Tadeusz Wyrzykowski, urodzony w listopadzie 1925 roku, pochodzenie społeczne – inteligencja pracująca. Ojciec był urzędnikiem Banku Polskiego i dobrze zarabiał. Moja matka była profesorem matematyki. To byli Polacy, którzy po powstaniach trafili do Rosji i ileś pokoleń tych Polaków w Rosji żyło. Potem, jak wybuchła ukochana rewolucja październikowa, to w 1917 roku, kto mógł, to do Polski uciekał. Rodzice przyjechali do Polski w 1919 roku. Z tym że przywieźli [ze sobą dziecko mojego] małego brata. Tak był wyniszczony głodem w Kijowie, że [wkrótce] zmarł. Jeżeli chodzi o mnie, bo jestem trzeci, miałem brata starszego, który potem był ostatecznie profesorem wyższej uczelni, fizyk. Raczej całe życie mieszkaliśmy w Warszawie, [przed wojną] w warunkach chyba dobrych, bo mieszkania były rzędu 130–140 metrów kwadratowych.
Okrąg 2, to jest róg Czerniakowskiej. Chodziłem do szkoły powszechnej przy gimnazjum Zamoyskiego, w każdym razie jestem związany z tą szkołą. W zasadzie maturę zrobiłem już na kompletach, ale też w tym samym gimnazjum. To jest gimnazjum naprawdę bardzo dużej klasy i bardzo rozwijało patriotyzm. W ogóle to było gimnazjum – jak trzeba.
Jak rozpoczęła się wojna, to było polecenie rządu, [by] wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni powinni iść na wschód. Chyba to było 12 września. Ogromne tłumy mężczyzn powędrowały na wschód, ku swojej niejako zgubie. Między innymi poszedł mój tata, mój brat i ja. Miałem wtedy trzynaście i pół lat, ale byłem w trochę lepszej kondycji jak teraz. Dowędrowaliśmy do Pińska. Pińsk jest stolicą Polesia, oczywiście teraz jest za granicą. W każdym razie 17 września przyszli nasi „ukochani” i nas oswobodzili. Zaczęły się aresztowania, było masę samobójstw wśród Polaków. Mój tata czem prędzej zdecydował, że niestety musimy wrócić na tę stronę, pod okupację niemiecką. Z wielkim trudem i mozołem jakoś powędrowaliśmy, może 10 października byliśmy z powrotem [w Warszawie].
Potem się zaczęło życie pod okupacją, to znaczy bieda, głód, w mieszkaniach zimno. Czym większe mieszkanie, tym gorzej, bo zimniej, nie ma jak opalić. Wszystkie okna [wybite]. Z tatą okna żeśmy [zabijali bituminą], jest takie słowo – bitumina, rodzaj papy. Potem takie „kozy”, piecyki się wstawiało i w nich paliło.
Wkrótce Niemcy uruchomili ten sam bank, z tym że jakby w innej formie. To znaczy była jakby część niemiecka, Emissionsbank in Polen, to znaczy Bank Emisyjny w Polsce. Była druga część, likwidatura Banku Polskiego i mój tata doczepił się do tej likwidatury. Było takie mniemanie, że dyshonor jest pracować w emisyjnym. Dla odmiany ja zaczepiłem się jako strażak do tego emisyjnego, ale jako strażak Feuerwehrmann. W każdym razie okupację żeśmy jakoś przeżyli.
Pod koniec 1942 roku Niemcy prowadzili taką „śliczną” akcję, jak zmniejszali getto. Getto było wielokrotnie zmniejszane. Najpierw było duże. To jest cała historia z murami getta i tym przesuwaniem. W każdym razie zmniejszyli getto, mniej więcej w rejonie, gdzie jest pomnik Katynia i budynek „Intraco”. Tu zrobiła się taka pseudopolska dzielnica. To znaczy mury getta szły Bonifraterską [i skręcały] mniej więcej po linii, jak jest [teraz] pomnik Katynia. Dosłownie pomnik Katynia stoi na linii murów, którychś kolejnych murów getta. Była dzielnica nie za duża, brudna, biedna. Mniej więcej tak, nie wiem, może już teraz ulica Brzeska, Ząbkowska jest lepsza, ale nędza, brud, niewyremontowane domy. Tam żeśmy dostali mieszkanie, jedna trzecia tego, co [mieliśmy wcześniej], [i tam] żeśmy do Powstania dożyli. Należałem do konspiracji, mój brat [też] należał do konspiracji. Tak się ściśle przestrzegało tego, że jeden drugiemu nawet słowa nie szepnął.
Miałem przyjaciela Lucjana Narkowskiego (parę dni temu pochował żonę). W każdym razie on mi powiedział: „Czy chcesz?”. Jak można nie chcieć. Każdy myślał bardziej optymistycznie, że tym Niemcom pokażemy. Z pokazaniem to było gorzej, ale chłopak piętnaście-szesnaście lat to przecież leciał. Była przysięga, był dowódca, były wykłady z artylerii. Nie było dział, nie było nic, tylko to jak klocki się układało.
Oczywiście byłem świadkiem, widziałem powstanie w getcie. To lepiej nie mówić. Getto było bardzo silnie strzeżone. Strzegli nasi ukochani przyjaciele, zaciężne wojska litewsko-łotewskie, nazywali się Szaulisi. Ale nie chcę mówić, bo to byli bydlaki do sześcianu. Zastrzelić dziecko żydowskie to jak plunąć. W każdym razie widziałem [tragiczne] powstanie w getcie.
Jak przyszedł termin naszego Powstania, to dostałem wiadomość od tego mojego przyjaciela – mieliśmy się stawić na ulicy Rakowieckiej. Nasz dowódca mówi: „Broni nie dostarczono. Nie wiem, musimy przeczekać parę dni. Idę do domu”. Mieszkał w pobliżu. Co nam bardzo się nie podobało. Można powiedzieć, że myśmy odebrali to jako zdradę. Ale to był równocześnie jakiś krewny tego mojego przyjaciela, a my byliśmy chłopaczki dobrze wychowane. Parę ulic dalej przypadkiem mieszkała żona mego brata ze swoją matką. Żeśmy poszli, to one nas ukryły na strychu. To długo nie trwało. Zobaczyliśmy jakichś chłopaków na podwórku. Już wiedzieliśmy, poza tym była straszna strzelanina, bo był atak. To była ulica Łowicka przy Rakowieckiej. W tym czasie była straszna walka o wojskowe budynki, które [przed wojną były uczelnią SGH i po wojnie też].
Stacjonowały [tam] oddziały niemieckie, był atak na te budynki, niestety przegrane. Myśmy nie brali jeszcze udziału. Zobaczyliśmy jakichś chłopaczków z karabinami. To myśmy do nich, czy nas przyjmą. „A wy kto?”, „Dobrze”. Już żeśmy byli przyjęci. Ktoś powiedział, że gdzieś ukrywa Bahnschutz, to znaczy niemiecka służba ochrony kolei, że ma karabin. Poszliśmy do niego z karabinem: „Dawaj bracie”. W każdym razie oddał karabin i miał dużo amunicji. Chwalić Boga, karabin był typu Mannlicher, austriacki karabin z tamtej wojny, jednostrzałowy. Karabin służył mi do wojowania. Okazało się, że już Niemcy dosłownie wchodzili na Rakowiecką, zajmowali dom po domu. Poza tym był niedaleko klasztor księży jezuitów, gdzie wymordowali wszystkich. W efekcie tego nasz dowódca „Ryszardzio” zdecydował, że przechodzimy polami [na dolny Mokotów]. To, co teraz jest zabudowane, to wszystko były pola, jeszcze żyto rosło. Jak jest teraz ulica Wołoska i szpital MSW, to wszystko były pola, nie było domów. Myśmy tymi polami, ogromnym łukiem przeszli, jak park Dreszera i zgłosiliśmy się do kompanii O-2... Dzień, dwa i mój macierzysty oddział „Granat”, w którym byłem w konspiracji, wyreklamował mnie i tego Lucjana…
Jeżeli chodzi o kierunek walk, takie słowo Bruhn-Werke, to znaczy fabryka. Może inaczej, Dolny Mokotów, park Łazienkowski, w tym rejonie była duża fabryka Bruhna. Ale nieważne, w historii to jest, żeśmy walczyli. Potem w drugą stronę, jakby Wilanowa, też kierunek, potem trzeci kierunek wojowania to Czerniakowska. Nawet dochodziliśmy, jest klasztor nazaretanek – klasztor, gimnazjum i kościół. Walki były krwawe, jak to mówią, raczej bliżej przegranej jak wygranej, co będziemy kłamać. Potem oddelegowali mnie do działa, nazywało się Panzerschreck, czyli postrach czołgów. To była taka rura jak od piecyka gazowego, długości jakieś metr osiemdziesiąt. Strzelający musiał być z boku, bo jakby położył się z tyłu, to już by go nie było.
Właśnie. W każdym razie z Panzerschreckiem straszne było, bo to wszystko mówię o Mokotowie, na zapleczu Belwederskiej jest ulica Bończa, tam były ogromne koszary niemieckie, a drugie były na Dworkowej, w tym rejonie. Ataki – szczególnie na koszary niemieckie, na Bończą. Ileś strasznych ataków, masę chłopaków zginęło. Przeważnie ataki były w nocy, na zaskoczenie, ale trzeba przyznać, że Niemcy byli chytrzejsi i za bardzo zaskoczyć to się nie dawali. Wycofywaliśmy się z tego ataku i wpadłem w ogromny kłąb drutów kolczastych. [Miałem] dwie skrzynki amunicji, bo byłem amunicyjnym, jakieś dziesięć kilo plus minus, w tych drutach dosłownie jak na huśtawce. Niemcy oczywiście rzucali flary oświetlające, ze świetlnych pocisków siekli po drutach. Krzyczę: „Chłopaki! Wyciągnijcie mnie!”. Doleciało dwóch, wyskoczyłem.
Jeszcze dzień, jeszcze dwa. Chyba to było 26 sierpnia, to był dzień raczej, jakaś dwunasta, też był atak na Bończą, na koszary. Dostałem kulą [w szczękę]. Tę kulę mam po dziś dzień. Jest jakby w dolnej szczęce. To tak wygląda, jakby potworną żelazną pięścią dosłownie człowiek został uderzony. To jest taka siła uderzenia, że to przechodzi pojęcie. Oczywiście upadłem, leje się krew. Podbiegła sanitariuszka, ręce jej się trzęsą, ale mnie zawinęła jakoś, przyleciało dwóch i mnie na nosze, do szpitala na Chełmską.
Szpital na Chełmskiej był w miejscu, gdzie jest lub była po wojnie wytwórnia filmowa. To był ogromny klasztor, zbudowany jeszcze za caratu. Nazywał się prijut. Prijut to znaczy przytułek. To był dom starców. W czasie Powstania zrobiono ogromny szpital. To był budynek kolosalny. Na dachu było wymalowane ogromne koło Czerwonego Krzyża. Metodycznie Niemcy [wyburzyli i] wysiekli całą okolicę został [tylko] ten szpital. Potem leży człowiek na łóżku i tylko słyszy – juuu. Za chwilę samolot pikuje i łup. W każdym razie tylko zdążyłem naciągnąć poduchę na łeb, czyli na głowę. To znaczy leżałem na łóżku, tylko naciągnąłem poduchę na głowę, tylko tak: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Umarłem”. Po iluś godzinach budzę się: „Chyba żyję”. Jestem cały zasypany, ale chyba żyję. Widzę, że w brzuchu mam deski, ręka [w łokciu] to była tak obcięta, żywe mięso, lewa ręka jest na deskach, belka, belka i ani ją wyciągnąć. Głowa jest w belkach. Czuję, że jakoś robi się czerwono, bo było ciemno całkiem. Myślę sobie: „Oj, oj”. Widzę, że się pali to wszystko i słyszę potworne wycie. Wyją ci ranni, którzy byli połamani, przyszczypani. Jak się potem okazało, około trzystu rannych zginęło. To znaczy część się spaliła żywcem, a część myślę, że dzięki Bogu zginęło.
Wydarłem rękę, nie patrzałem, mam wszystkie kości połamane. Potem już, mając dwie ręce [wolne], nie patrząc, wydarłem łeb, potem dechy z brzucha. Takie słowo: czing czang, taka zabawka była, zblokowane numerki, jeżeli się chciało numerek przesunąć, to trzeba było zrobić pole manewru. W każdym razie wysunąłem jedną deskę, drugą cegłę. Tu się paliło, nie było pieszczot, naprawdę to nie było śliczne. Dogrzebałem się do krawędzi, leżałem pod oknem. Jestem przekonany, że niemożliwe, że na mnie wszystko się zwaliło, tylko sobie wyobrażam, że musiało zaklinować, zablokować. Trzy piętra jeszcze nade mną były. Musiało się to jakoś zaprzeć, bo to niemożliwe, człowiek jest jak chrząszczyk przy tych ciężarach. W każdym razie dolazłem do krawędzi. Jeszcze był oberwany balkon, z sześć metrów do skakania. Tu się pali. Złapałem się za kawałki tego obramowania i skoczyłem. Skoczyłem (w szpitalu w butach się nie leży) bosą nogą na cegłę – jedna z moich paskudniejszych ran.
Jak już patrzę, to dosłownie, jak potem dowiedziałem się – opisy Hiroszimy, tłum idzie oberwanych, poszarpanych. Zacząłem z nimi, ale chciałem się jakoś... Ręka, to myślałem, że diabeł w niej siedzi. Zobaczyłem na przykład lej [po bombie] i było trochę wody, wlazłem. Potem gdzieś już się przewróciłem i leżałem, zrobiła się noc. Jak leżałem, to jeszcze wypatrzyli mnie z Dworkowej, [gdzie Niemcy] mieli koszary i karabiny maszynowe na dachu, dosłownie wstrzelane w ten cały polski rejon. Jeszcze zaczęli do mnie strzelać. Obsypałem się ziemią, jakieś kartofle porwałem, narzuciłem na siebie. Nowa przyjemność: ręka była obcięta, żywe mięso i komary. Nie chce mówić o rodzajach szczęścia i tortur.
W każdym razie przyszła noc, znaleźli mnie, zanieśli mnie do szpitalika na Dworkowej. Położyli mnie na korytarzu na umarcie do rana, oczywiście ksiądz...
Nie koledzy, tylko Polacy, bo chodzi o to, że to był tak duży rejon. Chodzi o to, że przecież służba sanitarna działała. Zobaczyli, że leży; [zanieśli] do szpitala, myć za bardzo [nie], ale w każdym razie czyścić, wycierać, bandażować. Byłem na umarcie przeznaczony, położyli mnie na korytarzu. Sanitariuszkę posadzili przy mnie, ksiądz przyszedł.
Potem leżałem na sali z dziesięć, może z osiem dni. Potem zbombardowali ten szpitalik, drugi, trzeci, chyba z pięć szpitali zwiedziłem. Ostatni był na Puławskiej przy Woronicza, w jakimś kazamacie. Miałem fatalne szczęście, bo leżałem na materacu, na podłodze, to było ze czterdzieści centymetrów [do ubikacji]. W drugą stronę leżał ranny, który był skazany na śmierć, cały potrzaskany. Oczywiście niemyty, ropiał, śmierdział, że Jezus Maria. Ubikacja była nieczynna, nie było wody, ciemno jak u Murzyna. Każdy, kto szedł do ubikacji, to jakoś wszedł, a jak wychodził, to na mój materac. Przygotowywałem się i po łacinie [do nich mówiłem], nieważne.
Potem Niemcy zajęli Królikarnię. Kto żywy [uciekał], jakąś miotłę znalazłem, szczotkę i na tej „szuli” uciekłem. Centrum tego rejonu to była ulica Bałuckiego. To znaczy Bałuckiego jakby była Marszałkowską w tamtym czasie. Jeszcze dzień, dwa i gdzieś się przytuliłem, obiady mi dawali przy sztabie „Granatu”, bo sztab jeszcze był. Długo nie trwało, Powstanie się poddaje.
Jeszcze było tak, że wejście do kanałów. Do kanałów ustawili ogonek ludzi, z pięć tysięcy najmniej. Kanały były już zapchane zabitymi i rannymi. Żeby nie wywołać jakiejś paniki czy histerii, to ogonek [czekających] obwijał się po jakichś podwórkach, domach. Każdy się przesuwał, o te pięć centymetrów walczył, żeby się przesunąć. To była taka pozorna rzecz zrobiona przez polską żandarmerię, żeby jakoś utrzymać [pokój u] tych ludzi. Potem na drugi dzień, to znaczy 27 września już Niemców widać. Oczywiście potem jeszcze można było wskoczyć do kanału, ale na to się nie decydowałem, bo tak: miałem lewą rękę na sztywną, to się nazywało wiatrak, prawą też, gdzie będę lazł? Nie wlazłem i chwalić Boga. Niemcy już wygarniają, ustawiają. Jeszcze było tak, że mego przyjaciela Lucjana ustawili pod ścianą, bo był w mundurze. Patrzy na mnie: „Ty skur…, mnie rozstrzelają, a tobie się [uda]”. Byłem w łachmanach takich, niewojskowych. Ale to tylko oczy mówiły. W każdym razie nie rozstrzelali tej grupy jakoś.
Potem popędzili tłum, gdzie są Wyścigi Konne; to był obóz. Jeszcze po drodze w jakiejś fabryce „ukraińcy” [nas] zatrzymywali. To był pochód liczący może ze sto tysięcy ludzi, bo to wypędzali z całego Mokotowa. „Ukraińcy” zrobili sobie taki interes dochodowy. Trzeba było przejść przez rejon fabryczki, „ukraińcy” wygłaszali przemówienie, że nami się opiekują, nie pozwolą nam nic złego zrobić, ale jednak proszą, tu mają takie kosze, że kto ma jakie złoto, żeby [wrzucił]. Nie miałem żadnego, ale wyciągnęli od ludzi od cholery jasnej.
[Później trafiliśmy] na Wyścigi. Potem, na drugi dzień pociągiem do Pruszkowa. Pruszków – obóz przejściowy. Trafiłem do baraku dla ciężko rannych, numer pięć. Nie bardzo byłem ubrany, a to już prawie październik. Baraki to były absolutnie zimne, bo były tak budowane, że więcej szpar jak budowy. Jedną noc, drugą noc się trzęsę. Prycze były tak budowane, że łeb, a tu nogi, nie było tak wzdłuż ścian. Wypatrzyłem trzy dziewczyny, sanitariuszki, też ranne, bo innych nie było, ale miały koce, jeszcze miały jakieś jedzenie. Zacząłem koło nich chodzić, wmeldowałem się, to znaczy przyjęła mnie jedna dziewczyna. Za dzień, dwa byłem już dosłownie wręcz jej mężem. Z tym że nic między nami nie było, bo nawet nie mogło być. Ona ciężko ranna, ja ciężko ranny, głodni. Ale chcę powiedzieć, że cztery-pięć dni to była wręcz moja ukochana żona.
Był znowu taki wypadek, bo to była hala, środek był pusty, wmaszerował szereg esesmanów: Los! Los! Nie mogłem się ani pożegnać, ani nawet nie spytałem się, jak ona się nazywa, gdzie jej szukać, tak że koniec powieści o tym. Potem znowu trafiłem do innych hal, gdzie spało się na betonie. Oczywiście była słoma, myślę, że w ilości źdźbła na osobę. Czyli tak się spało w brudzie. Potem były rampy i segregacje. Załadowali nas na pociągi, kierunek Oświęcim. To nie było wojsko, tylko ludność cywilna, ranni, nie ranni, starcy, kobiety. Tragedia. Niemców nie interesowało, jak Polacy się będą załatwiali. Dosłownie to była tortura. Po iluś godzinach wszyscy przestali się wstydzić. Jechaliśmy ze dwa, trzy dni, noce. To były otwarte wagony, odkryte, bydlęce. Szybkość tej jazdy była w sumie sto pięćdziesiąt kilometrów na trzy dni. Na przykład taki pociąg potrafił stać sześć godzin, deszcz padał, wszystko było fajnie. Potem gdzieś w jakichś lasach, na jakiejś polanie stoimy, deszcz pada, zaczęli próbować drzwi. Parę razy Niemcy otworzyli wagony, pozwolili wysiadać, zrobić, włazić. Ludzie zaczęli próbować te drzwi, nie, zamknięte. Ktoś odważny wyskoczył ostentacyjnie. Potem okazało się, że Niemców nie ma. To zamiast powiedzieć, że mamy was w uchu, idźcie w cholerę, to oni po prostu gdzieś poleźli. Cały pociąg się rozlazł.
Jeszcze trafiłem do takiej wsi, gdzie byli sami „Kałmucy”, to wojska niemieckie z Rosjan, ale tych skośnookich przeważnie. Straszni byli. Mordowali, rżnęli, gwałcili, lepiej nie mówić. Ale jakoś przecipałem. Potem trafiłem do Skarżyska. Miałem problemy, bo wszy to po mnie dosłownie biegały. Polazłem do „parówki” niemieckiej, a że już w tym czasie nieźle znałem niemiecki, to jakoś wyszczekałem, że przyjęli mnie łaskawie. To znaczy przeszedłem przez odwszalnię. Ale łachy to miałem jak kloszard. Potem zacząłem szukać noclegu, bo robił się wieczór i Polizeistunde– godzina policyjna. Jeżeli ktoś wylazł po godzinie policyjnej, Polak, to najpierw by go zastrzelili. W ogóle dla Niemca zastrzelić Polaka to tak jakby mrówkę zadeptał.
Zacząłem szukać noclegu i ostatecznie szczęśliwie trafiłem, bo jakaś staruszka, nauczycielka, wdowa przyjęła mnie, potem tam mieszkałem. Potem mieszkałem w Szydłowcu, bo przypadkiem tam była fabryka rodziców mojego przyjaciela, który potem był ministrem spraw zagranicznych w rządzie Mazowieckiego, Witold Trzeciakowski. Nauczycielka mnie trzymała, ale po paru dniach [myślę:] „Co będę siedział u starej baby?”. Podziękowałem, babę w mankiet, bo dziewiętnaście lat to jest inne spojrzenie. Trafiłem jakoś na fabrykę w Szydłowcu, mnie też przyjęli jak najbardziej, jak powołałem się na nazwisko rodziców tego kolegi. Potem trafiłem do Radomia. W Radomiu strasznie polowali na warszawiaków. Ci państwo, którzy mnie podgarnęli, w ogóle nie pozwolili mi nosa wyściubić za próg. Potem jakoś dowiedziałem się, że część mojej rodziny w Brwinowie żyje. To znaczy mój brat, który brał udział w Powstaniu, w Podkowie Leśnej. Bo w Podkowie Leśnej w prywatnych willach było [wiele] powstańczych szpitali. Niemcy na to oko przymykali. Mój brat stracił nogę i mu [ją tam amputowali]... Moja mama była u [tej] rodziny. W efekcie zabrałem moją mamę i pojechałem do Skarżyska. Jazda z Szydłowca do Brwinowa trwała dwa dni. Jechało się do Tłuszcza, w Tłuszczu spało się na podłodze całą noc, a rano był pociąg do Brwinowa. Ostatecznie wojna skończyła się [dla mnie] 17 stycznia w Skarżysku.
Przyszli i udawali wielkich przyjaciół. W ogóle to był jakby inny świat. Byli bardzo na propagandę [nastawieni]. Jedno czy dwa kina były w Skarżysku, uruchomili kino i puszczali bardo propagandowe filmy, polskie, przeważnie Wandy Wasilewskiej. Widziałem taki film „Radoga” (radoga znaczy po rosyjsku tęcza) o okupacji niemieckiej na jakiejś wsi ukraińskiej. Koszmarne, ale na pewno wierne. Rosjanie byli życzliwi, nie było tego, że mordowali. Było już wojsko polskie, „berlingowcy”. Pierwszy okres to nie było tak. Dosłownie dwa domy dalej była Milicja Obywatelska, AK jeszcze było w tym Skarżysku i było polecenie AK, żeby akowcy poszli na milicjantów, bo mieli w planie opanować po prostu milicję. Było od cholery broni. Ja i jeszcze kupa luda [z AK] poszła do milicji. Jak w Powstanie owało broni, to tutaj jakbym chciał dziesięć karabinów wziąć – bierz. To wszystko było dla chłopaka dziewiętnaście lat. Potem, długo nie trwało, tych wszystkich akowców rozpoznali i zaczęli zwalniać. Moje nieszczęście było, że miałem zdolności plastyczne. Oczywiście rysowałem portrety tych kolegów milicjantów, ich narzeczone, Leninów i Stalinów. Złapali mnie tak, ale potem zaczęło się to wszystko robić paskudne, to znaczy zaczęły się obławy na „las”. [Chcieli], żebym brał w tym udział. Jakieś pięć miesięcy wycipiałem, w ogóle nie było to wszystko takie proste. Trochę moja mama uściboliła ze mną parę groszy (bardzo nam było ciężko) i dałem nogę do Krakowa, a oni co noc przychodzili do mojej mamy. Moja mama na głowie stanęła, miała zaprzyjaźnioną lekarkę i tamta dała zaświadczenie, że mam gruźlicę. W Krakowie się ukrywałem, [dopóki] załatwiła to zwolnienie.
Mówiąc szczerze, nie bardzo. Nie było tak: oho ho. To znaczy było bezprzykładne bohaterstwo. Są ulice prostopadłe do Dolnej i myśmy oddziałem chcieli przejść Dolną w górę, ale trzeba było przeskoczyć ulicę przelotową, a tam była Dworkowa i na dachu karabiny maszynowe. „Chłopaki, przeskakujemy!”. Jeden ranny, drugi ranny i nasz plutonowy wyskoczył na środek ulicy, krzyknął: „Kurwa wasza mać!”. Złapał karabin i zaczął strzelać, i krzyczy: „Chłopaki, przeskakujcie!”. Przecież to była bzdura, irracjonalne, a równocześnie Niemcy przestali strzelać. W drugim szpitaliku, na Dolnej, w takiej szkole, był obstrzał z „krowy”. Sprowadzali rannych na dół schodami. Sanitariuszka, co mnie sprowadzała, rzuciła się na mnie [osłaniając mnie sobą]. Każdy z bronią to spał w objęciach, bo jeżeliby [puścił], to drugi chłopak by mu ukradł. Raczej większe wyniki były w atakach na fabrykę Bruhn-Werke, to znaczy to jest już park Łazienkowski, dół parku. Była duża fabryka Bruhn-Werke. To były większe wyniki, bośmy zdobyli, a potem się wycofywali, to było trochę przepychanki.
W Krakowie, to było lato 1945 roku, miałem dyktę, karton, parę kredek i szedłem na Kraków rysować sobie. Były kotły, dosłownie jak za Niemców, to znaczy rynek był obstawiony przez UB i: „Dowód rejestracji wojskowej”, a tego nie miałem, uciekłem z milicji. Dosłownie tak: „Aha, nie masz”. W czterech zaprowadzili mnie na komendę miasta: „Aha, nie masz”. – „Tam byłem”. – „Dobrze, dobrze”. W każdym razie do więzienia na Montelupich. Straszne. Tak jakby Pawiak za Niemców, tak w Krakowie było to więzienie na Montelupich. To więzienie było i za Niemców, nie wiem czy przed wojną, po wojnie dla Polaków. Straszne więzienie. Dosłownie żebra i zęby to szły pierwszego dnia. Trzeba głupiego trafu, zaprowadziło mnie czterech, trzech poszło, nie było tak zwanego klucznika, profosa. Nie mógł mnie nikt [przyjąć] z więzienia, bo gdzieś polazł ten profos. Jakaś izba, stół, siedzi ubowiec i [siedzimy] naprzeciwko. Tak patrzymy na siebie. Taki sam chłopak jak ja, też w [moim] wieku. Mówię: „Nudzimy się?”. Mówię, żeby ładnie się uśmiechnął, to go narysuję. Fajt, fajt – już go narysowałem. Przechodził jakiś major, mówi: „Panie kolego, ile pan bierzesz za taki portrecik?”. – „Nic nie biorę, bo mnie tu zamykają”. [Pyta się,] czy mogę go narysować, mogę. Mówię, żeby mi dał przepustkę na wejście, bo nie mam kartonu. Miałem tylko jeden arkusik. Podpisał coś temu ubowcowi – won. Spytał mnie, to mówię, że [przyjdę]. Puścił mnie. Rano przylazłem jak w jaskinię lwa. Narysowałem, jak okazuje się, komendanta więzienia. Narysowałem go, to jeszcze ładniejszy był. Załatwił mi wszystkie papiery i miałem święty spokój.
Drugi raz aresztowali mnie w 1968 roku. Mój naczelny dyrektor był Żydem, ale był strasznie w rządzie. Nazywał się Henryk Urbanowicz, już nie żyje, nie żałuję go. Było tak, że przyjechali po mnie do biura, jeszcze uprzedzili mnie: „Pan przyjdzie o czwartej z teczką i z paltem”. Przyszedłem. „Jest pan aresztowany”. – „Rany, co?! Ale o co chodzi?”. – „Pan się sprzeciwia?”. – „Nie, ja się nie sprzeciwiam”. Wyprowadzili mnie za biuro, stała warszawa, wsadzili, do pałacu Mostowskich, przesłuchanie. Chyba ich było czterech i tak: biu, biu, biu. Mówię: „Zaraz, tak nie potrafię. Jeden niech się spyta, to odpowiem”. Ale w każdym razie: „Czy dyrektor Urbanowicz bierze łapówki?”. – „A po co?”. – „Jak to po co?”. – „Przecież on nie musi brać łapówek. Na przykład jemu ktoś przydzieli mercedesa, a on komuś przydzieli na przykład wyjazd na Riwierę na dwa miesiące. Po co mu wyciągać łapę po 500 złotych?”. – „Dobrze”. Patrzę, już ich nie ma, a na stole leży koperta, jakiś list i tak ustawiona, żebym to widział, zaadresowane do jednego z moich kolegów, inżyniera, który u nas prowadził roboty budowlane. Przypadkiem przeczytałem w życiu masę kryminałów, wiedziałem, że to jest taki chwyt na jelenia. Oczywiście sobie drzemię i czekam. Za chwilę, to było ze trzy-cztery godziny: „Pan jest wolny”. To już była chyba pierwsza czy druga w nocy. Przyjechałem do domu, jeszcze moja żona: ty taki, nie taki, nie chciała uwierzyć. To tak mniej więcej [wyglądało], to są moje opowieści.
Może teraz parę słów powiem, o czym innym. Skończyłem Akademię [Sztuk Pięknych], specjalność rzeźba, malarstwo, rzeźba. Potem architektura. Właściwie to jest wydzielony zawód, to się nazywa mała architektura, to znaczy tablice pamiątkowe, pomniki, cmentarze. Z tym że pracując w tym biurze, prowadziłem wszystkie większe budowy pomników jako inżynier budowlany, to znaczy [pomników] Chopina, Moniuszki, Nike. Sam przy okazji, jak mi coś udało się załapać, to projektowałem, budowałem. Największe to chyba Cmentarz Powstańców Warszawy i w zasadzie wszystkie większe cmentarze warszawskie wojskowe to są mojej ręki. Równocześnie byłem jakby nadwornym projektantem województwa warszawskiego, tego dużego. Tak że roboty zawodowej miałem po dziurki. Dlaczego byłem tak okropnie chytry na cmentarze wojenne? Bo byłem akowcem i wiedziałem, że chyba nikt lepiej tym tematem się nie zaopiekuje, jak ktoś z tym związany. No i tak mi zeszło. To znaczy maluję obrazy do tej pory. Teraz, o dziwo, jeszcze mi dali robotę na stare lata, to znaczy modernizację kwatery Strzelców Kaniowskich pochowanych na cmentarzu Wawrzyszewskim. […]