz 50 kilogramów materiału wybuchowego przygotowanego do wysadzenia Katedry. Od wybuchu granatu zawalił się strop nad główną nawą. Katedra była jednym usypiskiem gruzu. Ale walka trwała nadal. 13 sierpnia zginął nasz dowódca ppor. Jerzy Kamler “Stolarz” i jego zastępca plutonowy podchorąży Karol Hilchen “Lorch”. Zginęli na Placu Krasińskich w pobliżu kościoła Garnizonowego, od wybuchu pocisków moździerzy. W dniu 14 sierpnia rozkazem specjalnym generała “Bora”, ppor. “Stolarz” pośmiertnie odznaczony został orderem Virtuti Militari klasy V, a Krzyżami Walecznych: plutonowi ”Wertowski” i “Diabeł” oraz podchorążowie” Piotr” (po raz drugi)” i “Wraga”.
Tak Pogrzeb odbył się w czasie Powstania., jeszcze tego samego dnia ppor.”Stolarz” został pochowany na podwórzu Ministerstwa Sprawiedliwości przy ul. Długiej 7.
Nie, w tym czasie byliśmy na barykadzie. Część plutonu zawsze pełniła wartę przy KG i przy dowództwie grupy „Północ”, na barykadzie na Kanonii i w katedrze Świętego Jana. Kwaterę mieliśmy tam, gdzie dowództwo, w szpitalu na Długiej 7. W pogrzebie uczestniczyli: córka Hanna Kamler “Kama” sanitariuszka naszego plutonu, siostra Zofia Klepacz “Siostra”- dowódca sekcji sanitarnej z mężem pułkownikiem Stanisławem Klepaczem “Jesion”, z KG AK, przedwojennym dowódcą 11 pułku ułanów ( ich starszy syn Julek zginął bohaterską śmiercią w czasie konspiracji a młodszy Janusz, walczył w naszym plutonie jako ułan “Rok”), ksiądz kapelan ppłk Tomasz Rostworowski “Tomasz”, grono przyjaciół i bliskich - wolnych od służby. Następnego dnia, po zmianie na barykadzie wzięliśmy udział w mszy świętej żałobnej za duszę porucznika “Stolarza”i pogrzebie pchor.”Lorcha”. Nowym dowódcą plutonu został Wachmistrz Wincenty Jagnierza “Żubr.” W tym feralnym dla Starówki i naszego plutonu dniu 13 sierpnia, zginęli z przydzielonej do naszego plutonu w tym samym dniu sekcji telefonicznej dowódca tej sekcji i 16 letnia telefonistka, a zastępca dowódcy został ciężko ranny. Jak by tego było mało, po powrocie na kwaterę dowiadujemy się, że kilkanaście metrów od gmachu, w którym się mieściła kwatera KG i naszego plutonu, na rogu Podwale i Kilińskiego eksplodował niemiecki czołg pułapka. Zginęło kilkaset osób, w tym dużo dzieci. Ciała i członki były rozrzucone w promieniu kilkudziesięciu metrów. Wszystkie nasze oddziały wojskowe walczyły na Starym Mieście na bardziej lub mniej ważnych pozycjach obronnych kotła otoczonego, ze wszystkich stron przez wojska wroga wielokrotnie liczniejsze i uzbrojone w nowoczesną broń z nie ograniczoną ilością amunicji, żywności, wody, środków transportowych, łączności, medycznych, higieny, i zaplecza. Tego wszystkiego, czego my w ogóle nie mieliśmy, lub mieliśmy ale bardzo mało. Zaczęło ować coraz bardziej naszym oddziałom i ludności cywilnej, której ilość znacznie się powiększyła przez napływ uciekinierów z Woli, gdzie hitlerowscy oprawcy z pomocą swoich ukraińskich i łotewskich bandziorów, dopuszczali się masowych mordów na ludności cywilnej. Na pomoc ze wschodu nie mogliśmy liczyć, tam Katyńscy zbrodniarze tylko się przyglądali z za Wisły i radowali zacierając ręce, że jeszcze iluś tam polaczków będzie mniej. Robili, co tylko mogli, używając podstępnych zdradzieckich chwytów, aby zatrzymać i rozbrajać oddziały AK, spieszące w ramach Akcji Burza z odsieczą Warszawie. Pomoc z zachodu z różnych powodów była za mała, ale głównym z nich był zgody ich alianta, zbrodniarza wojennego towarzysza Stalina na korzystanie z jego lotnisk. Mimo tego bohaterscy lotnicy angielscy, polscy, czescy, kanadyjscy i amerykańscy z narażeniem życia dokonywali zrzutów broni, amunicji, żywności, środków opatrunkowych i lekarstw z odległych lotnisk po trasach silnie ostrzeliwanych. Cześć i chwała im za to! Starówka szybko zmieniała się w pogorzelisko i gruzowisko. Ludność cywilna ginęła, domy paliły się i zamieniały w gruzowiska od ciągłych nalotów bombowych, nękających ostrzałów ciężkiej artylerii, działa kolejowego zwanego grubą “Bertą”, moździerzy, granatników, “Goliatów”, “Szaf”. W tej sytuacji całe życie przeniosło się do solidnych piwnic staromiejskich. Komunikacja odbywała się labiryntem korytarzy i wykutych w murach przejść. Wierzchem, chyłkiem przemieszczały się tylko patrole sanitarne, łącznicy, wojsko, i ci co musieli. Wąskie uliczki Starówki stawały się nierozpoznawalne i nie do przebycia, zasypane gruzem zburzonych domów.
Na Kanonii i w Katedrze św. Jana nasz pluton walczył od 12 do 24 sierpnia, to jest do odejścia KG AK kanałami do Śródmieścia. 19 sierpnia w obronie Katedry św. Jana zginął ułan Janusz Kałczyński “Henryk” z naszego plutonu. Przy próbie odzyskania Katedry, 28 sierpnia przez oddział mjr “Roga” i plutonu 11-12 poległ ułan Waldemar Haberling “Murak”. Po 24 sierpnia Pluton 11-12 pełnił wyłącznie funkcję jedynego już plutonu odwodowego w dyspozycji płk ”Wachnowskiego”. Stan plutonu został uzupełniony kolegami z rozbitych oddziałów. Zostaliśmy dozbrojeni bronią z Żoliborza, przeniesioną kanałami Ze wszystkich stron przylatywali gońcy z meldunkami i prośbami od dowódców o amunicję, broń, wsparcie bojowe, odpoczynek dla przemęczonych i nie wyspanych żołnierzy, że następnego ataku nieprzyjaciela nie będą w stanie odeprzeć. Dostawaliśmy rozkazy od „płk Wachnowskiego”, „Wachnowski” mówił: „Idziecie na Wytwórnię Papierów Wartościowych do jednego uderzenia, lub do wsparcia innych”, bo on dostawał meldunki, że proszą o broń. „Wachnowski” broni nie miał, więc mówi: „Wytrzymacie jeszcze dzień czy dwa, postaram się wam coś przysłać.” Jak miał coś, to posyłał, jak nie miał, to pluton odwodowy posyłał by ich wspomóc. My przychodziliśmy, atakowaliśmy Niemców w danym momencie, odbijaliśmy to, co zostało utracone albo i nie, częściej obsadzaliśmy stanowiska obronne na kilka godzin, aby dać się przespać przemęczonej załodze. Potem oni z powrotem wracali na swoje pozycje. A my dostawaliśmy nowe zadania. Takimi zadaniami były dla nas na przykład: Szkoła na Rybakach, Szpital Jana Bożego, Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych, Odcinek ul. Świętojańskiej, Kościół NMP, Katedra św. Jana, Pasaż Simensa, Ogród i Pałac Krasińskich.
Tak. W nocy nas poprowadził dowódca wachmistrz, Wincenty Jagnierza “Żubr”, zaprowadził nas do tak zwanego miejsca wypadowego, to znaczy bramy na ulicy Rybaki, z której mieliśmy wyjść, a właściwie przeczołgać się po gruzach do pozycji wyjściowych do ataku na szkołę na ulicy Rybaki. Szkoła ta w ostatnich dniach przechodziła z rąk do rąk. Kompania z batalionu WSOP “Dzik”, która jej broniła poniosła duże straty. My mieliśmy teraz ją odbić. Noc była ciemna, teren nam zupełnie nie znany. Czołgaliśmy się po trupach naszych kolegów. Doczołgaliśmy się w końcu na odległość rzutu granatem, dwadzieścia metrów, trzydzieści. Mieliśmy za zadanie cicho to zrobić, dojść bez szmeru i zalec tam. Dopiero na wystrzał z pistoletu wachmistrza mieliśmy się poderwać i z okrzykiem „hura!” skoczyć do ataku obrzucając okna granatami. Wachmistrz miał dać znak do ataku po ostrzale szkoły przez karabin maszynowy z PWPW. My czekamy i ostrzału nie ma. Niemcy zaczęli się ruszać. Słyszymy warkot zbliżających się czołgów na wybrzeżu i nie wiemy co robić. Niemcy wystrzelili rakietę świetlną i posypały się strzały w naszym kierunku. Dostałem z ekrazytówki w zamek mojego karabinu, i obrzeża palców mi pokaleczyło. Wachmistrz odwołuje atak, odwrót. Nie doszło do ataku, bo nie otrzymaliśmy ostrzału szkoły z Wytwórni Papierów Wartościowych. Mieliśmy powiedziane, że mamy czekać na ostrzał. Ostrzał nie nastąpił, a Niemcy nas tam wymacali, jak to się mówi i zaczęli nas atakować, zamiast my z zaskoczenia to zrobić. Czołgi widocznie zawiadomili, bo słychać było chrzęst gąsienic i warkot silników. W tej sytuacji, uważam, że dobrze zrobił wachmistrz, że wycofał się z ataku. Przyznali mu później rację w sztabie grupy „Północ”. Podobno miało to związek z opuszczeniem przez mjr Pełkę bez rozkazu PWPW.
Wzmogły się naloty „sztukasów”, jedna trójka zrzuciła bomby, druga nadlatywała, jedna zrzuciła, druga nadlatywała, tak całymi dniami już szło. „Gruba Berta” od czasu do czasu waliła. To były pociski tak olbrzymie, że jak wpadł przy kamienicy, to dom staromiejski od razu cały się walił, w gruzy się zamieniał. Tak samo luftminy, czyli „szafy”. Artyleria zwiększyła ostrzał z za Wisły – nasilenie było okropne. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron. Od północy były tory kolejowe z gniazdami karabinów maszynowych, wojskiem niemieckim w parku Traugutta i pociągiem pancernym jeżdżącym między Bemowem i Wisłą. Od Wisły, całe wybrzeże i Podzamcze były zajęte przez Niemców. Od południa z zamkiem walczyliśmy i od zachodu. Pasaż Simonsa był flanką przy Arsenale. Jak jedna drużyna była wzywana na katedrę, to druga na wytwórnię papierów, jeszcze inna do Ogrodu Krasińskich i tak dalej. Też byliśmy niesamowicie zziajani, zmordowani i niedojedzeni, i nie wyspani. Wielu z nas było rannych, niektórzy po dwa i więcej razy, mimo to jak przychodził dowódca z jakimś rozkazem, wiedzą, że jest to nasz czas odpoczynku i jak jesteśmy wykończeni i mówił: „Potrzebuję dziesięciu na ochotnika”, na przykład do gaszenia pożaru szpitala na ulicy Długiej 7, lub do odbicia czy obsadzenia jakiejś ważnej pozycji obronnej, to miał kłopot bo musiał wybierać ponieważ wszyscy obecni stawali do dyspozycji, a wybór w takiej sytuacji nie był łatwy. Ale trzeba było robić wszystko, co się tylko da. Dowództwu szczególnie zależało na tym, żeby utrzymać te flanki, żeby Niemcy za wcześnie nie wleźli do Starego Miasta, bo wtedy udaremniliby nam odwrót, który był planowany najpierw wierzchem, 30 sierpnia. Poprzez ulicę Bielańską, Ogród Saski i ulicę Królewską było planowane przejście do Śródmieścia wszystkich naszych oddziałów. To się nie powiodło, tylko oddział „Parasola” czy „Zośki” przedostał się. Ubrani w niemieckie mundury i hełmy, w panterkach ze zdjętymi opaskami biało czerwonymi w kieszeniach przeszli między niemieckimi oddziałami w ogrodzie Saskim. Trafili później do Kampinosu. Pozostałe oddziały dostały rozkaz powrotu na swoje stanowiska. Na stanowiskach zostały tylko pojedyncze osoby, powiedziałbym, po dwóch, po trzech, którzy mieli udawać, że jest ich dużo. Za zadanie mieli strzelać od czasu do czasu, hałas robić, żeby Niemcy myśleli, że te stanowiska nie są opuszczone. To się udało, bo wszyscy wrócili z małymi różnicami.
Zaczęło się piekiełko na nowo. Niemcy od rana przypuścili szturmy. My dostaliśmy następny rozkaz udania się do PWPW po żywność z magazynów niemieckich, które pozostawały jeszcze w naszych rękach. Przynieśliśmy do kwatermistrzostwa płatki kartoflane, czekoladę i jeszcze coś, już nie pamiętam.
PWPW częściowo była już zajęta przez Niemców. Dowództwo rozdzielało żywność na wszystkie odziały sprawiedliwie według ilości ludzi.
W wytwórni papierów wartościowych. Były też drugie zapasy, tam gdzie „Radosław” zdobył na Stawkach wagony kolejowe z panterkami niemieckimi. Później wiele oddziałów było w nie poubierane. My też dostaliśmy panterki i mundury esesowskie, które później były przerabiane na krój polski. Tu gdzie były krawcowe, to dowództwu czy innym szyli mundury. Była również żywność, kartofle tam były, konserwy wieprzowe zdaje się, czy inne. Trzeba było się tym dzielić. Nie było tego, że to oni zdobyli, to jest to ich, tylko też i innych, którzy również walczyli, ale nie mieli możliwości zdobywania magazynów z żywnością. Wszystko się dzieliło sprawiedliwie. Za wiele tego nie było, głód w dalszym ciągu dokuczał, ale zawsze było to coś. Były jeszcze z pewnością jakieś inne, polskie zapasy ale ja się nie orientowałem w tym temacie.
Zrzuty otrzymywaliśmy do Ogrodu Krasińskich, chodziłem też tam nocą podbierać zrzuty. Były tam “Piaty” przeciwpancerne, karabiny maszynowe, steny angielskie, amunicja, krótka broń, swetry i było trochę jedzenia w niektórych kontenerach.
Tak, raz byłem. Zrzutów było kilkanaście, jedne później były odwoływane, później nie przyleciały samoloty, to wszystko przez Londyn było radiem przekazywane, wiadomości do sztabu. Z naszego plutonu koledzy chodzili, podbierali i wszystko do dowództwa przekazywali. Dowództwo dokonywało podziału na poszczególne oddziały, a to dla „Parasola”, a to dla „Zośki”, a to dla „Gustawa”, a to do kompanii takiej, siakiej.
To były zapalone umówione znaki świetle. Ustawiane były odpowiednio czy krzyż, czy gwiazda czy trójkąt, w ten sposób, żeby orientację mieli, przeważnie latarkami takimi na bateryjkę. Zbigniew Szostak, pilot Liberatora zestrzelonego nad Warszawą, którego replika znajduje się w Muzeum Powstania Warszawskiego prawdopodobnie był moim sąsiadem, mieszkał w drugiej, a ja w trzeciej klatce schodowej.
Następnie byliśmy posłani do kościoła Najświętszej Marii Panny przy ulicy Kościelnej, róg ulicy Przyrynek Tam było znowu tak, że Niemcy z PWPW atakowali ten kościół i kolegom, którzy go bronili, odbili, zajęli kościół. Jak przyszliśmy była noc, dowódca tamtejszego oddziału zaprowadził nas na podwórko domu po drugiej stronie ulicy Przyrynek i powiedział, że aby zaatakować Niemców, najpierw trzeba przebiec cichaczem na drugą stronę uliczki będącej pod ostrzałem z PWPW, około 5 metrów, pod ogrodzenie kościelne, i przeskoczyć na teren cmentarza kościelnego, jeśli nie będzie Niemców, to cichaczem pozajmować stanowiska bojowe. Tak zrobiliśmy. Przeszliśmy przez niewysokie murowane ogrodzenie. Tam porozstawiał nas – wtedy dowodził drużyną - „Wraga” kapral podchorąży, bojowy bardzo chłopak. Mnie przypadło główne wejście do kościoła. Ustawiłem się tak, żeby być skrytym. Miałem „szmajsera” - pistolet automatyczny niemiecki - przy sobie i gdybym zauważył jakikolwiek ruch przed sobą – rozkaz strzelać. Koledzy inni byli z drugiej strony kościoła, z trzeciej od plebani poustawiani. Niemcy mieli zwyczaj z samego rana atakować. Ranek dochodzi, patrzę coś zaczyna się ruszać, myślę sobie: „Cholera, może zwid jakiś.” Człowiek przysypiał trochę ze zmęczenia, ale otwieram oczy, przecieram, patrzę, znowu coś się rusza. Był rozkaz, to posłałem serię krótką, patrzę, a to się znowu rusza. To wstrzymałem się, co jest? Jak się zrobiło widniej okazało się, że to była figura świętego i drzewa z wierzby, gałązki z liśćmi, ruszały się. To w nocy sprawiało wrażenie, jak gdyby ktoś się zbliżał. Głupia przygoda. Niemcy próbowali zaatakować nas, ale odparliśmy atak. Przeszliśmy z kościoła na tereny plebani. Na plebani mnie przypadło stanowisko w ubikacji. Na sedesie stanąłem i z okienka do pomieszczenia miałem widok poprzez dalsze okno na przedpole wytwórni papierów wartościowych, skąd mogliśmy się spodziewać ataku niemieckiego.
W międzyczasie nasze dziewczyny, sanitariuszki, one jednocześnie były sanitariuszkami i łączniczkami, między stanowiskami chodziły, amunicję donosiły, wszystko co się dało. Któraś usłyszała pianie koguta. Zapolowały na koguta i złapały go w gruzach. Obdarły go z pierza, do garnka wsadziły. Cieszyliśmy się. Gdzieś w ogródku u księdza znaleźli trochę marchwi, pietruszki, powrzucały do gara i już się oblizywaliśmy na myśl o smacznym rosołku, kiedy dranie szkopy przypuścili atak taki skuteczny, że po godzinie walki z u amunicji musieliśmy kogucika i rosołek zostawić i zwiewać stamtąd. Przeskoczyliśmy przez ogrodzenie na drugą stronę ulicy. Mówimy, że „Kurczaka, koguta najgorzej szkoda, żal.” Dowódca: „To szykujcie się do kontrataku.”
Przyszykowaliśmy się, miejsca pozajmowali już nie na terenie kościoła, ale i poza kościołem w takich miejscach, skąd skutecznie można prowadzić ostrzał. Zaskoczyliśmy ich tym nagłym kontratakiem, że zaczęli zwiewać. To my do plebani, oni nie zdążyli kurczaka zjeść. Może nawet nie zauważyli, że coś się gotuje na kuchni. Rosołek ocalał, szkopy uciekli, a my trochę pojedliśmy. To nie było długo, bo Niemcy przypuścili następny atak i już na dobre zajęli kościół. Już nie było ratunku. Dowództwo nas odwołało, bo byliśmy potrzebni w innym miejscu. Wycofując się, na ulicy Przyrynku zostawiliśmy jednego z kolegów, ułana “Lwowiaka” Do bramy się schowaliśmy, a jego biedaka trafili szkopy, bo wzdłuż ulicy Przyrynek prowadzili ostrzał z karabinu maszynowego z Wytwórni Papierów Wartościowych. On dostał w brzuch, leżał. Trudno się przyznać, ale trzeba było go z ulicy ściągnąć, nie było chętnych. Jak dowódca pytał się – potrzebuję ochotników tu i tu, to wszyscy występowali na ochotnika. A tutaj ostrzał był taki fatalny, że strach było wyjść na ulicę wyciągnąć go, była pewna śmierć. Stchórzyliśmy, nikt nie wystąpił. Sanitariuszka „Żaba” Janina Wojciechowska, miała co prawda opaskę białą z czerwonym krzyżem na rękawie, poszła i ściągnęła go. Później my doskoczyliśmy jak już była blisko, poza ostrzałem i pomogliśmy. Niestety nie udało się go uratować. Niemcy wyjątkowo ani razu do niej nie strzelili. To była bohaterska kobieta, która już nie jeden raz dała przykład niesamowitej odwagi. Dzień wcześniej straciliśmy w tym kościele kolegę ułana “Geniusza”
To było 28 i 29 sierpnia, bo 30 była ewakuacja. Przed tym w nocy z 27 na 28 inna nasza drużyna była wezwana znowu na Świętojańską, na katedrę Świętego Jana. Major “Róg” uzyskał od płk “Wachnowskiego” posiłki z plutonu 11-12 i osobiście poprowadził natarcie plutonem podporucznika “Mierosławskiego”, ze 101 kompanii i podporucznika “Szczerby” oraz częścią plutonu 11-12. Zażarta walka w ruinach Katedry trwała do rana, kiedy bombowce zrzuciły celne bomby na odcinki atakujących Zginął nasz kolega ułan “Murak” Waldemar Haberling. Znacznie większe straty poniosły pozostałe oddziały. Niemcy stracili 30 zabitych i rannych, zepchnęli powstańców ku Rynkowi. Następnym naszym wypadem był Pasaż Simonsa. Tam przyszedł meldunek od dowódcy, że placówka nie istnieje, że około dwustu jego żołnierzy i 100 cywilów zginęło pod bombami „sztukasów” w tym pasażu. To był odział „Chrobry I”. W tej sytuacji, po meldunku, pułkownik „Wachnowski” zaczął zbierać siły. Za blisko wejścia do kanału to wszystko się już działo. Niemcy byli blisko róg Długiej i Placu Krasińskich. Nie można było pozwolić, żeby zbyt wcześnie odcięli nam drogę. Pozbierał około czterdziestu kilku ludzi. Nas tam było ze dwudziestu z plutonu i byliśmy już gotowi do wymarszu. Był taki moment, że dowódca „Chrobrego”, major „Sosna”… Tutaj może przytoczę z książki naszej „Jeleniowcy”, gdzie opisuję ten moment. Major patrzy na zmęczone twarze i mówi krótko: << „Chłopcy idziecie zluzować nie istniejący batalion ‘Chrobry I’ w Pasażu Simonsa. Głos jego nagle załamał się, wskazał tylko kierunek ręką i wyszedł.” >> Doszliśmy tam przez szkołę, na Barakowej skąd było niedaleko do Pasażu Simonsa. Skokami pod ostrzałem z granatników niemieckich przedostaliśmy się. W ruinach widać zmasakrowane zwłoki zasypanych. Zajmujemy stanowiska na wysokości mniej więcej do pierwszego piętra. Stamtąd, spoza zwału gruzów było widać arsenał, w którym byli już Niemcy i ulicę Bielańską, która też była w ich rękach. Dostałem stanowisko w bramie wylotowej Pasażu Simonsa w kierunku Bielańskiej z automatem. Inni pozajmowali je w różnych innych miejscach. Mieliśmy rozkaz, żeby nie czekać, jak tylko coś zauważymy, to od razu strzelać. Byliśmy już tak pomęczeni, że przysypiałem w bramie na stojaka stojąc z „peemem”. W pewnym momencie zobaczyłem szkopów. Zacząłem strzelać i do dziś nie wiem, czy to było we śnie czy na jawie. Z kilku naszych stanowisk usłyszałem krótkie serie, być może zbudziłem innych kolegów. Do rana mieliśmy spokój, być może, że ta przypadkowa strzelanina zniechęciła szkopów do ataku. Rano słyszymy szczekaczkę (megafon) na samochodzie, wzywa nas, już nie bandytów: „Żołnierze Armii Krajowej, poddajcie się, czeka was chleb i praca. Wychodźcie z podniesionymi rękoma…” Oczywiście nikt im nie wierzył i nie usłuchał, nikt nie wyszedł. Podziałało to jednak na niektórych deprymująco. Trwaliśmy dalej na stanowiskach, pić się chciało, jeść się chciało, spać się chciało, rozkazu nie było, rany się jątrzyły. Była obawa, że możemy nie zdążyć na czas do włazu, lub możemy zostać odcięci. Niektórzy koledzy zaczęli się załamywać że, trzeba coś postanowić. Wtedy odezwał się Janusz Klepacz ułan “Rok”, że już postanowiliśmy składając przysięgę i przypomniał jej słowa i że on nie zamierza okryć siebie i swojej rodziny hańbą, że woli chwalebną śmierć. Coś w tym rodzaju, dokładnie nie pamiętam. Te wzniosłe słowa w ustach chłopaka w moim wieku, przywróciły reszcie opamiętanie. Koło południa, dotarła do nas jak zawsze niezawodna „Żaba” z dzbankiem kawy i z rozkazem, wycofania się na Barokową, W pierwszym rzędzie popiliśmy sobie kawy, bo wszyscy czekali na to spragnieni i potem skokami do szkoły. Niemcy się zorientowali, zaczęli nas tam ostrzeliwać z granatników. Kilku kolegów zostało rannych, ale lekko. W szkole na zmianę przespaliśmy po kilka godzin, zajęliśmy stanowiska, ale nie na długo, bo przyszedł ponowny rozkaz, że mamy wracać do dowództwa. Wróciliśmy do dowództwa, a tam czeka nas następny rozkaz. Mamy zmienić kolegów z naszego plutonu w ogrodzie i w parku Krasińskich, bo tam Niemcy przypuszczają atak za atakiem. Odcinka tego bronią oddziały ze zgrupowania “Radosława”. To już był wtedy 31. My rozprowadzeni zostaliśmy przez podchorążych na poszczególne stanowiska. Przejście było łącznikowe tunelem do pałacu z budynku Archiwum Głównego i zabudowań przy Długiej, w których przebywaliśmy. Koledzy z „Parasola” częściowo wycofywali swoich rannych na noszach i od razu ci, co byli wycofywani, wchodzili do kanału. Do kanału, poza rannymi nie nadającymi się do dalszej walki, wchodziły służby sanitarne i cywilne, wojsko bez broni i z odcinków nie zagrażających ewakuacji. Wszyscy musieli mieć pozwolenie ze sztabu. Porządku pilnowała żandarmeria. Po odparciu ataku niemieckiego w Pałacu, w nocy nastąpiła kolejna zmiana i mogliśmy się kilka godzin przespać.
Następnego dnia, to już było 1 września, przyszedł wachmistrz, mówi: „Chłopcy zmiana.” Mamy zmienić kolegów, którzy przyjdą odpocząć. Zebrał nas około dziesięciu. Poprowadziłnieznanymi nam wtedy różnymi przejściami, budynkami. W pewnym momencie usłyszeliśmy gwizd, świst, buch, płomień, ogień i cisza. Kurz opadał. Rozumowanie wróciło – co się dzieje, czy żyję, czy nie żyję? Szczypać się zacząłem, krew zobaczyłem, oczy poprzecierałem. Uniosłem głowę, spojrzałem, a tu wszyscy leżą krwią pozalewani, nie słychać jęków, ani wołań o pomoc, łapię się za głowę, ręka umazana we krwi, wyczuwam wystający z głowy odłamek, patrzę na prawą nogę są dwie niewielkie, ale krwawiące rany. Wołam, ale nikt się nie odzywa. Rozglądam się, widzę nad sobą niebo, przed sobą plac Krasińskich. Tam, gdzie dzisiaj stoi pomnik Powstańców Warszawskich, widzę budynek częściowo rozwalony. Tam mogą być już Niemcy. Było to około dwustu metrów od włazu do kanału. W takiej sytuacji myślę sobie: Nie wstanę, bo mogą mnie ściągną z karabinu. Po gruzach zacząłem się wyczołgiwać na tył, na zaplecze. Byliśmy już wszyscy przygotowani do wejścia do kanału. Mieliśmy na plecach a la plecaki, worki nam dziewczyny poszyły z szelkami. Tam każdy poza amunicją, opatrunkiem osobistym miał bieliznę i inne osobiste przedmioty. Wycofałem się za kupę gruzu, na której leżeli moi koledzy, nie dający znaku życia. Wachmistrz miał rozwaloną całą pierś, syn jego „Kurczak” miał zalaną krwią całą głowę, miał trzynaście lat. „Wachmistrz” jak go przyprowadził do plutonu, z piwnicy od matki go zabrałem, mówił: „Zabrałem chłopaka matce z piwnicy, bo przy wojsku zawsze bezpieczniej.” Takie bezpieczeństwo go spotkało. Oparłem się o fragment muru i zacząłem plecak ściągać po opatrunek, żeby przewiązać sobie głowę, bo dostałem odłamkiem. Wyczułem, że siedzi w głowie odłamek, udo mi krwawiło i noga była częściowo bezwładna. Szukam tego opatrunku, raptem widzę Niemca, ja za automat i słyszę jednocześnie głos: „Kamil nie strzelaj, to jeniec!” Miał szczęście, że kolega który szedł za nim z karabinem - “Miecz” Sławomir Szwarc - w porę mnie ostrzegł, bo bym go załatwił. Zostali oni wysłani przez dowództwo, żeby sprawdzić dlaczego nie wraca zmiana z Pałacu Krasińskich. „Co się stało? – pyta “Miecz” – „Chyba bomba” – mówię - tam leży reszta bez oznak życia. Chyba tylko ja ocalałem. Może ktoś jeszcze tam dycha, idź i sprowadź kogoś.” On mówi: „To ja zostawiam jeńca, on ci opatrunek zrobi.” Rzeczywiście, Niemiec opatrunek założył mi na głowę, już na nogę nie było opatrunku. Wrócił “Miecz” z sanitariuszami i wyprowadził mnie z gruzów już na bezpieczny teren, gdzie działała żandarmeria i sprawdzała kto wchodzi, kto nie, kto z bronią, kto bez broni, do kanału.
Był taki rozkaz, że kto ranny, nie nadający się do dalszej walki, to do kanału od razu. Mnie tam zaczęli ustawiać, a miałem jeszcze “szmajsera”, kolta zrzutowego amerykańskiego na sznurze spadochronowym zatknięty za bluzę esesowską i hełm, który mnie uratował, bo odłamek, który utkwił mi w potylicy, stracił siłę przebicia, jednak hełm ocalił mi życie. Ustawili mnie w ogonku do kanału. Sznurek, linka, wszyscy się musimy tego trzymać, żeby łączności z sobą nie tracić. Szliśmy wzdłuż ulicy Długiej przy samym murze, Niemcy nie mieli tu jeszcze ostrzału. Potem od rogu placu Krasińskich około dziesięć metrów trzeba było się czołgać do włazu, pod ostrzałem, wzdłuż usypanej osłony, częściowo już rozwalonej. Koledzy jeden na drugiego krzyczą: „Właź, szybciej!” W końcu doczołgałem się do włazu. Schodzić trzeba było głową, to wszyscy dlatego krzyczeli, bo nikt nie wiedział, jak przygotować się do obrotu, żeby nogami się spuścić do włazu, a nie głową. Doczołgałem się do włazu, jeszcze pełen obrót na brzuchu, miałem zdrowe ręce i jedną nogę, po klamrach włazowych zszedłem do kanału. Wstąpiłem w brudną, kanałową wodę, to tak się przyjemnie i błogo zrobiło, bo cisza i chłód. Człowiek już widocznie miał gorączkę, kanał przyniósł ukojenie. Zaraz się posuwaliśmy wolno do przodu. Ktoś prowadził oddział, który się tam uformował i szliśmy do Krakowskiego Przedmieścia, Nowym Światem do ulicy Wareckiej. W kanale musieliśmy zachować ciszę i często się zatrzymywać, żeby Niemcy nie zorientowali się, że w kanale jesteśmy. Niektóre włazy były przez nich odkryte, żeby mogli lepiej słyszeć. Wtedy wrzucali granaty, albo wlewali i zapalali benzynę. W kanale leżało kilka trupów naszych poprzedników, byliśmy o tym ostrzegani, ale nie każdemu udało się ich ominąć. Nasza grupa szczęśliwie bez przygód dotarła do włazu przy ulicy Wareckiej. Tam zaczęli nas wyciągać, podawać ręce, ludzie z innych oddziałów. Wyciągnęli i mnie, rozglądam się w około i myślę sobie - ja jestem w niebie, albo mam majaki. Takie odczucie miałem i nie tylko ja jeden. Sanitariuszki w białych fartuszkach, nawet z lakierem na paznokciach, szyby w oknach, kwiaty w oknach, firanki. Podchorążowie w wyglansowanych oficerkach i ta błoga cisza. Po tym piekle na Starówce, tu jeszcze było jak w niebie. Najpierw wzięli nas do przygotowanego punktu sanitarnego, bo śmierdzieliśmy z brudu i z kanałowych nieczystości, krwią umazani. Trochę się obmyliśmy, dostaliśmy gorącej kawy i chleba. Czytałem gdzieś, że kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia przeszło pięć tysięcy żołnierzy, w tym trzy tysiące rannych i sześć tysięcy cywilów. Na Starówce pozostało około trzydzieści pięć tysięcy osób, z tego około siedem i pół tysiąca ciężko rannych. Tego samego dnia Niemcy zamordowali tysiąc trzysta osób. Odnotowano rekordową liczbę sto trzydzieści dwa nalotów bombowych w ciągu około 20 dni sierpnia. Ciekawe, jak to się ma do całej Warszawy? Muszę to sprawdzić w miarodajnych źródłach.
Obcięli mi prawą nogawkę przesiąkniętą krwią i ściekami kanałowymi, umyli mi nogę i założyli dwa czyste opatrunki. Odłamka wystającego na około dwa centymetry z potylicy nie ruszali, zmienili tylko opatrunek i powiedzieli, żeby gdzieś iść do szpitala, że odłamki może usunąć tylko chirurg. Spotkałem tam kolegę z plutonu, kaprala “Stanisławskiego” - Pawlak Stanisław - był ranny w rękę, którą trzymał na temblaku - założyli mu, żeby dojść do szpitala. Ktoś tam nam powiedział, gdzie jest najbliższy szpital. Zgłosiliśmy się do szpitala, a tam mówią: „Nie ma miejsc, szpital jest załadowany.”
Właśnie nie pamiętam tego szpitala i ulicy, ale musiał on być w kwadracie ulic Nowy Świat Chmielna, Szpitalna i Warecka. Stoimy na schodach i zastanawiamy się, co z sobą zrobić. Raptem, słyszymy znajomy zgrzyt „szafy” i pociski zaczęły wybuchać w pobliżu szpitala. Wszyscy chorzy, co w szpitalu leżeli, na nogi i chodu do piwnicy. Jak oni zwiali do piwnicy, to my na ich łóżkach się powaliliśmy. Mówimy - nie ruszymy się, pistolety na siebie, dopóki nam nie dadzą pierwszej pomocy. Tak się stało, że kolega został w szpitalu i miał mieć amputowaną rękę. Mnie zdezynfekowali rany i powiedzieli, że powinienem pójść do innego szpitala, gdzie mają aparat Rentgenowski, bo odłamek w głowie, to musi wyjąć chirurg specjalista, który zna się na usypaniu. Zostałem wysłany na Kopernika, zdaje się tam był szpital. Chyba mieścił się on w Pałacu Staszica Pożegnałem się z kolegą. W międzyczasie, jak szliśmy ulicami do tego pierwszego szpitala byliśmy przez jakąś panią zaproszeni do którejś bramy i poczęstowani wspaniałą zupą pomidorową z domowymi kluseczkami. Dotarłem do szpitala na Kopernika, gdzieś w tych okolicach. Chyba mieścił się on w pałacu Staszica. Tam już ze Starówki była cała masa rannych powstańców, wszyscy leżeli gdzie się tylko dało, na korytarzach, na schodach, na podłodze, na parapetach. Kłaść się, gdzie się znajdzie miejsce i czekać aż przyjdzie pomoc. Wcisnąłem się między dwóch kolegów ze Starówki i tak leżymy i czekamy na pomoc, która nie nadchodzi. Panuje dziwna cisza … Nie ma żadnej pomocy. 2 września nastąpiła ewakuacja Starówki. Niemcy wzmogli natarcie na Śródmieście i Czerniaków. Słyszę jak ktoś woła: „Piotrek! Piotrek!” Poznaję głos “Żaby” - ona się bujała w plutonowym pchor. „Piotrku” - Dionizy Mazur. On w konspiracji stracił rękę. Żandarmeria go goniła, granatem się bronił, na schodach wybuchł i urwało mu rękę. Potem go odbili chłopaki ze szpitala, bo by go zamordowali gestapowcy z Alei Szucha, ale udało się go wydostać. On teraz znowu był ranny, prawdopodobnie w pałacu Krasińskich został ranny w nogi. Ona go ewakuowała przez kanały i ulokowała w tym szpitalu. Jak zaczęła go wołać, nie odzywał się. Teraz ja słyszę ciche: „Żaba”, patrzę a cztery pozycje dalej leży Piotrek. Odzywa się. On nie miał siły, więc ja krzyknąłem głośniej: „Żaba, tutaj!” Ona przyszła po niego. Mówi nam szeptem, żeby nie wywołać paniki: „Za chwilę szpital mają na trwałe przejąć Niemcy, najpierw Piotrka zabiorę, potem przyjdę po ciebie.” Tak się stało. Ona go wzięła, on na jednej nodze kuśtykał i na pół go niosła, na pół szedł, zabrała go stamtąd. Potem faktycznie przyszła po mnie. Wyprowadziła mnie i zaprowadziła na kwaterę, tam gdzie nasz cały pluton się zakwaterował. Kwaterą było kino „Palladium” na Złotej. Okazało się, że tam w tym czasie mieściło się dowództwo. Pułkownik „Wachnowski” też tam był, także chyba generał „Monter”, główny dowódca Powstania. Zostawiła mnie na plutonie. Siedzę, stale z odłamkiem w głowie, co z tym zrobić? W końcu przyszła chyba „Kama”, córka porucznika Kamlera, nasza sanitariuszka i mówi: „Słuchaj, zaprowadzę cię, tu jest punkt sanitarny z lekarzem jakiegoś oddziału, w piwnicy na Złotej, po drugiej stronie Marszałkowskiej, tam pójdziemy.” Przez Marszałkowską była zbudowana barykada. Pod osłoną barykady trzeba było przechodzić, bo ostrzał był od Alei Jerozolimskich w kierunku barykady. Trzeba było się trochę schylić, żeby przejść. Przeszliśmy do piwnicy, Tam na fotelu kazali usiąść i czekać, że zaraz przyjdzie lekarz. Miałem z sobą kolta. Tak siedzę i wchodzi lekarz. Patrzę się na niego i za pistolet łapię i do chłopaków, którzy stali: „Słuchajcie, trzymajcie go, to gestapowiec z Pawiaka.” Jak on usłyszał, mówi: „Dobrze, spokojnie koledzy, zaraz wszystko się wyjaśni.” On sięga po portfel, wyjmuje z portfela fotografię, pokazuje mi i pyta się: „Czy o to panu chodzi?” Mówię: „Tak.” To mówi: „Koledzy panu wytłumaczą.” Wyjaśnili mi, że to jest pan dr Zygmunt Śliwicki, więzień Pawiaka, na funkcji lekarza więziennego. Przed aresztowaniem żołnierz jednego z oddziałów AK. Ja myślałem, że to jest Niemiec, na fotografii na tle budynku Pawiaka była grupa essmanów i dwóch lekarzy w białych kitlach, jednym z nich był mój doktór. Nie sądziłem, że na Pawiaku więźniowie mogą pełnić funkcje lekarzy. Przeprosiłem go. On obejrzał mi głowę, wyjął odłamek z uda, założył sączek w drugiej małej ranie, bo już zaczęła mi ropa z niej lecieć. Z odłamkiem w głowie skierował mnie do szpitala na Jaworzyńską, że tam mają podobno jeszcze czynnego Rentgena. To było przy Polnej. Tam czyściutko, łóżko ładne, elegancko, gramofon grał stale jedną płytę i to reklamową: „Morvitan pali się najlepiej, Morvitan kupisz w każdym sklepie” itd. Były to gilzy, do napychania tytoniem papierosów, tak zwanych “Swojaków”. Jedzenie było też możliwe. Tam odpocząłem i solidnie się domyłem. W każdym razie wyjęli mi odłamek z głowy, bez prześwietlenia, bo ich aparat też już nie działał i na żywca, na co wyraziłam zgodę.
Jeszcze tam jedno przeżycie miałem. Mianowicie, któregoś dnia słyszymy silny warkot dużej ilości samolotów. Wszyscy najpierw ze strachem, że to zmasowany nalot bombowy, patrzymy, a to nie może być nalot, bo za dużo samolotów, to zmasowany zrzut. Z samolotów zaczęły się odrywać postacie. Niemcy zaczęli do nich strzelać. Sądziliśmy że, to ludzie, desant wojsk spadochronowych, nam zrzucają z pomocą. Okazało się za chwilę, że to nie desant, lecz zasobniki z bronią, i żywnością.
Przyglądamy się na to uradowani, jak to leci. Wszyscy wylegli na ulicę. Wkrótce miny nam rzedną, bo to wszystko wiatr znosi na stronę niemiecką. Amerykanie, niechcący zasilili Niemców, a nie nas. Wiemy, że chcieli dobrze. Żal i przykrość była zapewne po naszej jak i po ich stronie jednakowa. Nie chcieli tego przecież, ale tak widocznie musiało się stać. Może to i lepiej bo losu powstania by to nie odmieniło, a ofiar było by jeszcze więcej.
Około tygodnia, może trochę dłużej, w każdym razie około 10 września wróciłem na kwaterę do kina „Palladium”. Obecnie stanowiliśmy ochronę kwatery dowódcy Okręgu Warszawskiego AK, generała “Montera”. Kwatera mieściła się w gmachu kina Palladium. Tam, jako tak zwanemu rekonwalescentowi, wyznaczono mi łącznie z innymi kolegami posterunek obserwacyjny na dachu kina. Mieliśmy obserwować przeloty samolotów niemieckich i ostrzał artylerii..
Stan plutonu liczył obecnie szesnastu żołnierzy i cztery sanitariuszki, to jest 45% stanu wyjściowego. W połowie września, przed frontem plutonu, dowódca plutonu odczytał rozkaz numer 28 z dnia 15 września 1944 roku komendanta Okręgu Warszawskiego generała ”Montera”, w którym kilkoro z nas, w tym i ja, zostajemy wymienieni jako awansowani i odznaczeni przez Dowódcę Armii Krajowej za męstwo w walkach Powstania Warszawskiego. Ja zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych i awansowany na Starszego Ułana. Pod koniec września pluton zwiększył swój stan o kilku kolegów z naszego Pułku AK “Jeleń”( 7 Pułk Ułanów Lubelskich), walczących w Śródmieściu i na Mokotowie. Dowódcą, czwartym z kolei - 2 poległo,1 ranny - został por. “Lubicz” Maksymilian Szretter z plutonu 1108.
Miałem przygodę śmieszną, bo za potrzebą poszedłem w gruzy na drugą stronę Złotej. Tam sobie wzdycham, słyszę kukuruźnika - sowiecki samolot dwupłatowiec używany w 1 wojnie światowej. Kukuruźnik miał charakterystyczny głos, perkotał. Latał nisko nad samymi domami, bo wtedy był bezpieczny od ostrzału. Słyszę go tuż nade mną, myślę sobie - może powinienem mu się lepiej wypiąć, jak do zdjęcia. Słyszę jakiś szum i coś „bach”, runęło kilka metrów ode mnie. Podchodzę i widzę, że to worek pęknięty od uderzenia, a w nim pełno sucharów i pistolet maszynowy z drewnianą kolbą i kilkoma magazynkami nabojów. Przyniosłem go na kwaterę i czekam w korytarzu na kwatermistrza, przyszło kilku kolegów i oglądamy ruską pepeszę. Wiedziałem, że broń należy trzymać zawsze lufą do góry, lub do dołu. Wyjąłem magazynek i chcę zajrzeć do lufy, czy niema w niej naboju, naciągam iglicę, a ta wyślizgnęła mi się z tłustych od wazeliny palców, którą zamek był posmarowany, huknął strzał w podłogę około trzydziestu centymetrów od nogi mego kolegi.
Poszedłem z kolegą w te gruzy, sprawdzić czy nie ma tam przypadkiem jeszcze jakiegoś worka. Widzę okienko od piwnicy do połowy przywalone gruzem, zaglądam, a tam pełno skrzynek, a w nich słoiki czy butelki. Zawołałem kolegę, odgrzebaliśmy okienko, włazimy, zaglądamy do skrzynek, a tam sama gorzała i nic więcej. Spodziewaliśmy, że może znajdziemy jakieś żarcie, bo co raz bardziej byliśmy głodni. Była to wódka gatunkowa znanej firmy Baczewskiego. Piwnicę przekazaliśmy kwatermistrzostwu i żandarmerii, nie zapominając oczywiście o sobie i kolegach. Lepszy byłby chleb, ale mówi się trudno. W ten sposób doczekaliśmy do rozmów na temat kapitulacji Powstania. Meldunki, które przychodziły do naszego dowództwa nie wróżyły nic dobrego. Nie można się było spodziewać skutecznej pomocy ani od Rusków, ani od Aliantów. Wtedy dowiedziałem się, że z Niemcami są prowadzone negocjacje. Okazało się że, Amerykanie i alianci wymusili na Niemcach respektowanie genewskich ustaleń, ustaw, dotyczących jeńców. Niemcy wyrazili zgodę na respektowanie prawa, że żołnierze Armii Krajowej wzięci do niewoli będą traktowani jak jeńcy wojenni.
Po podpisaniu przez generała „Bora” kapitulacji, 2 października, z ulicy Złotej w długiej kolumnie wyruszyliśmy do niewoli jako jeńcy wojenni, Powstańcy Warszawy, żołnierze Armii Krajowej. Najpierw nas poprowadzili zdać broń na terenie placu Narutowicza i dalej na piechotę do Ożarowa. Tylko po generała przysłali auta osobowe.
Tam oczekiwaliśmy na transport kolejowy w halach produkcyjnych fabryki kabli energetycznych. Na terenie tego obozu przejściowego działali przedstawiciele PCK i RGO. Po kilku dniach przyszła kolej na nas. Załadowali nas do wagonów towarowych i zawieźli do Fallingbostel, do Stalagu XI B. Tam nas przywitali bardzo serdecznie żołnierze, jeńcy polscy z 1939 roku, a szczególnie jak zobaczyli nasze dziewczyny, bo tam przez tyle lat nie widzieli dziewczyn na oczy. Tam posiedzieliśmy jakiś czas. Po jakimś czasie oficerów i kilkunastu żołnierzy, w tym i mnie, przewieźli do Bergen-Belsen. Po kilku miesiącach z powrotem przywieźli nas do Fallingbostel. Po kilku dniach w grupie dwudziestu pięciu kolegów zostaliśmy przewiezieni na Wald – Kommando do Bad Herzburga w górach Harzu do wyrębu lasów w charakterze drwali..
Tam w górach przy drodze były dwa baraki, w pierwszym byli Francuzcy jeńcy wojenni z 1939 roku, a w następnym baraku oddalonym o kilkaset metrów, też przy drodze, nas zakwaterowali. Mieliśmy wachstubę, chodziliśmy do lasu z piłami, siekierami. Prowadził nas kulawy z folk szturmu, czy jak oni to nazywali cywilne wojsko, półcywilne. On jako majster pilnował nas z flintą. My drzewa ścinaliśmy i schodząc z lasu przynosiliśmy po kłodzie, żeby palić w wielkim okrągłym żelaznym piecu, który całą salę barakową ogrzewał. Wkrótce zaczęły przychodzić do nas paczki z Czerwonego Krzyża. Okazuje się, że koledzy, którzy znali język angielski, niemiecki, napisali do Czerwonego Krzyża, że tu i tu mieści się taka placówka żołnierzy AK z Powstania Warszawskiego Armii. Paczki zaczęły przychodzić. Przysłali nam nawet mundury amerykańskie z pierwszej wojny światowej z żółtymi guzikami. My je sobie poprzerabialiśmy na „bateldresy”. Spodnie nowe, bielizna były nam potrzebne, bo wszystko mieliśmy solidnie poniszczone. Przychodziły paczki nawet z Afryki od prywatnych ludzi z ryżem, z mąką, słoniną. Paczki Czerwonego Krzyża były typowo amerykańskie, kwadratowe i tam się mieściła szynka - puszeczka nieduża, konserwa rybna, margaryna, kawa, herbata, krakersy, papierosy „Camele” i inne, nawet papier toaletowy. Regularnie paczki otrzymywaliśmy i byliśmy dobrze odżywieni. Żarcie, które nam dawali Niemcy, to była brukiew, kapusta niemiecka rozgotowywana i kawa zbożowa, chleb margaryna, marmolada. Oni za prawdziwą kawę, to wszystko dawali. Doszło do tego, że słuchaliśmy radia na wachstubie, z Londynu, za papierosy czy kawę. Wachmanowi się dawało, on wychodził na ulicę patrzeć, czy przypadkiem feldfebel nie jedzie na rowerze, żeby nas zawiadomić, żebyśmy w porę wyszli. W tym czasie my bum, bum, wiadomości z Londynu słuchaliśmy. Na początku maja 1945 roku słychać było z daleka odgłosy artylerii. Radio podawało, że wojska amerykańskie zdobyły miasto Goslar, ze sto dwadzieścia kilometrów od nas. Musieliśmy zacząć myśleć, co robić w tej sytuacji, bo mogliśmy się spodziewać, że Niemcy, esesowcy będą tą drogą koło nas się wycofywali i jak zobaczą jeńców polskich, to mogą nas poczęstować paroma wiązkami granatów. Trzeba nasłuchiwać radia, żeby w odpowiednim momencie wiedzieć, co robić, jak się zachować. Nie wiemy, czy Niemcy będą bronić Harzburga około dziesięć kilometrów w dół od naszego baraku, czy oddadzą bez walki. Jak mówili nasi wachmani, burmistrz chce oddać uzdrowisko i miasteczko bez walki, żeby ocalić je od zniszczeń, a armia chce go bronić.
To był maj, pierwsze dni maja, ale przed kapitulacją Niemiec, za kilka dni nastąpiła kapitulacja. My później się tam zakwaterowaliśmy w Harzburgu po prywatnych kwaterach u Niemców, Niemek właściwie, bo Niemców nie było. Wszyscy byli na frontach, a w domach były same kobiety przeważnie, lub inwalidzi. Tam przesiedzieliśmy do kapitulacji Niemiec. Potem zaczęliśmy myśleć, co z sobą robić, czy wracać do kraju czy co innego. Koledze, co na własną rękę wracał do kraju z zamiarem ewentualnego powrotu przez zieloną granicę, dałem list do rodziny na stary adres. Co do powrotu do kraju, to zdania były podzielone. Jedni wracali na własną rękę, inni udawali się do specjalnie organizowanych przez władze okupacyjne obozów dla oczekujących na wyjazdy grupowe okrętami lub koleją. Ci, co postanowili nie wracać do kraju, urządzali się na własną rękę na zachodzie lub korzystali z możliwości podejmowania nauki i pracy w Anglii. Nadal nie wiedziałem, czy mama moja, młodszy brat i siostra żyją, czy nie, a jeśli żyją, to gdzie się znajdują. Chciałem jechać do Obozu Koncentracyjnego w Dachau, dokąd został przetransportowany mój najstarszy brat Zdzisław z Niemieckiego Obozu Koncentracyjnego w Oświęcimiu. Odradzono mi. Nie wiedziałem też, co się dzieje z moim starszym bratem Januszem, tym z partyzantki. Czy mieszkanie ocalało. Nie miałem zawodu, wykształcenia średniego, ani pieniędzy. Do kogo wracać? Do czego wracać? Z czym wracać? Po co wracać? Do jakiej Polski wracać? Jedni mówili, budować ustrój sprawiedliwości społecznej, odbudować kraj ze zniszczeń wojennych i ku świetlanej przyszłości. Inni mówili - do więzienia, a może na Sybir, do przyjaciół morderców z Katynia i tych co we wrześniu 1939 roku wbili nam nóż w plecy? Przy armii amerykańskiej zaczęły powstawać ochotnicze kompanie wartownicze do pilnowania magazynów i innych obiektów oraz porządku w obozach przejściowych itp. Jedna z tych kompanii miała inne zadanie, a mianowicie aresztowanie powracających do danej miejscowości, przeważnie wyższych stopniem oficerów gestapo, żandarmerii, esesmanów i innych przestępców wojennych i dostarczanie ich do prokuratury wojskowej w Goslar. Postanowiłem wraz z kolegą z plutonu wstąpić do takiej kompanii. Otrzymywaliśmy żołd w markach okupacyjnych, nie było tego wiele, ale na piwo, papierosy i inne drobiazgi wystarczało. Dostaliśmy uzbrojenie niemieckie. Zostaliśmy podzieleni na grupy większe, lub mniejsze, w zależności od wielkości miejscowości, na terenie której mieliśmy działać. Mieliśmy do dyspozycji samochody osobowe i motocykle. Przyjeżdżaliśmy do miasteczka, zgłaszaliśmy się do burmistrza. Pokazywaliśmy jemu dokumenty amerykańskie, on wskazywał nam odpowiednią willę do zajęcia, do zakwaterowania, my tą willę zajmowaliśmy. On nam przysyłał gospodynię do sprzątania i kucharkę do gotowania i przysyłał nam zaprowiantowanie, tak zwane „świeże”, bo „konserwowe” to mieliśmy od Amerykanów. Byliśmy dalej w amerykańskich mundurach z pierwszej wojny światowej, ale poprzerabianych, tak że to wszystko przyzwoicie wyglądało. Na rękawach mieliśmy naszywki z napisem “Poland”. Nie umiałem prowadzić samochodu, ani motocykla, ale koledzy szybko mnie nauczyli. Nauczyłem się szybko, połapałem, na motorze jeździłem i samochodem. Później mi wyjaśnili całą technikę samochodową i tak dalej. Później już jeździłem sam samochodem i motorem. Mieliśmy odpowiednie zaświadczenia podpisane przez dowódcę danego obszaru amerykańskiej strefy okupacyjnej z prośbą do władz okupacyjnych sąsiednich stref okupacyjnych, angielskiej i francuskiej, o udzielenie wszelkiej pomocy okazicielowi. Poza tym, to zastępowało prawo jazdy i jednocześnie było pozwoleniem na broń. Ponawiązywaliśmy kontakt z Polakami uwolnionymi z miejscowych obozów, więzień i będących na przymusowych robotach u baorów, w kopalniach i fabrykach, żeby nas zawiadamiali, jak zobaczą, lub dowiedzą się, że ktoś taki wrócił do domu.
Tak, sprawdzaliśmy nazwisko i dokumenty, pytaliśmy sąsiadów, wójta czy burmistrza. Zresztą, nie my decydowaliśmy o tym, czy on jest zbrodniarzem wojennym. My mieliśmy doprowadzić ich do aresztu śledczego w Goslar. Tam przesłuchiwali ich prokuratorzy amerykańscy i jeśli udowodnili im winę to kierowali sprawę do odpowiedniego sądu. Mieli uczciwe procesy i obrońców, według mnie aż za bardzo. W grudniu 1945 roku powróciłem do kraju.
Nasze miejskie domy ocalały, nie licząc dziur po pociskach artyleryjskich i karabinach maszynowych, wybitych szyb, powyrywanych okien i drzwi. Mieszkanie całkowicie zniszczone i ograbione, nic nie zostało. Czego nie ukradli jedni, to ukradli drudzy, a czego nie dało się zabrać, to przez okna było wyrzucane na podwórko. Ale najważniejsze, że cała moja rodzina ocalała z tej strasznej pożogi wojennej. Mamę moją sąsiedzi i znajomi uważali za wyjątkową szczęściarę pod tym względem. Nie będę opowiadał o przeżyciach członków mojej rodziny, bo nie jest to tematem tego wywiadu, a poza tym musiałbym poświęcić temu znacznie więcej czasu. I tak rozgadałem się niesamowicie, ale muszę to zakończyć w jakąś logiczną całość, więc postaram się streszczać. Matka moja z trzynastoletnią już siostrą Hanią wróciły z tułaczki po podwarszawskich wsiach, prawie nagie i bose. Zdzisław z zagojoną raną od odłamka bomby amerykańskiej - policzek, szczęka, język. Stało się to w czasie bombardowania pociągu niemieckiego, wiozącego więźniów z Oświęcimia do Dachau. Janusz, z 27 Wołyńskiej Dywizji Pancernej AK, z tyfusem, wszami, Krzyżem Walecznych i wyrokiem sądu wojskowego LWP - pół roku w zawieszeniu za dezercję. Andrzej, z fabryki broni w Rostoku, okradziony z wozu i konia i dobytku przez kolegę, z którym razem wracali do kraju. Starsi bracia już pracowali. Ja zdałem egzamin na zawodowe prawo jazdy i zostałem zatrudniony jako kierowca mechanik w referacie samochodowym Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Młodszy brat i siostra chodzili do szkoły. Mama prowadziła dom.
W kwietniu 1947 roku zostałem wezwany jako poborowy do odbycia zasadniczej służby wojskowej, jako że z zawodu byłem kierowcą mechanikiem dostałem przydział do pułku czołgów. Po odbyciu okresu rekruckiego skierowano mnie na szkolenie podoficerskie w 3 Szkolnym Pułku Czołgów w Modlinie pod Warszawą. Szkolenie zakończyłem z wyróżnieniem i awansem na kaprala z przydziałem do 13 Pułku Artylerii Pancernej w Modlinie, jako Brygadier remontowy. Pluton nasz remontował działa pancerne we własnym zakresie. Warsztaty specjalistyczne, chyba w Siemianowicach, wykonywały taki remont za duże pieniądze. Ponieważ my pracowaliśmy często do późnych godzin, to dowódca pułku zwolnił nasz pluton z gimnastyki porannej.
Koledzy lubili mnie, nazywali starym wiarusem. Opowiadałem im o AK, o partyzantce brata, o swoich przeżyciach w Powstaniu, o dowództwie AK i tak dalej. Chwaliłem się swoim Krzyżem Walecznych. Lubili mnie również oficerowie i podoficerowie, ale ci frontowi, gorzej było z tymi młodymi, co to nie matura, lecz chęć szczera robiła z nich oficera. Szczególnie nie lubiany byłem przez politruka, świeżo upieczonego, który za wszelką cenę chciał się przypodobać swojemu czerwonemu zwierzchnictwu. Nie udawały mu się różne pod moim adresem robione prowokacje. Wreszcie nadarzyła mu się okazja. Pułk i dowódca pułku wyjechali na manewry. W koszarach pozostali tylko kompania rekrucka nasz pluton z pilnymi zadaniami remontowymi i on. On postanowił to wykorzystać i sprowokował mnie do nie wykonania jego rozkazu pójścia na gimnastykę poranną. Powiem krótko jak to zostało ujęte w Postanowieniu i uzasadnieniu Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z dnia 3 lutego 1997 roku, do którego wystąpiłem z wnioskiem o unieważnienie wyroku byłego Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z dnia 14 .09.1948r. Sąd postanowił unieważnić wyrok byłego Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z dnia 14.09.1948. SO.622/48 w części „skazującej Henryka Świątkiewicza za czyn z art.129 paragraf 2 kk WP, polegający na odmowie wykonania rozkazu oficera dyżurnego jednostki, nakazującego wyjście na zaprawę poranną /żołnierze byli zwolnieni z zaprawy na mocy wcześniejszej decyzji dowódcy płk Warchełowskiego/ i za to skazany na karę 1 roku więzienia oraz degradację do stopnia szeregowca. 2/ koszty postępowania w sprawie ponosi Skarb Państwa.” W końcowym fragmencie uzasadnienia Sąd Okręgowy pisze „Tym samym bez obawy błędu stwierdzić można że, skazanie Henryka Świątkiewicza było pochodną jego działalności niepodległościowej w AK, a nie nastąpiło z powodu działalności, o której mowa w art.1ust.1 ustawy cytowanej wyżej. W tym stanie rzeczy wydane w stosunku do niego orzeczenie musiało być unieważnione, co jest równo znaczne z całkowitą rehabilitacją wymienionego.” Otrzymałem również odszkodowanie.
Rok nie wyrok, jak żartowali w wówczas więźniowie. Zależy jak dla kogo i za co. Jak na ironię wsadzili mnie do więzienia przerobionego naprędce z budynku Monopolu Tytoniowego, który zdobyliśmy w czasie Powstania. Stamtąd chodziliśmy na Gęsiówkę, na której pracowałem jako więzień Pawiaka w czasie okupacji niemieckiej. Teraz pseudo polska władza ludowa przerobiła ją na betoniarnię dla własnych rodaków więzionych za to, że walczyli z hitlerowskim najeźdźcą o wolność ojczyzny. Po roku wrócić musiałem do wojska, ale do innej jednostki, skąd po 3 miesiącach zostałem zwolniony do cywila. W ankietach personalnych i przy ubieganiu się o przyjęcie na studia była rubryka: czy był karany. Oni i tak, czy kto wpisał czy nie, to wysyłali zapytania do rejestru skazanych i robili trudności w przyjęciu, a szczególnie na odpowiedzialne, lepiej płatne stanowiska. Zastępcą, albo pełniącym obowiązki kierownika, naczelnika, albo głównego specjalisty mogłem być. Byłem też pomijany w nagrodach i odznaczeniach. Byłem jednym z organizatorów we wrześniu 1989 roku Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego “Solidarność” w Pewex-ie na Służewcu w Warszawie.
Obecnie jestem 81 letnim inwalidą wojennym. Od 4 lat jestem wdowcem po 52 latach wspólnego szczęśliwego współżycia. Mam kochanych syna, synową i wnuczkę w Warszawie, oraz córkę, zięcia, wnuczkę i wnuka na Florydzie, z którymi niestety nie pogadasz bez córki w roli tłumaczki. Poza mną w kraju w Warszawie żyje kolega z naszego plutonu 11-12 ”Słomski”, w USA “Rok” i “Miecz” oraz “Kama”, w Kanadzie “Staś”, w Brazylii “Juraś i w Australii “Lunia”. Być może że, gdzieś na świecie żyją jeszcze inni koledzy, czy koleżanki z naszego plutonu, o których wiem, że przeżyli Powstanie, ale przez wszystkie lata po powstaniu nie dali o sobie znaku życia.