Jadwiga Skolimowska „Jadwiga Czarna”
Nazywam się Jadwiga Skolimowska, urodziłam się w 1927 roku, czyli miałam dwanaście lat, jak zaczęła się wojna. Jestem harcerką 31. Warszawskiej Drużyny Harcerek.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Urodziłam się w Warszawie i całe życie jestem związana z Warszawą. W momencie wybuchu wojny byłam uczennicą szkoły warszawskiej, powszechnej szkoły nr 192 imienia Adama Asnyka, na Pradze. Bardzo piękny to był budynek i bardzo piękna szkoła z bardzo dobrymi nauczycielami. We wrześniu, kiedy wybuchła wojna, przeżyłam oblężenie Warszawy (mieszkaliśmy na Pradze) po czym nasz kierownik, już to był późny październik, jednak zwołał uczniów, żebyśmy się dalej uczyli. Ale już do klasy przychodziliśmy ubrani w zimowe [ubrania]. Pamiętam, miałam palteczko i było to bardzo krótko, dlatego, że Niemcy ten gmach zajęli. Kierownik od klasy do klasy przychodził z taką wiadomością: „Dzieci, nasz budynek Niemcy zajmują, wyjdziemy spokojnie, ustawicie się parami i wyjdziecie”. I pamiętam ten moment, kiedy nasz nauczyciel wyprowadza nas, a [ktoś], pewnie to byli oficerowie niemieccy, bo w takich pięknych mundurach, po tym naszym pięknym korytarzu sprawdzają i zajmują nasz budynek. I w ten sposób znaleźliśmy się w podziemiach kościoła, który [był] bardzo blisko – kościół Serca Jezusowego. Proboszcz przyjął nas w podziemiach, w tych salkach, które tam były. Kierownik zorganizował niebieskie żarówki, wytłumaczył nam, że to światło jest troszkę bardziej podobne do naturalnego. Ukończyłam tę szkołę, siódmą klasę szkoły powszechnej, właśnie w podziemiach kościoła. Po czym koleżanka moja wiedziała, że jej kuzynka uczy się na ulicy Smolnej, [że tam] jest szkoła, która nazywała się
Handel Schule für Mädchen, Smolna Strasse 30. Tam trzeba było zdać wstępny egzamin, który zdałam i zostałam przyjęta. I pierwsze moje wrażenie, kiedy wchodziłam przez bramę do tego budynku, Smolna 30, kiedy szłam zapisywać się do tej [szkoły]... w podziemiach była sala gimnastyczna. I widziałam przez okna tej piwnicy dziewczęta, które miały strój gimnastyczny (białe bluzeczki i spodenki) i zachwyciły mnie, że tak pięknie ćwiczą. Po czym przez następny rok właśnie w tym gmachu uczyłyśmy się i ja także, w tej samej sali gimnastycznej, miałam zajęcia. Dostałyśmy od razu legitymacje i byłyśmy nauczone, jak tłumaczyć się w razie łapanki, że jesteśmy uczennicami – po niemiecku umiałam to powiedzieć od razu:
Ich bin Schülerin, Handel Schule für Mädchen, Smolna Strasse 30. I tak zaczęła się nasza nauka z nauczycielami przedwojennymi, którzy niezwykłą troską nas otaczali. Bardzo wielu, bardzo wybitnych nauczycieli nas uczyło. Oczywiście straciłyśmy szybko ten budynek. Nasza szkoła została przeniesiona w następne miejsce, potem w następne miejsce i ostatecznie trzecią klasę – to już trzeci rok tej nauki – kończyłam na Krakowskim Przedmieściu 6. W oficynie tego domu przechodziło się jak gdyby z pokoju do pokoju. [Tam były] duże dość pomieszczenia i w największym pokoju była sala gimnastyczna, były drabinki. Ale niektóre miejsca były tak pozastawiane meblami, na przykład jakąś szafą, bo nauczyciele organizowali nam tę naukę, żeby ta młodzież jednak uczyła się. Klasy przychodziły na zmianę i moja klasa przychodziła na trzynastą. Tak, że jeżeli przyjechałam wcześniej, to w kościele św. Krzyża trzeba było poczekać i właśnie tam uczyłam się najwięcej języka. Niemiecki przygotowywałam najczęściej czekając na otwarcie szkoły. Ale miałyśmy wszystkie lekcje, to znaczy była także historia, ale byłyśmy tak przygotowane, że w razie jakiejś inspekcji, gdyby wpadała jakaś kontrola, to miałyśmy przygotowaną na kartonach klawiaturę – tak, jak maszyna do pisania, bo także miałyśmy maszynopisanie, że jest to lekcja historii, ale jeżeli nauczyciel daje znak, to my wyciągamy [kartony] – że właśnie jest ćwiczenie na tej klawiaturze. Chociaż ja nie przeżyłam żadnej takiej kontroli. Natomiast przeżywałyśmy koncerty organizowane nam przez dyrekcję. Zasłaniało się bardzo szczelnie zasłony i [występowali] wspaniali aktorzy, czy artyści. Na przykład pamiętam bardzo dobrze deklamacje z „Pana Tadeusza”, czy te bardzo piękne nasze, polskie piosenki śpiewała artystka i ta atmosfera taka, że żyjemy, że uczymy się jak kochać Polskę, że ojczyzna jest najważniejsza. W tej szkole, w
Handel Schule für Mädchen, taką bardzo wybitną nauczycielką była pani Maria Strasburger, która – mając lekcje botaniki, fizyki, przyrodnicze przedmioty – ona była specjalistką – ale uczyła nas wszystkiego. I to, że przygotowywałyśmy na przykład zielniki – to dla nas było takie ważne! W międzyczasie jeszcze uzyskałyśmy kontakt – wstąpiłyśmy do drużyny. Tak, że właśnie ta pani Maria Strasburger domyślała się, czy wiedziała o tym, że my jesteśmy harcerkami, bo do mnie, na przykład, zwróciła się w ten sposób: „Po twoim nosie widać, że jesteś harcerką.” Bo miałyśmy postawę taką, jak wymagało od nas prawo harcerskie. I to była dla nas bardzo, bardzo ważna sprawa, że jesteśmy harcerkami, że jesteśmy w drużynie harcerskiej. Ja to mówię bardzo bezładnie, opowiadam ten czas, kiedy tę pierwszą młodość przeżywałyśmy w tej straszliwej grozie okupacyjnej Warszawy, a jednak to życie było takie, że uczyłyśmy się i że przygotowywałyśmy się do przyszłego życia, już w wolnej Polsce. Nasza drużynowa, która nie uczyła w mojej szkole, tylko uczyła w takiej, która się nazywała Farbiarska – w rzeczywistości to było Miejskie Gimnazjum. Kadra z tamtej przedwojennej szkoły, Zofia Zbyszewska prowadziła drużynę. I dwa zastępy dołączyła do tamtej swojej, właściwej szkoły, z naszej szkoły. Mówiło się „dziewczynki z handlówki” na nas. I my byłyśmy najmłodszym zastępem, ale przygotowywałyśmy się zgodnie z tym rytmem, który był w przedwojennym harcerstwie, to znaczy zdobywałyśmy stopnie, zdobywałyśmy sprawności. I byłyśmy przyjęte do drużyny, jako ochotniczki. Była to wielka uroczystość, ta drużynowa musiała dysponować lokalem – to było na ulicy Nowogrodzkiej, bo pamiętam jak tam się chodziło. I nasze przyjęcie do drużyny – tych dwóch zastępów z tej szkoły handlowej – polegało na tym, że starsze dziewczyny z tej 31 Drużyny wspominały obóz wakacyjny. Ponieważ bardzo wybitny kapłan był kapelanem harcerskim i on był gościem na tym obozie i okazało się, że sutannę zalał sobie mlekiem, czy kluskami, które tam były podane na śniadanie i one, wspominając właśnie ten obóz, to było ognisko ułożone, takie z żarówką, jak gdyby opowiadały nam, co one przeżyły na tym obozie i właśnie o tym kapłanie, że on jadł – to doskonale to zapamiętałam – że tę sutannę zalał sobie przy śniadaniu. Tak, że byłyśmy serdecznie przyjęte do drużyny i oczywiście niezwykle starałyśmy się. I wobec tego zostałyśmy od razu, jako ochotniczki, włączone w kurs sanitarny. Ten mój kurs sanitarny, na którym mój zastęp był włączony prowadziła wtedy studentka (kończąca studentka) medycyny tajnej, późniejsza bardzo wybitna lekarka, pani doktor Krystyna Osińska. Myśmy ją uwielbiały, jako naszą, tę która prowadziła kurs, ponieważ te zbiórki kursu odbywały się o siódmej rano na Starym Mieście w mieszkaniu jednej, z mojego zastępu, dziewczyny Wisi Kobieralskiej. Ja z Pragi musiałam przyjechać na siódmą rano – chociaż to była zima – ale Krysia Osińska, jako nasza instruktorka, przybywała jeszcze wcześniej, nigdy się nie spóźniła. Jeżeli anatomię przerabiałyśmy, to przywoziła ze sobą tę książkę, i tam miała już przygotowane miejsca, które nam pokazywała. Potem, kiedy uczyłyśmy się robić zastrzyki, to przynosiła ze sobą ten sprzęt i myśmy, jedna drugiej, robiły takie próbne zastrzyki, czy uczyłyśmy się bandażowania. A już wiosną, to miałyśmy w każdą niedzielę wycieczkę i ćwiczenia polowe już miałyśmy w terenie, bo jest taki punkt prawa harcerskiego: „Harcerka kocha przyrodę i stara się ją poznać”. I, mimo tej nocy okupacyjnej, nasza drużynowa organizowała, starsze dziewczęta z nami wyjeżdżały, mogę powiedzieć, że w każdą niedzielę, na bardzo różne wycieczki. I najbardziej to ćwiczenia mogłyśmy prowadzić w Natolinie. To był taki ogród z pałacykiem, bardzo niewielkim, który zajmowali Niemcy, ale Natolin należał do właścicieli Wilanowa. W tym czasie Braniccy byli właścicielami Wilanowa i tego Natolina, tego pałacyku w Natolinie. I nasza drużynowa uzyskała przepustkę, ponieważ może jakiś kontakt miała z Branickimi, Niemcy wydali przepustkę, że kto ma tę przepustkę może wejść na teren Natolina – tego pałacyku i tego parku, który tam był. I my, korzystając z tej przepustki, dwie dziewczyny wchodziły z przepustką, bo straż w bramie, Niemcy pilnowali, była tam straż. Szło się troszeczkę dalej, przez parkan podawało się dwóm następnym dziewczynom tę samą przepustkę i w ten sposób cały zastęp i ta nasza instruktorka, czy nasza drużynowa, znalazłyśmy się w głębi tego bardzo pięknego ogrodu i tam ćwiczenia polowe, z gałęzi trzeba zrobić nosze, czy przenieść rannego z miejsca na miejsce. I w ten sposób miałyśmy ukończony kurs sanitarny. Skończyłam w 1944 roku trzecią klasę gimnazjum, to znaczy, że jeszcze rok miałyśmy przed mała maturą, a nasze starsze dziewczęta… Właśnie dyrekcja spodziewała się pewnie, że stanie się coś latem, bo doprowadziła do tego, że te dziewczyny czwartą klasę, wszystkie zdały tę małą maturę, wtedy [tak] się to nazywało. Może jeszcze powiem, jak wielką postacią była nie tylko nasza drużynowa, Zofia Zbyszewska, ale właśnie nasza nauczycielka, moja najukochańsza, Maria Strasburger. Była bardzo srogą nauczycielką, wymagała takiej solidnej pracy, nie postawiła dobrego stopnia za cokolwiek [...]. Miała zresztą bardzo wspaniały system, ponieważ po każdej lekcji my musiałyśmy napisać sprawozdanie i nowa lekcja zaczynała się od tego, że się czytało sprawozdanie z poprzedniej lekcji. Wolno było jakiekolwiek notatki, coś najważniejszego zanotować, a tak trzeba było patrzeć na nauczycielkę. Miałyśmy różne ćwiczenia, mikroskop, bo te przyrodnicze przedmioty ona prowadziła i bardzo poglądowo nas uczyła. A jeżeli człowiek takie sprawozdanie napisał, to już do końca życia umiał. [...] Myślę, że była bardzo wybitną osobą i niektóre te lekcje to były takie jak „poemat”. Bo ucząc nas o zbożu, do końca życia zapamiętam taką lekcję, czy swoim wnukom przekazuję, pani Strasburger mówiła: „Jest łan zboża, piękny słoneczny dzień. Pyłek unosi się nad tym i tak rodzi się chleb, bo właśnie następuje moment zapylenia, tak rodzi się chleb”. I takie bardzo piękne lekcje przyrody nam prowadziła. Ale była surowa i dziewczynki bardzo bały się jej egzaminu, tego, że ona przeprowadza egzamin. I biegały, te, które miały zdawać małą maturę, do kościoła św. Krzyża modlić się, żeby coś się stało, żeby pani Strasburger nie egzaminowała. I okazało się, że panią Strasburger potrącił samochód i nogę miała w gipsie i wobec tego nie przychodziła do szkoły. Ale zażądała, że te dziewczęta musiały do niej przychodzić do mieszkania i zdawać przy łóżku. Tak ich modlitwa się zakończyła. Mówię o tych bardzo wybitnych osobach, miałam szczęście uczestniczyć w tym. Potem okazało się, w dalszym życiu, że także bardzo wiele wybitnych osób poznałam. Ale powiem teraz o tym, jak ten kurs sanitarny zaowocował. Nasza drużynowa była jednocześnie nie tylko nauczycielką i drużynową w harcerstwie, ale także działaczką w Patronacie. To instytucja, która opiekowała się więźniami. I nasza drużynowa prowadziła sekcję opieki nad dziećmi więźniów, głównie to były dzieci więźniów Pawiaka, warszawskie dzieci. I w roku 1944, na wiosnę, była organizowana kolonia przez naszą drużynową. I oczywiście ona, prowadząc tę sekcję, nas, harcerki, wykorzystała, czy dawała nam takie zadania, że myśmy opiekowały się tymi dziećmi. I w czasie roku jeździłyśmy takimi patrolami do Radości, gdzie na Zbójnej Górze był sierociniec i bardzo dużo tych sierot tam miało miejsce. Żeby ulżyć tym wychowawcom, którzy tam byli, my jako młode dziewczęta (miałyśmy wtedy szesnaście, siedemnaście lat) prowadziłyśmy zajęcia. Trzeba było to przygotować, Zofia to sprawdzała, jak my jesteśmy przygotowane do prowadzenia tych zajęć z dziećmi, z tymi sierotami w tej Zbójnej Górze. Pamiętam, jak taką grę polową przygotowywałam dla chłopców, oni byli po prostu zachwyceni, bo trzeba było się czołgać, przekradać przez granicę, także my wiedziałyśmy, że niesiemy jakąś radość tym dzieciom, a same, to była służba, ponieważ pierwszy i najważniejszy punkt to: „Harcerka służy Bogu i Polsce”. I przygotowywane byłyśmy, że będziemy prowadziły kolonie dla tych dzieci. Nasza drużynowa zdobyła budynek w Laskach pod Warszawą, całkowicie był on wybielony, taka willa w Laskach była do dyspozycji tej kolonii letniej. Ale nie było tam niczego, prócz budynku. Więc trzeba było zorganizować te prycze, na których by te dzieci spały, kuchnię, gdzie trzeba by było im te posiłki przygotowywać. I my, po zakończeniu roku szkolnego, w czerwcu, już byłyśmy tam oddelegowane, do Lasek i przygotowywałyśmy ten budynek. Chłopcy, harcerze Szarych Szeregów, zbijali, bo tam były tylko deski, skądś były zdobyte deski, nie wiem skąd, my tym chłopcom pomagałyśmy, a oni nam zbijali, żeby to były łóżka, ale to były takie prycze, cztery deski, cztery nogi. Sienniki ze słomą dostałyśmy z zakładu dla ociemniałych. Jakąś pościel też pewnie skądś Zofia zdobyła, bo wiem, że potem były koce. Był przygotowany ten budynek, było przygotowane już to na przyjęcie dzieci i odbierałyśmy te dzieci z pętli, same także z Warszawy przyjeżdżałyśmy tramwajem, to się nazywało Boernerowo, to miejsce dokąd była pętla tramwaju i potem trzeba było maszerować taką drogą, takimi ścieżkami do Lasek, do tej willi. Dzieci były podzielone na zastępy. Ja miałam opiekować się najstarszą grupą dziewczynek, one były w końcowych klasach szkoły podstawowej, czyli to były [klasy] piąta, szósta, siódma. Miałam siedemnaście lat wtedy, jeszcze nie ukończone, a te dziewczynki miały czternaście, piętnaście. Ale ja byłam panią wychowawczynią, a one były moimi wychowankami. Młodsze dzieci były także, to nasze dziewczyny miały te młodsze dzieci. O to mi chodzi, że my z tego Boernerowa, z tej pętli, te dzieci, wiem, że swoje najstarsze na pewno, przyprowadziłam do Lasek, trzeba było to przemaszerować. Zofia poprosiła, żeby każdy obrał sobie nazwę tych zastępów. Moje były „Czaple”, młodsze były „Jaskółki”, a najmłodsze były „Skowronki”. I w tych młodszych dzieciach na pewno były dzieci żydowskie, dlatego, że była taka dziewczynka, która nie wiedziała, dziwiła się, bo ten dom był otoczony ogrodem, że są porzeczki, że to jest krzew. Tak, że jak dziewczyna prowadząca ten zastęp mówi: „Druhno” – do drużynowej – „ta dziewczynka jest jakaś dziwna, że ona nie wie, co to roślinka”. A Zofia wtedy odpowiedziała: „O nic się nie pytaj. Na ten temat nie rozmawiaj z tą dziewczynką”. Potem zresztą okazało się, że trzeba tę dziewczynkę ochrzcić. I ta dziewczyna, która miała ten zastęp, uczestniczyła w tym chrzcie tego dziecka. W każdym razie, z całą pewnością, nasza drużynowa ratowała nie tylko te polskie dzieci, tylko także dostawała pod opiekę żydowskie dzieci, a także wyprowadziła z getta, potem się o tym dowiedziałam, człowieka, który był z nami w Laskach, służył do mszy. Zofia nam wytłumaczyła, że to był człowiek, który przyjął chrześcijaństwo, bardzo był gorliwym, oddanym chrześcijaninem. To był wykształcony człowiek, był inżynierem, jak przychodził do nas, do Zofii, to bardzo uczone rozmowy prowadzili. A my tylko fragmenty tego słyszałyśmy. Potem okazało się, że to Zofia, potem mi opowiedziała, jak wyprowadzała, że tylko odmawiała „Pod Twoją obronę”. Że szła z nim pod rękę i przy tej straży, którą tam musiała przejść, to tylko modlitwa trwała w jej sercu, żeby to się udało. I w ten sposób wyprowadziła Stanisława z tego. Teraz jeszcze powiem o samej naszej kolonii, koniec czerwca żeśmy przygotowywały, cały lipiec trwała, to się nazywało, że to jest kolonia dla dzieci z ramienia Patronatu, tej instytucji opiekującej się więźniami, a my miałyśmy, bo traktowane byłyśmy jakby to był obóz harcerski i wobec tego organizacja była taka, że: od rana do obiadu miałam dyżur ze swoim zastępem, jeszcze obiad i cisza, po czym moja zastępczyni, druga dziewczyna obejmowała dyżur do wieczora, a te dziewczęta, które miały wolne, miały ćwiczenia, miałyśmy sztabówkę. Uwielbiałam tę mapę, bo jeden centymetr to jest jeden kilometr, więc mój zachwyt tym, że wyznaczałyśmy szlaki, miałyśmy różne zadania, takie polowe, dzięki tej mapie. Ale trzeba było najpierw to naszkicować, wiedzieć co tam się będzie działo. Po czym ta dziewczyna, która miała dyżur od obiadu, kładła te dzieci spać i miała do południa. Tak, że jedną dobę, jak gdyby, miałam dyżur przy dzieciach, a jedną dobę miałam do swojej dyspozycji, czyli jako ćwiczenia harcerskie. My byłyśmy wychowawczyniami, było nas sześć, ale oprócz tego była higienistka, która dbała o czystość, była magazynierka, która wydawała z magazynu żywność, bo dwie matki, matki tych dzieci więźniów, gotowały nam, posługiwały w kuchni. Tylko, że nasza drużynowa nakazała taki dyżur, że to mleko, które wlewało się dla wszystkich dzieci, harcerka musiała tam pełnić dyżur, żeby ta matka dla swojego dziecka tego lepszego mleka swojemu dziecku [nie dała]. Musiało być sprawiedliwie, żeby wszyscy jednakowo, czy jakąś okrasę, ona musiała wlać dla wszystkich, a nie sobie ugryźć, czy swojemu dziecku dać. Nasza drużynowa przestrzegała takiej bezwzględnej uczciwości. I w ten sposób ten turnus lipcowy trwał, a na sierpień miała być zmiana, miały być inne dzieci. Może jeszcze powiem taką sprawę, że na mszę chodziłyśmy do kaplicy na terenie zakładu. Nasza drużynowa twierdziła, że to jest ósmy cud świata, ta kaplica, ponieważ ona zbudowana jest z pni i siostry tylko polnymi kwiatami, tylko roślinami stroiły, to, co przynosi przyroda. Więc ta kaplica robi wrażenie i bardzo jest zawsze piękna. I nasze dzieci, parami ustawione, na mszę chodziłyśmy i wracałyśmy, prowadząc te dzieci. I w tę ostatnią niedzielę lipca okazało się, że nasze mamy przyjechały, moja matka i mojej koleżanki, która prowadziła te „Skowronki”. Spotkały się w Boernerowie na tej pętli i ta matka, pani Kobieradzka, poznała moją: „Pani jest pewnie matką Jadzi Gadomskiej”, ponieważ tak bardzo jestem podobna do matki mojej, że ona znając mnie, rozpoznała, że to moja mama. I już obie przyszły do tych Lasek. I my prowadzimy te dzieci parami z kościoła, ale widzimy przed nami, w naszą stronę idą nasze mamy. To my porzuciłyśmy te dzieci i biegiem, biegiem do tych naszych matek. I mama moja wtedy, kiedy w ten ostatni lipcowy dzień odwiedziła, zostawiła mi sweter, bo my byłyśmy przecież w szatach letnich, to koniec czerwca i lipiec. Miała sweter z wełny i powiedziała: „Może ci się przyda, bo może będą chłodniejsze dni”. I ten sweterek mi zostawiła. To było nasze rozstanie przez tę wizytę. I okazało się, że niektóre matki także przyjechały i już w tych ostatnich dniach pozabierały swoje dzieci. Tak samo nasze dziewczyny, nasze harcerki, nasza oboźna, Krysia Tarkówna i nasza magazynierka, Ninka Bemówna. Po Ninkę przyjechał ojciec, ponieważ one miały już inny przydział, przygotowane były do innych funkcji, bo Bemówna była łączniczką i wobec tego ojciec już po nią przyjechał, bo już był sygnał, że ona ma się stawić w Warszawie. A Krysia Tarka była na Pradze i miała przydział do jakiegoś oddziału praskiego i także opuściła Laski. A my byłyśmy związane tą kolonią i nasza drużynowa już żadnej z nas nie wypuściła więcej, tylko my zostałyśmy. I w ten sposób, kiedy okazało się, że wybuchło Powstanie, zostały dzieci i zostałyśmy my, te, które nie zostały zabrane. Jedna nasza dziewczyna dostała wiadomość, że jej babcia umiera, czy nawet już był pogrzeb, tak że opuściła Laski tuż przed wybuchem Powstania. A my zostałyśmy w tych Laskach. W momencie, kiedy Powstanie [wybuchło] 1 sierpnia, to nasza drużynowa była w Warszawie, jeszcze coś załatwiała. I dopiero wróciła albo drugiego, albo trzeciego, jednak przedarła się jeszcze. Wiedziała, że przecież są dzieci i jesteśmy my, młode harcerki, jak gdyby bez kierownictwa, bez opieki. Ale natychmiast zgłosiła nas do szpitala, który był zorganizowany na terenie zakładu dla ociemniałych i od razu w pierwszych dniach Powstania miałyśmy bardzo wielką pracę, dlatego że z lotniska, które było zbombardowane, było około stu rannych przywiezionych właśnie do tego szpitala w Laskach, dziewięćdziesiąt parę. Od razu my byłyśmy wprzęgnięte, pół dnia dyżur z dziećmi, a drugie pół dnia, praca w szpitalu. Zaczynałyśmy od najprostszych posług, bo napychałyśmy sienniki, ociemniali napychali, a myśmy, na przykład ja prowadziłam ten naładowany [wózek], oni, ci ociemniali, naładowali na wózek, ale trzeba było w odpowiednią drogę to zawieźć, ponieważ na terenie tego zakładu był wypalony budynek, budynek św. Stanisława. Stały mury, były ściany i był dach. Te sienniki to układałyśmy na tym poziomie najniższym, czyli może nie było dachu, ale był strop z innych pięter. Słowem, to było pomieszczenie, gdzie tych rannych można było układać. I myśmy posługiwały właśnie w tym budynku św. Stanisława. I kiedy przebiegałam, bo tam ich było bardzo wielu, leżących, przez tę salę, to rozpoznał mnie mój bardzo bliski kuzyn, krewny mój, ze strony mojej matki, rozpoznał mnie, że to ja jestem, a on był ranny, w biodro miał postrzał. Wiedział, że jestem sanitariuszką, a on jest ranny. To, że on mnie rozpoznał zaowocowało w ten sposób, że kiedy nas naczelna pielęgniarka, siostra Antonina była przełożoną pielęgniarek, przesunęła z tego budynku, gdzie było tak bardzo wielu rannych, do domu rekolekcyjnego, gdzie była sala operacyjna i gdzie byli najciężej ranni, ci, którzy umierali, albo ci, którzy bardzo wielkiej opieki wymagali [...].Kiedy myśmy tam pełniły służbę, to mój kuzyn, 26 sierpnia, już o kuli, przyszedł się pożegnać, powiedział, że już jest przesyłany za front, że szpital pragnie go się pozbyć, jako już chodzącego człowieka. On był przesuwany do jakiejś wioski i wobec tego przyszedł się pożegnać [...]. Ale tę datę on zapamiętał i ja zapamiętałam, 26 sierpnia dlatego, że potem, kiedy moja rodzina, ponieważ byłam na Pradze, to byliśmy odcięci frontem, i moja rodzina niczego o mnie nie wiedziała. Przyszedł październik, listopad, grudzień, styczeń a oni już tylko myśleli, że zginęłam, że nie wiadomo co. To ten kuzyn powiadomił moich rodziców, moją siostrę i brata, że byłam jeszcze żywa i cała w Laskach 26 sierpnia, że wtedy jeszcze mnie widział. Moje dzieci mają żal do mnie, że nie byłam ani ranna, ani nic mi się nie stało. Natomiast mój mąż, czyli ich ojciec, był ranny w jamę brzuszną i wobec tego ich tatuś był ranny, „a ty mamo nawet ranna nie byłaś, chociaż byłaś w Powstaniu”. Jeszcze opowiem o tym domu rekolekcyjnym, ponieważ jeden, jedyny lekarz, chirurg był, Kazimierz Cebertowicz, bo siostry, pielęgniarki były wykształcone, przygotowane. My byłyśmy po kursie sanitarnym, więc też mogłyśmy pełnić taką pomocniczą funkcję. Natomiast lekarz był jeden. I w tym domu, przedwojenny dom rekolekcyjny, był to piętrowy budyneczek z małymi pokojami, ale była sala jadalna i była kapliczka w tym budynku. Wobec tego sala jadalna stała się salą operacyjną i kuchenka, która obok była, to można było narzędzia tam wygotowywać. I my, jak zostałyśmy przesłane do tego domu rekolekcyjnego i tam pełniłyśmy tę służbę, to taki zaszczyt nas spotkał, że pan doktor Cebertowicz zapytał się siostry przełożonej, siostry Antoniny: „To są te dziewczęta, które tak cichutko, a tak sprawnie wszystko czynią?” I wtedy siostra Antonina powiedziała: „To nasze harcerki, panie doktorze”, bo była świadkiem na naszym przyrzeczeniu. W tym samym czasie, kiedy my pełnimy tę służbę w domu rekolekcyjnym, mamy cały czas do czynienia z księdzem kapelanem tego oddziału „Kampinos”, księdzem Stefanem Wyszyńskim, bo on odprawiał msze w tej kapliczce, podawał komunię tym rannym. Oprócz tego przychodził do naszej drużynowej, do tego domu, gdzie była ta kolonia. Te rozmowy, które nasza drużynowa prowadziła z księdzem Wyszyńskim obijały też nam się o uszy. I stało się tak, że byliśmy, jak gdyby, zaprzyjaźnieni z księdzem. Drużynowa poprosiła, żeby siostra Antonina i właśnie ksiądz Stefan Wyszyński, żeby byli świadkiem na naszym przyrzeczeniu harcerskim, bo ten najmłodszy zastęp był już w drużynie, już zdobywał te stopnie harcerskie, ale nie miałyśmy przyrzeczenia harcerskiego.Wobec tego, już w czasie Powstania, na flagę biało-czerwoną, w tym domu rekolekcyjnym składałyśmy przyrzeczenia, a świadkiem był ksiądz Wyszyński i siostra Antonina, naczelna pielęgniarka, [oraz] nasza drużynowa, oczywiście. Więc tak zetknęłam się z późniejszym Prymasem Tysiąclecia. A nasza druhna, która siedzi za nami, dostała od księdza Wyszyńskiego sandały. Kiedy już Powstanie biegło, a przyszedł potem i październik i listopad, a my byłyśmy w szatkach letnich, to byłyśmy bez obuwia ciepłego i ksiądz Wyszyński przyniósł nam swoje sandały, porządne. I dziewczynka, która miała największą nogę dostała te sandały. I to właśnie była Lusia Brudzyńska. Natomiast my, takie cieplejsze szaty miałyśmy poszyte z koców, które były, także miałyśmy poszyte spodnie, miałam ten sweter szczęśliwy i miałam swój żakiet, w którym przyjechałam do Lasek. Tak, że nie miałam uszytej kurtki, ale miałam spodnie, rękawice. I z zakładu dla dzieci ociemniałych, od sióstr, dostałyśmy obuwie, zimowe już, to znaczy były to, na drewnianych podeszwach, grubych, kamasze, to pewnie skóra jednak była. Za duże oczywiście dla nas, ale ponieważ były na takiej grubej podeszwie drewnianej, to po prostu były ciepłe. I to było nasze obuwie na całą zimę z 1944 na 1945 rok. W tych właśnie drewniakach wróciłam do Warszawy. Te wspomnienia, które mamy z domu rekolekcyjnego, do końca życia oczywiście będziemy pamiętały, bo to była taka służba przy najciężej rannych, przy tych, których trzeba było ratować. I pierwszy nasz taki dyżur w domu rekolekcyjnym, z dziewczyną, tą która była higienistką na naszej kolonii, także ona nie miała do czynienia z dziećmi, ale ja z nią miałam przeważnie dyżury w domu rekolekcyjnym. I miałyśmy posprzątać po operacji tę salę operacyjną. Oczywiście wiedziałyśmy co leki, co maści, wszystko to po żołniersku, pięknie ustawiałyśmy, szorowałyśmy, a zakonnica, tam są Franciszkanki od Krzyża, która pewnie do tej pory sprzątała tę salę, ale siostra przełożona nam powierzyła, żebyśmy to my uczyniły, to z nami przyszła, usiadła i odmawia różaniec. A ja, jako harcerka dzielna pytam się: „Proszę siostry, siostra zawsze nam tam będzie pomagała?” bo ona nic nie robiła z tych cięższych prac, tylko usiadła i odmawia różaniec. I okazało się, że już więcej nam nie pomagała, bo my potrafiłyśmy wszystko tak bardzo wzorowo zrobić. Ale to, że przy najciężej rannym, umierającym, w tym sierpniu, właśnie miałam taki dyżur. Przeżyłam to niezwykle, ponieważ to był człowiek z bardzo wysoką gorączką, była zgorzel, przecież wtedy nie było penicyliny. Miał usuniętą nogę, amputacja nogi, a w malignie opowiadał. Okazało się, że miał żonę i dwoje dzieci. Był spod Krakowa, rozpaczał, ta noga go bardzo bolała, ta noga, której nie miał. A nasza rola polegała na tym, żeby odganiać muchy i zwilżać mu wargi, bo nie mógł pić, tylko można było mu zwilżać usta, po kropelce można było. Był taki dzbanuszek z dziubkiem i można było odrobinkę, on mógł się napić, ale mógł troszeczkę tej wody. On nie przy mnie zmarł, przy następnej dyżurnej, ale myśmy to wszystko, oczywiście, bardzo przeżywały. Teraz, przeczytałam wspomnienia księdza Wyszyńskiego o tym jego pobycie w tym czasie, w czasie Powstania, w Laskach, ponieważ ksiądz wspomina, jak te papiery spalonej Warszawy, wiatr to przynosił, jak był w tę stronę, całe złomy tego leciały. A ksiądz Wyszyński wspomina, że jak podniósł ten papierek, to tam był ten sygnał: „Miłujcie”. I do sióstr w ten sposób się wyraził, że umierająca Warszawa takie nam przesłanie daje, że mamy miłować. Więc z tego domu rekolekcyjnego jeszcze niezwykle przeżyłam to, że kiedy front ciągle się przesuwał, albo Niemcy byli w Laskach, albo nie byli, już nasi rządzą, partyzanci, już okazuje się, że niemieckie jednostki już są, i na tym domu rekolekcyjnym był wywieszony bardzo wielki plakat, po polsku i po niemiecku, „Szpital zakaźny dla chorych”. I zawsze na parterze jakaś kobieta, pamiętam, że czesałam taką starszą panią, która tuż przy drzwiach była, że w razie, gdyby Niemcy wpadli, to nie widzieliby tych rannych w pierwszej fazie, tylko że to jest cywilny szpital. Tak zakład tłumaczył, że to jest, po prostu, szpital rejonowy. Mam taki obraz: my jesteśmy wewnątrz, a Niemiec, o jakiejś wysokiej randze, rozmawia z siostrą Agnieszką, która dobrze mówiła po niemiecku, że ona objaśnia, że to jest szpital dla zakaźnych, żeby Niemcy tam nie wkraczali. Ale faktem jest, że Niemcy aresztowali nam lekarza. I wobec tego, modlitwy, wszyscy do kaplicy, kto żyw. I ksiądz Wyszyński zarządzał modlitwy o to, żeby lekarz wrócił. Szpital bez jedynego chirurga. I kilkakrotnie, to nie było raz, tylko w mojej pamięci, to pewnie ze trzy razy. Byłam bardzo zdziwiona, że Niemcy tego lekarza nam zwalniali. Byłam zdziwiona, że modlitwa taką ma siłę. Trudno mi w to było wtedy uwierzyć. A jedna nasza dziewczyna, która miała, już był głód, był koniec Powstania, potem już ten październik, wrzody pod pachami i doktor Cebertowicz przecinał jej te wrzody. Bo on, oprócz tego, że prowadził szpital, przyjmował w przychodni, był taki budyneczek, gdzie ludzie chorzy zgłaszali się. I nasza Wiśka też chodziła, w każdym tygodniu, to pod jedną pachą, to pod drugą te wrzody miała przecinane. I Zofia, nasza drużynowa, nie pozwoliła jej pełnić dyżurów, które były ciężkie w szpitalu, tylko okazało się, że pan doktor Cebertowicz ma dwoje dzieci i żona jego prosi o pomoc, żeby dziewczynka zajmowała się tymi dziećmi. I nasza Wisia, z tymi wrzodami, chodziła do tych dzieci, bo tam dostała troszkę lepsze jedzenie, bo to, co dzieci pana doktora jadły, to tej dziewczynce też. Ona była bardzo nieszczęśliwa, że my jesteśmy sanitariuszkami w szpitalu, a ona musi z dziećmi się bawić, ale taką funkcję pełniła. Jeszcze powiem o tym, jak bardzo myśmy się starały, jak bardzo byłyśmy pochwalone przez pana doktora, że ocenił to, że my tak sprawnie to wszystko staramy się [robić]. Wprawdzie ranni, ponieważ to nie tylko byli ranni, ci, którzy na skraju Warszawy byli przywiezieni, tylko z puszczy, była jednostka konna i ci ranni także, ci, którzy zaciągali, ten język wschodni, także byli ranni w tym szpitalu. I jak my przebiegałyśmy przez taki troszeczkę większy pokój, w tym domu rekolekcyjnym, to słyszę, jak ranny jęczy tak: „Siostro, siostrzyczko, siostry są takie zdrowe i tak biegacie, a nam to łóżko tak się trzęsie”, bo ich to wszystko bolało. A my jak strzały biegałyśmy, bo wszystko trzeba było zrobić natychmiast i dobrze. Na przykład przenosić, natychmiast, tego chorego z parteru na piętro, żeby go ukryć, bo ciężko ranny. Więc jego na nosze brali silniejsi, a my tę pościel momentalnie, żeby tam już to łóżko przygotować, żeby go wnieśli. Czy taki jeszcze [moment], ksiądz wspomina chłopca rannego, jak był postrzał w ręce, nogi, to chirurg odcinał i człowiek był uratowany. Ale jak postrzał był w jamę brzuszną, czy głowę, to wiadomo było, że to już można modlić się tylko. I przy takim umierającym, nie tylko ten, który miał zgorzel, ale ten chłopczyk, Zdzisio, wiedziałam, że on ma to imię Zdzisio, trzeba go było też pielęgnować, pilnować, podawać mu troszkę to jedzenie. I siostra, która prowadziła to żywienie pochwaliła mnie, jak bardzo pięknie dla tego Zdzisiunia przygotowałam tę porcję jedzenia i że mu podaję, że to tak ładnie. On nam umarł i był ubrany w taki gimnazjalny mundurek, z niebieskimi wypustkami. Pogrzeby [też] się odbywały, cmentarz bardzo bliziutko samego zakładu, tam się chowało tych rannych. A my, mając dyżury w tej sali operacyjnej, zakopywałyśmy te ręce i nogi. I ksiądz Wyszyński, teraz przeczytałam o tym, upomniał się u lekarza, że to jest ciało i że tak nie można wyrzucać, byle jak. Ale w każdym razie my, z tej sali operacyjnej, wynosiłyśmy i zakopywałyśmy w takim ogrodzie, który był blisko. A jak te siostry zakonne wspierały się o nas, o te dziewczęta, które w końcu były młode i silne i chętne niezwykle. Więc, na przykład, siostra powierza nam, żebyśmy wyszorowały nosze, bardzo zakrwawione i ta krew już taka zastygła. Ja właśnie z Irką Sanecką, która była na kolonii tylko higienistką, ale te dyżury pełniła, najczęściej właśnie ze mną, obie miałyśmy te dyżury, i szorujemy te nosze, oczywiście przykładamy się, ile możliwe. Zimną wodą, wiemy, że krew trzeba zimną wodą, więc szorujemy. I ustawiłyśmy, żeby one już wyschły. Przychodzi siostra Stanisława, która, jak gdyby, nami też, nie tylko naczelna pielęgniarka, tylko zwykła, szara siostra, dyrygowała i mówi: „To są wyszorowane nosze?!” Jak wzięła szczotkę, jak zaczęła szorować mocno, bo zostały te ślady po krwi. I ja rzewnymi łzami nad tymi noszami stoję i płaczę, że taki despekt nas spotkał, że myśmy niedostatecznie wyszorowały, a siostra właśnie tak wspaniale, po prostu miała więcej siły i tę szczotkę uruchamiała. Tak, że ta nasza służba, na tyle byłyśmy ocenione, że dostąpiłyśmy zaszczytu, że przy tych najciężej rannych te wszystkie posługi czyniłyśmy, sprzątałyśmy, szorowałyśmy, tę salę utrzymywałyśmy. Tak samo tę kuchenkę, gdzie te narzędzia były wygotowane. Myśmy nie wygotowywały, bo był sanitariusz, taki młody człowiek, który asystował lekarzowi. Ale on zostawiał taki nieład w tej kuchni, że my, zgorszone, zawsze doprowadzałyśmy do takiego bardzo wielkiego błysku. I w ten sposób doczekałyśmy końca Powstania. Szpital funkcjonował dalej, więc pracowałyśmy dalej. Musiałyśmy wykarmić i te dzieci, które zostały, a same miałyśmy, Zofia to na tyle uzyskała, dwa posiłki. Pół dnia dyżur w szpitalu, to śniadanie i obiad, a ta, co przychodziła na popołudnie, dostawała obiad i kolację. Tak, że nie byłyśmy na śmierć zagłodzone. Ale ten obiad podawała nam zakonnica w takiej malusieńkiej… W tym domu rekolekcyjnym była taka izdebka, gdzie stał jeden stoliczek, dwa krzesełka i nic już więcej się nie mieściło, dwie osoby mogły przy tym maleńkim stoliczku usiąść, i siostra Marta nam przynosiła: „Dziewczynki jedzcie, jedzcie”. Pomidory, okruchy chleba, pokruszone takie kawałki, bo dla rannych szło to, co najmożliwsze, a siostry i ten cały personel, który tam się żywił jadł, co można było. Więc coś ugotowane na pewno i właśnie te pomidory były, ten pokruszony chleb, czasami skibki też chleba. Potem okazało się, że ranny był zastępca dowódcy oddziału „Kampinos” (potem był dowódcą) w tym domu rekolekcyjnym, nazwisko jego Krzyczkowski. Potem, już po wojnie, kiedy wyrabiałam sobie kombatanctwo, to musiałam mieć świadków, to były siostry zakonne i ten właśnie pułkownik Krzyczkowski, który jak opowiedziałam, kto jestem i on sobie przypomniał, że te dziewczęta tam biegały i to, że myśmy dostawały jedzenie w tej służbówce, mówi: „Ja tam, w tym właśnie pokoiku, odbierałem meldunki od łączników, którzy tam przychodzili do Lasek”. O tym głodzie, że byłyśmy głodne, byłyśmy nieubrane, chociaż siostry dawały nam taki strój roboczy. Jak przychodziłyśmy na ten dyżur, szare, z takiego płótna harcerskiego, my byłyśmy takie szczęśliwe, że mamy ten fartuch roboczy, to dla nas był mundur harcerski, bo to było szare. I meldowałyśmy: „Druhno!”, że robimy to i to. Zachowywałyśmy się jak harcerki w tych momentach, kiedy nikt nas nie widział, bo przecież to była konspiracja bardzo ciężka. Tylko siostra Antonina wiedziała, bo była świadkiem na naszym przyrzeczeniu harcerskim. Ta „góra” sióstr wiedziała. Ten pokoik, który w tym domu rekolekcyjnym zajmował ksiądz Wyszyński, on teraz jest, jak gdyby, takim pamiątkowym pokoikiem, ale my nieraz odbierałyśmy, albo coś było ważnego, to jedna zakonnica była gospodynią tego domu, to ona urzędowała w tym pokoiku księdza Wyszyńskiego, bo tam różne rzeczy trzeba było załatwiać. Powiedziałam o noszach i powiedziałam o tym zaszczycie, jaki nas spotkał, że „to nasze harcerki, panie doktorze”. A teraz, jeśli chodzi o samą kolonię, o te nasze dzieci, nasza drużynowa zakupiła krowę, ponieważ tym dzieciom trzeba było jednak cośkolwiek dać, jakoś się utrzymać. Więc miałyśmy płatki owsiane, zgorzkniałe niezwykle, które zdobyłyśmy po przedszkolu, które było w Laskach, jakoś Zofia załatwiła, że przedszkole przestało istnieć, a w magazynku, na strychu były jakieś zapasy żywności, właśnie moja druhna Lusia pamięta, że była soczewica, a ja pamiętam płatki owsiane. Myśmy to przytargały z tego magazynku i to można było gotować w tym naszym domu, siedzibie tej kolonii. No i była krowa. I wiem, że Zofia zarządziła, że kto nie miał dyżuru w szpitalu i przy dzieciach, to pasł tę krowę. I mnie, na przykład, Zofia dawała książeczkę, gdzie były wyznania św. Augustyna, „Jadwiga, to będziesz tej krowy pilnowała, a to możesz sobie poczytać”. Po czym egzaminowała mnie z tego, co o św. Augustynie przeczytałam. Później, kiedy mój syn był dorastający, bo ja oczywiście, jeździłam ze swoimi dziećmi do Lasek, żeby im pokazać, gdzie byłam w czasie Powstania, a także opowiedziałam o tym pasieniu krowy, zdobył sobie wyznania św. Augustyna, żeby przeczytać to, co ja jako siedemnastolatka, byłam przymuszana, jak gdyby, przez naszą drużynową. Po czym okazało się, że ta krowa trochę mleka dawała, po czym przestała dawać i nasza drużynowa sprzedała tę krowę rzeźnikowi, pewnie na mięso. To wszystko dzieje się w tych Laskach, bo mamy opiekę i nad dziećmi, i pracujemy w szpitalu, ale prawie nie mamy co jeść. Wobec tego tę krowę sprzedała, żeby mieć jakiś grosz, ale okazało się, że ten rzeźnik nie wywiązuje się i nie daje nam tych pieniędzy. Ponieważ byłam taką dzielną dziewczynką, to Zofia mi różne zadania takie powierzała. Powiedziała: „Jadwiga, pójdziesz rano, postraszysz ich Niemcami”, ponieważ pod naszym domem była kuchnia polowa jednostki niemieckiej i młodzi chłopcy, ci Niemcy, zalecali się do nas, w jakimś sensie. My, oczywiście, byłyśmy „dumne i ważne” i nie starałyśmy się z nimi mieć kontaktu, ale ten rzeźnik wiedział, że ci Niemcy są pod naszym domem. Więc Zofia kazała mi dać mu do zrozumienia, że jak on nie odda tych pieniędzy, to nie będę miała nad nim litości. Wobec tego raniutko poszłam, kiedy oni pod pierzynami jeszcze [byli], ta cała rodzina spała i powiedziałam: „Proszę pana, proszę oddać pieniądze. Ja tu siadam i siedzę, aż pan mi przyniesie te pieniądze”. I usiadłam na krześle. I jakoś musiałam tak do niego przemówić, że go troszkę nastraszyłam i dotąd siedziałam, aż on te pieniądze przyniósł i od razu zaniosłam [je] Zofii, niezwykle szczęśliwa. I Zofia również podziękowała mi, że jestem dzielną dziewczynką, że mi się to udało. Powiem teraz o swoim wielkim sukcesie. Nasza drużynowa była bardzo dobrą organizatorką, podziwiałyśmy ją za to, i postanowiła, że w gminie, która najbliższa była, to znaczy Młociny poprosi, żeby nasze kenkarty warszawskie, zostały opieczętowane pieczęcią, że my jesteśmy od końca czerwca w Laskach, że nie jesteśmy wygnańcami z Powstania, że nie jesteśmy uciekinierkami z Warszawy. Poszła tam, do tej gminy z naszymi wszystkimi kenkartami. Kiedy wróciła, powiedziała: „Jadwiga, pójdziesz ty, na drugi dzień rano”. Musiałam iść, od Lasek do Młocin, przez teren, gdzie byli własowcy, gdzie mogłam się natknąć na jeszcze jakichś Niemców i wobec tego miałam zalecenie, że miałam być obrzydliwą dziewczynką, jak tam maszeruję, a już jak dojdę do gminy, to żebym była miłą panienką. I tak uczyniłam, to znaczy jakąś chustkę na głowie miałam zawiązaną, żeby ponuro tak patrzeć, tylko w dół. Kiedy doszłam do tych Młocin, to pomyślałam sobie, że wejdę w pierwszą zagrodę, żeby uczesać się, miałam warkocze, więc że upnę je w koronę i może umyję się, żeby do tej gminy iść już inna. I wchodzę w furtkę, do posesji, a dwoje ludzi wybiega w moją stronę. Potem okazało się, że, jak otworzyłam furtkę, im się wydawało, że to ich córka, która była jakoś zagarnięta, że wraca. Tak, że niezwykle serdecznie mnie przyjęli. Powiedziałam w jakiej jestem sytuacji, że muszę iść do gminy. Oni mi dali chleba i mleka, umyłam się tam, uczesałam, te włosy w koronę sobie zapięłam i do tej gminy poszłam. Powiedziałam, że do naczelnika idę, że wczoraj była pani Zofia Zbyszewska w tej sprawie, a przysłała mnie. On się mnie tylko zapytał, czy jestem jej siostrą, bo Zofia miała takie „wpadnięte” oczy, jak ja, troszkę byłyśmy w tym może podobne. Powiedziałam, że wprawdzie nie jestem jej siostrą, ale sprawę mamy tę samą. I tak: on swoje, on mówi, dlaczego on nie może nam tych [kenkart] opieczętować, dlaczego Zofii nie mógł, a ja proszę go, że to jest prawda, że my przyjechałyśmy przecież z Warszawy i tak się przekomarzamy, on swoje, ja swoje. I w pewnym momencie widzę, on bierze tę pieczęć i „szast-prast”, przykłada nam w tych kenkartach i pisze tę datę. Ja taka szczęśliwa, taka wdzięczna jemu! I na skrzydłach już wracam do Lasek. Oddaję tę kenkartę, „druhno, jednak opieczętował nam”. A Zofia mówi: „Dajcie jej łyżkę cukru”, jako nagrodę wielką za to, że to nam się udało. Bo to, że musiałyśmy się kryć w tym domu, nad tym poziomem, gdzie był nasz pokój, tych harcerek, Zofii. Był komin pośrodku i prycze były ustawione wkoło, to było już poddasze, ale nad tym był jeszcze stryszek, gdzie można było wejść, zasunąć tę klapę, że nie było widać. I my bardzo wiele godzin na tym stryszku, jako młode dziewczyny, bo ci własowcy docierali aż do tego pokoju, do Zofii. Tylko, że ona znała rosyjski, pochodziła z Ukrainy, Zbyszewscy stamtąd się wywodzili. I bardzo tych Ukraińców nienawidziła. I tak poprzeklinała ich po ukraińsku, że oni stulili uszy umiała, po prostu z nimi... Raz szła do chirurga z naszą Wisią, Wisia miała takie loki spływające, Zofia uważała, że to jest bardzo śliczna dziewczyna, i właśnie zaczepił ich jakiś... to Zofia stanęła, powiedziała, że prowadzi chorą i tak go zrugała, że tej dziewczynie po prostu nic nie [zrobił]. Takie przygody miałyśmy. Chroniła nas, na stryszku musiałyśmy spędzać bardzo wiele godzin nieraz. I tak się stało, że Zofia kogo mogła, już jest ta późna jesień, nadchodzi zima, to powierzyła komuś innemu pod opiekę. I ta właśnie Wisia, z tymi lokami, z tymi wrzodami pod pachami, miała rodzinę po tej stronie Wisły, gdzieś pod Łowiczem, to Zofia ją tam odprowadziła. Ale my zostałyśmy trzy dziewczyny, właśnie Lusia Brudzińska, Irka Sanecka i ja, że po tej stronie Wisły nie miałyśmy żadnej rodziny. Moją, taką najbliższą koleżankę, odprowadziłyśmy, bo miała, okazało się, rodzinę w Młocinach, to tam Zofia ją odprowadziła. Natomiast my trzy nie miałyśmy i wobec tego dla nas znalazła miejsce w szkole rolniczej w Zduńskiej Dąbrowie, to za Łowiczem jest taka miejscowość Zduny, gmina Zduny i parafia Zduny z kościołem, a szkoła rolnicza, w Polsce przedwojennej, wybudowana [została] przez ludowców i Maria Dąbrowska przed wojną miała tam jakiś wkład, czy tam jeździła na wykłady. W każdym razie ludowcy prowadzili tę szkołę i Jerzy Wyszomirski był takim prawdziwym kierownikiem. Nominowanym, to była jego żona, pani Wyszomirska, natomiast prawdziwie rządził i to wszystko miał w rękach Jerzy Wyszomirski. I całą okupację ta szkoła, jako rolnicza, działała, bo on potrafił z władzami niemieckimi w Łowiczu, jakieś łapówki, wiadomo było, że i miód, i jaja, co można było z gospodarstwa, że okupował się tak, że ta szkoła działała. I po Powstaniu Warszawskim ponad pięćdziesiąt osób z Powstania, z Warszawy, znalazło tam miejsce. I nas tam, nasza drużynowa, Zofia Zbyszewska, trzy umieściła. A, oprócz nas, zwykłych dziewczyn, były tam Żydówki, przez Zofię też przyprowadzone, a także bardzo sławne osoby, to znaczy: Maria Dąbrowska ze swoim towarzyszem Stanisławem Stępowskim, potem się doczytałam, że on stał na czele loży masońskiej, polskiej, przed wojną, a dla nas był uroczym bardzo dziadkiem, który czytał nam swoje pamiętniki, bardzo chętnie z nami rozmawiał. Kiedy można było już, kiedy Warszawa była już wyzwolona 17 stycznia i wojsko doszło do tej Dąbrowy Zduńskiej, to pierwszym takim zwiastunem tego, że Niemców już nie ma, to był czołg radziecki. Mam taki obraz, że ta klapa podnosi się, czołgista w tym hełmie czołgisty pojawia się i krzyczy do nas: „Germańców u was niet?” I to był moment, myśmy pokazali, w którą stronę Niemcy uciekli, bo Niemcy już wtedy uciekali, czym mogli. W bardzo ciekawy sposób pan Wyszomirski, ponieważ te władze powiatowe niemieckie były z nim, jak gdyby, zaprzyjaźnione, to oni przylecieli po ratunek, żeby im konie dać. A Wyszomirski wiedział o tym, że tych koni nie może dać, bo szła wiosna i były potrzebne, kazał jakiemuś parobkowi, czy komuś [konie] rozegnać, żeby one biegały po polu, żeby one nie były w stajni. I w ten sposób, „no tak, ja bym wam dał...”, odprawił tych Niemców. I oni jednak na tę szosę główną, w stronę Poznania pobiegli, nie mieli już benzyny, żeby samochodem i chcieli konie od Wyszomirskiego. I myśmy widziały te rozbiegane konie na polu. Więc kiedy już Warszawa była wolna, to ja, oczywiście nie wiedząc nic o swojej rodzinie, nie wiedziałam, czy przeżyli, wiedziałam, że oni też nie wiedzą o mnie, w pierwszym momencie, kiedy Maria Dąbrowska, która także siostrę zostawiła w Warszawie, jej też bardzo zależało, żeby wracać szybko do Warszawy, to dołączyłam się, uprosiłam ich, żeby oni ze mną. I Dąbrowska napisała taką nowelkę „Pielgrzymka do Warszawy”. Kiedy my z tej Zduńskiej Dąbrowy wyruszamy, po bochnie chleba na Warszawę dostaliśmy, po kawale słoniny, i idziemy do pierwszej stacji kolejowej, jaka tam jest w pobliżu, Jackowice. I Maria Dąbrowska opisuje to, co myśmy przeżyli, że: ja w tych drewniakach, jeszcze jedna dziewczyna ze mną szła, Celina. Stanisław Stępowski zostawał w Dąbrowie, a było takie małżeństwo, Łotysze, to oni szli z nami, to małżeństwo szło. I idziemy w stronę stacji, ale idziemy po grudzie straszliwej, tylko dzięki temu, że przymrozek nocą ściął, to nie zapadamy się w tę glebę łowicką, tylko właśnie tak idziemy. I ja taka szczęśliwa, w tych drewniakach, bo poprzednio, po śniegu jak szłam, to się zapadałam straszliwie, bardzo ciężko było mi w tych butach iść, ale innych nie miałyśmy, tylko te drewniaki. Dochodzimy do stacji i kolejarz w czapce już polskiej! Polskiego kolejarza [widzimy]. A w naszych oczach pociąg „pach, pach, pach”, odszedł, w kierunku Łowicza. Ale on mówi: „Wiecie, jest sygnał, że będzie transport wojskowy, możliwe, że się zatrzyma tutaj, na stacji, to byście wsiedli”. I tak się stało, że za niedługo nadjeżdża pociąg i taki wagon, z rozsuwanymi drzwiami, wyciągają się ręce i Dąbrowska wchodzi, tam jest „ciepluszka”, ona potem pisze, „w środku”, a ja z Celiną, cysterna jest i na szczycie tej cysterny schodki. I taki pomościk. I my włazimy po tych schodkach, przytulamy się do tej cysterny i tak do Łowicza, tym transportem wojskowym dobrnęłyśmy. Potem okazało się, że straciłyśmy kontakt z Marią Dąbrowską, ona potem opisuje, nawet rozmawiałam z nią, że już Elżbieta Barszczewska, nasza przedwojenna aktorka, już jej poszukiwała. I wobec tego ona, już w samym Łowiczu, dostaje kontakt. A my, na takiej platformie, takiej odkrytej, wracają ludzie ze strony Niemiec w stronę Warszawy, różni, z robót, a także w mundurach Jugosłowianie z obozu jenieckiego, przez Polskę, przez Warszawę, chcieli uciekać od Niemców, aby się oddalać. Takie nasze pierwsze momenty wyzwolenia, że już jesteśmy nie pod okupacją, jedziemy. Tym chlebem podzieliłam się z takim chłopcem, który wracał tą platformą z Niemiec, a on mi dał swój worek, żebym na tym worku usiadła, nie wprost na tej platformie. Bo wyciągnęłam ten chleb, żeby jeść, a widziałam jak on jest głodny, więc z wdzięczności na tym jego worku siedziałam. A Jugosłowianin, taki oficer, na tyle mówił w swoim języku, ja po polsku, że mogliśmy się porozumieć. [...] Miał taki piękny mundur, czerwonymi wykładane te klapy, więc z tego obozu wracał w swoim mundurze, pewnie oni tam nosili te mundury wojskowe. On powiedział w ten sposób, że jestem pierwszą kobietą, z którą on rozmawia po tych latach tego obozu. I w ten sposób dojechaliśmy do Warszawy, w tym pociągu, na Dworzec Wileński, warszawski. To była już moja dzielnica, i ja ulicą Targową, przecież stojącą, nie w gruzach, wracam. Okazało się, że idę tam, do swojego mieszkania, gdzie są inni ludzie, wcale nie moja rodzina. I ja, taka przerażona, pytam się, a oni mówią, że tak, odeszli z Pragi do rodziny na wieś. I już od sąsiadki dowiedziałam się, że moi wszyscy żyją. Ta sąsiadka mnie przenocowała i rano już wędrowałam dalej, gdzie moja rodzina była. I pierwszą rzecz, jaką zrobiłam, to ojcu postawiłam bańki, jako sanitariuszka, bo był bardzo zaziębiony. Ale wszyscy żyliśmy. Z tym, że mój brat już dostał bardzo wielką naganę, bo: prowadziłam taki zeszyt ze „złotymi myślami”. Ten brulion jakoś oni z Warszawy wynieśli, ten mój zeszyt, jako pamiątka po mnie, już był uszanowany, a mój brat, nowe kartki, jeszcze nie zapisane, wyrwał stamtąd. I oczywiście moja siostra i mój ojciec, brat był młodszy trzy lata ode mnie, bardzo był zganiony, bo po Jadzi była to pamiątka. Tak, że, jak gdyby, byłam pochowana, a okazało się, że wszyscy przeżyliśmy i to było bardzo wielkie szczęście. W tej Dąbrowie Zduńskiej myśmy uczyły się. Spośród tych wygnańców, z Warszawy, byli także nauczyciele. I zorganizowano tak, że my przerabiałyśmy trzecią klasę. A że skończyłam już trzecią klasę, to byłam zbuntowana i nie chciałam być tam w trzeciej klasie, chciałam do Warszawy, żeby uczyć się dalej. Odnalazłszy rodzinę, wróciłam do Dąbrowy, żeby się uczyć, ale nie odpowiadał mi ten poziom trzeciej klasy, jak powinnam być w czwartej, i wobec tego, za wszelką cenę, chciałam jednak do Warszawy. I uczyniłam to, że na własną rękę, swoimi siłami z powrotem wróciłam do Warszawy i zapisałam się do szkoły do czwartej klasy. A przy okazji, ponieważ wracałam do Warszawy, to właśnie Stanisław Stępowski prosił, żebym przeniosła list do Marii Dąbrowskiej, która już była w Warszawie. On tam jeszcze rezydował, a prosił, żeby przenieś list. I to był pierwszy człowiek, który pocałował mnie w rękę, bo prosił mnie o to przeniesienie listu i wskoczyłam do sypialni, gdzie miałyśmy takie skrzynki łowickie. Już wtedy, wojna jeszcze się nie skończyła wprawdzie, ale, my już byłyśmy wyzwolone i już trwała nauka. Wobec tego dziewczynki mieszkały w dużej takiej sypialni. Wskoczyłam na taką dużą skrzynkę i mówię: „Dziewczynki! Stępowski mnie w rękę pocałował!”, bo to było bardzo wielkie przeżycie dla nas wszystkich. On się ubierał, miał pelerynę, bardzo był takim dostojnym człowiekiem, bardzo był przystojny, piękny mężczyzna i długie godziny żeśmy razem spędzali dlatego, ze on nam opowiadał, studiował w Dorparcie, Dorpart ot jest uniwersyteckie miasto przecież, przed rewolucją. Potem, staraniem Marii Dąbrowskiej, wyszły te pamiętniki Stanisława Stępowskiego. A taki zaszczyt nas spotykał, warszawianki, tam, w tej Dąbrowie Zduńskiej, że do pokoju, oni mieli jeden pokój na poddaszu, nosiłyśmy troszkę węgla na podpałkę dla nich, a także posiłki z kuchni, na tacy, troszkę w wazie zupy, bo to jedzenie w Dąbrowie Zduńskiej to dla nas był cud istny, biały chleb, biała kawa! Po tym głodzie, jaki miałyśmy w Laskach, to to żywienie dla nas było, po prostu, przewspaniałe. Pałaszowałyśmy wszystko. Więc ten dyżur polegał na tym, że niosło się, po kolei dyżurowałyśmy, więc na przykład, jak Jadzia Gadomska miała ten dyżur, to zaszczyt taki mnie spotkał, że Maria Dąbrowska zapytała się, czy jestem z tych Gadomskich z Wielkopolski, skąd ona znała. Ale moja rodzina jest z Podlasia, Gadomscy z Podlasia, nie z poznańskiego, więc zawsze o coś nas zapytali. A my resztę tego jedzenia, bo oni dużo nie jedli, te kluski, czy troszkę zupy: „Dziewczynki! Dąbrowska nie zjadła!” czegoś, to niosło się to szybko do tej naszej, „warszawskiej” sypialni i to pałaszowałyśmy chętnie, bo już do kuchni tego nie odnosiłyśmy. A wśród tych pięćdziesięciu osób, wygnańców z Warszawy był, na przykład, zdobywca takiej wielkiej nagrody, prowadził samochód, wyścigi samochodowe, pan Mazurek, jego żona i jego córeczka. W każdy czwartek było takie posiedzenie tych wszystkich, którzy tam byli, Maria Dąbrowska czytała, bo ona zawsze czytała tylko swoje pamiętniki, czy Stępowski, czy właśnie pan Mazurek się wypowiadał, czy była znawczyni języka chińskiego, takie czwartki, takie posiedzenia były ważne. I wśród tych osób wygnanych była pani Wardasowa, która była pracowniczką teatru „Baj”, warszawskiego, przedwojennego i umiała na pamięć bajkę Krzemińskiej „O dzielnym szewczyku i ślicznej królewnie”. I pani, która prowadziła przedszkole, bo dla tych dzieci prowadziła wygnana warszawianka przedszkole, i pani Wardasowa zorganizowały przedstawienie „O dzielnym szewczyku i ślicznej królewnie i smoku straszliwym”. I my, w ramach RGO, Rada Główna Opiekuńcza, dawałyśmy te przedstawienia, żeby troszkę pieniędzy dla tej Rady Głównej [zdobyć]. Byliśmy na wsi, oczywiście w tej Dąbrowie Zduńskiej, przedstawiałyśmy. Warkocze miałam wsadzone pod czapkę z daszkiem i byłam tym dzielnym szewczykiem. Śpiewałam piosenkę „Szewska praca to niełatwa”, o szewczyku, a wtedy już nikt inaczej na mnie nie mówił tylko: „szewczyk”, nasz szewczyk. I [tak] zostałam w tych pamiętnikach. A wszyscy drżeliśmy przed tym, że Dąbrowska wszystko opisuje. Więc ten pan, który wydawał węgiel, mówiłam: „To jest dla Marii Dąbrowskiej”. „Muszę dać lepszy, nie sam miał, bo opisze nas w pamiętniku”. I rzeczywiście ten pamiętnik ona cały czas pisała i rzeczywiście [te pamiętniki], po śmierci Marii Dąbrowskiej wyszły, z zastrzeżeniami, ona tam prosiła, żeby pięćdziesiąt lat minęło zanim zostaną ujawnione. W ostatnim wydaniu, jakie jest teraz, z tego czasu, w księgarni widzę, że jest ten tom opisujący te nasze czasy i pierwsza fotografia, jaka tam jest, to jesteśmy my, właśnie ta szkoła w Zduńskiej Dąbrowie, Maria Dąbrowska siedzi, pani Wyszomirska, a my, jako tło, te uczennice. Pamiętam doskonale, jak nas tam fotografowali na tle. Ja byłam „śmieszką” i z drugą, pani Wardasowej córką, ona też była Jadwiga, zbliżyłam się bardzo z nią. I my włazimy tak na ścianę, żeby nie być w tym tłumie klęczących, siedzących, tylko stoimy na samej ścianie. I wszyscy tam są poważni, tylko ja jedna, ta gęba jest jedyna uśmiechnięta. […]W ten sposób zrezygnowałam z Dąbrowy Zduńskiej, z tego pobytu, który tam zakończyłby się świadectwem trzeciej klasy, bo zależało mi, żeby być już w czwartej klasie. I w ten sposób w maju, w 1945 roku, już byłam w Warszawie. Pamiętam dzień 8 maja, kiedy było zakończenie wojny, a imieniny matki tej naszej bliskiej koleżanki Wisi, która miła te wrzody pod pachami, bo myśmy obie się zapisały do szkoły, żeby być w czwartej klasie. I na Powiślu, tu, gdzie [był] teren szpitala Czerwonego Krzyża przed wojną, teraz jest przystanek Warszawa Powiśle, naszego pociągu elektrycznego, były powalone drzewa przez pociski, ale już wypuszczały pąki. I my nazrywałyśmy tych, wypuszczających [pąki], gałązek, ułożyłyśmy piosenkę i śpiewałyśmy tej matce, 8 [maja], na dzień Stanisława, składałyśmy życzenia tym naszym wierszem, piosenką i tymi kasztanami. I było to bardzo wielkie szczęście, że wojna się skończyła. 1 listopada 1945 roku, na tym terenie szpitala Czerwonego Krzyża, groby, wzdłuż muru okalającego ogród były groby powstańcze. Mój zastęp, moja drużyna, oporządziłyśmy te groby i tam światła zapalałyśmy, bo także zawsze na dzień Wszystkich Świętych, na dzień 1 listopada, na Cmentarzu Wojskowym, Powązkach Wojskowych od razu pierwsze, nie tylko te groby pod murem tego szpitala, ale także na cmentarzu cały Hufiec Warszawa Śródmieście maszerował po tych gruzach. Przecież getto, droga na Cmentarz Powązkowski prowadzi przez teren getta warszawskiego, więc po tych gruzach, po tym zawalnym wiadukcie, który tam jest, przecież tam tory kolejowe, nad torami był przejazd, on właśnie był zawalony, więc my po tym szłyśmy na cmentarz i porządkowałyśmy, i pełniłyśmy straż. Od jednego płomienia, który zapalała naczelna harcerka, od tego płomienia każda drużyna brała płomień i te znicze, które były na grobach żołnierskich, cały cmentarz był zapalony, uporządkowane te groby i potem zapalone te znicze od jednego płomienia. I tu, gdzie stoi pomnik Armii Krajowej, to tam pełniłyśmy wartę honorową, stałam w mundurze harcerskim rok po roku, zawsze pamiętałyśmy o grobach, bo pochowana jest także w Alei Zasłużonych komendantka Chorągwi Warszawskiej Jadwiga Falkowska. I dlatego w Hufcu Warszawa, w Chorągwi Warszawskiej, na cześć Jadwigi Falkowskiej nie używałyśmy imienia Jadwiga, bo ona było zastrzeżone dla niej. Oczywiście skończyłam to gimnazjum, potem liceum zdałam, w 1947 roku, moja matura i zdałam egzamin niezwykle chlubnie, bo przed dziekanem, profesorem Nawroczyńskim. Nawroczyński był wtedy dziekanem Wydziału Humanistycznego i ten zaszczyt mnie spotkał, że byłam przydzielona do tej komisji i kiedy wyszłam po tym egzaminie wstępnym, wyszedł profesor i powiedział: „Bardzo dobrze, bardzo miło było z panią rozmawiać.” A woźna to słysząc, i inni studenci, którzy tam byli, „Ta pani zdała bardzo dobrze! Pan dziekan powiedział bardzo dobrze, bardzo miło było z panią rozmawiać!” I nie mogłam zejść ze schodów, bo wszyscy mnie pytali, o co byłam pytana, oczywiście. Tak zdawałam relację, jedni wysłuchali, drudzy: o co mnie pytali? Jak to zrobić, żeby zdać bardzo dobrze? [...] I w ten sposób stałam się studentką Uniwersytetu Warszawskiego, a miałam to szczęście, że słuchałam jeszcze profesora Tatarkiewicza, historyka filozofii, profesora Kotarbińskiego, logika, Stefana Baleja, [to był] główny mój profesor, ponieważ to była sekcja psychologii wychowawczej. […]Zrobiłam dyplom, w czasach już strasznych, stalinowskich, kiedy mój profesor, u którego pisałam pracę magisterską, już nie żył, pani doktor Żebrowska przejęła, tak, że ostateczne egzaminy zdawałam już w komisji, gdzie była pani doktor Żebrowska i, ponieważ przydział pracy obowiązywał wtedy, dyscyplina i przydział pracy, wobec tego wyszłam za mąż za partyzanta, mojego rówieśnika, bo nie groził mi wtedy wyjazd z Warszawy. I w ten sposób stałam się żoną partyzanta, niezwykłego, urodziłam dwoje dzieci, które wychowałam samotnie, bo kiedy nasz synek miał pięć lat mój mąż został zagarnięty przez starszą panią, która dała mu bardzo dobre warunki bycia i zakochana zresztą była w nim bardzo. A ja, w tym drewniaku, z tą wodą, którą trzeba było przynosić, wychowałam dwoje dzieci. I jak mnie pytają kim jestem, mówię: „Jestem matką, przede wszystkim.” […]
Warszawa, 19 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciek Bandurski