Lida Ziental-Markiewicz „Lidka”, „Roma”
Nazywam się Lidia Ziental, moje panieńskie nazwisko Markiewicz. Urodziłam się 17 grudnia 1929 roku w Warszawie. Mój ojciec Eugeniusz brał udział w wojnie z bolszewikami w 1920 roku, w brygadzie generała Hallera. Został ciężko ranny pod Lidą, wtedy wrócił do Warszawy. W 1939 roku ojciec został powołany przez prezydenta Stefana Starzyńskiego do Straży Obywatelskiej, mającej na celu zaprowadzenie porządku i ładu w czasie nalotów, w czasie inwazji niemieckiej. Chodziło o zabezpieczenie magazynów, domów opuszczanych przez ludność cywilną. Moja matka, Stanisława Markiewicz, wnuczka powstańca z 1863 roku, [Mikołaja Skorópskiego], brała czynny udział w akcjach organizowanych przez Radę Główną Opiekuńczą [na rzecz żołnierzy i oficerów, przebywających w niewoli]. Chodziło o to, żeby wszystkim żołnierzom i oficerom przebywającym w stalagach, oflagach, którzy nie mieli rodziny, wysyłać paczki. Mama organizowała koncerty, panie zbierały się, robiły paczki, wysyłały skarpety, ubranie. Najważniejsza rzecz to było smażenie sucharów z chleba w smalcu, żeby to było bardzo intensywne – dla żołnierzy, dla oficerów. [Adresy i nazwiska ustalały dzięki niezwykłej ofiarności pracowników Polskiego Czerwonego Krzyża].
- Co pani robiła przed wybuchem wojny, chodziła pani do szkoły?
Przed wybuchem wojny skończyłam trzy klasy szkoły powszechnej, prowadzonej przez siostry szarytki, w Warszawie przy ulicy Nowolipki, koło kościoła Karola Boromeusza. W czasie okupacji, ponieważ tam było getto, siostry przeniosły się do szkoły przy ulicy Górczewskiej.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Tata włączał radio, wiedzieliśmy, że już nacierają wojska niemieckie, tak zapamiętałam. Ponieważ rodzice mieszkali w domu jednorodzinnym w Warszawie, przy ulicy Nowolipki 90, ojciec był fabrykantem, był przedstawicielem firmy „McCornick” na Polskę, poza tym produkował łożyska kulkowe na licencji szwedzkiej, niemalże cała rodzina przyszła do nas do domu, po prostu dlatego, że wiedzieli, że [u nas znajdą], jest dobre zaopatrzenie. W pierwszych dniach uderzyło kilka bomb w dom, robiąc wielkie wyrwy, ale to były małe bomby zapalające. Tata przed wojną należał jako obywatel ziemski do obrony przeciwlotniczej, to była OPL [w oryginale: PL LOT]. Wszystkie domy, których właściciele należeli do obrony przeciwlotniczej, miały specjalne naklejki, nadruk na domach. [Pod koniec sierpnia 1939 roku ogłoszono powszechną mobilizację]. Tak że wszyscy wiedzieli, że będzie wojna. Moje dwie starsze siostry, Zenona Markiewicz i Leonia Markiewicz, [potem, z męża Kozierowska], były sanitariuszkami, pracowały w Szpitalu Ujazdowskim w Alejach Ujazdowskich, [opiekując się rannymi żołnierzami oraz ranną ludnością cywilną].
- Gdzie pani spędziła pierwsze dni września 1939 roku?
Cały czas byłam w domu, u rodziców, przy ulicy Nowolipki 90 w Warszawie, aż do zakończenia działań wojennych, [kapitulacji Warszawy]. Tata miał, zgodnie z wytycznymi prezydenta Starzyńskiego, „maciejówkę”, laskę. Wszyscy ci, którzy [zostali powołani do] Straży Obywatelskiej, [byli charakterystyczni ze względu na ubiór, jednakowych lasek, czapek „maciejówek”]. Zajmował się też podziałem ryżu, mąki, zaopatrywaniem ludności cywilnej [w żywność]. Miał codziennie wytyczne od komendanta głównego Straży Obywatelskiej. Mama udzielała bardzo dużej, wszechstronnej pomocy żołnierzom i ludności, która uciekała z ziem wschodnich i zachodnich. To znaczy [przygotowywała z rodziną herbatę] w miarę możliwości, pamiętam, że chleb razowy, miód, to było podstawowe wyżywienie. Potem już chleba nie było, [były] suchary.
- Kontynuowała pani naukę w czasie okupacji?
Tak. Chodziłam cały czas do sióstr szarytek. Skończyłam sześć klas szkoły powszechnej. Następnie rozpoczęłam naukę w Gimnazjum imienia [Anieli Hoene]–Przesmyckiej. [To jest pani, która była żoną sławnego] Zenona Przesmyckiego, pseudonim „Miriam”, poety z grupy „Skamandra”, który odkrył Cypriana Norwida. Szkoła nazywała się [też] Stowarzyszeniem Kobiet Katolickich, Patriotek Polskich. Skończyłam dwie klasy gimnazjum. [W tym czasie, kiedy uczęszczałam do gimnazjum Pani Aniela już nie żyła. Po wojnie w piwnicach ocalały rękopisy Cypriana Norwida, w tym Fortepian Chopina].
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała szkoła?
Szkoła była niezwykle patriotyczna, ale również atmosfera mojego domu była niezwykle patriotyczna. Mój tata jako legionista był nieprzejednany w swoich poglądach. Poza tym […], wszyscy [w rodzinie] oprócz mnie byli zaangażowani [w udzielaniu pomocy, opatrywaniu rannych]. Byłam nieszczęśliwa, że nie mogłam nic robić w 1939 roku.
- Miała pani wtedy tylko dziesięć lat.
Prawie dziesięć. W 1942 roku z koleżankami Krystyną Kondracką, [z męża] Zawadzką, Basią Skwarską, Danusią Sidorowicz, „Lusią” Alicją Gołod-Gołębiowską przechodziłam szkolenie sanitarne. Następnie przygotowane byłyśmy do akcji małego sabotażu. Chodziło o to, żeby dopisywać
festina lente przy rysunkach żółwia, poza tym były napisy:
Deutschland siegt an allen Fronten. […] Dopisywało się „l”:
Deutschland liegt an allen Fronten. Roznosiłyśmy ulotki, paczki. Odbywałyśmy szkolenia w paru domach: przy ulicy Dzikiej u Alicji Gołod-Gołębiowskiej [„Lusi’], która była naszą instruktorką harcerską, w domu rodziców przy ulicy Nowolipki 90 i przy ulicy Ustronie, przy placu Wilsona, [u Krysi Kondrackiej (Zawadzkiej)] po wojnie nazwanej ulicą Toeplitza. Potem wszystkie miałyśmy w [dniu 1 sierpnia] 1944 roku koncentrację przy ulicy Dzikiej. Wszystkie stanęłyśmy do walki.
- Jak pani trafiła do konspiracji?
Kryterium [wstąpienie do konspiracji] było, [to], że mamy się dobrze uczyć. Obowiązywało [hasło]: Dziś, jutro, pojutrze. Dziś nauka, jutro walka, pojutrze mamy stanąć do pracy. Miałam dobre wyniki w nauce, na pewno z tych przedmiotów, które mnie interesowały. Poza matematyką, to była moja kula u nogi. Zostałam wprowadzona przez Alicję Gołod-Gołębiowską [„Lusię”].
Pod koniec 1942 roku. Już skończyłam szkołę powszechną, uczęszczałam do gimnazjum przy ulicy Mazowieckiej 4 w Warszawie [imienia Hoene-Przesmyckiej]. Żeby mieć możliwość poruszania się po mieście, wszystkie [byłyśmy fikcyjnie uczennicami] 12. Zasadniczej Szkoły Handlowej przy ulicy Marszałkowskiej. Stamtąd miałyśmy legitymacje. Musiałyśmy mieć też zaświadczenia, że pracujemy. Miałam zaświadczenie, że pracuję jako sprzątaczka u przyjaciół mojego ojca. To pozwalało nam na normalne funkcjonowanie.
- Czy pani rodzina wiedziała o tym, że pani była zaangażowana?
Nic nie wiedziała. Wszyscy byli w konspiracji, nikt o nikim nie wiedział.
Cała rodzina. Moja najstarsza siostra, Zenona Markiewicz, była studentką Wyższej Szkoły Handlowej. Brała udział w ratowaniu rannych [podczas Powstania], skończyła kursy sanitarne. Została ranna [przez snajpera z Kościoła Karola Boromeusza przy ul. Nowolipki]. Wtedy nie wiedziałam o tym, [że] została zawieziona przez brata i ojca do Szpitala Karola i Marii. Była rana przez snajpera z kościoła Świętego Augustyna. Według informacji wiedziałam, że prawdopodobnie była u kapitana „Szczęsnego”. Ostatnie informacje, jakie do mnie dotarły z Muzeum [Powstania Warszawskiego], to, że w jej biografii jest, że była w [Batalionie „Miotła”, czyli Zgrupowanie] pułkownika „Radosława”. Jak już byłam w batalionie [„Zośka”], dostałam przepustkę do domu [ i wtedy] dowiedziałam się, że siostra jest [ciężko] ranna. Chciałam się udać do szpitala, ale już teren był zajęty przez Niemców. Moja siostra została spalona przez oddziały [ Heinza] Reinefartha w szpitalu. O tym się dowiedziałam od mojej koleżanki ze szkoły powszechnej, Stasi Lewandowskiej, której ojciec pracował na terenie tego szpitala. Już po wojnie dowiedziałam [się o jej losach].
Brat, Zbigniew Markiewicz był studentem medycyny, prowadzonej przez profesora Zaorskiego. Został z rannymi przy ulicy Dzikiej, w szpitalu powstańczym, bo nie chciał opuścić rannych. Zginął.
Tata został wywieziony do obozu koncentracyjnego Buchenwald. Mama została wywieziona 10 sierpnia do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Sześć tygodni była na lagrze śmierci, z trzykrotną selekcją do komór gazowych. Uratowana przez hrabiego Folke Bernadotte, wywieziona w kwietniu do Szwecji. Pierwsze informacje o mamie miałam dopiero w czerwcu 1945 roku. Brat, starszy ode mnie, został wywieziony z ojcem do Oranienburga.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?
Była euforia. Myśmy wszyscy wiedzieli, że mamy się stawić pod koniec [lipca] – 20, 30 lipca. Przede wszystkim byłyśmy zaopatrzone bardzo dobrze w torby sanitarne, które były wypełnione w większości opatrunkami angielskimi. To były opatrunki małe i duże z ceraty, z naderwanym częściowo rogiem. Jak się urywało róg, to wyskakiwały ogromne bandaże, bo pewnie [były pakowane] pod ciśnieniem. Miałyśmy już torby sanitarne, lekarstwa, wszystko, byłyśmy [w pełni] przygotowane. Pierwszego sierpnia nie mogłam się wydostać z domu, ale 2 sierpnia powiedziałam rodzicom: „Idę zobaczyć, co się dzieje”. Oczywiście już nie wróciłam, tylko poszłam na ulicę Dziką. Już była instruktorka Alicja Gołod-Gołębiowska [„Lusia”], Krysia Kondracka [„Krysia”, potem z męża] Zawadzka, Basia Skwarska [„Basia”], ja, Danusia Sidorowicz [„Danusia”]. Alicja Gołod-Gołębiowska [„Lusia”] zginęła 16 września w czasie ataku „goliata” przy ulicy Okrąg 2. Została z „pancernymi”. Basia Skwarska [„Basia”] zginęła z całą kompanią przy ulicy Zakroczymskiej, 30 sierpnia. Danusia Sidorowicz została przydzielona do 1. kompanii „Maciek”, też zginęła. Żyje Krysia, żyję ja. Z całej kompanii jesteśmy tylko dwie w tej chwili. Wszyscy koledzy umarli. Ostatnio, w zeszłym roku Kazimierz Kalandyk, brat cioteczny Olgi Krzyżanowskiej. [Ich] matki były rodzonymi siostrami. Moja kompania nie istnieje.
- Czy po wyjściu z domu 2 sierpnia, próbowała się pani w jakiś sposób komunikować z rodziną?
Tak. Najpierw zostałyśmy skierowane do Szpitala Karola i Marii. Major „Sosna”, ze względu na to, że była pełna obsada szpitala, skierował nas do tworzącej się 3. kompanii „Giewont” Batalionu „Zośka”, przy ulicy Mireckiego, w fabryce „Telefunken”. Tam [udałyśmy się]. Z tym że porucznik „Giewont” miał ogromne zastrzeżenia co do mojego wieku. Pyta, ile mam lat. Mówię: „Siedemnaście”. − „Chyba nie”. − „Szesnaście”. − „Wracaj do domu”. – „Nie wrócę do domu, nie wiem, gdzie są rodzice” – skłamałam.
- Miała pani piętnaście lat?
Nie, piętnaście kończyłam w grudniu [1944 roku], miałam dokładnie czternaście lat i osiem miesięcy. To dużo czy niedużo? Niedużo, ale ludzie wtedy dorastali znacznie szybciej. Już 5 sierpnia brałam udział w ataku na „Gęsiówkę”. Tam był mój pierwszy zabity – strasznie to przeżyłam – Piotruś Rubini. Esesman postrzelił [go] z wieżyczki. Z tym że mieliśmy oswobodzić Polaków, [ale] okazało się, że [Polacy zostali wywiezieni kilka dni przed Powstaniem, uwolniliśmy] trzystu kilkudziesięciu Żydów. To było niesamowite przeżycie. Nagle wyłoniła się wielka grupa biednych ludzi, wygłodzonych, w pasiakach, którzy zaczęli nas całować. A najgorsze, że [chcieli nas całować po rękach]. To [było] okropne dla mnie, bo nigdy bym sobie nie pozwoliła na to. Ale było też dziwne zdarzenie, bo mój kolega, Bogdan Deczkowski, pseudonim „Laudański”, poznał swojego kolegę sprzed wojny, Żyda. Tak się uściskali, byli szczęśliwi, że mogą spotkać się, że nasz batalion ich ocalił! Czterech lekarzy spośród tej grupy Żydów udało się do Szpitala Karola i Marii. Część oswobodzonych Żydów przeszła z nami cały szlak bojowy: Wola, Stare Miasto, Czerniaków, Mokotów. Gutek był „kanalarzem”, był doskonały, bo orientował się doskonale w kanałach, był dla nas bardzo pomocny. Potem, 5 sierpnia prosiłam dowódcę o to, żebym mogła iść odwiedzić rodziców. Poszłam do rodziców już w panterce, w hełmie.
Byli zdziwieni [i mocno zaniepokojeni], ale nie mogli nic powiedzieć, bo już miałam przydział wojskowy. Żadna siła by mi nie pozwoliła na to, żeby z nimi zostać. Myślę, że dobrze zrobiłam, bo pewnie bym wylądowała w obozie koncentracyjnym, tak jak wszyscy. Do obozu koncentracyjnego dostał się mój ojciec [Eugeniusz Markiewicz], jego brat Wiktor Markiewicz, jego syn Eugeniusz Markiewicz, mój brat Jerzy Markiewicz, moja mama [Stanisława Markiewicz] była w Ravensbrück, jeszcze mąż mojej [ciotecznej siostry, Franciszek] Podgórski. W sumie sześć osób trafiło do obozu koncentracyjnego. Babcia tylko była jedyna przytomna kobieta, bo wyniosła całe złoto z domu. [Babcię moją Niemcy ze względu na wiek wywieźli pod Warszawę]. Moja mama wychodziła z figurą Matki Boskiej. To były czasy straszne, nie wszyscy ocaleli, dwie osoby zginęły.
- Co się działo z panią po 5 sierpnia?
Piątego sierpnia przenieśliśmy się do szkoły [przy ulicy] świętej Kingi [przy ulicy Okopowej]. Brałam udział w akcjach na terenie cmentarza ewangelicko-augsburskiego, na terenie cmentarza żydowskiego. Na cmentarzu żydowskim, kiedy pełniłam funkcję sanitariuszki, był ciężko ranny mój kolega Mietek Klimczewski, pseudonim „Miecz”. Ciężki pomnik zwalił się na niego, nie mogliśmy go wydostać. Kiedy go [wreszcie] wydostaliśmy, miał zmiażdżone obie nogi. Przenieśliśmy go do twierdzy, bo tak nazywaliśmy szkołę Konarskiego „Świętej Kingi” [przy ulicy Okopowej]. Doktor „Brom” Kujawski powiedział, że nie ma dla niego ratunku. Umarł, to był drugi zabity. W szkole byliśmy do 11 sierpnia.
Jedenastego sierpnia, wobec tego, że Niemcy nas atakowali od strony Powązek i od strony Woli, „Parasol”, „Zośka”, „Czata”, „Miotła”, wszyscy przebijaliśmy się do Stawek, potem do kościoła ojców Bonifratrów. Drogę utorował nam brat pułkownika „Radosława” z „Miotły”, zginął w czasie walk [dowódca Major „Niebora”, zginęło wielu żołnierzy]. Byliśmy w szkole na Stawkach. Tam jest w tej chwili szkoła ekonomiczna. Jest tablica na tej szkole [upamiętniająca walki]. Obok były niemieckie magazyny, [zdobyliśmy panterki, mundury]. Raz mieliśmy dobre zaopatrzenie na terenie Pawiaka, a drugi w szkole.
Stamtąd udaliśmy się – chyba dwa dni byliśmy, a może krócej – do Szpitala Jana Bożego. Tam też trwały bardzo zacięte walki. Z 21 na 22 sierpnia porucznik „Giewont” otrzymał rozkaz, ażeby nasza kompania brała udział w natarciu na Dworzec Gdański. Mieliśmy połączyć się z majorem „Okoniem” z Żoliborza. Leżeliśmy całą noc na boisku „Polonii”. Nad ranem przyszedł rozkaz [do ataku]. Ostatecznie to był nieudany atak, zginęło wielu moich kolegów. Między innymi była ranna moja koleżanka [z mojej 3. kompanii], łączniczka z „Dysku” – (Dywersja Kobiet). Była [„Renia] Renata Szarzyńska-Rewska, [która] brała udział w zamachu na Kutscherę, odznaczona krzyżem Virtuti Militari. Wyciągałam ją [razem z „Lusią” spod silnego ostrzału]. Udało mi się [dostać] do szpitala jakimś cudem. Część rannych została na boisku, potem została zmiażdżona przez czołgi niemieckie.
Potem mieliśmy swoją kwaterę przy ulicy Zakroczymskiej 7/9. Były tak okropne bombardowania i tak straszna sytuacja, ginęło wielu żołnierzy, że porucznik „Giewont”, mój dowódca, harcmistrz [podporucznik] Władysław Miłosław Cieplak, wysłał list [do Głównej Kwatery informując o tragicznej sytuacji na Starówce]. Poczta cały czas funkcjonowała. Harcerze, jeszcze młodsi ode mnie, dwanaście, trzynaście lat, przynosili nam listy. [Ja napisałam] list do Śródmieścia. Wiem, że siostra ode mnie dostała dwa listy. [Dowódca] wysłał list do naczelnika „Szarych Szeregów”, „Orszy” [Stanisława Broniewskiego z prośbą], żeby przyszedł do [nas na Stare Miasto, dla podjęcia dalszych decyzji oraz zapoznania] się z sytuacją na Starówce. Trzydziestego [sierpnia 1944 roku Stanisław Broniewski], „Orsza” [Naczelnik Szarych Szeregów dostał się kanałami ze Śródmieścia], stanął przy ulicy Franciszkańskiej. Wtedy był huraganowy nalot i cała kompania została zasypana. W międzyczasie Basia Skwarska, która była ze mną, poszła do szpitala, bo nie chciała być na linii. […] Znów przyszła do porucznika [„Giewonta”], prosząc o zwolnienie jej ze szpitala. Powiedziała, że nie może wytrzymać tej atmosfery [szpitalnej]. Szpital na Miodowej 23 był już zbombardowany, a szpital na Długiej 7 był zbombardowany do piwnic. Jak bomby [waliły], to tak jakby ten szpital za chwilę miał wypaść, rozpaść się na części. Porucznik „Giewont” skierował wtedy „Lusię” i mnie do szpitala. Za kilka godzin dowiedziałam się, że kompania nie istnieje.
Odprowadziłam rannego kolegę, Józefa Nowocienia pseudonim „Konrad”, do szpitala na Miodową 23. Prosiłam, żeby mu zrobili opatrunek, ale on się uparł, że chce koniecznie zostać w szpitalu. Wróciłam do kompanii. Następnego dnia był nalot, sztukasy zbombardowały szpital. Bomby wlatywały przez okno. Urwało mu prawą rękę. Był operowany w szpitalu przy świecach, doktor „Brom” Zygmunt Kujawski go operował. Bez środków znieczulających, bo już nie było, ucinał mu rękę. To był jeden z moich najlepszych kolegów, brał udział między innymi w ataku na Bürkla, oprawcę z gestapo. Przy czym on jechał – miał prawo jazdy, zaświadczenie, nie wiem, jak to wtedy wyglądało – prowadził samochód, opla. Postrzelony jeszcze wydostał kolegów spod ostrzału. To [było] przed Powstaniem. Zabrał broń, zawiózł do magazynu na Ludną, zostawił, potem wziął broń, plecaki, przeniósł do dalszych punktów konspiracyjnych, a był ranny. Po wojnie był aresztowany, tak i inni moi koledzy, którzy się ujawnili. Siedem lat… W 1949 roku był aresztowany, bity przez Fejgina, osądzony z Małego Kodeksu Karnego o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych [w okresie budowy Państwa Polskiego].
W szpitalu przy ulicy Miodowej obok naszych żołnierzy leżał dowódca mojego plutonu, Michał Glinka i Mietek Treutler, który potem zginął. Michał Glinka został uratowany. Został architektem, odbudowywał klasztor na Jasnej Górze. Potem wyjechał do Szwecji, był tam architektem. Leżała Hanka Szarzyńska-Rewska, leżał Ziutek Nowocień, jeszcze wielu kolegów. Ale leżeli też Niemcy, nie wiem, czy z SS, czy z Wermachtu. W każdym razie musiałyśmy karmić wszystkich jednakowo, Niemców też, ku mojemu utrapieniu. Zakończyło się to tak, że kiedy weszli esesmani, chcieli [zabić rannych], wstał któryś z tych Niemców – to mi potem opowiadali Hania Szarzyńska-Rewska [„Renata”] i Ziutek Nowocień – powiedział, że jest majorem, nie wiem: SS czy Wehrmachtu, nie pozwolił zabić rannych żołnierzy. Zostali wszyscy wyprowadzeni na tyły któregoś z kościołów, chyba katedry. Poleżeli dwa dni, zostali ewakuowani przez siostry z Polskiego Czerwonego Krzyża. Dużo ocalało również dzięki naszej opiece nad Niemcami.
- Co działo się z panią w drugiej połowie sierpnia?
To była właśnie już druga połowa sierpnia [w nocy z 21 na 22]. Dwudziestego sierpnia był atak na Dworzec Gdański, potem [byliśmy] w Szpitalu Jana Bożego przy ulicy Bonifraterskiej, potem byliśmy na Zakroczymskiej. Trzydziestego pierwszego sierpnia dostaliśmy rozkaz ewakuacji ze Starego Miasta, już wtedy, kiedy zginęła cała [3. kompania „Giewonta”]. Jest położony kamień [upamiętniający zagładę kompanii].
- Wychodziła pani kanałami ze Starego Miasta.
Kanałami. Prowadził nas [Stanisława Broniewskiego „Orsza” naczelnik Szarych Szeregów”]. Potem się z nim zaprzyjaźniłam, po wojnie. [Siostra jego żony Zofia Trojanowska „Zojda” była zaprzyjaźniona z moimi rodzicami].
- Gdzie państwo wchodzili do kanału?
Wchodziliśmy do kanału przy placu Krasińskich. Kapitan „Barry” nie pozwolił, ażeby wchodzili z nami ciężko ranni. Między innymi ciężko ranny był Tadeusz Trepka. Wszyscy zdejmowali temblaki i szli. Weszła ze mną bardzo duża grupa, wszedł Tadeusz Trepka, Jurek Trepka, wszedł Witold Ernst, [Stanisław Kujawski] wszyscy z mojego plutonu. Staszek Romanowski z I plutonu „Howerli”. Prowadził Andrzej Pol, który był w dowództwie 3. kompanii. Ocalał, bo był poza terenem bombardowania na Zakroczymskiej. Cała grupa była prowadzona przez Staszka Broniewskiego „Orszę”. [W kanale] była lina [umożliwiająca poruszanie się w ciemności]. Powinna być przymocowana do ściany, [jednakże] urwała się i uderzało się od ściany do ściany […]. Nie chciałam wejść do kanału, zostałam dosłownie wepchnięta do przez mego kolegę „Kajtka”, Staszka Romanowskiego. Już Niemcy ostrzeliwali nas z broni pokładowej, tak że z ulicy Hipotecznej szliśmy chyba ze dwie godziny do tego kanału. Kazali nam stać w jednej bramie, w drugiej, aż wreszcie doszliśmy. Cała grupa szła [w kanałach], ale w pewnym momencie okazało się, że zgubiliśmy przewodnika. Podjął się nas wyprowadzić Staszek Sieradzki pseudonim „Świst”, potem długoletni sekretarz naszego środowiska. To było niesamowite, bo on zapalał świeczkę: ciemność, kanały niektóre były o kształcie jajka, metr wysokie. […] [Ja] lekko się schylałam, ale wyżsi koledzy mieli wielki problem. Potem natrafiliśmy na burzowce, wtedy ekskrementy sięgały pod szyję. Staszek Sieradzki [„Świst”] zapalał świeczkę. Kanały były oznakowane, to znaczy były strzałki z kierunkami. To najczęściej harcerze z poczty polowej oznakowywali [przejścia w kanałach]. Powiedział, że nas wyprowadzi. Wychylił się [w okolicy] sióstr wizytek. Okazało się, że Niemcy, nie mając dojścia bezpośrednio do kanału, ostrzelali Staszka. Staszek się osunął, ale przestrzelili mu tylko panterkę. Ostatecznie po czterech czy pięciu godzinach, to bardzo krótko, wyprowadził nas u zbiegu Nowego Światu i Wareckiej. Doznaliśmy wszyscy szoku. Wyciągali nas, my nędzni, w opłakanym stanie, bez jedzenia, wyczerpani, szarzy, okropnie wyglądaliśmy, [a na ulicach] ludzie elegancko poubierani, czyści, domy całe, światło elektryczne.
Skierowali nas do szpitala, do klasztoru, prowadzonego przez siostry przy ulicy Hożej. Tam byliśmy dwa dni. Potem odbył się ślub Irki Kowalskiej-Wuttke z Jasiem Kowalskim i Andrzeja Pola z Zosią. Andrzej Pol wtedy nazywał się Krauze, a naprawdę nazywał się Szeliński. Ponieważ jako Szeliński był ścigany przez Niemców, przybrał nazwisko swego ojczyma – Krauze. Z tej grupy zginęła Irka, prawdopodobnie na Woli, Jaś zginął na Czerniakowie, Zosia Krauze przy przebijaniu się z Czerniakowa do Śródmieścia, ocalał Andrzej Pol.
- Ile czasu pani tam spędziła?
Około czterech dni. [Piątego] września [odbyły się dwa śluby. Ślubów] udzielał ojciec „Paweł” Józef Warszawski nasz batalionowy kapelan, właściwie kapelan zgrupowania „Radosława”, ojciec jezuita. Po wojnie przebywał w Rzymie, wrócił w wieku dziewięćdziesięciu lat, nawet mam z nim kilka fotografii. Wybitny intelektualista, kilka fakultetów, kilka doktoratów z etyki, różnych kierunków, znakomita postać. Zawsze z nami na pierwszej linii, niebywałe.
- Kiedy pani przyszła do Śródmieścia?
[Z kanałów wyszłam przy zbiegu ulic Nowego Światu i Wareckiej]. Byłam oszołomiona tym, co zobaczyłam: światło, ludzie, napisy: „tu ostrzał, schylić się”. Nieprawdopodobna sytuacja po zbombardowanym Starym Mieście. Potem zostaliśmy zaproszeni – Powstańcy ze Starego Miasta – do „Bohemy”. Odbył się koncert dla żołnierzy Starówki, śpiewał Mieczysław Fogg, grał na pianinie Zbigniew Drzewiecki. Śpiewali pieśni ze Starego Miasta, ale ani ich nie znałam ani o nich nie słyszałam. Byliśmy zaskoczeni. Odbywały się koncerty, oficerowie w pięknych butach, to zupełnie odwrotna sytuacja niż na Starówce, [nierealna].
[Po kilku dniach pobytu w Śródmieściu zostaliśmy skierowani] do ambasady bułgarskiej przy Książęcej, Książęcą przeszliśmy na Czerniaków. Czerniaków początkowo, po Starym Mieście, wydawał się rajem na ziemi. Ale to trwało kilka dni. Potem zaczęły się niebotyczne walki [przy ulicy Okrąg 2], z tym że sytuacja była znacznie gorsza, bo byliśmy rozproszonym oddziałem. Dowództwo przejął bezpośrednio „Jerzy” – Ryszard Białous, dowódca Batalionu „Zośka”. Było bardzo wielu rannych. Niemcy rzucali fosforowe bomby zapalające, od tych bomb paliły się włosy, rzęsy, brwi. Była straszna walka. Na pomoc zostały rzucone oddziały z armii Berlinga, ale „berlingowcy” nie mieli pojęcia o walce w mieście. Szli sobie ławą, nie chowali się, ginęli strasznie. A my już [byliśmy] doświadczeni po walkach na Woli, Starym Mieście, to już były przeszkolone oddziały. Jedzenia nie było. Kiedyś był koń, został zabity. Ryś Szewczyk z mojego batalionu pokroił tego konia. [Koledzy] się spytali, czy umiem gotować. Oczywiście. Dali mi tego konia, kawałki wrzuciłam do kotła po bieliźnie. Woda, [przynieśli] makaron, nasypałam pełno, to się gotowało. Słabiutko [wyszło], wszystko wykipiało – w międzyczasie parę razy dom był bombardowany – ale i tak zjedli. Jeszcze przynieśli jakąś marmoladę ze zrzutu, pszenicy trochę było, trochę było żyta, były śledzie też, skórki pomarańczowe „Cykato”. Jadłam tylko skórki pomarańczowe. Nic już nie było, wody nie było, leków nie było. Ranni leżeli w piwnicach. Przyszła do mnie koleżanka Anka Nelken „Inka” z Leszkiem „Kindżałem” Kidzińskim. [ Jego brat „Szczerba”] Jerzy Kidziński zginął na Starym Mieście. Prosił o pomoc, był ranny w szczękę, zaginął. [„Inkę”] powiesili, była w żółtej kurtce. Jej matka była lekarzem, ojciec [generał, doktor psychiatra Jan Nelken zginął] w Katyniu. Znana rodzina warszawska. Hania Szarzyńska-Rewska w pamiętnikach napisała, że to mnie powiesili. Przeczytałam ten akapit, to nie było przyjemne.
Szesnastego września w dom od ulicy Okrąg 2 uderzyły dwa „goliaty”, z tym że jeden „goliat” został unicestwiony przez […] Staszka Romanowskiego pseudonim „Kajtuś”. Byliśmy w piwnicach, ale moja instruktorka i szefowa „Lusia”, Alicja Gołot-Gołębiewska, nie chciała opuścić rannych. Mówi: „Wszystko jedno, zostanę z rannymi z plutonu pancernych”. Jak uderzył „goliat”, to zasypało piwnice. [Słyszeliśmy] jęki, usiłowaliśmy jakoś zorganizować akcję pomocniczą, ale nie udało nam się nikogo wydostać.
Była też taka sytuacja, że część kolegów przepłynęła wpław Wisłę, między innymi Staszek Romanowski. Pyta, czy będę płynąć z nim. Mówię: „Nie będę płynąć, bo nie mam pojęcia o pływaniu”. Nie nauczyłam się nigdy pływać. On przepłynął Wisłę, potem znalazł się w piwnicy, został zatrzymany przez Rosjan. Kilka dni trzymali ich w piwnicy, po czym ubrali w stare łachy, piżamy, majtki dziewczęce, sukienki, bluzki. Przetrzymali ich, wygłodzili. Jak prowadzili ich do szkoły, otoczyli ich. Powiedzieli, że to są folksdojcze. Wśród tej grupy była ciotka jednego z kolegów. Jemu się udało przecisnąć, zawołał: „Ciociu”. Stała przy ulicy Grochowskiej. Ruszyła wtedy ze wszystkimi: „Proszę państwa, ludzie! To są nasi chłopcy z Armii Krajowej!”. [Powstańcy], cała ta grupa, setki ludzi, nie wiem ile, poszła pod szkołę, żądała uwolnienia naszych kolegów. Rosjanie nie dali im ani jeść, ani pić, tylko przeprowadzili szkolenie na temat Armii Krajowej. Ale zgodzili się na to, że zostaną uwolnieni, z tym że łączniczka z Pragi, kilku łączników udawało się do ich domów, informowało, żeby natychmiast opuścili miejsce zamieszkania, ponieważ będą masowe aresztowania. Mój kolega przespał się trochę, ogolił się, ubrał. Właścicielka domu mówi: „Proszę pana, myślałam, że pan ma sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat!”. Był starszy ode mnie o piętnaście lat. Wtedy wydawało mi się, że jest stary, miał dwadzieścia dziewięć lat. To staruszek niemal przy piętnastolatce. A on nie miał trzydziestu, „Boże, jaki pan jest młody!”. Wszyscy biegiem opuszczali miejsce zamieszkania, kto nie [zdążył], został aresztowany, wywieziony w nieznanym kierunku.
Zostałam z rannymi. Kiedy wyszłam po wodę, udałam się do kolegów z „Parasola”, prosząc o pantopon. To były środki znieczulające. Dali mi parę proszków. Nie było zastrzyków. Wtedy na mojej drodze stanął na szczęście porucznik „Mały” z „Czaty 49”. Zgrupowanie [pułkownika] „Radosława”. Okazało się, że nazywa się Janusz Stolarski. Przyjechał do Powstania z 27. wołyńskiej. Jak się dowiedział, że jest Powstanie, końmi jakoś dostał się do Warszawy. Niezwykle waleczny człowiek. Pyta mnie, co robię. „Zostałam z rannymi”. − „Nie, to proszę, idziesz z nami”. Plecak, torbę, wszystko zostawiłam. [Wyprowadził] mnie na statek „Bajka”. Przyszła na statek [kanałami] łączniczka od pułkownika „Radosława”, wyprowadziła nas na Mokotów. Też szliśmy kanałami kilkanaście godzin. Spotkałam kolegów, znajomych, ale to już były bardzo przerzedzone oddziały. Z moich kolegów już nikogo chyba nie było, zostali albo ranni, albo zginęli. [Weszliśmy do kanałów przy ulicy Zagórnej. Przed wejściem pić nam się bardzo chciało stały beczki po kapuście, w każdym razie z wodą. Biegały w niej w tę i z powrotem robaki, skrętnice. Wpadliśmy na to, żeby wodę przecedzić przez gazę, do tego dodawać jodynę i to piliśmy. To ugaszało pragnienie. Śmierdząca woda, ale mieliśmy jeszcze jodynę i jodyna nam pozwalała na to, żeby się napić.]
- Gdzie państwo wyszli z kanałów na Mokotowie?
Przy ulicy Dworkowej. […] Na Mokotowie byłam na terenie Królikarni. Potem na terenie fabryki chemicznej zostałam trzeci raz ranna. Na Starym Mieście byłam ranna w brzuch, w rękę, [teraz] w twarz, naderwany miałam kawałek nosa z prawej strony i dziurę w policzku. Widać to do tej pory. [Doktor „Brom” Zygmunt Kujawski obiecał mi operację po wojnie, ale nie było takiej potrzeby]. Potem dostaliśmy rozkaz, [ewakuowania] kanałami do Śródmieścia. Szliśmy ponad dwadzieścia godzin. To była najgorsza droga, najgorsze przeżycie, to było piekło na ziemi. Szły masy ludzi. Były drabiny, nie miały szczebla, z tych drabin nas ściągali. Chłopcy odbezpieczali broń, żeby wyjść z kanału. Nie było wiadomo, co robić. Jacyś ludzie leżą: „Mamusiu, daj mi herbatę”. Wiadomo, że już byli w malignie. Myślę, że Niemcy wrzucali karbid. Poza tym Niemcy się tam dostawali, układali jakieś barykady. Ekskrementy były spiętrzone. Przeżycie było straszne. Wychodziliśmy przy Wilczej.
Potem zostałam skierowana z grupą żołnierzy na ulicę Marszałkowską. Moja siostra mieszkała przy ulicy Żurawiej. Tam już doczekałam do kapitulacji. Pułkownik „Radosław” przydzielał nam żołd, nie pamiętam, po dwadzieścia dolarów. Powiedział, że kto chce, to wychodzi z wojskiem, a kto chce, z ludnością cywilną.
Wyszłam z Warszawy 6 października, Żurawią, Lwowską. Doszłam do Ursusa. Byłam wtedy ciężko ranna. W transporcie dla starców i ciężko rannych wyjechałam z Warszawy. [Była ze mną] siostra, szwagier [Janusz Kozierowski, była] Jadzia Złotowska, matka aktorki Ewy Złotowskiej. Jej mąż zginął w Śródmieściu na parę godzin przed kapitulacją. Transport zatrzymał się w Kielcach, pozwolili nam wyjść, napić się wody. Powiedziałam: „Nigdy nie wrócę do transportu”. Nie wiem, gdzie nas wieźli, [może] do obozu, pojęcia nie mam.
Uciekłam po raz pierwszy z transportu. Potem drugi raz uciekłam w Zakopanem. Mój szwagier [Janusz] Kozierowski miał babkę Katarzynę Kozierowską, która miała majątek pod Kielcami. [Tam się zatrzymaliśmy]. Niemcy wyłapywali warszawiaków, wobec tego udaliśmy się do Zakopanego. Kapitanowa Pieńkowska – zaprzyjaźniona z matką mego szwagra, którą była majorowa, Wanda Żylińska
secundo voto, mąż zginął w Katyniu – pozwoliła nam zamieszkać na Gubałówce, od strony Kamieńca. Zamieszkałam, zapisałam się do szkoły, żeby mieć papiery, ale i tak Niemcy nas wyłapali. Któregoś dnia [nad ranem] przyszli. Była fatalna sprawa, bo mieliśmy bibuły pod dostatkiem, nawiązaliśmy kontakty z akowcami. Bibuła leżała wszędzie. Dla mnie wojna się skończyła. Miałam narty pomalowane na biało, z zielonymi pasami, które Niemcy nam sprzedali, uczyłam się jeździć na nartach. Był Ślązak z Wehrmachtu, mówi: „Chować to wszystko!”. Ale ostatecznie nas [aresztowali]. Trzymali nas w „Morskim Oku” na Krupówkach. Wreszcie wszyscy jakoś się dogadaliśmy z jednym Ślązakiem. Mówi: „Ubierz się w jakiś fartuch”. Dostałam fartuch, dostałam szczotkę. Jako sprzątaczka wydostałam się, po raz drugi uciekłam. Potem czekaliśmy, aż zostanie oswobodzone Zakopane, bo to był taki kocioł, naokoło wszystko było już wolne, a Zakopane na końcu. Do Krakowa maszerowaliśmy [pieszo, trochę jechaliśmy] furmankami. Potem z Krakowa, już pociągiem, który krążył, przez Częstochowę, Katowice, Chorzów do Warszawy. Przyjechałam do Warszawy, ale nic nie było, rodziców nie było, dom zburzony do parteru. [Zostałam sama, zagubiłam się w nieprawdopodobnym tłoku i sama też dojechałam do Warszawy].
- Kiedy pani dojechała do Warszawy?
W marcu 1945 roku. Miasto umarłe. To [było] tak, jakby duch krążył po umarłym mieście. Poszłam do ojców franciszkanów przy ulicy Zakroczymskiej. Mój tata współpracował przez całą okupację z klasztorem i był w wielkiej przyjaźni. Sponsorował klasztor i miał wielu przyjaciół. Poszłam do klasztoru, mówię: „Boże, może będzie ktoś ze znajomych ojca”. Rzeczywiście, był brat Włodzimierz. Pytam, czy jest brat Włodzimierz – to, co pamiętałam – okazało się, że jest. Wyszedł, mówię: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. − „Na wieki wieków amen. A kto ty jesteś, chłopcze?”. − „Proszę ojca, nie jestem chłopiec, jestem dziewczynka, Lidka Markiewicz”. − „Kto? Lidka, córka Eugeniusza?”. − „Tak”. − „Mój Boże, jak ty wyglądasz! A co z rodzicami?”. − „Nie wiem”. − „A rodzina?”. − „Nie wiem”. Tylko siostra była, ale w warunkach tragicznych, wody nie było, światła nie było, jedzenia nie było. On mówi: „Wiesz co? Przenocuj w klasztorze, a następnego dnia furmanka jedzie z Warszawy do Niepokalanowa. Zabierzemy ciebie do Niepokalanowa. Są dziewczęta od sióstr ukrytek ze Starego Miasta”.
Pojechałam. Po drodze byliśmy w jakimś majątku. Jadłam bułkę, właścicielka przepraszała, że nie ma masła. Mówię: „Boże, biała bułka! Ewenement!”. Pojechałam do klasztoru. Były dziewczęta, przedstawili mnie, mówią: „To jest córka naszych przyjaciół − najbardziej mnie to zaskoczyło – [córka milionera]. Widzieć milionerów w takich łachach to rzeczywiście wspaniała sprawa. Śmiać mi się chciało. Nie było trzeciej klasy, była druga. Chodziłam do drugiej klasy, ale dzięki temu miałam świadectwo ukończenia drugiej klasy. Byłam tam do czerwca. W czerwcu wrócił mój brat z Oranienburga. Wiedziałam, że mama żyje. Babcia Markiewicz, z domu Lipińska, wróciła spod Warszawy.
Przyjechałam do Warszawy. Mówię: „Trzeba zapisać się do szkoły. Poszłam do szkoły, do gimnazjum generała Sowińskiego na Woli. [Szkoła była] wtedy przy ulicy Młynarskiej 2, teraz Rogalińska. Dyrektor Łodziński na mnie popatrzył, pyta o rodziców. Mówię: „Wiem, że mama żyje, jest w Szwecji”. − „A tata?”. − „Tata, to nie wiem”. W każdym razie dał mi stypendium, sto złotych, bo dobrze się uczyłam, i dał mi obiady bezpłatne. To już było bardzo dużo. To było od września do października [1945 roku], a 24 października [1945 roku] wrócił mój tata. Jak tata wrócił, to w listopadzie już podziękowałam za stypendium, podziękowałam za bezpłatne obiady, bo tata miał masę dłużników, jak to bywało w różnych przedsiębiorstwach. Wszyscy przyjechali i wszyscy oddali ojcu pieniądze. Pierwszego listopada ze Szwecji wróciła moja mama. Ponieważ [miała] znajomych w [Jönköping, w Szwecji, gdzie była fabryka zapałek] – to mama nawiązała kontakt z nimi i dali mamie pieniądze, które trzeba było przekazać [w Polsce ich] rodzinie. Oczywiście zostały przekazane, z tym że mama powiedziała: „Proszę mi dać dwa miesiące, na pewno pieniądze oddam”. Za to pokupowała masę ubrań pięknych, szwedzkich. Już następnego dnia, 3 czy 4 listopada, poszłam do szkoły wystrojona w nowe, wspaniałe rzeczy ze Szwecji. Sytuacja się diametralnie zmieniła. Zrobiłam maturę w 1949 roku. Potem pułkownik „Radosław” ogłosił, że mamy się ujawnić. Nie ujawniłam się. Wiele dziewcząt, które się nie ujawniły, nie zostało aresztowanych. Aresztowali prawie wszystkich moich kolegów. Jan Ernst, pseudonim „Witold” – jego syn Jerzy Ernst z telewizji, który był z Milewiczem – jego dwaj przyjaciele Tadeusz Trepka, Jerzy Trepka, Edzio Wiśniewski, Michał Glinka, Staszek Romanowski, to tylko z mojej kompanii, bo z innych, to przecież wiadomo: „Anoda”, Witek Morawski, który [otrzymał karę] śmierci, Staszek [Sieradzki, Józef Nowocień]. W 1956 roku koledzy wyszli, znowu [spotkaliśmy się] wszyscy.
Nie dostałam się na studia. [Zdawałam w następnym roku. Musiałam] załatwić świadectwo moralności, ale nie chcieli mi tego świadectwa wydać. Miałam [ immatrykulację] warunkową. Przychodzili panowie z Urzędu Bezpieczeństwa, pytali o mnie, przyszli do taty. Ojciec nigdy nie podjął pracy w państwowym przedsiębiorstwie. Powiedział, że nie będzie pracował na rzecz komunistów. Miał warsztat aż do 1975 roku, kiedy umarł. Skończyłam studia prawnicze.
- Jaka atmosfera panowała wśród cywili w czasie Powstania? Jak cywile reagowali na żołnierzy?
Jeżeli chodzi o Wolę, to w pierwszych dniach Powstania przy ulicy Okopowej [panie gotowały] nam kaszę, [zapraszały] na obiady, bardzo życzliwie. Na Starówce w pierwszych dniach też. Potem już było coraz gorzej, bo po prostu powstała już panika i ludzie byli niesłychanie wyczerpani. Poza tym jak nasze wojsko było ewakuowane, pytali, czy już jest koniec walk na Starym Mieście. Myśmy niewiele odpowiadali, ja to zupełnie nie, bo byłam zaszokowana tym, że muszę wchodzić do kanału. To wydawało się czymś okropnym, niesamowitym. Słońce świeci, widno i nagle mnie wpychają do jakiejś ciemnicy cuchnącej. Nastroje były rzeczywiście coraz gorsze, szczególnie dotykało to kobiet, które miały małe dzieci. Na Starym Mieście była taka sytuacja, że mogliśmy piwnicami przejść prawie przez całe miasto. Ludzie gotowali w piwnicach, piekli, mieli trochę ziemniaków. Sytuacja na Starym Mieście jeszcze była w miarę dobra, bo były dość duże zapasy żywnościowe. Natomiast jeżeli chodzi o Czerniaków, to katastrofa. Ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że już tu nie wrócą, że tracą wszystko. Niemcy zasypywali nas ulotkami mówiącymi o ich humanitaryzmie, że trzeba się poddać, że trzeba wyjść. Ludzie nie bardzo wiedzieli, co robić. Chcę powiedzieć, że ojciec „Paweł” wyprowadził z Czerniakowa moje koleżanki. To były: Krystyna Niżyńska „Zakurzona”, ta której imieniem został nazwany szpital na Inflanckiej, następnie wyprowadził Irkę Kowalską-Wuttke i jeszcze Grażynę Zasadzką. […] Jeszcze Ola Plebańska, bo były dwie siostry Plebańskie, łączniczka Janina Plebańska i Ola. To były przybrane córki pani dyrektor [Jadwigi] Zanowej z gimnazjum Curie-Skłodowskiej. Ona się nimi zajmowała. Ojciec Paweł je wyprowadził. Nawet pytał po wojnie, jak już wrócił po kilkudziesięciu latach pobytu w Rzymie, co z nimi się stało. Wszystkie zostały prawdopodobnie rozstrzelane, zamordowane. Jest płyta pamiątkowa na cmentarzu [na Woli z pomnikiem] – Poległym Niepokonanym, na końcu cmentarza, ale to jest grób symboliczny.
- Czy z kimś zaprzyjaźniła się pani szczególnie w czasie Powstania?
W czasie Powstania [przyjaźniłam się z] Jackiem [Gwiżdżem, synem przedwojennego senatora Gwiżdża]. Teraz czytam Baliszewskiego, napotkałam to nazwisko. Był chyba jednym z działaczy PPWR-u. Zginął 11 sierpnia. Potem zaprzyjaźniłam się z Jankiem Ernstem pseudonim „Witold”. Był aresztowany, ocalał. Staszek Kujawski „Brzoza” był operowany, był ranny w płuco. Jakoś udało się nam go przetransportować do Śródmieścia, leżał u swojej babki przy ulicy Brackiej. Był z rodziny architekta Noakowskiego. Potem leżał w szpitalu, miał białaczkę, w związku z tym postrzałem. Też był w więzieniu. Staszek Romanowski pseudonim „Kajtuś” kilkakrotnie mi uratował życie na Starym Mieście, na Czerniakowie. Aresztowany, wieloletni więzień. Józef Nowocień pseudonim „Konrad” zaprzyjaźniony z moją rodziną, ze mną, z moimi rodzicami, aresztowany, wieloletni więzień. Edward Wiśniewski „Edek”, ocalał. Tadeusz Trepka pseudonim „Konrad”, wieloletni więzień, ocalał. Jerzy Trepka, wieloletnie więzienie. U niego był szczególny przypadek, bo był tak bity, że mu koszula pasami wbiła się w ciało. Albo było bicie – to Fejgin stosował takie metody – albo trzeba było jeść solone śledzie. Jego z więzienia, chyba na Mokotowie, wywozili na Syberię. Pod Lublinem odbiła go polska partyzantka. Zatrzymali pociąg, w tym pociągu były wagony transportowe i w tych wagonach było pełno kielichów, monstrancji z obrabowanych kościołów. Zaproponowali Jurkowi, to mi potem opowiadał – też umarł, wszyscy szybko umarli – zaproponowali mu, żeby wszedł do partyzantki. Powiedział, że już ma dosyć wojny. Udał się na zachód. Na ziemiach odzyskanych przez wiele lat był pod innym nazwiskiem. Wrócił w roku 1956, kiedy były przeprowadzone procesy rehabilitacyjne. Jeszcze jest Krysia [Kondracka-Zawadzka].
- Czy poza Żydami spotkała pani przedstawicieli jakichś innych narodów, wyznań?
Nie, tylko byli Żydzi, z tym że mówiący wieloma językami. Byli [z Polski, byli] z Bułgarii, Grecji, z Węgier, z Holandii, z całego świata. […] Byli wśród nich lekarze. Czterej lekarze zostali odwiezieni do Szpitala Karola i Marii. Byli jacyś rzemieślnicy. Była wśród nich Żydówka o wybitnie żydowskiej urodzie, Marysia. Marysia jakoś przylgnęła do mnie i przeszła ze mną cały szlak bojowy: Wola, Stare Miasto, kanały, Czerniaków, Mokotów, Śródmieście. W Śródmieściu [się rozstałyśmy]. Jak się nazywała, nie wiem.
- Nie spotkała już jej pani?
Nie spotkałam, dlatego że była taka zasada, że nikt nie mówi swoich nazwisk. Jak zostałam odznaczona Krzyżem Walecznych, to Bogdan Celiński, mąż Hani Borkiewicz-Celińskiej, która opracowała książkę „Batalion Zośka”. (To fundamentalna pozycja, która jest wykorzystywana przez wielu pisarzy, którzy zajmują się historią Batalionu „Zośka”)], przygotowując dane do książki, znalazł mój Krzyż Walecznych po dacie urodzenia: 17 grudnia 1929. Jak wstępowałam [do konspiracji], a moja koleżanka nazywała się Romualda, tak mi się podobało to imię: Roma, Rzym, że na początku przez parę godzin nazywałam się „Roma”. Porucznik „Giewont”, przyznając mi Krzyż Walecznych, użył pseudonimu „Roma”. Specjalnie, żeby po prostu nie natrafić na moje nazwisko. […]
- Czy brała pani udział w uroczystościach religijnych?
[Tak]. Na początku odbywały się msze polowe. Ojciec „Paweł”, Józef Warszawski, jezuita, był kapelanem zgrupowania „Radosława”. Był zaprzyjaźniony bardzo z naszym batalionem, też przeszedł cały szlak bojowy: Wola, Stare Miasto, Czerniaków. Z Czerniakowa wyszedł do Śródmieścia, prowadząc dziewczęta. One zginęły, bo wszyscy byliśmy ubrani w wojskowe mundury, panterki, wszyscy mieliśmy hełmy niemieckie, buty niemieckie, skarpety. Niemcy nienawidzili tego. Ludność cywilną zostawili bardziej w spokoju, poza rzezią Woli. Kiedy Niemcy zajmowali Wolę, dokonali masowej rzezi na terenach: Wolska, Żytnia. Tam ginęli wszyscy, szpitale były podpalane. Moi rodzice ocaleli, ale zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych.
- Czy w czasie Powstania spotkała się pani z innymi przejawami życia kulturalnego, poza koncertem Fogga?
Nie, tylko ten jeden raz w Śródmieściu. Jeżeli chodzi o Bataliony „Zośka”, „Parasol;” to były oddziały dyspozycyjne Komendy Głównej Armii Krajowej. Nie stacjonowaliśmy w jednym miejscu, tylko walczyliśmy na najtrudniejszych odcinkach: Wola, Stare Miasto, Czerniaków, Mokotów, aż do upadku tych dzielnic. Nie organizowano nam koncertów. Jedyny koncert i światło elektryczne to było Śródmieście, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu. Po prostu nie byliśmy przyzwyczajeni do takich luksusów.
- Czy miała pani świadomość tego, co dzieje się w innych dzielnicach Warszawy?
Nie.
- Nie docierały do pani żadne informacje?
Nie.
- Żadne gazety wydawane w czasie Powstania?
Nie mieliśmy czasu, to były okresy niespotykanych walk. Na Woli walczyliśmy na kirkucie (to jest cmentarz żydowski), cmentarzu ewangelicko-augsburskim. Potem porucznik „Giewont” dał rozkaz, żeby zlustrować wszystkie piwnice, żeby zobaczyć, czy są jeszcze nasi ranni żołnierze, żeby ich stamtąd wydostać. W piwnicy spotkałam swoją nauczycielkę ze szkoły powszechnej, od zajęć praktycznych. Wyjątkowo mnie nie lubiła ta pani, z wzajemnym uczuciem z mojej strony. Kazała mi jakieś rzeczy szyć, króliki, niesłychane głupoty. Ponieważ były dziewczęta z internatem, to im powierzałam te wspaniałe robótki do wykonania. Ale się ulitowałam nad nią. Jak ją zobaczyłam w piwnicy, z obciętą nogą, to dałam jej całą manierkę z winem, dałam jej wszystko, co miałam przy sobie. Ona spojrzała na mnie, mówi: „Nie wiedziałam, że byłaś w konspiracji”. − „Pani profesor, na tym polega konspiracja”. Ale przykro mi się zrobiło bardzo. […] Myślę, że ona też zginęła, bo Niemcy nie zostawiali żywych. Moja ciotka, Wiktoria Michańska, siostra cioteczna mojej matki – mamy matka i jej to były rodzone siostry – pracowała w banku. Po wojnie też pracowała w banku, była kierowniczką skarbca przez wiele lat. Przed wojną jej sytuacja finansowa była diametralnie różna od sytuacji powojennej. Mieszkała z siostrą Stefanią Michańską. Jak Niemcy zajęli Grzybowską, zapukali, wyszła jej siostra Stefa, moja ciotka. Niemcy ją zabili. [Wiktoria] została w mieszkaniu. Walili do drzwi, ale czy byli głupi, czy myśleli, że nikogo nie ma… Nawet na klamkę nie nacisnęli, mimo że drzwi były otwarte, nie były zamknięte na klucz. Ciotka w nocy wyszła z domu, potem przeleżała dzień czy dwa z rannymi, zabitymi, potem jakoś się przedostała przez ulicę z grupką innych mieszkańców Woli, aż dotarła do Śródmieścia. Ocalała.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich?
Żołnierze niemieccy, kiedy dostali się do niewoli, byli strasznie potulni, płaszczący się. Myśleli, że my pewnie będziemy zachowywać się tak, jak oni w stosunku do nas. Przypominam sobie taką rzecz – „Paulinka” nawet napisała to we wspomnieniach – kiedyś chcieli komuś opatrywać rany, trzeba było dokonać znieczulenia. Oni się panicznie bali, że my ich uśmiercimy, co było nieprawdziwe. Musieliśmy opatrywać rannych i umieszczać ich w szpitalu razem z naszymi żołnierzami. Nikt, jeżeli chodzi o Batalion „Zośka” i „Parasol”, oddziały Zgrupowania „Radosław”… Co działo się gdzie indziej, tego nie wiem. W każdym razie Niemcy byli strasznie potulni, przerażeni niesłychanie. Wykorzystywano jeńców niemieckich do prac porządkowych. Potem, jak myśmy się wycofywali, to zostawali, bo nie było możliwości przeprowadzać ich kanałami. To byłoby bezsensowne. Jeżeli byli ranni, to zostali w szpitalu przy ulicy Miodowej 23 i Długiej 7. To były nasze powstańcze szpitale.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najgorsze wspomnienie to jest przejście kanałami z Mokotowa do Śródmieścia. Jeszcze najgorsze to jest to, jak zginęła moja przyjaciółka i instruktorka, Lusia Gołębiowska, w piwnicy od uderzenia „goliata”. Była zasypana, słychać było jęki. To było straszne przeżycie. Przeszłyśmy cały szlak bojowy: Wola, Stare Miasto, Czerniaków i nagle ona zostaje zasypana z żołnierzami. Podusili się w tej piwnicy prawdopodobnie.
- Czy jest jakieś najlepsze wspomnienie?
Najlepsze jest, kiedy zostałam przyjęta do batalionu. To było najwspanialsze. Kiedyś mnie ktoś w telewizji zapytał: „Co by było, gdyby było jeszcze raz Powstanie?”. Na pewno bym do Powstania przystąpiła jednym tchem, bo byliśmy dumni z tego, że jesteśmy, że bierzemy udział w Powstaniu. A poza tym liczyliśmy na to, że Warszawa będzie rzeczywiście wolna.
- Czy jest coś, co najbardziej się pani utrwaliło w pamięci z tamtych czasów?
Pierwsza śmierć. Nie zapomnę tego, kiedy esesman strzelał z wieżyczki na terenie „Gęsiówki”. Biegniemy szpalerem, w tym momencie zostaje ranny Piotruś Rubini. Odmawia modlitwę: „Ojcze Nasz”, „Zdrowaś Mario”, prosi, żeby zawiadomić o tym jego narzeczoną Magdę i umiera. Pierwszy mój nieżyjący, 5 sierpnia.
- Jak po latach ocenia pani Powstanie, czy było potrzebne?
Nie zgadzam się z tego rodzaju relacjami, jak na przykład pana Baliszewskiego, że nie było [potrzebne]. Według innych relacji Powstanie było koniecznością, dlatego że Niemcy mieli zastosować branki, wyłapać wszystkich mężczyzn, od piętnastego czy czternastego roku życia, do okopów. Co dalej, nie wiadomo. Prawdopodobnie dużo ludzi by jeszcze zginęło. Poza tym nie będę tego oceniała, czy było potrzebne.
Łomianki, 8 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski