Tadeusz Szurmak „Surma”
Nazywam się Tadeusz Szurmak pseudonim „Surma”. Urodziłem się w Warszawie 3 listopada 1922 roku.
- Kim pan był w czasie Powstania Warszawskiego?
W czasie Powstania Warszawskiego byłem żołnierzem Pułku AK „Baszta”, kompania OS V, co znaczy ochrona Sztabu V Odcinka Mokotów.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Jestem synem urzędnika państwowego i matki z domu Szedel, z rodu ziemiańskiego Pomianowskich.
Owszem, tak. Miałem starszego brata Kazimierza, który zmarł nieszczęśliwie w 1936 roku. Ale w 1939 roku urodził mi się drugi brat, Antoni, który żyje do dzisiaj.
- Jaki wpływ wywarło na panu wychowanie rodzinne?
Pochodzę z domu patriotycznego. Ojciec był legionistą, uczestnikiem wojny 1920 roku. W tym duchu byłem wychowany i ja – na piosenkach wojskowych, na historii walki ojca w szeregach Legionów, w aureoli zwycięstwa nad bolszewikami.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Szkołę tak zwaną powszechną ukończyłem w Jabłonnie pod Warszawą. Natomiast gimnazjum ukończyłem w Warszawie. Było to gimnazjum Świętego Stanisława Kostki. Gimnazjum wybitnie patriotyczne i – jak nietrudno się domyślić – gimnazjum katolickie. Pochodzę z rodziny katolickiej.
- Czy kiedy wybuchła wojna, kontynuował pan naukę na tajnych kompletach?
Nie. Przed wojną zdążyłem zrobić tak zwaną małą maturę. Dużą maturę zrobiłem na tajnych kompletach w tejże samej szkole kierowanej przez księdza profesora Romana Archutowskiego, którego papież nie tak dawno wniósł na ołtarze jako błogosławionego, ponieważ został zamordowany przez Niemców w obozie. Świadectwo ukończenia liceum w tejże szkole otrzymałem w 1944 roku, w czerwcu. Wtedy skończyło się w moim gimnazjum tajne nauczanie.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Miałem wtedy siedemnaście lat, byłem uświadomiony, jako że w moim gimnazjum na szkoleniach, jakie przeprowadzał właśnie wśród młodzieży porucznik Grilicz, informowano nas, że nadciąga wojna i że musimy celnie strzelać, że będziemy się bronić, będzie to wojna okrutna, obronna dla Polski i całego narodu, tak że wstępne informacje przekazywała nam szkoła. Poza tym mnóstwo informacji jak zwykle otrzymywałem od ojca, od rodziców, we własnym domu. Tak się złożyło, że po wybuchu wojny w pierwszym lub drugim dniu pułkownik Umiastowski zwrócił się do ludzi, Polaków zdolnych do noszenia broni, aby wyruszyli na wschód i meldowali się do mobilizowanych armii na wschodzie Polski. Ja z moim ojcem wyruszyliśmy, ubrawszy się w buty wojskowe. Miałem mundur PW, czyli Przysposobienia Wojskowego jeszcze z gimnazjum. Wyruszyliśmy z ojcem na wschód. Zdążyliśmy dotrzeć do wsi Niemce przed Lublinem (piechotą oczywiście) i tam, jak się okazało, byli już Niemcy. Znaleźliśmy się w zagrożeniu. Nic innego nie pozostawało nam i nie tylko nam, wszystkim innym mężczyznom, którzy posłuchali tego rozkazu, jak wrócić do domu, do Warszawy. I tak się stało. Wędrowaliśmy wśród Niemców w okresie jeszcze bitew […] na terenie Polski, lasami, chroniąc się, unikając spotkania z Niemcami. Udało nam się to. Wylądowaliśmy z powrotem w Choszczówce i dotarliśmy, nocami przeważnie, do Jabłonny, do własnego domu w Buchniku. W parku Buchnik posiadam schedę po rodzicach, […] w parku hrabiego Potockiego […]. Tu właśnie rodzice mieli swój dom i tutaj się wychowywałem.
- Od kiedy należał pan do konspiracji?
Do konspiracji wstąpiłem w styczniu 1941 roku, pracując już wtedy w elektrowni hrabiego Potockiego w Jabłonnie. Stało się tak, że właśnie [w] Buchniku w jednej z willi państwa Paczkowskich, Niemcy ulokowali tak zwany Arbeitsamt, czyli urząd pracy […]. Poruszając się po Buchniku, pewnego dnia zostałem przez Niemców schwytany, doprowadzony do Arbeitsamtu i wylegitymowany. Niemcy wypytywali mnie, co ja robię, czy pracuję. Oczywiście wtedy jeszcze nigdzie nie pracowałem, szkoły Niemcy pozamykali, więc byłem po prostu człowiekiem nigdzie niezatrudnionym, niepracującym. Wtedy Niemcy mi zagrozili w Arbeitsamcie, że dostanę wezwanie na wyjazd do tak zwanych Prus, na roboty do Niemiec. Oczywiście takie akcje niemieckie miały miejsce nie tylko w stosunku do mnie, ale i do innych młodych ludzi na terenie Jabłonny i okolic. Wtedy oczywiście ojciec zwrócił się do hrabiego Potockiego, którego znał od dawna, ponieważ od niego kupował kiedyś działkę. Zresztą hrabia Potocki opiekował się nami, mieszkaliśmy w jego parku. Nie wszystkim Potocki sprzedawał działki w parku, ale między innymi rodzicom moim tak. Hrabia Potocki oczywiście od razu się nami zainteresował, mną i innymi młodymi ludźmi i zatrudnił nas u siebie.
Zatrudnienie u Potockiego (w moim przypadku w jego elektrowni) było o tyle ważne i cenne, że elektrownia Potockiego zaliczona została do zakładów tak zwanych
kriegswichtig, co oznacza ważne ze względu na niemiecką wojnę. Otrzymaliśmy odpowiednie legitymacje, a potem i przepustki nawet nocne, jako że pracownicy elektrowni musieli być dyspozycyjni przy każdej sytuacji, przy każdej awarii. Jak wiadomo, to w Legionowie Niemcy ulokowali swoje dywizje, swoje wojsko w przedwojennych koszarach wojskowych. To uratowało mnie i wielu innych młodych ludzi, moich przyjaciół i kolegów od wywózki na roboty do Prus, jak to się wtedy nazywało.
Tu poznałem córeczkę dyrektora elektrowni, oficera, bohatera z kampanii 1939 roku, Klarę, z którą ożeniłem się w 1942 roku we wrześniu, przeprowadzając się jednocześnie do Warszawy, do domu teściów. Wtedy już teść nie był dyrektorem tu w Jabłonnie, ale zamieszkał w Warszawie w domu profesora Wasiutyńskiego, znanego profesora Politechniki Warszawskiej, który był zresztą kolegą ojca. Zamieszkałem na Mokotowie przy ulicy Okolskiej 3a, naprzeciwko parku Dreszera. Dom stoi do dzisiaj.
- Jak wyglądała działalność konspiracyjna jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego?
Jak wspomniałem, do konspiracji wstąpiłem w styczniu 1941 roku w parku Buchnik nad jeziorkiem zwanym Niwką. Pod wielkim dębem składałem przysięgę na ręce porucznika Henryka Ślaskiego, który był oficerem i tutaj przyjmował mnie w szeregi konspiracyjne. Moja działalność zaczęła się wtedy głównie od szkolenia [w] tajnej podchorążówce dla młodych ludzi. Szkolenie polegało na zapoznawaniu się z wszelkiego rodzaju instrukcjami wojskowymi, z bronią, z bronią krótką, z granatami. Mieliśmy nawet ostre strzelania w pewnym okresie w lasach Potockiego, gdzie gajowi pilnowali nas ze swoimi dubeltówkami. W razie czego mogli symulować, że to oni strzelali. Im było wolno strzelać. Działo się to w doskonale zorganizowany sposób, pod ochroną (jak wspomniałem) tutejszych gajowych, którzy też należeli do konspiracji, nietrudno było się domyśleć. Generalnie opiekę nad nami sprawował hrabia Potocki.
Miał miejsce incydent – była to wpadka młodych ludzi w Legionowie przy transporcie broni wozem konnym. Oczywiście wywiązała się bitwa, bo nadziali się na patrol niemiecki. Wywiązała się strzelanina. Zginął Staś Felicki – jest to opisane w literaturze legionowskiej i nie tylko; mój przyjaciel i kolega. Hrabia Potocki wybronił nas tu wszystkich przed represjami ze strony Niemców. Dlaczego to miało miejsce? Otóż dlatego, że graf Potocki był wielce szanowanym przez Niemców obywatelem Polski. Dlaczego? Dlatego że przed wojną na rozkaz „dwójki”, czyli wywiadu wojskowego Polski dwukrotnie zapraszał Goeringa na polowanie. Kto to był Goering, wszyscy wiemy, nie muszę komentować. Stąd tutejsi generałowie z Legionowa, gubernator Frank i wszyscy inni dygnitarze niemieccy w okresie okupacji otaczali hrabiego Potockiego jakimś specjalnym uznaniem, [to był] wręcz przyjaciel Goeringa. Dlatego hrabia Maurycy Potocki był władnym wybronić nas przed represjami w tym, i nie tylko w tym, przypadku. Przyjmował generałów u siebie w pałacu w Jabłonnie. […].
W ten sposób między innymi tacy młodzi ludzie jak my mieliśmy okazję do rozwijania działalności wywiadowczej. Między innymi taką funkcję pełniłem ja i inni młodzi ludzie. Spisywaliśmy numery ich samochodów, spisywaliśmy ich znaki wojskowe na mundurach, tak żeby polscy specjaliści wojskowi w naszej konspiracji mogli odtworzyć i zidentyfikować, jakie to oddziały, jaka ich liczebność, jakie mają uzbrojenie i tak dalej. Spisywaliśmy wszystkie miejsca zamieszkania oficerów niemieckich w Legionowie w różnych willach, mieli tutaj swoje stacje radiowe nadawcze – to należało między innymi do nas, młodych ludzi, a w szczególności do takich jak ja, zatrudnionych na stanowisku inkasenta i technika terenowego, gdzie moja przepustka i odpowiednie dokumenty ułatwiały i umożliwiały mi wręcz wstęp na tereny wojskowe i do domów prywatnych oficerów, którzy przecież musieli płacić za światło; do różnych obiektów. Może nie do wszystkich, ale również do przejściowego getta, jakie miało miejsce w Legionowie. Bywaliśmy tu. Wnosiliśmy tym biednym ludziom różne potrzebne rzeczy. Byliśmy kontrolowani oczywiście, ale jak wjeżdżała ekipa samochodem, to papierosy czy żywność wwoziło się, wykradało się dzieci i tak dalej. Takie były czasy. Tak że taka była nasza działalność.
Poza tym były szkolenia. Łączyliśmy się w tak zwane piątki, to były zasady konspiracyjne. Pięciu młodych ludzi pod dowództwem jednego z nich. Kiedyś byłem takim dowódcą. Czyniliśmy to, co nam oficerowie i nasi przełożeni zlecali jako konkretne zadania bądź jako stałe [zajęcia]. Również roznosiłem (a miałem po temu doskonałe warunki) bibułę konspiracyjną, biuletyny informacyjne i inne wiadomości nagrywane z podsłuchu z radia z Londynu i tak dalej. Tak że chowałem to sobie głęboko w mojej teczce [specjalnie] przystosowanej, tam gdzie miałem rachunki, pieniądze i tak dalej. Potem [przekazywałem] w określonych punktach, określonym ludziom, którzy czekali już na mnie z utęsknieniem każdego miesiąca. [Czekali] na inkasenta, który przychodził zainkasować rachunek za światło i pierwsza rzecz: czy mam „Biuletyn Informacyjny”, a oni to rozprowadzali dalej. Udawało się. Nigdy nie wpadłem, nie było wpadki. Dobrze żeśmy to robili, z tego wniosek.
- Czy ktoś z pana rodziny również należał do konspiracji?
Oczywiście. Nasze rodziny były zaangażowane. Oczywiście nie dzieliliśmy się. Moja rodzina to rodzice w Jabłonnie, ale w Warszawie w domu teściów cztery osoby były w konspiracji. Mój teść, jak wspomniałem, oficer z kampanii 1939 roku, dowódca między innymi transportów amunicji i broni z Modlina do Warszawy (do pewnego czasu, dopóki Modlin nie padł, a padł jako jeden z ostatnich); mój szwagier lat siedemnaście, też harcerz, razem należeliśmy do 46. WDH, moja żona Klara, która była sanitariuszką w wojskowym szpitalu Elżbietanek w czasie Powstania na Mokotowie, teściowa Kasia Pląskowska (Jan Pląskowski to nazwisko mojego teścia) była konspiratorką, która chroniła nas. Mieliśmy telefon w domu – bardzo szczęśliwa okoliczność. Wszystkie nasze powroty do domu z miasta czy z pracy zawsze były anonsowane z telefonów po kawiarniach czy gdzieś [indziej] i pytanie, czy dom jest czysty.
W ogóle dom profesora Wasiutyńskiego był jedną wielką konspiracją. Profesor Wasiutyński wynajmował mieszkanie tylko ludziom zaprzyjaźnionym i znanym. Mieszkało tam kilku oficerów. Z młodymi ludźmi, synami wszyscy byli w konspiracji. Dom był przystosowany do konspiracji. Poprzebijane piwnice. Były dwa domy: [numer] 3 i 3a, połączone piwnice, kilka wyjść. To jest dom, który stoi, jadąc od Warszawy na ulicy Okolskiej tuż przy Odyńca na skarpie, tam gdzie „Warszawianka” ma swój stadion, a więc oddalony od Puławskiej o kilkadziesiąt metrów. Tak że mieliśmy pole widzenia na wszystkie strony. Kierunki ucieczki obliczone i przystosowane. Garaże poprzebijane, zamurowane schowki specjalne, gdzie mój teść jako inżynier elektryk ze swoim kolegą, inżynierem Garlickim (też elektrykiem z elektrowni warszawskiej, absolwenci Politechniki Warszawskiej) konstruowali i montowali ładunki do wysadzania pociągów. Ja rozwoziłem rikszą części na miejsce w lasach, gdzie były montowane ostatecznie i potem używane do wysadzania pociągów. Wiadomości na ten temat mam dosyć skąpe, bo nawet u mnie w domu nie wszyscy sobie mówiliśmy wszystko, wiedząc, co robimy. Taka ostrożność była konieczna, była obowiązkowa dla wszystkich konspiratorów. To dlatego, że jak nas złapią, żebyśmy pod przymusem i przy torturach przypadkiem nie wygadali tego, co wiemy. Lepiej było nie wiedzieć, takie były zasady.
- Kiedy zbliżało się Powstanie, czy rozmawialiście ze sobą o oznakach nadchodzącego wybuchu Powstania?
[O tym], że Powstanie będzie, akcja „Burza” w Warszawie, wiedzieliśmy odpowiednio wcześniej, nie wiedzieliśmy tylko, którego dnia. Jak wiadomo dziś z literatury i dokumentów, decyzja o wybuchu Powstania była przeniesiona o dwa dni, bo początkowo 28 lipca był wyznaczony. My na ulicy Okolskiej w mieszkaniu moich teściów w liczbie około dziesięciu młodych ludzi byliśmy skoszarowani na trzy, cztery dni wcześniej. Czekaliśmy na rozkaz – nie przyszedł 28 lipca. Przychodziły do nas młode dziewczyny, gońcy od dowództwa i informowały. Właśnie 28 lipca przyszły i odwołały alarm, nie podając następnego terminu. Dopiero przyszły 1 sierpnia w południe, że o godzinie siedemnastej mamy wymaszerować i zameldować się w gmachu Zakładu Higieny przy placu Unii na Chocimskiej; olbrzymi gmach, stoi do dzisiaj. Tam ulokowało się dowództwo V Odcinka Mokotów. Wtedyśmy się dowiedzieli. Oczywiście byliśmy przygotowani, każdy miał odpowiednie buty, odpowiednie ubranie i jakieś skromne zapasy żywności. Przeważnie były to kostki cukru, jakieś sucharki (nawet własnej roboty) czy inne papierosy. Paliliśmy wtedy wszyscy.
Wysłuchawszy rozkazu, przyniesionego nam przez nasze młode, wspaniałe dziewczyny odpowiednio wcześnie (było to już chyba około godziny piętnastej), wymaszerowaliśmy z mojego mieszkania w liczbie około dziesięciu ludzi. Oczywiście nie szliśmy ulicą Puławską, bo wtedy na ulicach Warszawy Niemcy przecież wiedzieli, co się szykuje. Może nie znali, jak to się mówi, dnia ani godziny, ale wiedzieli. Nie maszerowaliśmy grupowo ulicą Puławską, ale w dół. Tam było wtedy wysypisko śmieci na skarpie, zeszliśmy w dół do Belwederskiej (tam była stacja kolejki), opłotkami, uliczkami, parami w pewnej odległości. Dwóch po jednej stronie, dwóch po drugiej, w płaszczach, w butach wojskowych. Po drodze spotkaliśmy dwuosobowy patrol niemiecki. To już było blisko ulicy Chocimskiej. Na Chocimską zbliżaliśmy się od dołu ulicą Kujawską, idąc właśnie różnymi uliczkami, różnymi opłotkami, trawnikami. Co zrobił patrol? Przyjrzał się nam z daleka i czym prędzej się odwrócił, przeszedł na drugą stronę. Twierdzę, że wiedzieli, kim jesteśmy, zorientowali się, ale woleli z nami nie zaczynać. My mieliśmy ręce w kieszeniach celowo. Niektórzy z nas mieli pistolety, granaty już wcześniej. Tak że udało nam się zameldować przed godziną siedemnastą, nawet wcześniej niż przed siedemnastą, na ulicy Chocimskiej u żelaznej bramy, która jest do dzisiaj.
Jeden z nas, dowódca naszej grupy podał hasło. Gmach Higieny był zdobyty wcześniej, tam byli Niemcy w czasie okupacji. To był przecież ośrodek naukowy, oni tam gospodarowali. Specjalny oddział „Kedywu” odbił ten gmach odpowiednio wcześniej. Załatwili Niemców po cichutku, wtargnęli na miejsce, uzbrojonych oczywiście rozbroili i wsadzili do piwnicy, cywilnych Niemców też zamknęli, tak że nic na zewnątrz nie wyszło. My tam lądowaliśmy już do naszego gmachu, gdzie już dowódca był. Zbieraliśmy się na Powstanie, nie wiedząc jeszcze wtedy, co nas czeka. Na miejscu byliśmy odpowiednio formowani i grupowani do różnych zadań. Otóż moja grupa złożona w sumie z dwudziestu trzech harcerzy pod dowództwem porucznika Klimka pseudonim „Janusz” (harcmistrz „Janusz”) z różnych kierunków się tam meldowała. Jak wspomniałem, moja grupa z mojego domu w liczbie około dziesięciu. Były inne grupy, które z innych punktów zbiórki meldowały się w gmachu Higieny. Tam nas połączono w jedną grupę. Razem z innymi grupami tam skoncentrowanymi, jak na przykład oddziałem „Kedywu” numer 19 (była taka jednostka „Kedywu” numer 19) w liczbie dwudziestu pięciu żołnierzy zostaliśmy połączeni w jedną kompanię, jak wspomniałem OS V – ochrona Sztabu V [Obwodu]. W miarę, jak się zjawiały inne grupy młodych ludzi ze swoimi dowódcami, kompania OS V powiększała się. W sumie powiększyła się do oddziału o liczbie stu młodych ludzi ze swoimi dowódcami. Było nas tam stu.
- Jakie zadanie panu przydzielono?
Moja grupa harcerzy 46. WDH otrzymała za dowódcę porucznika Umińskiego, „Zbroja”. Wyznaczono nam jako nasz punkt oporu nieistniejący już dziś budyneczek […]. Budynek, w którym w normalnej działalności gmachu Higieny stacjonowały krowy, wściekłe krowy, bo na tych krowach badano między innymi wściekliznę. Takie były zadania między innymi tego naukowego ośrodka gmachu Higieny. Oczywiście po krowach nie było śladu, myśmy sobie to wszystko uporządkowali. Tam nam wyznaczono jako punkt obrony i oporu dla mojej grupy dwudziestu pięciu ludzi z dowódcą, Jerzym Umińskim. Co zrobiliśmy, jak nam wyznaczono ten budynek do obrony i ewentualnej walki? Przystosowaliśmy go do obrony. Okna obłożyliśmy workami z piaskiem, w tych oknach ustawiliśmy karabiny, maskując je tak, żeby nie były widoczne z zewnątrz. Muszę wyjaśnić, że zadaniem naszej całej grupy, kompanii ochrony sztabu, było bronić sztabu, nie zdradzać się przed Niemcami ze swoją obecnością, a tym samym, broń Boże, nie ujawniać siedziby dowództwa V Odcinka. Naszym zadaniem było uzbroić się i przygotować do ewentualnej obrony, ale, broń Boże, nie zdradzać swojej tu obecności. Patrole niemieckie, które w okolicy placu Unii (tam gdzie była aleja Szucha, gdzie mieli swoje siedziby, swoje jednostki wtedy już przygotowane do obrony, do ataku, do walki z Powstańcami) chodziły nawet w pobliżu naszego budyneczku, tej mojej „wścieklizny”, tego wysuniętego punktu. Chowaliśmy się wtedy, maskowaliśmy karabiny – nie ma nas, cicho sza. Przechodzili.
Domyślali się, zresztą wiedzieli o tym. Byli kiedyś Niemcy, nie ma Niemców, nie zameldowali się Niemcy, nie uciekli, a tam kiedyś byli – to znaczy, że Powstańcy tam są. Ale nie zaczepiali nas. My ich też, nie wolno było strzelać, co nas bardzo bolało. Mieliśmy karabin, chcieliśmy strzelać, a nam nie było wolno. Pilnowano nas, broń Boże [strzelać]. Jak powiedziałem, były takie momenty, że chodziły patrole niemieckie, strzelały do sąsiednich domów, do mieszkańców. Wrzucali granaty. Nie wiem [po co], dla zabawy? Nikt do nich nie strzelał z tych domów. Po prostu czyścili albo badali, czy tam jest ktoś, czy nie ma. Nie odpowiadaliśmy na to. Takie było nasze zadanie.
Przez pierwsze trzy dni Powstania, do 3 sierpnia, obowiązywał taki stan gotowości. Czwartego sierpnia wieczorem przyszedł rozkaz, jak już się rozpętało Powstanie na Mokotowie, jak już upadły ataki Powstańców na okoliczne punkty oporu niemieckiego. W okolicy placu Unii Powstańcy nie zdobyli żadnego punktu oporu niemieckiego. Na łączkach przed naszym domem (były tam łączki, trawniki) leżało wielu zabitych Powstańców. Grupy szturmowe (inne grupy szturmowe, oczywiście z innych punktów ataku, z innych punktów wyjściowych – to nie było nasze zadanie, jak wspomniałem, takie zadanie miewały inne grupy szturmowe AK) próbowały zdobyć ogrody GISZ-u i te bloki, gdzie dziś znajduje się Urząd Rady Ministrów na rogu Alej Ujazdowskich i ulicy… od Belwederu do placu Unii. Tam leżały trupy. Nie wolno nam było wyjść i zbierać tych rannych żołnierzy. Ale robili to inni, sanitariuszki, które nie słuchając rozkazu, wbiegały po swoich chłopców, wbrew rozkazom w biały dzień do leżących rannych. Oczywiście ginęły razem z nimi. Takie obrazki oglądaliśmy z ukrycia, z naszych okien z gmachu Higieny.
Czwartego sierpnia przyszedł rozkaz o konieczności sformowania grupy, kompanii z naszych bazujących w gmachu Higieny żołnierzy, z zadaniem wymarszu z Warszawy do Lasów Chojnowskich. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero później, nie informowano nas. Dowódcy wiedzieli, o co chodzi. Nam wieczorem, jak już było ciemno, rozkazano przygotować się do wymarszu, zabrać broń, zabrać, co kto miał, zapasy żywności, uformowano nas w odpowiednie plutony i [wyruszyliśmy] pod dowództwem porucznika (wtedy) Michała Byliny, którego wyznaczono na dowódcę całej kompanii, która miała wymaszerować z Warszawy do Lasów Chojnowskich. Porucznik Michał Bylina to był profesor ASP, znany malarz artysta, którego obrazy (zwłaszcza szarże ułanów polskich) znajdują się dzisiaj w muzeum. On był moim dowódcą od początku. […]
Wymaszerowaliśmy ulicą Kujawską w dół, przez opłotki, przez posesje. Specjalna grupa torowała nam drogę, grupa uzbrojona w nożyce do cięcia między innymi siatek ogrodzeniowych, bo nie maszerowaliśmy ulicami. Wtedy, 4 sierpnia, nie znaliśmy sytuacji na Mokotowie, gdzie Niemcy, a gdzie Polacy. Wiele ataków się nie udało. Powstańcy, tam gdzie mogli, to się pochronili do swoich, zajmowanych przez siebie budynków, domów mieszkalnych, a Niemcy z kolei pozajmowali swoje punkty oporu. Musieliśmy lawirować, nie wiedząc, w jakim terenie się znajdujemy. Dlatego przebijaliśmy się przez prywatne domki i posesje, podwórkami. Najsampierw szła grupa, która robiła wywiad, czy nie ma Niemców. Dopiero [potem cała] grupa i tak dalej. W ten sposób 4 sierpnia dotarliśmy do Dolnego Mokotowa już między ulicą Puławską a Belwederską. Tam spotkaliśmy się z silnym ostrzałem niemieckim. Niemcy nas albo zauważyli, albo wyczuli. W każdym razie oświetlili teren i otworzyli silny ogień. W tej sytuacji nie było szans, żeby przez otwarte pole przebijać się do Kabatów.
Pierwszym naszym punktem, jaki sobie wyznaczyliśmy, było osiągnięcie lasku w Kabatach. Tam zresztą gromadziły się różne oddziały, na przykład w naszej powrotnej drodze do Warszawy. Tak że musieliśmy się wycofać tej nocy z powrotem. Przyjęły nas siostry. Na Dolnym Mokotowie jest klasztor chyba sióstr franciszkanek. U sióstr przenocowaliśmy. Byliśmy bardzo gościnnie przyjęci, siostry nas nakarmiły i pochowały. Było nas przecież w sumie około stu ludzi, więc to był nie lada problem dla sióstr, żeby nas tam pochować. Ponieważ klasztor miał budynki gospodarcze i nawet hodowlę różnych kurek i świnek (gospodarstwo rolne wręcz), więc po różnych strychach, szopach, na słomie pochowaliśmy się wszyscy, przez cały dzień nie wytykając nosa z ukrycia. Już wieczorem nastąpiło przegrupowanie. Zmniejszono liczebność naszej kompanii ze stu do około sześćdziesięciu osób, jako że dowództwo wyszło z (słusznego skądinąd) założenia, że mniejszą grupą będzie łatwiej się przebić do lasów przez kordony Niemców. Za to lepiej nas uzbrojono, bo po prostu przejęliśmy broń – nieliczną, ale jednak dostateczną – od tych, którzy pozostali. Ci, którzy pozostali, zostali włączeni potem do innych ugrupowań powstańczych walczących na Mokotowie.
- Jakie to było uzbrojenie?
Karabiny, ale tylko dwa. Broń krótką miał każdy i granaty miał każdy. Mieliśmy lornetki, mieliśmy sprzęt pomocniczy. Granatów mieliśmy w bród, poważniejszych, zaczepnych, ale i obronnych, tych „sidolówek” powstańczych też sporo – zresztą skutecznych, jak się potem okazało. Ale karabiny tylko dwa. Kilka pistoletów maszynowych też było. Niemieckich, oczywiście. Taką grupą, gdzie każdy miał jakąś broń, wyznaczone zadania, pogrupowani i przegrupowani w nowe plutony po raz drugi wymaszerowaliśmy. Udało się. Też byliśmy ostrzeliwani, ale nie mieliśmy już odwrotu. Przemykaliśmy się rowami z wodą, zamoczeni nieraz po pas. Przebiliśmy się w pierwszym rzucie, w pierwszym skoku do Kabatów. Następnej nocy dalej i dalej, i dalej… Co się okazało? Zadaniem naszej grupy, naszej kompanii było zabezpieczenie odtransportowania dowódcy V Odcinka, podpułkownika „Przygonia” do Zalesinka. Podpułkownik „Przegonia” w ten sposób przestał był dowódcą V Odcinka. Na jego miejsce wyznaczono innego dowódcę. Była to oczywiście decyzja dowództwa naczelnego Powstania Warszawskiego. Myśmy o tym wszystkim nie wiedzieli. Dowiedzieliśmy się o tym, kogo eskortowaliśmy, jak ważne zadanie wypełnialiśmy, wtedy gdy już znaleźliśmy się w Zalesinku właśnie, czyli w punkcie docelowym naszej eskorty. Żeśmy wymaszerowali z Zalesinka do lasów chojnowskich celem wykonania innego zadania zleconego naszej kompanii, a mianowicie odbioru zrzutów broni i amunicji [z] samolotów RAF-u. Moja kompania takie zrzuty odebrała.
Po eskortowaniu pułkownika „Przegonia” do Zalesinka musieliśmy się zatroszczyć o zaopatrzenie dla naszej kompanii i przygotowanie do wykonania drugiego zadania. Wędrowaliśmy po lasach, nie niepokojąc ludności tam zamieszkującej, żeby ich nie narażać, bo tam Niemcy też wędrowali. Tam stały wojska węgierskie, które nam okazywały potem pomoc, jak się okazało. To byli nasi przyjaciele w czasie Powstania. Tam stały kompanie węgierskie, z którymi nawiązaliśmy kontakt, były pertraktacje. To co powiem, pochodzi z literatury, bo tegośmy wtedy nie wiedzieli. Były pertraktacje wyższego dowództwa Powstania z dowództwem wojsk węgierskich na temat przystąpienia Węgrów do Powstania. Prawie by się to udało, ale broni nam przekazali sporo, nawet działka przeciwpancerne czy broń przeciwpancerną. Niemcy zorientowali się, o co chodzi, i oczywiście zabrali wojska węgierskie, odesłali gdzie indziej, sami zajmując właśnie te tereny do walki z nami.
Właśnie wędrując po tych lasach, pewnej nocy pod wsią Runów na skraju Lasów Chojnowskich, zasiedliliśmy się na noc w gajówce pod Złotokłosami. Tejże nocy nad ranem obudził mnie porucznik „Zbroja”, Umiński (spaliśmy wszyscy w stodołach na słomie) i dał mi rozkaz zameldować się za pięć minut na dziedzińcu przed moją stodołą. Kiedy się zameldowałem, zabrawszy broń i moje całe wyposażenie na podwórku, [było tam] już czterech innych moich kolegów z kompanii. Otrzymaliśmy rozkaz wymarszu w wytyczony punkt na skraj lasu jako zabezpieczenie.
- Który to był dzień sierpnia?
Chyba [8] sierpnia. Wyznaczono nam punkt, w którym pluton miał zająć stanowiska celem zabezpieczenia gajówki z naszymi żołnierzami, gdzie sobie jeszcze spokojnie spali. Było już widno zupełnie, rano, kiedy z daleka usłyszeliśmy na drodze (bo była droga, las gęsty i droga prowadząca do gajówki i dalej las, a my wzdłuż tej drogi byliśmy rozstawieni przez porucznika „Zbroję”) jakiś szczęk. Cisza, rano, jakieś rozmowy. Wyjrzeliśmy i zorientowaliśmy się, że nadciąga grupa Niemców, patrol niemiecki. Niefrasobliwie sobie szli, rozmawiając głośno, śmiejąc się. Oczywiście natychmiast zajęliśmy odpowiednie stanowiska. Otrzymaliśmy po cichu rozkaz, żeby godnie przyjąć tychże Niemców. Innego wyjścia nie było. Podpuściliśmy Niemców tuż pod nasze stanowiska. Pierwszy był (od kierunku, z którego szli Niemcy) mój kolega Alek Tołwiński (znane nazwisko, już historyczne w Polsce, bohater, ranny inwalida wojenny), drugi byłem ja, dalej był jeszcze Staś, na końcu za grubym drzewem schowany porucznik „Zbroja” z niemieckim pistoletem maszynowym. My mieliśmy granaty i broń krótką. Podpuściliśmy Niemców jak najbliżej i w momencie gdy już pierwsza grupa znajdowała się naprzeciwko mnie w odległości dosłownie kilku metrów zająłem takie stanowisko między drzewami, gdzie był prześwit, gdzie można było rzucić celnie granat. Wstałem w tym momencie, odbezpieczyłem zawleczkę, którą Niemcy usłyszeli, bo to był szczęk. Jak usłyszeli, zobaczyli mnie, zaczęli ściągać karabiny z pleców, ale już nie zdążyli. Mój granat rzucony przede mnie celnie trafił prosto pod ich nogi. Wybuchł, bo nie zawsze to się mogło zdążyć. Byłem przygotowany, że będę musiał powtórzyć manewr. Ale wybuchł, oczywiście. Co było dalej, można się domyśleć. Niemcy zostali ranni, podnieśli wrzask, krzyki, jęki i tak dalej. Zgubili broń. Oczywiście podskoczyłem i chwyciłem tę cenną dla nas „czeską zbrojowkę”. To był ręczny karabin maszynowy. Natychmiast na rozkaz porucznika „Zbroi” (zresztą on tam pomagał i wydawał rozkazy) pociągnąłem ten karabin na jego stanowisko i otworzyliśmy ogień na Niemców, wycofując się z poprzednio zajmowanych stanowisk. Tak jak zostało to wtedy określone przez mojego dowódcę i dowództwo całej grupy, był to czyn bardzo cenny i zdobycz nader cenna, zdobycie tego karabinu maszynowego – nie mieliśmy wtedy takiej broni. Fakt użycia jej natychmiast w obronie naszych stanowisk i stodoły z naszymi ludźmi, okazało się [to] nader cenne. Zaalarmowani chłopcy i dowódca, porucznik Bylina w stodole usłyszeli strzały, usłyszeli wybuchy, natychmiast się poderwali, wybiegli. Wycofaliśmy się bez strat w głąb lasów. Było dwóch rannych wśród naszych żołnierzy, między innymi dowódca naszego plutonu harcerskiego, późniejszy podporucznik (wtedy jeszcze harcmistrz) Klimek. Ale nic się nam złego nie stało.
Na odgłos strzałów i tej krótkiej walki, jak już się znaleźliśmy w głębi lasu, podjechali do nas na koniach koledzy z AK, z innych grup, które w tych lasach wtedy miały miejsce, chcieli nam udzielić pomocy. Ale zameldowaliśmy, że jesteśmy cali i zdrowi, żeśmy potłukli Niemców troszkę. Druga grupa Niemców, która szła za nimi, za pierwszą (bo przednia to straż jak zwykle) oczywiście otworzyła do nas ogień. Ale usłyszeli u nas broń maszynową i już nie podskakiwali. Ich własną broń [słyszeli]. Spalili nadleśniczówkę w Złotokłosach. Wróciliśmy do tej leśniczówki za dzień czy za dwa, wypłaciliśmy odszkodowanie ludziom, którzy tam mieszkali, z zasobów pieniężnych. Nie chcieli przyjąć. Ale tam się spaliło wszystko, ich cały dobytek, konie. Po prostu dowódca naszej kompanii wynagrodził im w miarę możliwości te straty – nie chcieli przyjąć, bo przecież to byli Polacy i patrioci, wspomagali nas.
Po tej akcji ja i jeszcze kilku kolegów w wyniku wędrówek po lasach, niedojedzeni, zabiedzeni, piliśmy wodę ze stawów i jedli zbierane nocą jabłka po ogrodach. Niedożywieni, bo nie mieliśmy z początku zaopatrzenia, pochorowaliśmy się. Ja również. Na bardzo brzydką chorobę, wtedy nazywała się czerwonka, dziś się inaczej nazywa. Zostaliśmy oddelegowani do Zalesia na punkt sanitarny do willi kapitana Lesiowskiego, jeśli się nie mylę. Nie było go w domu, ale była jego rodzina. W tym domu właśnie urządzony był punkt sanitarno-leczniczy z lekarzem w razie potrzeby dla nas, dla partyzantów. W tym punkcie sanitarnym [przebywałem] ja i jeszcze kilku moich kolegów, w tym mój szwagier Andrzej Pląskowski (bośmy się trzymali wtedy już razem) i drugi mój kuzyn, brat mojej teściowej – Lesław Szymański. To była nasza trójka, gdzie trzymaliśmy się zawsze razem, ratowaliśmy się i dzięki nim żyję. [Kiedy] byłem ranny, od razu mnie zaopatrzyli i wynieśli z pola ostrzału i odtransportowali potem do szpitala. Znaleźliśmy się na punkcie sanitarnym, lekarz leczył nas, czym miał. Nie wiem, jakie to były leki.
Po dwóch dniach przyszedł meldunek (taka była umowa), że mamy się zameldować tego i tego dnia w Kabatach, bo wracamy do Warszawy. Ale to już było po 8 sierpnia czy nawet po 9 sierpnia, jak już zrzuty odebrali. Oczywiście nocą (bo nie można było w dzień) znów w butach, umundurowani, z chlebakami, ale bez broni – bo jak szliśmy na punkt sanitarny, to broń musieliśmy zdać, żeby się nie narażać, w razie gdy nas złapią. Nocami we trójkę wędrowaliśmy i zameldowaliśmy się w Kabatach, szukając porucznika kompanii Michała Byliny. Miał tam być. Nie znaleźliśmy go. Jeszcze tam nie dotarł. Jak się później okazało, otrzymał inny rozkaz i musiał się zatrzymać w lasach dłużej. Natomiast my zjawiliśmy się w Kabatach w samą porę. Tam mobilizowane były oddziały akowskie z tak zwanej „Obroży”. „Obroża” to był pierścień dookoła Warszawy. Był podzielony na siedem okręgów. Legionowo miało numer 7. Ci akowcy też należeli do „Obroży”. [Mobilizacja była] w celu dokonania ataku na Wilanów, na Niemców w Wilanowie. Tam stała dywizja SS „Hermann Goering” z czołgami. Chodziło między innymi o to, żeby na rozkaz wydany przez naczelnego dowódcę Powstania, a nawet samego „Bora” Komorowskiego, oddziały z „Obroży” i z terenu przyszły na pomoc Warszawie. Takie właśnie oddziały akowców z „Obroży” skoncentrowane wtedy były w Kabatach. Tejże nocy z 19 na 20 sierpnia miały uderzyć na Warszawę od strony lasów, od strony Kabatów i nie tylko. Atak ten był skoordynowany z atakiem oddziałów akowskich z Mokotowa na Wilanów. Miał miejsce taki atak, ale niewielki. W zasadzie była to na wpół udana akcja (moim zdaniem), ale jak piszą historycy – w ogóle nieudana. To jest kwestia opinii. Zostaliśmy przegrupowani i nasza trójka włączona do kompanii porucznika „Gryfa”.
- Czy to była ta feralna noc, kiedy został pan ranny?
Tak. Na drugi dzień byłem ranny. Jak powiedziałem, zostaliśmy przegrupowani. Ja i moi przyjaciele zostaliśmy włączeni do Batalionu „Ryś”, kompanii porucznika „Gryfa” pod dowództwem porucznika Tadeusza Kozłowskiego, późniejszego wielkiego mojego przyjaciela. Nie żyje już; porucznik z kampanii 1939 – Tadzio Kozłowski, z domu hrabia Lis Kozłowski.
Ponieważ godzina ataku na Wilanów była ustalona na dwunastą w nocy, odpowiednio wcześniej wyruszyliśmy pogrupowani z wyznaczonymi zadaniami. Pogrupowani w grupy szturmowe i kompanie z wyznaczonymi zadaniami. [Szliśmy] polami, osiedlami na Wilanów. Rzeczywiście zjawiliśmy się chyba koło dwunastej. Pilnowali tego dowódcy. Niemcy mieli punkty wysunięte dla obrony swojej głównej siedziby w pałacu w Wilanowie, ochrony całej dywizji, czołgów i tak dalej. Pierwsza szturmowa grupa akowska, która zaatakowała punkt wysunięty (znajdował się w szkole), zlikwidowała Niemców, potłukła ich na amen, ale Niemcy natychmiast odpowiedzieli ogniem ze wszystkich prawie luf. Wystrzelili w powietrze tak zwane flary, czyli lampiony na spadochronikach, które wolno opadając, oświetlały dość duże pole. Podpalili stogi ze zbożem i z sianem, żeby mieć oświetlone całe przedpole. To im dawało doskonale widoczne pole do ostrzału nacierających naszych grup szturmowych. Byliśmy wtedy dobrze uzbrojeni. Obsługiwałem ppanca, dostałem z kolegami do obsługi. Z tym ppancem przebiliśmy się przez ogień, ostrzał, przez pola. Ppanc był ciężki, pamiętam. Był rów z wodą, wszyscy skakali rowem przez wodę, ja z ppancem musiałem pójść do mosteczku i przejść przez mosteczek z kolegami, taki to był ciężar. Udało się. Naprzeciwko bramy pałacowej stała pryzma położonych szyn, kolejki dojazdowej, doskonałe miejsce na stanowisko dla ppanca. Tam żeśmy się ulokowali. Już pierwszy strzał z ppanca spowodował, że czołgi niemieckie, które były widoczne z daleka wokół pałacu jakoś się zatrzymały w ataku. Oni się zorientowali, że my mamy broń przeciwpancerną. Zdobyty karabin maszynowy był dla nas bardzo cenną bronią. Koledzy, którzy walczyli potem na ulicach Warszawy, posługiwali się tą bronią bardzo skutecznie i bardzo ją sobie cenili. Do końca Powstania na Mokotowie, do 27 września wielokrotnie ich ratował z trudnych opresji.
Dalsze moje losy potoczyły się już jako losy ciężko rannego Powstańca. Dwudziestego sierpnia po przegrupowaniu wojsk, które wkroczyły z Lasów Chojnowskich z „Obroży” (działo się to po przegrupowaniu na Czerniakowie), znalazłem się w grupie „Gryfa”, w grupie około osiemdziesięciu ludzi, którzy otrzymali rozkaz wymarszu na pierwszą linię frontu na Mokotowie, która przebiegała wtedy przy ulicy Belgijska Madalińskiego przy domach Wedla na Puławskiej. Domy Wedla nigdy nie były zdobyte, tam Niemcy przebywali do końca Powstania i stamtąd potem atakowali w głąb Mokotowa polskie oddziały. Przemarsz miał miejsce w ciągu dnia, można powiedzieć w samo południe. W pewnym momencie zauważyliśmy samolot niemiecki, obserwacyjny nad nami. Dość duża grupa Powstańców była nie do ukrycia. Tak że, mimo że teren należał w zasadzie do Powstańców (a w zasadzie teren między Belwederską a Puławską był to teren niczyj, ziemia niczyja), to tam sięgały karabiny niemieckie i polskie jednocześnie. Tą drogą maszerowaliśmy na pierwszą linię frontu. Samolocik, który nas zauważył, najprawdopodobniej zameldował artylerii, która stała na Służewcu, na wzgórzu, gdzie dziś stoi kościół Świętej Katarzyny […]. Tam stała artyleria niemiecka. Natychmiast otworzyli do nas ogień. Oczywiście przeskakiwaliśmy skokami, tam nie było gdzie się schronić, to było pole. Do kolonii Idzikowskiego, do pierwszych domków był jednak kawał drogi od Belwederskiej. Skakałem w ostatniej grupie. Tylko ja zostałem wtedy ranny. Pocisk artyleryjski trafił mi prosto pod nogi. Znalazłem się po prostu w dołku po tym pocisku. Urwał mi nogę i oczywiście poharatał całe ciało. Nie był to duży kaliber, ale było to jednak działko. Straciłem wtedy na moment orientację, znalazłem się bez nogi, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, próbowałem wstać i nie mogłem, bo nie miałem na czym. Z tego powodu potem powstała groźba tężca. W każdym razie koledzy, którzy biegli przede mną i za mną (zresztą moi najbliżsi krewni), natychmiast mnie podjęli mimo ostrzału i biegiem do pierwszych domów przy tak zwanej kolonii Idzikowskiego. Tam od razu znalazł się lekarz, znalazła się pomoc. Zaopatrzono mnie. Jeszcze na polu, Iguś Szymański, który był studentem tajnej medycyny w okresie okupacji, natychmiast się mną fachowo zajął, obciętą nogę przewiązał mi powyżej kolana, pasem ścisnął, żeby krew nie płynęła.
W takim stanie doniesiono mnie do pierwszych domów przy kolonii Idzikowskiego. Tam natychmiast zorganizowano pomoc, nosze i po pierwszym zaopatrzeniu, po pierwszych zastrzykach (nawet nie wiem jakich, w każdym razie wstrzykiwano we mnie mnóstwo różnych rzeczy) biegiem koledzy z mojej kompanii transportowali mnie do szpitala Elżbietanek. Tam mnie przyniesiono od razu na stół operacyjny, oczywiście i uśpiono. Jak się obudziłem, znalazłem się w pokoiku miłym, cichym, w białej pościeli. Kręciły się koło mnie siostry zakonne, elżbietanki, a i też siostry cywilne, młode dziewczęta – Polki. Po uśpieniu, jak wiadomo, człowiek się budzi dość długo. Jakimś środkiem bardzo trudnym do obudzenia uśpiono mnie, budziłem się z wielkimi męczarniami. Otwierałem oczy – ktoś przy mnie siedzi. W pewnym momencie, jak już trochę oprzytomniałem, poznałem – moja żona przy mnie siedzi. Była tam sanitariuszką. Było to nasze pierwsze spotkanie w czasie Powstania. W szpitalu Elżbietanek [byłem] wtedy pod dobrą opieką, mimo że szpital był częściowo zburzony, górne piętra były już spalone, bo już miał miejsce jeden atak na szpital. To był wtedy wojskowy szpital Powstańców na Mokotowie. Były czynne partery, piwnice i pierwsze piętra. Na pierwszym piętrze były sale operacyjne, wiele ich tam było specjalnie zorganizowanych. Tam robiono mi opatrunki i doprowadzano mnie do jakiegoś stanu przytomności. Byłem odżywiany jak należy. Siostry dbały o nas, zwłaszcza ciężko rannych.
Stan względnego spokoju trwał do 29 sierpnia. Wtedy zaczęła się zagłada szpitala Elżbietanek. Tak to nazywałem w literaturze, takie opisy istnieją w różnych innych źródłach. Od rana punktualnie rozpoczął się atak z działek, z artylerii ulokowanej w fortach przy Racławickiej – forty są do dzisiaj – i sztukasów z powietrza. Samoloty niziutko, bezkarnie latały dookoła szpitala. Po ostrzale z artylerii wszystkich, którzy byli w szpitalu, rannych żołnierzy, personel i tak dalej ostrzeliwali. Wszystkich, którzy uciekali z palącego się i zapadającego w gruzy szpitala Elżbietanek. Był to mord popełniany przez lotników niemieckich na wszystkich dokoła. Z pomocą przybiegli do szpitala ludzie i akowcy z okolic, żołnierze, którzy albo odpoczywali po walce na swoich punktach, albo i ludność przede wszystkim. Wszyscy byli ostrzeliwani przez Niemców – wiadomo, co się tam działo. Jak się zaczął ostrzał z artylerii, natychmiast siostry i lekarze zarządzili ewakuację rannych z pokoi, z pierwszego piętra i z parteru do piwnic. To były jedyne miejsca względnie bezpieczne – piwnice. Zaczął się wielki rozgardiasz, jaki zwykle ma miejsce w takich [sytuacjach]. Przez wywalone okna, wypadające drzwi, odpadające tynki i dziury robione przez pociski artylerii wszyscy ranni, jak mogli, którzy poruszali się na nogach, względnie ruszali się, prowadzeni przez siostry, uciekali czym prędzej do piwnic. Taki był rozkaz, taki był porządek.
Z przyjacielem moim późniejszym, Mieciem Skórskim leżeliśmy w pokoiku na pierwszym piętrze. Jakoś uchroniliśmy się od ran, od zguby. W pewnym momencie leżymy bezradni, on bez nogi, ja bez nogi, nie możemy się ruszyć. Wreszcie siostry zakonne Elżbietanki wpadają do naszego pokoju. Biegały po pierwszym piętrze, szukały, czy ktoś nie został. Znalazły nas. Czym prędzej zorganizowały naszą ewakuację. Zniesiono nas do piwnic, do dużego pomieszczenia, tam gdzie już zorganizowano materace na podłogach. Na łóżkach nie było miejsca, zresztą na materacach więcej się nas tam mieściło. Położono nas pod ścianą, pod maleńkim okienkiem. Przykryto nas kocami, pełno dymu, pełno kurzu, bieganina – można sobie wyobrazić, co się działo. W pewnym momencie nad naszymi głowami (moją i mojego przyjaciela Miecia) nastąpił olbrzymi wybuch, powstała wielka dziura. Okazuje się, że pocisk (bo to akurat była ściana od kierunku dział, które stały w forcie przy Racławickiej) wpadł pocisk do naszego pomieszczenia. W pomieszczeniu znajdowało się, jak się później dowiedzieliśmy, szesnastu rannych. Dym, smród spalonej siarki, kurz, tynk. Wszystko po prostu stworzyło taką sytuację, że myśmy się dusili, niczego nie widzieliśmy. W pewnym momencie już się troszkę przewiało, zauważyliśmy właśnie tę olbrzymią dziurę, wpadły do pomieszczenia siostry i inni żywi jeszcze ludzie i stwierdzili masakrę w pomieszczeniu. Wynoszono przy nas ciała w prześcieradłach pomieszane z gruzami, posiekane, porozrywane od tego pocisku. Mnie i Miecia Skórskiego przysypały cegły, gruzy, na kołdry nasze i koce. Byliśmy ranni, ale żywi. Po prostu cud, łaska Boska.
Wyniesiono nas czym prędzej w inne miejsce, na wspólne łoże. Ostrzał zarówno z dział, jak i z samolotów trwał nadal. Okoliczni mieszkańcy, jak już wspomniałem, przybiegli nam z pomocą. Moja żona po nocnym dyżurze poszła do swojego domu, a mieszkaliśmy przy Okolskiej w domu profesora Wasiutyńskiego, prawie naprzeciwko szpitala. Szpital był cofnięty przy Tynieckiej. Przybiegli czym prędzej wszyscy, moja żona też, z koleżankami z domu, żeby nas ratować. Odnalazły mnie, odnalazły Miecia i jeszcze innych kolegów i czym prędzej na zaimprowizowanych noszach rozpoczęły ewakuację. Moja żona oczywiście mnie, a jeszcze i innych chodzących rannych, zabrała do naszego domu na ulicę Okolską.
Drugie wielkie szczęście, jakie nas spotkało, to był sam transport pod strzelającymi sztukasami, pod ostrzałem, pomiędzy drzewami, gruzowiskami, wykopanymi rowami strzeleckimi, barykadami przez dwieście czy trzysta metrów od szpitala do domu. Te słabe kobiety tak skrzętnie i trafnie lawirowały między gruzami, drzewami, pod ostrzałem sztukasów, że żaden pocisk nas nie trafił i dotransportowały mnie i tych dwóch zabranych ze mną rannych do piwnic naszego domu, do znanych mi lokatorów. Tam dopiero odetchnęliśmy, uświadamiając sobie, że znów uratowaliśmy sobie cudem życie.
Tam, we własnym domu razem z dwoma Powstańcami przebywaliśmy do końca Powstania na Mokotowie, to jest do 26 września. Akurat na naszej ulicy Niemcy, atakując od Służewca i czołgami od domu Wedla na Puławskiej ściskały Powstańców, którzy tam zostali okrążeni ze wszystkich stron. Dwudziestego szóstego września Niemcy wpadli na nasze podwórko i jak to Niemcy (zbieranina w różnych mundurach, byli i lotnicy) – rozwścieczeni. Najpierw ostrzelali piwnice. Powybijali szyby w piwnicach i krzyknęli:
Alle raus! Oczywiście wiedzieliśmy, byliśmy przygotowani na tę ewakuację, bo już żołnierze AK wycofujący się w miarę postępu wojsk niemieckich uprzedzały nas: „Niemcy idą, my się wycofujemy, bądźcie przygotowani”. Z wcześniej zdobytych domów przez Niemców też ludzi zbierano i transportowano. Nas to czekało, wiedzieliśmy o tym, byliśmy przygotowani. Tobołki mieliśmy zapakowane, w ubraniach od rana czekaliśmy, aż po nas przyjdą. Tak się stało.
Wpadli na podwórko, jak powiedziałem. Ja bez nogi, z żoną trzymając się za szyję jeszcze przy pomocy lokatora wyszliśmy z piwnicy ostatni, bo wiadomo, trudno nam było. Mnie i tych dwóch młodych żołnierzy popchnęli Niemcy pod murek. Tam były garaże, murek ogradzał nasze podwóreczko. Oczywiście krzyknęli:
Banditen! Tego, co nam się mogło zdarzyć, można się domyśleć. Oni jeszcze wtedy strzelali do Powstańców, mimo że Hitler wydał rozkaz, żeby uznać nas za kombatantów na skutek groźby aliantów, że będą poddani pod sąd za te zbrodnie i tak dalej. Szczęśliwa okoliczność była taka: w tym momencie uderzył pocisk z tak zwanej niemieckiej krowy. „Krowy” stały na dachach domów Wedla i [pocisk] uderzył w róg naszego domu. Co zrobili wtedy bohaterscy Niemcy? Skulili sobie łby i natychmiast schowali się na klatkę schodową. My staliśmy na podwórku. Grupa ludzi, kilkudziesięciu lokatorów z tego domu. Lokatorzy, moja żona zabrali nas, żołnierzy, czym prędzej wepchnęli nas do rowu strzeleckiego (bo tam był przekopany rów od naszego domu, Powstańcy to jeszcze zrobili) i znalazł się inny Niemiec, specjalnie przyprowadzony przez grupę szturmową, który nas zaczął ewakuować, Ślązak. „No chodźta szybciej do tego rowu, uciekajmy! Uciekajmy! Chodźta szybko!” Tak się stało. Tym rowem strzeleckim lokatorzy, moja żona przede wszystkim, odtransportowali mnie z pierwszej linii frontu na drugą stronę ulicy Puławskiej. W ten sposób uniknęliśmy większych niebezpieczeństw. Co zrobili Niemcy, jak wpadli na podwórko? Pierwsza rzecz, pościągali paniom, które nieostrożnie trzymały łańcuszki złote na szyi z obrączkami z rąk, z szyi, powyrywali i pochowali do kieszeni. Niemieccy żołnierze, którzy, jak wiadomo, wypierają się wszelkich zbrodni. Potem zaczęła się gehenna wędrówki do obozów.
Tak. Do stajni, tam gdzie są Wyścigi Konne. Tam Niemcy grupowali wysiedlanych i ewakuowanych ze zdobywanych domów obywateli, mieszkańców Mokotowa. Po drodze (ja na jednej nodze) Niemiec był o tyle dobry (w cudzysłowie), że z mojego powodu i z powodu innych rannych (bo tam byli inni ranni, nie tylko Powstańcy, ale przeważnie Powstańcy) często robił przerwy. Jak już żeśmy się wycofali, [szliśmy] obok zburzonego szpitala Elżbietanek, Malczewskiego, przez pola na Wyścigi. Często robił postoje. W pewnym momencie na polu już na Malczewskiego znaleźliśmy wóz z dyszlem. Chłopski wóz na czterech kołach. Starsi panowie z naszej grupy od razu (bo młodych tam przecież nie było) i panie [zaproponowali], żeby wóz zająć jako nasz wehikuł. Zresztą i Niemiec się zgodził. Wszystkie tobołki powędrowali na wóz, nas rannych położono na tobołki, panowie zaprzęgli się do dyszla, panie popychały. Tak zajechaliśmy na Wyścigi. Niemcy nas wpuścili do pierwszego baraku, do stajni. Tam dopiero żeśmy się przesiedli do stajni, na słomą wyściełane barłogi stajenne.
Przebywaliśmy tam trzy dni. Po trzech dniach Niemcy zarządzili ewakuację. Selekcję i ewakuację. Wiedzieliśmy, co nas tam czeka, bo ci, którzy tam wcześniej się znaleźli, właśnie w ten sposób byli rozwożeni po kraju. Wpadł Niemiec do naszego baraku:
Alle raus!, więc oczywiście wyszliśmy na zewnątrz i tam zaczęła się segregacja. Ranni do tej grupy, względnie zdrowi i cali do tej grupy, do roboty odtransportowali. Kobiety też. Podjechały autobusy i nam rannym Niemcy wydali rozkaz: „Wsiadać do tych autobusów!”.
Ze mną. Cały czas ze mną. Był taki incydent. Oczywiście poruszałem się tylko i wyłącznie przy pomocy żony, trzymając ją za szyję i [trzymając] zdobytą laskę. Tobołki nosiła żona, zresztą nieliczne, bo mnie trzeba było nosić, a nie tobołki. W ten sposób podeszliśmy do autobusu. Inni wsiadają, przyszła kolej na mnie. Niemcy rzucili się na żonę. „Ona nie!” –
Raus! Ja oczywiście nie chciałem się ruszyć bez żony. Po prostu powstała awantura. Znam niemiecki. Kategorycznie odmówiłem wsiadania. Albo z żoną, albo wcale. Niemcy się wściekali. Szarpali żonę, szarpali mnie. Absolutnie, złączyliśmy się. Nie było zresztą innego wyjścia przecież dla nas. Usłyszał to jakiś oficer, który nadzorował ten transport. Przyszedł do nas, wytłumaczyliśmy mu, o co chodzi. Wydał rozkaz, niech żona wsiada razem ze mną. Pozwolił na to, żeby żona wsiadła do autobusu z rannymi żołnierzami. Tylko ten gentleman niemiecki wydał polecenie żonie, żeby nie zajmowała miejsca, bo miejsca są tylko dla rannych, a ona ma pomagać rannym. […] Ten
Kulturträger nie domyślił się, że polskie dziewczyny potrafią [właściwie] zachować się wśród rannych swoich przyjaciół i żołnierzy i na pewno miejsca nie zajmą, i że będą pomagały. Tak się stało.
Wyładowano nas na stacji Włochy pod Warszawą. Autobus po wielu godzinach jazdy podjechał na tory i Niemcy zarządzili oczywiście wysiadkę. Tam było już mnóstwo ludzi, setki ludzi. Tam gromadzono rannych – rannych i żołnierzy, i cywilów. Podjechały potem pociągi, rannych i chorych ewakuowano w różne miejsca w Polsce. W dużej mierze do Pruszkowa do obozu przejściowego, ale i do Skierniewic. Moi ranni koledzy wylądowali, na przykład, w Skierniewicach. Tamtejszy szpital się nimi zajął. W Piastowie [skierowali] do szpitala w fabryce „Tudor”.
Moje losy były następujące: doczołgaliśmy się tam, gdzie nam wskazano, położyliśmy się na betonie i leżymy. Czekamy. Było to przed południem, bo od rana się za nas wzięli. W pewnym momencie na peronie zjawiły się młode dziewczyny w białych fartuszkach z opaskami Czerwonego Krzyża. Było ich tam kilka – pięć, może sześć. Wszystkie ubrane, dziewczęta z [Włoch]. W pewnym momencie wracają z rannym, już nieżywym. Tam umierali ludzie, ciężko ranni umierali na peronie, takie były przypadki. Oczywiście peron był otoczony dookoła kordonem Niemców z karabinami. Nie pozwalali na żadne kontakty. Perony były obstawione mieszkańcami Włoch, ludźmi, którzy rzucali [na przykład jedzenie]. Tam były tłumy ludzi dookoła. Rzucali nam paczki z żywnością, opatrunki, porozumiewali się krzykami, bo to przecież odległości były kilkunasto- czy kilkudziesięciometrowe, ale można było dorzucić. Niemcy na to nie pozwalali i strzelali nawet podobnież w powietrze. Dziewczęta, które zabrały tego rannego, być może nieżywego, wróciły za jakiś czas i wynosiły kogoś drugiego. Moja żona podeszła do nich i powiedziała: „Przyjdźcie i zabierzcie mojego rannego męża stąd i mnie”. Upłynęło wiele czasu, tłok był niesamowity już wtedy na peronie, bo przyjeżdżały autobusy z nowymi rannymi. Już nawet nie było się gdzie położyć na tym betonie. Znalazły nas. Co zrobiły dziewczyny? Przyniosły fartuch dla mojej żony, opaskę Czerwonego Krzyża, umyły ją, upudrowały, umalowały, wręczyły jakąś legitymację, poinstruowały, jak ma się zachować i ona, i ja, położyły mnie na nosze i wyruszyliśmy. Instrukcja była następująca: będę udawał trupa, a moja żona miała z innymi dziewczętami nieść nosze z jednej strony. Nie będziemy się zatrzymywać przed Niemcami, tam gdzie jest kordon, bo zawsze zatrzymywali i sprawdzali, czy żywy, czy nie. Na hura przebiegniemy. Dziewczęta poinstruowały nas, jak się mamy zachować.
Ruszyliśmy. Nie trudno mi było udawać trupa, ponieważ byłem blady, wyczerpany, chudy, ranny, pozbawiony krwi i tak dalej. Wpadliśmy. Przykryty byłem prześcieradłem. Wpadły ze mną w ten kordon, krzycząc, że jestem
kaputt, że nie żyję.
Halt! Halt! – okrzyki nie zdołały nas zatrzymać. Te młode dziewczyny razem z moją żoną przebiegły przez ten kordon i zanim się Niemcy zorientowali, my już wpadliśmy w tłumy ludzi, które stały zaraz za kordonem. Tam się nami zaopiekowano. Zawieziono nas bryczką, która tam się znalazła w pobliżu do jednej z willi, gdzie były przygotowane dla takich rannych jak ja, akowców, lekarz i punkt sanitarny. W ogóle zajęto się i mną, i moją żoną w stu procentach. Przebywaliśmy tam dwa dni, zanim nas nakarmiono, ubrano w nowe ubrania, wyposażono. Chciano nas zatrzymać na dłużej, ale po dwóch dniach poprosiłem, żeby nas odtransportowano do Piastowa, ponieważ w Piastowie miałem rodzinę. Mieszkali tam moi stryjeczni bracia. Mieli tam swoją willę, w której bywałem w czasie okupacji – przecież rodzina najbliższa, synowie brata mojego ojca, a więc stryjeczni bracia. Zawieziono nas tam bryczką, też różnymi opłotkami, ponieważ po Piastowie wtedy (jako strefie przyfrontowej) krążyły liczne patrole niemieckie, wyłapywały warszawiaków i od razu odstawiały do Pruszkowa do obozu. Ranny, nie ranny – warszawiak do obozu. Udało się. Zawieziono nas tam na ulicę Lelewela w Piastowie. Zostaliśmy przedtem wyposażeni w leki, żywność, ubrania. Pieniędzy nie chcieliśmy, podziękowaliśmy. Chciano nas również i w pieniążki wyposażyć, ale pieniędzy nie przyjęliśmy, bo uważaliśmy, że nie wypada, niech będą dla innych. W Piastowie u brata przebywaliśmy do grudnia 1944 roku.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich z czasu Powstania?
Bezpośrednio z Niemcami nie miałem do czynienia. Tylko tyle, ile na Służewcu. Kontakty przy pomocy karabinu, pistoletu i granatów to nie jest to, nie o to chodzi.
- Czy po akcji w lesie byli wzięci jeńcy niemieccy?
Tak. Po wybuchu granatu, po krzykach i wrzaskach o pomoc
Hilfe! i tak dalej jakoś się przeczołgali, jeden drugiemu pomagał w krzaki wleźć. Tak że jak już wybiegłem po karabin, to już Niemców nie było, siedzieli cicho. Myśmy ich nie dobijali, nie było takiego zwyczaju. Złapaliśmy karabin, rozkaz: „Wycofać się!”. I dopiero następna grupa, jak nadciągała (zresztą natychmiast, za nimi), otworzyła ogień jeszcze z daleka. Otrzymali odpowiedź z ich własnego karabinu maszynowego i się zatrzymali. Myśmy się wszyscy potem wycofali. Dołączył do nas kapitan Michał Bylina z całą grupą. Zorientował się w sytuacji, wydał rozkazy, jakie zabezpieczenia, jakie plutony i żeśmy się wycofali w głąb lasu. Bezpośredniego kontaktu z Niemcami nie [miałem], tylko ten poprzez granaty. Zresztą oddaliśmy również strzały z pistoletów. Ja i kolega Tołwiński ostrzelaliśmy ich, z jakim wynikiem nie wiemy, bo jak się strzela w krzaki, gdzie ktoś leży, to nie wiadomo. Rozkaz był – wycofać [się].
- Czy poza masakrą szpitala zetknął się pan jeszcze z jakimś przypadkiem zbrodni wojennych?
W drodze od mojego domu przy Okolskiej a stajniami na Służewcu po drodze widzieliśmy mnóstwo zbrodni niemieckich: spalone domy, spalone wille i leżące ciała wokół, przecież niepochowane, był ciągle stan wojenny, teren pod ostrzałem. Mijaliśmy, chyląc głowę przed trupami cywilów i tak dalej. Byli to ludzie, którzy leżeli na przykład w polu pomidorów, bo ludzie wyskakiwali po [pomidory], rosły tam, gdzie dziś są ulice i domy. Ludzie tam wybiegali po pomidory i po kartofle. Co robili Niemcy? Strzelali do nich, jak zginął na miejscu, tak został. Myśmy tędy szli ewakuowani i znajdowaliśmy trupy i w pomidorach, i przy domach.
- Jak cywile przyjmowali Powstańców?
Od 29 sierpnia do końca Powstania na Mokotowie byłem pod opieką cywilów w moim domu. Wiem, jakie były sytuacje w domach sąsiednich. Wszystkie domy były przecież twierdzami w pewnym momencie, może niewykorzystywanymi do bezpośrednich walk z Niemcami, ale wszyscy lokatorzy mieszkali w piwnicach, każdy dom miał piwnice. Kontaktowaliśmy się, porozumiewaliśmy się. Wszyscy byli przecież nader opiekuńczy w stosunku do nas, życzliwi, karmili nas. Przecież Powstańcy nie mieli żadnych zapasów. Nawet nie wiem, co ja jadłem, ale zawsze dostawałem posiłki od mieszkańców. Nawet jeden z mieszkańców miał duży zapas wina, bo, zdaje się, był przedstawicielem jakiejś firmy, i tym winem odżywialiśmy się. Bardzo pożywne wino było. Nie upijaliśmy się, ale codziennie dostawałem szklaneczkę wina na wzmocnienie. Tak że opieka [była] ze strony mieszkańców. Nawet dziwię się, że [w] literaturze, którą czasami spotykam, dzisiaj znajduję takie zapisy (może rzeczywiście gdzieś tak było), że mieszkańcy Warszawy psioczyli na Powstańców. To nie byli chyba Polacy i nie byli w ogóle patrioci, jeżeli psioczyli. Warszawę zamieszkiwały różne nacje, wiemy jakie, ci mogli psioczyć. Ale ja miałem do czynienia zawsze z patriotami, cywilami, którzy pomagali nam. Cywile byli tak samo zaangażowani w walkę z Niemcami jak my. Budowali barykady, byli łącznikami, donosili, gotowali. Znamy to wszystko, Muzeum Powstania jest pełne tego rodzaju dokumentów i pisanych, i fotograficznych i tak dalej. Takie są moje odczucia. Nikogo tutaj nie gloryfikuję. Jeśli były jakieś inne przypadki, to powiadam: to musieli nie być Polacy. A było wielu nie Polaków.
- Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości uczestniczącymi czynnie lub biernie w Powstaniu?
Wiadomo mi, co chyba nie jest opisane w literaturze, ale ja o tym wiem i wiedzą o tym koledzy już w tej chwili nieżyjący (myśmy na ten temat często rozmawiali) […] z opowiadań, że razem z moją kompanią, która eskortowała pułkownika „Przegonię” do Zalesinka, ewakuowani byli cywile, w tym kilku Żydów, którzy razem z nami opuszczali Warszawę. Myśmy ich eskortowali – takie było ich życzenie. Jak wiadomo, Powstańcy w Warszawie uwolnili wielu Żydów, […]. Ci Żydzi, którzy chcieli zostać w Warszawie, a nawet włączyli się do walki – proszę bardzo. Ale jak nie chcieli, nikt ich do tego nie zmuszał. Byli pod naszą opieką, byli karmieni i tak dalej. Grupa kilku Żydów, która wędrowała z nami, oczywiście opuściła nas na własne życzenie w jakimś miejscu w lasach. Odłączyli się od nas, podziękowali i odeszli. Jakie są ich dalsze losy, nie wiem. Wtedy nikt nie pilnował i nie kontrolował się nawzajem.
- Wspomniał pan o pertraktacjach z Węgrami.
To, co powiedziałem, pochodzi z literatury, którą czytałem. Osobistych żadnych kontaktów nie miałem, ale wtedy się o tym mówiło, było to dyskutowane. Byliśmy wtedy Węgrami wręcz zbudowani, zachwyceni, bardzo im wdzięczni, bo wiedzieliśmy, że sporo broni trafiło od nich. To jest w literaturze, są dokumenty, nie będę tego powtarzał w szczegółach, bo ich nie znam.
- Proszę opowiedzieć o życiu codziennym, o higienie, żywności.
Właśnie kwestia żywności [była] chyba najważniejsza, może wtedy ważniejsza nawet od higieny. W moim domu, jak już się znalazłem po zburzeniu szpitala, wyżywieniem zajmowały się panie. Wszystkie panie. Poszczególne klatki w piwnicach były przez nas zajęte, były przygotowane i zniesione tapczany i tam spaliśmy. Tam było ciemno, ale były karbidówki. W dzień przebywaliśmy na zewnątrz na parterze, a jak nie było ostrzału, na tak zwanym powietrzu. Panie zajmowały się gotowaniem dla wszystkich. Dla wszystkich znajdujących się i „zameldowanych” (w cudzysłowie) w danej chwili w naszym domu. Byli lokatorzy, ale byli i ludzie przypadkowi, którzy nie mieli się gdzie schować. Na przykład pan inżynier Jakubowski, ojciec Wandy Jakubowskiej (znanej reżyserki), mój opiekun przez cały czas mojego pobytu. Na brydża przyszedł do pułkownika Brodzińskiego i został. Jak mnie przyniesiono, od razu się mną zajął – wspaniały pan. Ratował nas, opowiadał nam, kontaktowy, opiekuńczy. Wynosił mnie na parter, jak nie było ostrzału. Po Powstaniu mnie odnalazł, ogłosił w gazecie i widzieliśmy się u niego w Skarżysku, bo tam był dyrektorem elektrowni. Pojechaliśmy do niego. Panie się zajmowały [wyżywieniem]. Nie wiem, co jadłem, nie pamiętam. Piłem winko, to pamiętam, bo było smakowite. Jakieś zupki. Wieczorem latano na pomidory i na kartofle, gdzieś tam były w pobliżu w polu.
- Czy był okres, że doznawał pan głodu?
Bez przerwy byłem głodny. Dużo żeśmy pili, bo mieliśmy studnie niedaleko, za płotem no Okolskiej. Wody było sporo. Higiena – była woda, myliśmy się. Przychodził codziennie lekarz do nas. Ranni, którzy ocaleli i wywędrowali do okolicznych domów czy punktów sanitarnych na Mokotowie w okolicy szpitala, zostali jakoś zarejestrowani. Lekarze chodzili po domach, zaopatrywali rannym rany i tak dalej. Do mnie też przychodził lekarz. Od rana do wieczora całymi nocami chodzili lekarze z pielęgniarką. Jakie środki mieli opatrunkowe, to już nie pamiętam. Czasami to była benzyna, żeby przemyć ranę. Zwykła benzyna, ale to był jedyny względnie higieniczny płyn, niezakażony niczym. Co nam dawali – nie wiem. Czasami coś dawali, jakieś pigułki do połknięcia, przeciwbólowych środków nie było – leżeliśmy i cierpieliśmy. Ich wizyty były bardzo dla nas miłe i pocieszające. Czekaliśmy na te wizyty. Zmęczeni lekarze, zmęczone siostry sanitariuszki, polskie dziewczyny. Zawsze nam jakieś wiadomości przynosiły, jakąś pociechę, pogłaskały, papieroskiem poczęstowały, bo skombinowały gdzieś, jak myśmy już nie mieli. Taki był żywot do 26 września.
- Wspomniał pan, że z racji swojej działalności, nocował pan w różnych miejscach. Jak wyglądały noce w czasie Powstania?
W czasie okupacji. Jak wspomniałem dom moich teściów był domem wielce patriotycznym w całości zaangażowanym w działania konspiracyjne. Bywało tak, że był telefon od teścia (który, jak wspomniałem, był zaangażowany w bomby wysadzające pociągi i nie tylko) do żony. Mówiło się kodem, żebyśmy nie nocowali dziś w tym mieszkaniu, żebyśmy się udali nocować na melinę. Miałem gdzie wyjechać, jechałem do Jabłonny, do rodziców, do Buchnika, z żoną. Jeszcze nawet zabierałem czasami kogoś. Tak bywało. W pewnym okresie na ulicy Okolskiej bywał u nas trzydziestoparoletni młody Żyd, którego osobiście na polecenie odpowiednich władz (teść mi przekazywał polecenia) pilotowałem wieczorem na różne meliny: na Malczewskiego i gdzie indziej pod wskazane adresy. Człowiek ten był ukrywany w różnych domach. Między innymi czasami trafiał do nas. Uczył nas angielskiego, mnie i mojego szwagra. Po wojnie był wiceministrem spraw zagranicznych w Izraelu, nie byle kto. Dziękował potem teściom. Szczegółów nie znam, wiem, że gdzieś dotarł. Tak że tak było. Sam często nie nocowałem w domu. Pracowałem w elektrowni w Jabłonnie, zatrzymywałem się u rodziców. Jak nie miałem zajęć w Warszawie, jakichś poleceń, to się zatrzymywałem. Tu było bezpieczniej, tu był mój znany teren, można było wszędzie i do kolegów wywędrować i gdzie indziej.
Zresztą w czasie okupacji w domu moich rodziców w Buchniku, w dużej willi jedenastopokojowej na parterze Niemcy ulokowali firmę inżyniera Cudnego z Warszawy. Firmę, która budowała wały przeciwpowodziowe na Wiśle. Niemcy zbudowali wał przeciwpowodziowy na odcinku od Warszawy za Rajszewo i jeszcze dalej. Firma ta była ulokowana w willi moich rodziców. Było to bardzo korzystne, bo willa była niejako pod nadzorem Niemców, było biuro inżyniera Cudnego. Jeńcami sowieckimi to robili. W Bukowie były baraki, tam byli zasiedleni jeńcy sowieccy wzięci do niewoli i tymi jeńcami budowali wały. Jeńcy ciągle przychodzili do mnie, do rodziców. Inżynier Cudny gotował im posiłki z wkładem, dokarmiał ich po prostu, bo to, co dostawali w barakach od Niemców, było minimalnym wyżywieniem. Tak że wspomagaliśmy też tych ludzi. Dom w Buchniku był o tyle bezpieczny, że był pod ochroną [Niemców] i firmy. To była polska firma, nie niemiecka; znana postać, inżynier Cudny, budowniczy różnych urządzeń wodnych w Polsce.
- Wracając do Powstania, jak by pan określił atmosferę panującą w pańskim batalionie?
Musiałbym użyć samych superlatywów. Byliśmy ochotnikami, a więc żołnierzami z wyboru. Nie waham się użyć górnolotnych słów. Szliśmy z bezgranicznym oddaniem i poświęceniem. Wiedzieliśmy, że to jest absolutny obowiązek. Walczyliśmy przecież o suwerenność, o wolność, o Polskę, dla której byliśmy my, przedwojenna młodzież, tak bardzo patriotycznie wychowani na wspomnieniach ojców, uczestnikach wojny 1920 roku, legionistów i tak dalej. Takich miałem kolegów, tacy byliśmy wszyscy, wśród takich się wychowywałem. Zresztą inni uczestnicy Powstania, młodzi ludzie z Warszawy, którzy może nie mieli takiej tradycji patriotycznej jak ja, jak się włączyli do walki, byli żołnierzami na najwyższym poziomie. Warszawskie urwisy – ile piosenek o nich śpiewaliśmy! Mali chłopcy, po dwanaście, czternaście lat bez rozkazu, nie było metody na nich. Wkładał hełm, butelkę i na czołg, a to, że ginął – nie było dla nich ważne. „Panie poruczniku, ja…” „Siedź, nie pójdziesz!” Łapał, biegł sam. Co mu zrobić? Nie posłuchał rozkazu, pobiegł z chłopakami. Dzięki nim wiele czołgów niemieckich zginęło. Trudno określić, to były emocje, to była wzajemność, wzajemne poświęcenie, niesamowita solidarność i odpowiedzialność za towarzysza broni obok. Jak i mnie wynoszono, tak innych wynoszono. Te dziewczyny polskie… To się nie da opisać inaczej. Ci, którzy w to nie wierzą albo nie czytają, nie mają tej wrażliwości, to po prostu są ludźmi chyba bez uczuć, odczuć, bez wyobraźni.
- Z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?
Najbliższa rodzina, to fakt. Poza tym wspomniany Alek Tołwiński, inżynier mechanik lotnictwa – żyje jeszcze. Jerzy Pietrzykowski, profesor Politechniki Warszawskiej, już nie żyje. Bez przerwy się spotykamy. Stanisław Polkowski, inwalida bez nogi – żyje. Wszystko żołnierze Pułku AK „Baszta”, z różnych kompanii. W czasie walki to myśmy się może za bardzo nawet nie znali, ale potem, jak żeśmy się po Powstaniu spotykali w Warszawie (bośmy się tu poszukiwali, zbieraliśmy się przypadkowo czy celowo), tośmy się wtedy ze sobą zaczęli dopiero na dobre i przyjaźnić, i rozmawiać, i opisywać historię godzina po godzinie. Stąd te opisy, relacje, które mamy wszyscy, są złożone w różnych miejscach, między innymi w Muzeum Powstania i tak dalej. Tak że to są moi dzisiejsi przyjaciele dozgonni. Wielu z nich nie żyje. Nie żyje przede wszystkim Michał Bylina, z którym żeśmy się przyjaźnili, nie żyje Jerzy Umiński, nasz dowódca, nie żyje Tadzio Jaegermann, zastępca Michała Byliny, który napisał piękną książkę o nas i wydał w Akademii Nauk.
- Czy podczas Powstania uczestniczył pan w formach życia religijnego?
Jestem katolikiem wierzącym i praktykującym, ale przyznam się, że w czasie tych akcji, w których brałem udział, nie było takiej okazji. Owszem, przebywając w lasach chojnowskich u sióstr w miejscowości w okolicy Zalesia, braliśmy udział w modlitwie, ksiądz nas tam odwiedził, odprawił nam mszę świętą i pobłogosławił nas na nasze dalsze losy żołnierskie.
- Czy podczas Powstania miał pan dostęp do prasy podziemnej, radia?
Nie. Ja osobiście nie, ale wiem, że wśród żołnierzy w moim otoczeniu były „Biuletyny”, które przeglądałem, ale to były biuletyny jeszcze dawne, okupacyjne. Świeżych komunikatów z dowództwa Powstania w czasie akcji powstańczej nie miałem, nie czytałem. Wiadomości, jakie do nas dochodziły, to były wiadomości ustne, przekazywane przez naszych dowódców bądź najbliższych kolegów.
- Czy wówczas był możliwy jakikolwiek kontakt z rodziną, która niepokoiła się o was?
Nie, nie było żadnego kontaktu. Rodzina pozostała w domu, jeżeli chodzi o rodzinę mojej żony – w Warszawie na Mokotowie w domu przy ulicy Okolskiej 3a, naprzeciwko parku Dreszera. Moja rodzina najbliższa (rodzice i mój młodziutki brat) zamieszkiwali w owym czasie w Buchniku koło Jabłonny, w parku Potockiego Buchnik.
- Za akcję z 9 sierpnia 1944 roku został pan odznaczony. Jakie to było odznaczenie?
To był awans o jeden stopień wojskowy oraz Krzyż Walecznych, o czym dowiedziałem się dopiero po Powstaniu, jako że byłem ciężko ranny i odłączony od mojego oddziału i moich dowódców, przebywałem w szpitalu Elżbietanek, a potem, po zburzeniu szpitala Elżbietanek w dniu 29 sierpnia we własnym domu w piwnicach przy wspomnianej ulicy Okolskiej 3a.
- Czy potem były kolejne odznaczenia?
Tak, były. Oczywiście. Ale o tym też się dowiedziałem dopiero z korespondencji otrzymanej z Londynu. To były lata grubo po wojnie, jako że rozkaz wydany już w ostatnich dniach Powstania (praktycznie nawet już po Powstaniu) przez pułkownika „Daniela” (zresztą na wniosek pułkownika „Radosława”) został zabrany i wysłany do Londynu. Tamtejsze koła akowskie, tamtejsze dowództwo i zresztą jeszcze Ministerstwo Obrony czy Wojny londyńskiego rządu tymi wszystkimi dokumentami się zajmowało i przygotowało dla nas dokumentację, którą otrzymałem w korespondencji dopiero w latach pięćdziesiątych, pod koniec lat pięćdziesiątych. Dokumenty te przedłożyłem w Polsce właściwym władzom wojskowym. Dopiero po wielu latach w 1962 roku Ministerstwo Obrony Narodowej (tak się to chyba wtedy nazywało) wydało nam odpowiednie zaświadczenia, zweryfikowało te odznaczenia i przysłało nam odpowiednie dokumenty, to znaczy legitymację potwierdzającą przyznanie (w moim przypadku) orderu wojennego Virtuti Militari V klasy, czyli tak zwanego Srebrnego Krzyża Orderu Virtuti Militari.
- Otrzymał pan też Krzyż Partyzancki, Krzyż AK oraz później Krzyż Powstańczy.
Tak, ale to były z urzędu nadawane przez ówczesne władze PRL na wniosek naszych organizacji kombatanckich. Oznaczenia wręcz rutynowe, powiedziałbym, standardowe. Wszyscy Powstańcy otrzymywali Krzyż Partyzancki, w moim przypadku było to autentyczne zresztą odznaczenie partyzanckie, jako że byłem przez dwa tygodnie w lasach.
- Czy ma pan informacje, jak potoczyły się losy przyjaciół, bliskich, mieszkańców domu przy Okolskiej po wywózce na Służewiec?
Tak. Trzydniowy pobyt na Służewcu, w tak zwanym przejściowym obozie segregacyjnym, bo tam nas segregowano. Rannych autobusami przywieziono do Włoch i tak dalej, a ludzi zdrowych, przeważnie w starszym wieku, zaklasyfikowano do różnych grup przeznaczonych, jak się później dowiedzieliśmy, do różnych prac porządkowych, głównie do budowania umocnień na terenie Warszawy, jako że Warszawa stała się wtedy pierwszą linią frontu idącego od wschodu, jak wiadomo. Mieszkańcy na ogół wszyscy ocaleli. Spotkaliśmy się już po wszystkim, po wyzwoleniu w naszym własnym domu przy ulicy Okolskiej. Na ogół wszyscy powrócili, z wyjątkiem tych, przeważnie młodych ludzi, byłych mieszkańców naszego domu, którzy zginęli, o których wspominałem, jak ów Iguś Szymański, jak Brodziński – młody człowiek, który zginął. Jeszcze wielu innych kolegów z mojego oddziału, z mojej kompanii, bo z Pułku AK „Baszta” zginęło bardzo wielu.
- Koło Jabłonny przebywała mama, brat i ojciec?
Tak, rodzice i mój brat. Oczywiście wielu jeszcze innych warszawiaków, którzy opuścili Warszawę (zwłaszcza Warszawę Pragę) i tam się zasiedlili, uznając, że [będzie bezpiecznie] w domu rodziców, gdzie zostali przygarnięci, przytuleni jako chwilowo bezdomni i zamieszkiwali. Potem oczywiście opuścili dom i wrócili do swoich domów. Te wędrówki ludzi wtedy [sprawiały], że wszystkie takie domki, zwłaszcza domy jak rodziców w parku Buchnik były chętnie nawiedzane przez uciekinierów bezdomnych. Wróciłem do domu moich rodziców w kwietniu 1945 roku z Łowicza.
- Jak długo przebywali państwo w Piastowie?
W Piastowie przebywaliśmy do końca listopada. W drugiej połowie listopada byliśmy zmuszeni opuścić gościnny dom mojego braterstwa stryjecznego, Krystyny i Witolda Szurmaków, a to dlatego, że teren ten był penetrowany przez żandarmów niemieckich, jako że była to strefa przyfrontowa. Warszawiacy byli dla Niemców szczególnie niebezpieczni. Byli wyłapywani i wywożeni do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Mojej żonie przydarzył się taki fakt, że została złapana razem z moją siostrą stryjeczną, mieszkanką Piastowa i po wylegitymowaniu odstawiona do obozu pruszkowskiego. Została zwolniona z tego obozu, a to dzięki temu, że w biurze ewidencji obozu spotkała się z jednym z lokatorów z naszego domu przy ulicy Okolskiej 3a, panem Głuszczem, młodym człowiekiem, który wraz z chorą matką przebywał w tymże obozie. Zatrudniony był w biurze ewidencji obozu, tam go Niemcy zatrudnili. Jak żonę tam przyprowadzono, od razu oczywiście poznali się i podjęli odpowiednie działania. Ów znajmy, pan Głuszcz, miał przepustkę i wychodził na miasto. Podał karteczkę z informacją od mojej żony do krewnych żony zamieszkałych w Pruszkowie, państwa Ostrowskich, którzy byli nauczycielami w tamtejszym gimnazjum. Znane osoby. Natychmiast państwo Ostrowscy podjęli działania zmierzające do nawiązania kontaktu z moją żoną Klarą i uwolnienia jej. Mieli taką możliwość, a to dlatego że ich serdeczna znajoma, lekarka z Pruszkowa była zatrudniona przez Niemców w punkcie sanitarnym w obozie pruszkowskim. Jej zadaniem było zadbanie o higienę i zdrowie (w cudzysłowie to można powiedzieć) przebywających tam warszawiaków. Oczywiście natychmiast skontaktowała się z żoną, odnalazła ją w tym tłumie i po założeniu odpowiedniej karty chorobowej w końcu wystawiła świadectwo, że jest chora na tyfus. Niemcy tyfusu bardzo się wtedy bali i natychmiast wydalili moją żonę Klarę do szpitala pruszkowskiego na oddział zakaźny. Robili to w każdym przypadku.
Natomiast ja, dowiedziawszy się od mojej siostry, którą przecież Niemcy zwolnili jako mieszkankę Piastowa, że Klara została schwytana przez Niemców, udałem się zrozpaczony do Pruszkowa. W pierwszym rzędzie do państwa Ostrowskich (których znałem, bo bywaliśmy tam w okresie okupacji) z prośbą o ratunek. Jak się tam pojawiłem, a byłem już oczekiwany, dowiedziałem się o tych wszystkich przedsięwzięciach i staraniach w kierunku zwolnienia mojej żony. Powiedziano mi, że powinna się tu wkrótce zjawić. Tak się stało, wieczorem się zjawiła zwolniona jako chora na tyfus. Przenocowaliśmy u państwa Ostrowskich, a na drugi dzień wróciliśmy do Piastowa z decyzją opuszczenia Piastowa z uwagi na wszystkie niebezpieczeństwa, jakie groziły nam jako warszawiakom. Tak się stało. Z Piastowa wyjechaliśmy w drugiej połowie listopada w nieznane. Wsiedliśmy w przepełniony pociąg, załadowany przeważnie rannymi żołnierzami niemieckimi, ale i cywilami (było to bardzo trudne). Byłem bez nogi, stałem na peronie z żoną i szukałem wejścia do któregoś z wagonów. Niemcy się po prostu chyba jakoś zlitowali nade mną i pozwolili nam wejść do swojego pociągu z żołnierzami. W ten sposób dojechaliśmy do Łowicza.
- Zanim wyjechaliście z Piastowa, żona udała się do Warszawy?
Tak, istotnie był taki przypadek. Niemcy organizowali wtedy wśród ludności zamieszkałej w Piastowie wyjazdy do Warszawy na tak zwane roboty ziemne przy umacnianiu różnych wałów ochronnych i umocnień. Żona z Krystyną skorzystały z tej możliwości, mimo że było to bardzo niebezpieczne. Niemcy przyjęli dwie takie młode dziewczyny do tej grupy, akurat do tej, która kierowana była na Mokotów, a więc w pobliże naszego miejsca zamieszkania. Niemiec, który eskortował tę grupę osób, wyraził zgodę i podprowadził te dwie biskie mi osoby w pobliże domu, pozwolił im zajrzeć, żeby [znalazły] sobie ubrania. Po ubrania zimowe pojechały, bo nie mieliśmy. Ubrań nie udało się zdobyć, widocznie ktoś już je tam wyszabrował, jak to się wtedy mówiło, ale szczęśliwie wróciły do domu. Taki epizod miał miejsce. Z Piastowa wyjechaliśmy pod koniec listopada.
- Do kiedy przebywaliście państwo w Łowiczu?
Wysiedliśmy w Łowiczu, ponieważ pociąg stał na stacji bardzo długo, byliśmy zmęczeni, głodni, nie mieliśmy co pić. Udaliśmy się, jak zresztą wszyscy wtedy, do miasta. Wskazano nam drogę do apteki, bo tam miałem głównie potrzebę znalezienia się, żeby zaopatrzyć się w jakieś środki opatrunkowe. Wskazano nam drogę do apteki. Właściciel apteki był bardzo miłym i serdecznym panem, zaopatrzył mnie we wszystkie potrzebne środki opatrunkowe i dał nam w prezencie opakowanie stu pastylek aspiryny. Aspiryna była wtedy bardzo poszukiwanym lekiem. Pozwoliło nam to na przeżycie, bo po prostu te pigułki aspiryny był zapłatą za z trudem zdobywaną żywność. Ludzie chętnie wymieniali się wtedy różnymi cennymi zdobyczami. W Łowiczu mieliśmy szczęście, ponieważ pewnego dnia siedząc na schodkach przed piekarnią, czekając, aż piekarz sprzeda nam świeżo wypieczony chleb, zostałem zauważony przez ciocię mojej żony, która też znalazła się w tym momencie wśród tego tłumu przechodniów na ulicy. Zauważyła mnie siedzącego na schodkach. Okazało się, że ciocia i wuj mojej żony, państwo Borkowscy mieszkają pod Łowiczem we wsi Otolice. Zaopiekowali się nami, zaprosili do siebie i furką chłopską zawieźli do siebie, do swojego domu. Był to dla nas bardzo szczęśliwy moment.
- Przebywając w Otolicach, dowiedział się pan, że jest poszukiwany i zapraszany do Skarżyska.
Przypadkowo wpadła mi w ręce miejscowa gazeta wydawana przez Niemców, był to jeszcze teren pod okupacją niemiecką. Przeczytałem w ogłoszeniach wiadomość, że jestem poszukiwany przez pana inżyniera Jakubowskiego, który na ulicy Okolskiej przed Powstaniem złożył wizytę, przyszedł na brydża do państwa Brodzińskich i w czasie gdy byłem w piwnicach ranny, opiekował się mną. Inżynier Jakubowski to był ojciec pani Wandy Jakubowskiej, znanej do dziś reżyserki. W ogłoszeniu przeczytałem, że jestem poszukiwany i zapraszany wraz z żoną. Jeżeli przeczytam, żebym do nich tam przyjechał pod opiekę. Nie mogliśmy się oprzeć temu zaproszeniu.
- Jak długo tam państwo przebywaliście?
Mimo niebezpieczeństw, mimo trudności z komunikacją (wszystkie pociągi były rekwirowane przez Niemców, była to przecież strefa przyfrontowa) wsiedliśmy w pociąg, dojechaliśmy do Skarżyska szczęśliwie. Oczywiście znaleźliśmy znaną w Skarżysku Kamiennej willę państwa Mończuńskich (to byli lekarze) i byliśmy tam goszczeni przez trzy dni w sposób bardzo serdeczny, bardzo miły, gościnny. Była to chwila radości po szczęśliwym spotkaniu z panem inżynierem Jakubowskim, moim opiekunem z Warszawy. Zbliżały się święta. Narosły niepokoje. Musieliśmy wracać do domu, do rodziny, gdzie obiecaliśmy, że po kilku dniach wrócimy, i tak się stało. Z wielkim trudem, przesiadając się do różnych pociągów, a chwilami wędrując piechotą i przydrożnymi furkami, dotarliśmy po kilkudziesięciu godzinach z powrotem do Łowicza. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że się ta podróż udała.
- W Otolicach widział pan ofensywę radziecką i ucieczkę Niemców z Łowicza. Jak to wyglądało?
Nie wiedzieliśmy wtedy, że to jest już początek ofensywy. Wiedzieliśmy, domyślaliśmy się, że ofensywa wkrótce ruszy. Ale stało się to bardzo nagle. Chyba w dniu 14 albo 15 lutego przed południem zauważyliśmy samoloty nad Łowiczem. Były to samoloty niemieckie, a zaraz nad nimi samoloty sowieckie. Wywiązała się bitwa. Samoloty sowieckie, ku naszej radości, szybko rozprawiły się z samolotami niemieckimi. Zrobili to brawurowo. Jeden z samolotów niemieckich spadł w pobliżu wsi Otolice. Oglądaliśmy go już na ziemi razem ze spalonymi zwłokami pilota niemieckiego. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że Niemcy uciekają z Łowicza. Stało się tak, dlatego że jak się już potem dowiedzieliśmy, ruszyła ofensywa wojsk sowieckich. Łowicz znalazł się w kotle i Niemcy w pośpiechu uciekali z miasta. Pojechaliśmy na drugi dzień do Łowicza, jak już się uspokoiło to wszystko, i znaleźliśmy między innymi w budynku gestapo w Łowiczu (oglądałem to na własne oczy, ludzie tam chodzili oglądać) gestapowców, którzy ze strachu przed Polakami (najprawdopodobniej) sami sobie wymierzyli sprawiedliwość. Po prostu popełnili samobójstwo. Taki był widok, który pamiętam do dziś. Poza tym w Łowiczu i w okolicy nie było żadnych walk, żadnych działań wojennych ani wojskowych. Odbyło się wszystko bardzo spokojnie i szczęśliwie. Dopiero na drugi dzień pojawiły się pierwsze oddziały wojsk sowieckich.
- Czy państwo radowali się na ten widok?
Oczywiście tak. To znaczy radowaliśmy się o tyle, że skończyły się już dla nas ciężkie dni okupacji niemieckiej. Dawało nam to na pewno pewną satysfakcję. Nazywaliśmy to wyzwoleniem, nie wiedząc przecież wtedy, co nas w przyszłości czeka. Pierwsze oddziały sowieckie, jakie się pojawiły, zachowywały się bardzo poprawnie, ku naszemu miłemu zaskoczeniu. Oficerowie, którzy zjechali do zagrody gospodarza Wojdy, w której mieszkaliśmy, zameldowali się nam wręcz jako jednostka wojskowa. Oficer się przedstawił i poprosił o pozwolenie na przenocowanie w tym obejściu. Oczywiście zostali zaproszeni do kuchni i do pokoju. Podziękowali, rozgościli się na podwórzu razem ze swoimi samochodami, nawet z jakimś namiotem. Rozstawili kuchnię polową, nagotowali żywności i nawet nas poczęstowali. Śpiewali do późnej nocy, grali na swoich harmoszkach, jak wiadomo. Było to dla nas w pewnym sensie miłe. Na drugi dzień odjechali, dziękując nam za gościnę. W ślad za oddziałami frontowymi pojawili się tak zwani maruderzy, którzy po prostu uciekli z frontu. To byli bardzo niebezpieczni żołnierze, jako że przy użyciu broni okradali gospodarzy, okradali miejscową ludność. Zdarzały się przypadki, że używali broni i po prostu strzelali do ludzi. Skradzione konie, kożuchy i inne przedmioty (wszędzie żądali bimbru i słoniny) sprzedawali w następnej wsi. Z kolei w ślad za nimi wędrowały oddziały NKWD, które wyłapywały uciekinierów, żołnierzy sowieckich i nawet na miejscu wydawali wyrok i rozstrzeliwali ich. Takie zdarzenie miało miejsce we wsi Otolice, którego byłem świadkiem z pewnej odległości. Zaraz potem pojawiła się również polska milicja. Byli to cywile z karabinami, ale z opaskami biało-czerwonymi MO na ramionach. Poprawiły się w wtedy warunki bezpieczeństwa w okolicy.
- Jak potoczyły się pana powojenne losy?
Do Warszawy z Otolic wróciliśmy pod koniec kwietnia, na początku drugiej połowy. Dlatego że po pierwsze nie było komunikacji. Przecież pociągi odjechały, Niemcy je pozabierali. Przywrócenie komunikacji kolejowej trwało przez pewien czas, ale w końcu pojawiły się polskie transporty. Były tak zatłoczone, że nie było mowy, żebym ja, ranny bez nogi, mógł się tam zabrać. Pierwsi warszawiacy rozpoczęli wędrówkę powrotną do Warszawy natychmiast po zakończeniu w tym terenie ofensywy sowieckiej. Wyruszyli po prostu piechotą. W końcu [dotarcie] z Łowicza do Warszawy, dla ludzi posiadających obie nogi, nie było tak bardzo uciążliwe. Całe grupy mieszkańców Warszawy zasiedlonych chwilowo w Otolicach, Łowiczu i sąsiednich wsiach masowo wyruszyły do Warszawy. Z jedną z takich grup zabrała się również moja żona po to, żeby bezpiecznie w towarzystwie warszawiaków wrócić do Warszawy, odnaleźć kontakt z rodzinami i po prostu zaczerpnąć wiadomości, czy żyją, co się z nimi dzieje. Nieobecność żony trwała trzy tygodnie. Po trzech tygodniach wróciła do Otolic z bardzo szczęśliwymi wiadomościami, że wszyscy żyją. Ci, o których wiedzieliśmy, że zginęli, oczywiście pozostali w gronie nieżywych. Poza tym wszyscy ocaleli i wrócili już do Warszawy. Odwiedziła ulicę Okolską, odwiedziła Buchnik, nawiązała kontakt z moim ojcem. Mamy i braciszka nie było, ponieważ Niemcy wysiedlili. To była przecież prawa strona Wisły. Niemcy, usuwając się z tego terenu pod naporem wojsk, zabierali ludność, kazali wynosić się. Tak że moja mama z braciszkiem zasiedliła się (zdaje się) gdzieś pod Płońskiem. Stamtąd dopiero w czerwcu wróciła do Buchnika, odwieziona przez tamtych gospodarzy furką czy czymś takim do Buchnika. Ale okazało się, że wszyscy żyją, szczęśliwie.
- Kiedy pan z żoną ostatecznie wrócił do stolicy?
Wróciłem pod koniec kwietnia. Po powrocie z rekonesansu natychmiast z żoną przystąpiliśmy do likwidowania swojego pobytu, byliśmy ostatnimi uciekinierami, mieszkańcami wsi Otolice u pana gospodarza Wojdy, którzy opuszczali ten teren. Zostaliśmy wyposażeni na drogę i w żywność, w dobre słowa, najlepsze życzenia. Stosunki, jakie się wywiązały między nami i gospodarzami Wojdą (i nie tylko, z sąsiadami [również]) były bardzo życzliwe. Żegnali nas bardzo serdecznie, bardzo troskliwie. Moim opowiadaniom (na ich prośbę) o Powstaniu, o różnych zdarzeniach nie było końca. Ciągle prosili mnie o różne opowiadania. Polubiliśmy się bardzo. Wsiedliśmy w końcu w jakiś przepełniony pociąg. Ludzie wracali nawet na dachach, nie tylko na stopniach. Zlitował się nad nami po wielu godzinach wystawania na stacji w Łowiczu maszynista, który zabrał nas do węglarki. Szczęśliwie dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, a stamtąd furką (bo taka była wtedy komunikacja po Warszawie) na Mokotów. Znów po kilku godzinach, ponieważ był to dość duży odcinek drogi przez gruzowiska, przez nieuporządkowane ulice, rozwalone domy, ścieżki i tak dalej.
- Jakie było pierwsze wrażenie powojennej Warszawy?
Jak wyjeżdżaliśmy z Warszawy z Mokotowa autobusem, przez wiele godzin jechaliśmy przecież do Włoch na stację, widzieliśmy leżącą w gruzach Warszawę, zatrzymywani ciągle przez patrole niemieckie, bo wskazywali nam drogę, którędy jechać. Przecież tam też nie było to wszystko uporządkowane. Po powrocie po prostu była rozpacz patrzeć na nasze ukochane miasto. Dotarliśmy szczęśliwie na ulicę Okolską. Dom był mocno postrzelany, podziurawiony. Nasze mieszkanie na parterze z zawalonym sufitem w jednym z pokoi. To było duże mieszkanie pięciopokojowe, ale część tego mieszkania nadawała się do zamieszkania. Zresztą była tam już nasza mama (moja teściowa) z młodszym moim szwagierkiem, trzynastoletnim Zbyszkiem. Byli też inni lokatorzy, którzy już tam poczynili pewne porządki, odgruzowania i tak dalej. Zasiedliliśmy się z powrotem w naszym mieszkaniu na parterze przy ulicy Okolskiej 3a.
- Kiedy otrzymał pan protezę nogi?
Przez 2 lata chodziłem o kulach. Przed tym jeszcze musiałem poddać się tak zwanej reamputacji, jako że noga urwana przez pocisk nie była właściwie zaopatrzona i przystosowana do noszenia protezy. Dlatego w roku 1946 w grudniu przyjął mnie do szpitala na Solcu (czynnego już wówczas) pan doktor Okolski, który wrócił z Londynu. Był wtedy chirurgiem w oddziałach Andersa. Jak sam nam potem opowiadał, po uporaniu się z różnymi rannymi żołnierzami w Londynie z armii Andersa, wrócił do Polski, żeby z kolei leczyć nas, żołnierzy Armii Krajowej. Tak się stało. Pan doktor Okolski, znakomity chirurg ortopeda uratował mi kolano w sposób naprawdę wspaniały i mistrzowski. Przystosował mi króciutki, siedmiocentymetrowy kikut do noszenia protezy. Dzięki niemu zachowałem kolano i mogę chodzić na protezie podudzia, a nie uda.
- Gdzie pan podjął pierwszą pracę po wojnie?
Pierwszą pracę po wojnie podjąłem w Wojskowej Centrali Handlowej na Grochowie. Było to w 1945 roku. Jeszcze wtedy chodziłem na kulach. Major Ludowego Wojska Polskiego, przedwojenny oficer zatrudnił mnie bez żadnych zastrzeżeń jako rannego żołnierza Armii Krajowej w swojej centrali na Pradze, na ulicy Grochowskiej. Był nawet tak uprzejmy, że zabierał nas z Mokotowa swoim służbowym samochodem i woził do siebie rano. Mieszkał też na Mokotowie, szczęśliwie, przyjeżdżał po mnie i zawoził mnie tam. Zresztą nie tylko mnie. To był samochód ciężarowy, gazik. On jeździł w szoferce, mnie zabierał do szoferki, a po drodze innych pracowników, którzy u niego pracowali. Tą ciężarówką na ławeczkach żeśmy sobie zajeżdżali na Grochów – deszcz, nie deszcz… Potem była reamputajca, potem rozpocząłem studia. Jak już miałem protezę, zmieniłem miejsce pracy.
Studiowałem w wyższej szkole zwanej w swoim czasie Akademią Nauk Politycznych, a później Szkołą Główną Służby Zagranicznej, która w końcowym roku moich studiów na tej uczelni została przejęta przez Uniwesytet Warszawski. Tak że dyplom tej uczelni wydawał mi już Uniwersytet Warszawski. Była to szkoła o profilu bardzo mieszanym. Połowa wydziałów i katedr to było prawo, języki no i różne tematy gospodarcze, organizacji pracy, zarządzania i tak dalej. Tak że przeważały katedry prawnicze. Dlatego mój dyplom, jaki otrzymałem, to był dyplom w zasadzie ukończenia prawa. Dokończyłem to już potem, pracując w instytucie.
- W których latach pan studiował?
Były to lata 1947–1951.
- Co w tamtym czasie po wojnie robiła pana żona?
Moja żona studiowała. Wróciła do studiów. W czasie okupacji studiowała na uczelni medycznej, bo były takie studia. Po wojnie zmieniła kierunek i zaczęła studiować stomatologię. Też medycyna, ale stomatologia.
- Jakie było pana kolejne miejsce pracy?
Jeszcze w czasie studiów, na początku w 1947 roku przeniosłem się z owej centrali wojskowej na Grochowie do „Polimexu”, czyli do przedsiębiorstwa handlu zagranicznego. Tam bardzo szczęśliwie, bardzo przychylnie potraktował mnie ówczesny mój dyrektor, pan inżynier Hempel, który pozwolił mi pracować i zwalniał mnie godzinę wcześniej na studia. Moja uczelnia prowadziła wykłady między godziną czternastą po południu a ósmą, dziewiątą wieczorem. Godziny te specjalnie były przystosowane w owym czasie do studiów dla takiej jak ja młodzieży. Żeby mogli pracować, zarabiać na życie i jednocześnie po południu studiować. Była to uczelnia stacjonarna, oczywiście.
- Od 1949 roku był pan kierownikiem referatu rozliczeń zagranicznych.
„Polimex” podzielił się w owym czasie na dwa przedsiębiorstwa handlu zagranicznego. Z „Polimexu” wyłoniono wydziały, które zajmowały się eksportem różnych wyrobów metalowych i maszynowych w „Metalexporcie”. Automatycznie zostałem przeniesiony do „Metalexportu”.
- Gdy pracował pan w „Metalexporcie”, notabene jako osoba niepełnosprawna, rozpoczęły się represje. Czy to były represje za przynależność do AK?
Tak. Pewnego dnia, w 1951 roku, już po otrzymaniu dyplomu przeze mnie zostałem wezwany do dyrektora. W gabinecie znajdowali się dwaj panowie. Nie bardzo wiedziałem, kto to są, ci panowie. Oświadczyli mi w obecności dyrektora, który z bardzo smutną, [z] upokorzoną miną wysłuchiwał tego, co mówili do mnie, że nie mogę pracować w handlu zagranicznym, jestem wrogiem Polski Ludowej i na styku z zagranicą tacy ludzie jak ja pracować nie mogą. Założono mi wtedy taką wilczą teczkę i z wilczym biletem wędrowałem potem, poszukując posady w Warszawie. Z trudem mi się to udawało, ale ponieważ wypełniane przez mnie ankiety kilkustronicowe z kilkudziesięcioma różnymi szczegółowymi pytaniami były przeze mnie wypełniane skrupulatnie, byłem wtedy już uznanym inwalidą wojennym z dokumentacją inwalidy wojennego, żadnych niejawnych rzeczy w mojej ankiecie nie mogło być. Wszędzie, gdzie pisałem w odpowiedzi, że jestem żołnierzem Armii Krajowej, na drugi dzień po złożeniu tejże ankiety mówiono mi: „Niestety, przepraszamy pana bardzo, ale nie możemy pana przyjąć do pracy”. Pierwsza moja wizyta (jeszcze bez ankiety) u dyrektora była jak najbardziej pozytywna. Młody człowiek z dyplomem wyższej uczelni, już praktyką paroletnią [był] poszukiwany, owało ludzi do pracy. Wszędzie można było znaleźć pracę, dosłownie wszędzie, w każdym z rozwijających się i powstających przedsiębiorstw państwowych. Ale po przeczytaniu mojej ankiety mówiono mi: „Nie możemy pana przyjąć”.
- Był w pana życiu epizod, kiedy przesłuchiwało pana UB. Jak wyglądało to przesłuchanie?
Zaproszono mnie do komisariatu policji. Nie wiedziałem, o co chodzi, to było pierwsze przesłuchanie. Ale już pierwsze pytania ujawniły mi prawdę, o którą chodziło. Chodziło im o moje zeznania przeciwko kolegom z Armii Krajowej, którzy zostali schwytani jako żołnierze już wtedy nie Armii Krajowej, a wyłonionych z Armii Krajowej oddziałów… Starano się ode mnie wymusić niekorzystne zeznania dla tych znanych mi z pseudonimów, a zresztą i z nazwiska, moich kolegów z Armii Krajowej. Oczywiście niczego nie uzyskali. Konkretnie ten kolega, w sprawie którego zeznawałem, wprawdzie otrzymał wyrok śmierci, ale wyrok ten nie został wykonany. Jest to kawaler orderu Virtuti Militari, Jerzy Kiełbiński, który leży na cmentarzu w Jabłonnie. Również kapitan wojsk polskich. Po prostu nie wykonano wyroku śmierci, nie było przeciwko niemu dowodów.
- Pańska niezłomna postawa uratowała temu panu życie.
Nie tylko moja, ale innych kolegów też. Ubowcy, którzy nas przesłuchiwali, chcieli z nas wymusić. Ale jest rzeczą oczywistą, że żaden z nas nie mógł (nawet, gdyby chciał) potwierdzać w ich pytaniach takiej nieprawdy, jakiej oni się od nas domagali. Wszyscy żeśmy mówili, że przecież byliśmy ochotnikami, że walczyliśmy w Armii Krajowej, bo żadnej innej armii wtedy nie było, nawet jakbyśmy chcieli do niej wstąpić. „Dlaczegoście wstąpili do Armii Krajowej?” – „Bo innej nie było”.
Ludowcy to byli enkawudyści na początku. Poza tym, gdzie ich szukać? O ludowcach dowiedziałem się po Powstaniu dopiero. Tak że wszystkie zeznania były podobne. Było to jak wiadomo i męczące, i niebezpieczne.
Potem jeszcze miały miejsce inne zeznania. Też stanąłem w obronie młodego człowieka, ale to był rok dopiero chyba 1963 rok. Pracowałem wtedy w Zjednoczeniu Przemysłu Graficznego, gdzie mnie też z łaski przyjęto po kolejnym wręcz wyrzuceniu wydawnictw geologicznych, z Instytutu Geologii. Tam pytania były już łagodne, nie było żadnych drastycznych pytań. Po prostu powiedziałem, że ten człowiek zachowywał się w czasie okupacji niemieckiej po bohatersku, pomagał mi jako żołnierzowi Armii Krajowej w konspiracji, nie wykonywał na nikim żadnych niepotrzebnych zamachów. Takie przecież były pytania. Tak się to jakoś łagodnie kończyło. Poszukiwanie pracy przeze mnie, takie wymuszone miało miejsce jedenaście razy. Byłem zwalniany z początku (jak to miało miejsce w przypadku „Metalexportu”) wręcz z dnia na dzień, wyrzucany z pracy, a potem albo mnie nie przyjmowano, albo nawet jak przyjęto, to szantażowano mnie. Nie otrzymywałem awansów, nagród ani żadnych odznaczeń, których zresztą nie oczekiwałem. Odznaczenia nie były dla takich jak ja, mimo że harowałem jak najlepszy spośród wszystkich pracownik, nie chcąc być wyrzuconym i chcąc mieć pracę i zarabiać na utrzymanie siebie i rodziny. Człowiek musiał się wtedy jednak starać mimo wszystko w mojej sytuacji. Skończyło się to wszystko dopiero praktycznie w roku 1989, jak już się pewne sprawy okazały oczywiste, do czego zmierzamy, jak już powstała Solidarność, którą zresztą w moim instytucie założyłem jako jeden z członków założycieli – w Instytucie Organizacji Przemysłu Maszynowego. Wtedy [tam] pracowałem od 1966 roku. W roku 1990 zostałem nawet wreszcie uznany jako główny specjalista do spraw organizacji i zarządzania w resorcie przemysłu maszynowego, co było nie do pomyślenia wcześniej.
Ekonomistą, jakimś inspektorem. Zlecano mi różne sprawy, pan minister Wyłupek mi zlecał bardzo poważne sprawy. Na przykład: po czwartym zjeździe partii pan minister Wyłupek mnie powołał z instytutu na kierownika zespołu do spraw kontroli przebiegu realizacji uchwał czwartego zjazdu partii. Na moje pytanie: „Pani ministrze, jestem bezpartyjny. Dlaczego pan mnie powołuje?”. – „Właśnie dlatego was powołuję, bo jak bym powołał partyjniaka, to oni się zawsze między sobą dogadają, będą się nagradzali talonami na samochody, na lodówki, na pralki i opinia o ich działalności nie będzie obiektywna. A wy jako [bezpartyjny], kolego Tadeuszu, zrobicie to na pewno rzetelnie”. Tak się stało. Przez cztery lata kontrolowałem w resorcie przemysłu maszynowego, jeżdżąc w terenie wykonanie przebiegu realizacji uchwał czwartego zjazdu. Uchwały te były bardzo poważne, między innymi realizacji i budowa fabryki maluchów w Tychach. W nagrodę za moją czteroletnią działalność otrzymałem talon na fiata od pana ministra i przydział po raz pierwszy w moim życiu na dwupokojowe mieszkanie na Bródnie. Akurat tak się wtedy złożyło, że spalił się dom rodziców w Buchniku w 1967 roku, i to był jeden z argumentów, że rodzina nie miała gdzie mieszkać. Dostałem dwa pokoje z kuchnią spółdzielczego mieszkania, przydział na spółdzielcze mieszkanie. To nie była żadna darowizna, po prostu przydział na mieszkanie spółdzielcze. Tak się zakończyła moja ówczesna… tułaczka, gehenna z piętnem akowca wrogo ustosunkowanego (rzekomo) do Polski Ludowej.
- Został pan członkiem założycielem Klubu Kawalerów Orderu Virtuti Militari.
Tak jest, miało to miejsce w 2002 roku. Jednym z piętnastu. Zostałem wtedy przewodniczącym komisji rewizyjnej tego klubu. Po sześciu latach przestałem pełnić tę funkcję, pozostając nadal członkiem założycielem tego klubu. Aktualnie jestem zaangażowany w trzech instancjach Związku Inwalidów Wojennych, w oddziale, w okręgu i w zarządzie głównym Związku Inwalidów Wojennych, piastując w różnych okresach również funkcję przewodniczącego komisji rewizyjnej, a ostatnio sekretarza generalnego Głównej Komisji Rewizyjnej przy Zarządzie Głównym Związku Inwalidów Wojennych przy ulicy Kopernika. Piastuję tę funkcję do dzisiaj, pracując społecznie na rzecz naszej kombatanckiej społeczności.
Legionowo, 1 grudnia i 8 grudnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Zima