Anna Teresa Poraj-Poleska-Galarda „Piorun”
Anna Teresa Poraj-Poleska-Galarda. W czasie Powstania byłam na Powiślu w Grupie „Krybar”. Moja placówka była na Oboźnej 1 na Powiślu.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Rodzina zawsze była bardzo patriotyczna. Wszyscy brali udział we wszystkich możliwych powstaniach. Mój dziadek był powstańcem 1863 roku. Mój pradziadek był i w 1831 roku, i w 1863 roku. Zarówno ze strony mojej mamy, jak i ze strony mojego ojca wszyscy byli dobrymi Polakami. Wszyscy, [cały] dom był bardzo patriotyczny, tak że byłam wychowana bardzo patriotycznie. Od małego dziecka chodziłam na różne wystawy, jak byłam mała, to ukochanym moim obrazem był „Grunwald” Matejki, wszystkie albumy Grottgera, takie rzeczy. To wszystko w domu było i ja się na tym wszystkim wychowywałam.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec był chemikiem i mój dziadek był chemikiem. Mama moja skończyła polonistykę.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie.
Mieszkaliśmy w różnych miejscach. Trochę na wsi i w Warszawie. W Warszawie mieszkaliśmy na Okólniku. Tego domu w tej chwili nie ma, jest zburzony akurat ten jeden. Okólnik 11a jest zburzony. Już w 1939 roku padły tam bomby.
- Czy pamięta pani 1 września 1939 roku?
Pamiętam doskonale. Byliśmy w Truskawcu. Wróciliśmy z Truskawca pod koniec sierpnia. Mnie jako dziecko bardzo to interesowało. Na zielonych wózkach w Warszawie były na przykład sprzedawane pomarańcze, a tam były sprzedawane alabastry, przepiękne alabastry, różne wazoniki, figurki – przepiękne rzeczy były z tego alabastru. Mnie się to strasznie podobało, dostałam mnóstwo alabastrów. Jak przyjechaliśmy do domu, to była specjalna półka i moje alabastry [na niej ustawiłam]. Bardzo się tym bawiłam, bo to kolorowe, piękne. W 1939 roku pierwsza bomba jaka padła, to w moje alabastry.
- Państwo wcześniej uciekli?
Nie. Byliśmy na dole. Mój dziadek był komendantem OPL (Obrony Przeciwlotniczej), więc były w domu i maski, i wszystko. Chodziło się i się [ćwiczyło]. W 1939 roku, jak wybuchła wojna, mój wuj już był w wojsku, już był powołany wcześniej. Pierwszego września przyjechał. Wszyscy jeszcze myśleli, że to są ćwiczenia, że to nie jest wojna. Niestety okazało się, że to już była wojna, że to już były pierwsze bomby. Już wszyscy o tym wiedzieli. Potem wszyscy żeśmy patrzyli w niebo i wszyscy żeśmy myśleli, że to są właśnie samoloty angielskie czy francuskie. Wtedy, jak już wypowiedziała wojnę Francja i Anglia, to była wielka radość. Wszyscy biegli pod ambasadę francuską, która wtedy była na Frascati. Piękna była ta ambasada. Na angielskiej wszyscy się cieszyli, ale okazało się, że nie, że niestety nie.
Już trzeba było schodzić na dół. Wtedy przecież myśmy nie znali bombardowań, nie wiedzieliśmy, jak się trzeba zachować. Były zalepiane okna paskami z szarego papieru, wszyscy zalepiali. Uważało się, że szyby nie wylecą. Jak był potem nalot, to trzeba było schodzić na dół, wszyscy schodzili na dół. Ale nikt nie schodził ani do piwnicy, ani do żadnego [schronu], tylko wszyscy siedzieli na klatkach schodowych, przeważnie w bramie wszyscy się zbierali albo w parterowych mieszkaniach. Tak to było.
- Czy zostali państwo w tym domu?
Dom został absolutnie zbombardowany, tak że nie mogliśmy tam mieszkać. Przeprowadziliśmy się na ulicę Wiejską. Po konsulacie belgijskim było mieszkanie, Wiejska 14 – tam gdzie teraz jest „Czytelnik” zaraz przy Frascati. Pomieszkaliśmy trochę. Niemcy zrobili tam dzielnicę niemiecką i musieliśmy się prędko wyprowadzać. Wyprowadziliśmy się na… Fabryczną róg Topiel, tam były bloki BGK naprzeciwko szkoły Batorego, gdzie
notabene była szkoła Hitlerjugend. Ćwiczyli tam. Okropne to było, jak się oglądało. Tam znowu zrobili dzielnicę niemiecką i znowu nas Niemcy stamtąd wyrzucili. Przeprowadziliśmy się na Oboźną na Powiśle. Tam już było malutkie mieszkanko. Tam już nas zastało Powstanie.
- Jak wyglądało codzienne życie w okupowanej Warszawie? Czy rodzice pracowali?
Chodziłam, naturalnie, do szkoły. Przed wojną nie chodziłam do szkoły, tylko uczyłam się w domu. Od razu poszłam do trzeciej klasy do Kowalczykówny. Jak żeśmy mieszkali właśnie na Wiejskiej, to naprzeciwko była szkoła. Zaczęłam chodzić do Kowalczykówny. Później już były komplety, więc chodziłam na komplety. Potem zaczęłam chodzić do Świeżyńskiej-Słojewskiej. Tam już była konspiracja. To była szkoła, która była zaraz za placem Zbawiciela, zaraz za kościołem Zbawiciela. Ta szkoła była przed wojną szkołą francuską. Prowadziła ją rodzina państwa Świeżyńskich. Pani Świeżyńska wychowywała sie w Turcji, a potem w Neuchâtel w pensjonacie dla dzieci w Szwajcarii. Potem przyjechała do Polski, wyszła za mąż i otworzyła szkołę. Szkoła to była jedna wielka konspiracja. Drużyna żeńska była jedna, natomiast chłopców były trzy drużyny – bo to była szkoła koedukacyjna. To były „Szumiące Dęby” i wszyscy należeli do bloku „Radiostacja”. Tam rzeczywiście była tak zwana mleczarnia, gdzie niby było mleko, ale tam było wszystko: i granaty, i amunicja, i pistolety, i gazetki, i wszystko, co możliwe. Wtedy nie było plastików, ciężko było przechowywać, wszystko było w jakichś gumowych [osłonach], na tym było mleko, bo to były bańki z mlekiem i to się nazywało mleczarnia.
Natomiast mieliśmy stoliki na korytarzach na każdym rogu przy wejściu, bo były dwa wejścia. Tam stały stoliki, więc to niby była obrona przeciwlotnicza w razie alarmu. Tam były przyciski, a we wszystkich klasach były zamontowane lampki. Jak się przycisk przyciskało, to się zapalała lampka – wiadomo było, że Niemcy są w szkole albo coś się dzieje. Książki chować, wszystko chować, co [podejrzane] i uciekać, kto może i jak może.
Najpierw dyrektorem był Feliks Świeżyński, który rzeczywiście poświęcił się dla tej szkoły i dla młodzieży, i dla wszystkich. To był człowiek naprawdę bardzo oddany konspiracji, oddany młodzieży, oddany szkole. Był nadzwyczajny. Państwo Świeżyńscy w Świdrze mieli willę. Koło willi były postawione drewniane budki. Teraz by się powiedziało, że to domki kempingowe. Wtedy to się nie nazywało domki kempingowe, myśmy to nazywali pałace. Przed wojną w soboty, w niedziele młodzież sobie przyjeżdżała i robiła ogniska. W czasie okupacji też myśmy tutaj przyjeżdżali. Mówiło się zawsze: „Jedziemy na pałace”. Tam były różne ćwiczenia, różne kursy sanitarne. To wszystko było przeważnie piątek, sobota, niedziela.
- Czy uczyła się pani obsługiwać pistolety?
Myśmy były wyjątkowym zastępem. Dostałyśmy w prezencie „siódemkę” „belgijkę”. Bardzo dobrze żeśmy się nauczyły ją składać i rozkładać, tak że po ciemku mogłyśmy [to robić]. Poza tym uczyłyśmy się rzucać granatem. Jak się uczyło? Przed wojną i w czasie wojny były butelki do kwasu. Kwas był do picia. To [miało] zamykanie na szczelny korek. Wyglądało trochę jak granaty. Tam się wsypywało piasek i uczyliśmy się rzucać: 121, 122, 123 – w ten sposób żeśmy się uczyli rzucać granatem. To chłopcy i my, bośmy jeździli wszyscy razem na pałace. Tam były i ćwiczenia, i wszytko. Chłopcy mieli telefon, który się rozkładało. Poza tym ćwiczyliśmy na przykład chodzenie z mapą. Wysiadało się w Michalinie. W Michalinie była kota 111 czy 112 i od tej koty dopiero, orientując mapę, żeśmy szli do Świdra. Różne były ćwiczenia. Sanitarne, kursy – wiele rzeczy.
- Czy pamięta pani, kto prowadził zajęcia?
To były nasze starsze koleżanki, zastępowe, które już przedtem przeszły kurs sanitarny. One nas uczyły. Poza tym różne lekarki przyjeżdżały, młode pielęgniarki – to różnie było.
- Pamięta pani moment swojego zaprzysiężenia?
To było w Świdrze razem z chłopcami. To była noc, zima, śnieg. Bardzo pięknie wtedy było. Jeszcze wtedy było wspólnie z „Radiostacją”. Wypisywało się pseudonimy na korze i się paliło w ognisku, w ten sposób się składało przysięgę, przyrzeczenie.
- Jak to się stało, że miała pani pseudonim „Piorun”?
Myśmy były drużyną imienia Emilii Plater „Promienistą”. Nasz zastęp był „Wschodzącego Słońca”. W związku z tym wszystkie nasze pseudonimy były związane z pogodą. Była „Cisza”, był „Deszczyk”, była „Burza”. W każdym razie tak się stało, że mnie wyszedł „Piorun”.
To było normalne, że ta tak, a ta tak. Dopiero potem, już po Powstaniu się zorientowałam, że śmieszny ten pseudonim. Tak to było.
- Proszę opowiedzieć o tym, czy jeszcze przed Powstaniem miały panie jakieś zadania.
Tak. Myśmy miały masę zadań. Przede wszystkim musiałyśmy poznać Warszawę. Każda miała swój [rejon]. My poznawałyśmy Śródmieście. Wiedziałyśmy wszystko absolutnie. Gdzie jest brama przechodnia, gdzie jest jakaś [inna], jaki płot, gdzie zardzewiała kłódka, jak przez strychy można przejść. Wszystko żeśmy wiedziały. To się nazywało, że zdajemy sprawność „na gońca i wskazidrogę”. Rzeczywiście Warszawę żeśmy znały jak własną kieszeń. Wszystko wiedziałyśmy. Gdzie jakaś deska ruchoma, gdzie można przejść przez jakie podwórze – to wszystko żeśmy wiedziały. Wychodziło się rano i właściwie wieczorem się wracało do domu, bo się chodziło.
- Czy nikt nie zwracał uwagi? Czy czuły panie zagrożenie?
Nie, zupełnie. Przede wszystkim nie myślało się o tym zupełnie. Młodzi ludzie nie mają wyobraźni. Myśmy sobie zupełnie z tego nie zdawały sprawy, że może być jakieś [niebezpieczeństwo], że nas coś może [spotkać]. Każdego innego, ale nie mnie.
- Czy wiedziały panie, do czego są przygotowywane?
Naturalnie, że wiedziałyśmy. Pewnie, że to było bardzo ważne, że jakaś akcja jest. Żeby chłopcy mogli uciec, to było bardzo ważne, gdzie jest brama przechodnia, gdzie jest jakiś płot, przez który można przejść, gdzie jest jakaś deska, gdzie jest na strychu skobel, który łatwo wyciągnąć. To było bardzo ważne.
- Kiedy dowiedziała się pani, że planowane jest Powstanie?
Właściwie wszyscy żeśmy o tym wiedzieli. W podświadomości było u wszystkich. Ja miałam być na Mokotowie, na ulicy Grottgera 7. Byłam tam w poniedziałek i we wtorek rano miałam się zgłosić. Jeszcze tam byli nasi chłopcy, którzy mówili: „O, jutro już będziemy spać w koszarach na placu Unii. Już będziemy jutro spać w koszarach”. Jak wracałam do domu, to już były pierwsze strzały. Już na Krakowskim Przedmieściu były strzały i już nie mogłam wyjść. Kilka razy próbowałam się dostać na Mokotów, ale już nie było możliwe przejście z Powiśla na Mokotów. Było nie do pomyślenia, absolutnie.
- Proszę powiedzieć o nastojach, jakie były w pierwszych dniach.
To była euforia, wszyscy byli szczęśliwi. Boże, przecież u nas na Powiślu już były chorągwie. Cała Tamka, wszystko było w biało-czerwonych chorągwiach. W naszym domu już była placówka. Moja babcia i moja mama już prowadziły kuchnię dla Powstańców. Ja już się od razu zgłosiłam na placówkę. Boże, jaka to była radość! Wszyscy byli przekonani, że jeszcze dwa dni i koniec, po Niemcach.
- Jak mama zareagowała na to, że będzie pani brać czynnie udział w Powstaniu? Czy pamięta pani tę rozmowę?
Nie było żadnych rozmów. Jakoś tak się działo. Moja mama była bardzo zajęta w kuchni, moja babcia była bardzo zajęta w kuchni, ja z Powstańcami – jakoś to było normalne. Byłam na miejscu, czasami tylko chodziłam z meldunkiem. Ale i tak nikt nie wiedział tego, że idę. Jakoś to było. Pierwsze dni dostawałam ataków histerycznych, że nie mogę dojść na Mokotów. Wtedy były awantury okropne, bo ja ciągle się wybierałam, ciągle wychodziłam z domu. Pamiętam, że doszłam do Okólnika. Wtedy tam był cyrk Staniewskich i stałam. Było małe wejście ze szklanym daszkiem i wiem, że chyba ze dwie godziny stałam pod tym daszkiem. Taki był ostrzał, że nie mogłam stamtąd w ogóle się ruszyć. Tamką po schodach jakoś doszłam, dalej nie było mowy, żebym przeszła. W domu ciągle mnie pilnowali, żebym nie uciekała.
Potem już zrezygnowałam. Jak już przyszła placówka, to już zrezygnowałam.
- Proszę opowiedzieć o działalności placówki.
Myśmy byli naprzeciwko uniwersytetu. Na uniwersytecie byli Niemcy i to w ogóle była twierdza. Dopiero jak nas zdobyli i przeprowadzili nas przez uniwersytet, to myśmy dopiero zobaczyli, co to jest. To było nie do zdobycia bez dział, bez armat, bez niczego. W ogóle mowy nie było, żeby zdobyć uniwersytet. Przecież tyle wypadów było na uniwersytet.
Co robiłam? Ponieważ myśmy byli blisko, więc pierwszą czynnością było zbieranie rannych pantofli wszędzie dla chłopców, bo oni nie mogli chodzić na wypady, bo stukali. Niemcy od razu puszczali swoje flary, rakiety, race i był ostrzał. Musieli więc cicho chodzić – to były tak zwane cichobiegi. Zbierało się wszędzie, potem się przyszywało troki, żeby oni mogli na buty nakładać i cicho chodzić. To była pierwsza czynność. Jeszcze nie było rannych, nie było nic. Potem trzeba było przygotowywać im placówkę, jedzenie rozdawać, robić tysiące takich rzeczy.
- Czy nie było problemów z żywnością?
Naturalnie, że były.
- Czy pamięta pani, jakie dania były przygotowywane?
Myśmy mieli na przykład budynie, dostaliśmy. Robiło się te budynie, naturalnie bez mleka, bo przecież mleka nie było, nie było nic. Potem była kasza. Tam gdzie teraz jest muzeum Chopina, w podziemiach Niemcy mieli wino, papierosy i sardynki. Tutaj nie było zajęte, tutaj było konserwatorium, nawet były bardzo piękne koncerty RGO w czasie okupacji. Mieszkałam na Okólniku, więc to były dwa kroki. Nawet jak były naloty, to wszyscy tam żeśmy chodzili właśnie do pałaców Ostrogskich, do schronów, bo były tam doskonałe piwnice. Pod koniec oblężenia Warszawy, jak były straszliwe naloty, to wszyscy tam chodzili. Tam Niemcy mieli swój… magazyn i w tym magazynie było wino, papierosy i sardynki. Sardynek nie jadłam przez bardzo długi okres czasu, nie mogłam patrzeć na sardynki. Myliśmy się w winie, piliśmy wino, w ogóle wszystko było w winie. Były papierosy, więc od czternastego roku życia paliłam papierosy. „Zapal sobie, nie będziesz głodna”. Tak że się nauczyłam palić. Jadło się sardynki. Nigdy tego nie zapomnę. Bardzo długo nie jadłam sardynek, dopiero chyba w zeszłym roku pierwszy raz od dłuższego czasu zjadłam sardynki.
- Pamięta pani, jak zaczęli się pojawiać ranni?
Jak zaczęli się pojawiać ranni, to było straszne. Pamiętam, jak był pierwszy [atak] na uniwersytet i zginęło dwóch z naszych. Pierwszy pogrzeb – to było straszne. To był taki szok straszny. Później już byli ranni. U nas był właściwie spokój, dopóki nie padła Starówka. Dopiero, jak Starówka padła, to się Niemcy wzięli za Powiśle. Ponieważ myśmy byli blisko uniwersytetu, to była pierwsza placówka naprzeciwko uniwersytetu, więc na nas na szczęście nie rzucali bomb, bo się bali. Przecież z samolotu mogli na siebie zrzucić. Nie rzucali bomb. „Szaf” i „krów” nie było u nas. Oni się bali, żeby sami w siebie nie trafić. Natomiast był ostrzał. Myśmy się widzieli, oni nas widzieli. Później nas zdobyli. To było w ten sposób, że było dziewięć ataków odpartych na naszą placówkę. W końcu podjechali „goliatem”. Ponieważ już nie było amunicji do PIAT-a, „goliat” wjechał i cały dom się zawalił.
Dziewiątego września. Siódmego września padła najpierw elektrownia, a później my. Tam był schron. Dom się zawalił przez połowę. Zostałam z jednej strony, mama i wszyscy z tamtej strony, bo kuchnia była gdzie indziej, tak że wychodziłam sama. Tam był schron i wyłaz, szczeble żelazne. Wychodziło się po tych szczeblach. To były pierwsze dni, kiedy Powstańcy zostali uznani za kombatantów. Tak że kilku rozstrzelali, dlatego że ich poznali. „Ty do mnie strzelałeś”, Niemiec mówi, bo to było tak blisko. „Ty do mnie strzelałeś”. Dwóch tak wyciągnęli i rozstrzelali. Tego nie zapomnę, jak myśmy wyszli. Dom leży, same płomienie, Niemcy i „ukraińcy” tacy straszni, zakrwawieni cali, czołgi, ogień. Gruz i ogień, domu nie ma, nic nie ma. Wychodziliśmy wyłazem, bo oni powiedzieli, że będą rzucać granatami.
Jak „goliat” wjechał, to ja zleciałam pod coś, tak że myślałam, że jestem zasypana, bo nie mogłam stać. Krzyk okropny, potem mi ciemno, dopiero później cisza się zrobiła, potem krzyk straszny. Bo to była i ludność cywilna, i dzieci, i ranni. Wszystko tam było.
- Czy zdobycie nastąpiło w nocy?
Nie, w dzień. Ale to był schron, więc tam nie było światła, nie było nic. Potem dopiero ktoś gdzieś wskrzesił ogienek i okazało się, że jakieś łóżko na mnie leży, bety. Wyciągnęli mnie stamtąd. Myśmy chodzili w niebieskich kombinezonach, więc kombinezon ze mnie ściągnęli. Ktoś mi nałożył cywilne ciuchy i wszyscy, kto mógł, to się rozbierał. Naszych żeśmy porozbierali, cywilne ubrania [powkładali], kto co miał, wszystko jedno. Niektórych niestety nie udało się uratować. Niemcy ich poznawali, to przecież było tyle czasu. Okropne to było. Potem nas prowadzili przez uniwersytet, który był nie do zdobycia.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądała ta twierdza.
Przede wszystkim były rowy wszędzie pokopane, bunkry. Zupełnie niemożliwe, wszystko zabarykadowane, wszystkie wejścia, wszystko – w ogóle nie było mowy, żeby tam w jakikolwiek sposób się dostać. Uniwersytet, to była jedna wielka twierdza, wszystko było zryte, wszystko było zabunkrowane. Bunkry, rowy ogromne, okopy porobione. Tak że tam nie było mowy, [żeby zdobyć]. Przecież nie było ani samolotów, ani nic żeśmy nie mieli. Mieliśmy tylko pistolety, nic więcej. Granatów trochę, w ogóle nie było mowy, żeby zdobyć coś podobnego, w ogóle nie było mowy. Potem nas prowadzili do kościoła na Wolę. Na Woli w kościele spotkałam się z moją rodziną.
Nie, na szczęście nie. Tam się spotkałam i leżałyśmy, walizki, płaszcze i wszystko leżało. Tam byli „ukraińcy”, wyciągali co chwilę kogoś i kogoś co chwilę rozstrzeliwali. Kobiety wyprowadzali, straszne rzeczy się działy w kościele na Woli. Żeśmy tam siedzieli dzień i noc. Na drugi dzień nas pognali na dworzec, tam nas wsadzili w wagony i do Pruszkowa. W Pruszkowie byłyśmy długo, bo tydzień żeśmy siedzieli. Uciekaliśmy z jednego pawilonu do drugiego, bo tu wywozili do Niemiec, tu wywozili do Niemiec. Jakoś potem żeśmy się przeszmuglowali i wywieźli nas na wieś.
- Proszę opowiedzieć o warunkach w Pruszkowie.
To były ogromne hale. Każdy się kładł, jak mógł. Znalazłam sobie deskę, gdzie z jednej strony i z drugiej był gwóźdź. Tak się musiałam położyć między gwoździami, żeby nie na betonie. Myśmy nic nie mieli ze sobą absolutnie, ponieważ dom się zawalił. Tak jak żeśmy stali, tak żeśmy wyszli bez niczego. Nic absolutnie się nie miało. Miałam jakieś cudze rzeczy na sobie, nawet nie wiedziałam, co to jest. To było okropne. Przywozili tam jakąś zupę, ale nie każdy się do tej zupy dostał. Tak że wiem, że chyba ze trzy dni nic wtedy nie jadłam. Woda była, ale ani się umyć nie można było, ani nic. Nie będę tego opowiadać, w jakim wyszłam stanie, bo to jest okropne. Dzięki temu zresztą ocalałam, nie wywieźli mnie do Niemiec, okropnie wyglądałam. Tak to właśnie było.
- Czy spotkała pani jakichś znajomych w Pruszkowie?
Wszyscy ci, którzy z nami byli. Wszyscy byli całą grupą. Potem nas porozdzielali, każdy już na własną rękę. Już nas wywieźli na wieś. Potem myśmy z mamą na piechotę przeszły do Łowicza, babcia została jeszcze na wsi. Nas wywieźli do Sochaczewa, na piechotę żeśmy doszły do Łowicza, z Łowicza pociągiem do Głowna – to było pod Łodzią. Tam miałyśmy przyjaciół, którzy mieli dom. Jak pierwszy raz spałam w białej pościeli, to mi się wydawało, że większego szczęścia nie może być, jak spać w łóżku z prześcieradłem. To w ogóle było dla mnie [wspaniałe]. Jak żeśmy wyszli z Warszawy, to dla nas normalne życie było czymś, co w ogóle jest jakieś nienormalne. Nam się wydawało, że to jest coś nie tak.
- Jak wyglądała Warszawa, gdy państwo wychodziliście?
Droga, którą myśmy szli, to były jedne wielkie gruzy. Nic więcej, tylko gruzy. Nie było ani jednego całego domu, nie było nic. Szła kolumna ludzi, obok Niemcy z psami, co chwilę ktoś się przewracał, tu gdzieś strzelali, tu kogoś wyciągali – to była gehenna, to wyjście z Warszawy. Jedni szli z tobołami, drudzy nie mieli nic. Tak żeśmy szli z Warszawy. Potem dla mnie szok był, jak pojechałam do Krakowa. To był szok. W Krakowie nic nie zniszczone w ogóle, całe ulice, wszystko było. Ach! Jej! To było dopiero. Krakowiacy, którzy w ogóle nie rozumieli. Moja mama kończyła w Krakowie szkołę urszulanek, więc bardzo dużo przyjaciółek, koleżanek miała w Krakowie. Zresztą mnie też od razu siostry wzięły do pensjonatu i już tam później byłam. Tak się różnie życie układało. W Krakowie dostałyśmy dopiero spódnice, jakieś buty, bo przecież nic żeśmy nie miały.
- Czy miała pani kontakt z koleżankami?
Nie, wtedy nie miałam żadnego kontaktu. Dopiero już po wyzwoleniu.
- Co się z panią działo w Krakowie?
Byłam u [urszulanek]. To było krótko, bo potem miał być Kraków podminowany i wysadzany, więc myśmy doszli do wniosku, że to niemożliwe jest drugi raz przeżywać coś podobnego. W związku z tym mama wynajęła z przyjaciółmi mieszkanie w Zakopanem i jechaliśmy do Zakopanego. Ale już pociągi nie chodziły do Zakopanego. W związku z tym szło się do Borka Fałęckiego, tam były niemieckie samochody, które zabierały ludność cywilną. Mówię, że tu zaraz będzie straszne bombardowanie na szosie, bo sami Niemcy przecież, wojsko i wszystko się cofa. Mówię: „Mamo, my stąd uciekajmy. Tu nie ma mowy, żeby [tu zostać]”. Rzeczywiście z samochodu żeśmy zeszły i żeśmy poszły w boczną drogę. Na wzgórzu zobaczyłyśmy kościół. Tam żeśmy poszły, ładnie to wyglądało. Poszłyśmy w tamtą stronę. Okazało się, że wioska się nazywa Włosań. Tam żeśmy się zatrzymały u wójta. Rzeczywiście nad szosę tej nocy nadleciały samoloty i zjechały szosę dokumentnie, strasznie zbombardowali.
To było tak, że Kraków został zdobyty bez jednego wystrzału, natomiast tam, gdzie myśmy byli, to Niemcy się dwa tygodnie bronili. Myśmy siedzieli w ziemiankach, bo coś okropnego. Jaka tam była wojna! Któregoś dnia zrobiła się cisza, przestały armaty [strzelać], cisza się zrobiła, więc wychodzimy. Jak to w górach: piękny ranek, słońce w śniegu, pięknie. Wychodzimy wszyscy i widać tylko ciemne punkciki. Kto to jest? Niemcy chodzili w białych kombinezonach. Nie wiemy teraz, czy to Niemcy wracają, czy co. Okazało się, że to bolszewicy. Jak są opisy Sienkiewiczowskie czerni, to zupełnie było to samo. Oni wpadali do wsi, okropnie wyglądali, to było coś okropnego. Nie potrzebowali kwater, tylko sobie wykopali w śniegu dołki i tam spali. To była pierwsza linia frontu. Na środku postawili ogromną beczkę, do której na łańcuchu była przyczepiona kwarta, żelazny wielki kubas i tam był samogon. Oni co chwilę tylko podchodzili i pili samogon. Chłopi się okropnie ucieszyli, że to już będzie taka równość, że już teraz będzie bardzo dobrze, weszli bolszewicy, więc będzie nadzwyczajnie dobrze. W związku z tym zrobili przyjęcie i zaprosili żołnierzy. To byli pułkownicy, oficerowie sztabowi, wysokiej rangi oficerowie. Zaprosili ich do stołu, nakryli, zrobili wielkie przyjęcie. Pierwsza rzecz, to oni:
Nie nada, nie nada – i pili z butelki. To raz. Za chwilę wpadła kobieta z krzykiem, że jej podpalają stodołę. Ten pułkownik, jak siedział przy stole, to wstał, poszedł, wyjął pistolet i trach! trach! trach! – trzech zastrzelił, wrócił i jadł z powrotem. Jakby się nic nie stało.
Nie gospodarzy, tylko swoich żołnierzy, którzy chcieli podpalić kobiecie stodołę. Dwa dni siedzieli w tej wsi i potem poszli na Kraków. To była pierwsza linia. To było coś okropnego, czegoś podobnego nie wiem, czy kiedyś zobaczę. Jacyś nadludzie, podludzie – nie wiem, co to było. Oni w ogóle samogon pili, w chałupach nie spali, tylko na śniegu. Potem poszli i koniec. Ale nie kradli ani nic, mogę powiedzieć, że w ogóle nie było tam żadnych incydentów. To była pierwsza linia frontu, oni byli w takiej dyscyplinie, że im nic nie było wolno.
Potem wróciłam do Krakowa, wróciłam do szkoły, potem zaczęłam się spotykać po trochu [ze znajomymi]. W Krakowie było bardzo dużo naszych przyjaciół, znajomych, kolegów. Potem się wróciło do Warszawy.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Pod koniec 1945 roku. Zamieszkaliśmy na Saskiej Kępie u przyjaciół, nie było wody wtedy, nie było nic. Tak to było. Potem zaczęłam chodzić do [szkoły] Curie-Skłodowskiej. Zaczęło się normalne życie.
- Jak wyglądało odradzanie się życia w Warszawie?
Już się w 1946 roku zaczęła szkoła, wszyscy poszli do szkół. Ponieważ nie było dużo szkół, chodziło się na dwie zmiany. Jedni chodzili rano, drudzy po południu. Tak jak u Curie-Skłodowskiej. Na Saskiej Kępie były dwie szkoły: Mickiewicza, męska i nasza Curie-Skłodowskiej, żeńska. Wtedy nie było koedukacyjnej szkoły, tylko te. Gdzie indziej pewno były, ale tam akurat nie. Byli nadzwyczajni nauczyciele, nadzwyczajni profesorowie, wszyscy jeszcze przedwojenni. Pani Zanowa była dyrektorką, Bornholtzowa nas uczyła – w ogóle byli nadzwyczajni ludzie, nadzwyczajni profesorowie, nauczyciele wspaniali. Tak to było. Potem po trochu, po trochu – było jedno kino „Polonia”. Stało się w kolejce. Pierwszy raz w kinie byłam w Krakowie już po wyzwoleniu. Pamiętam, oglądałam „Miłosne manewry”, bo przecież w czasie okupacji się nie chodziło do kina. W Warszawie pierwszy film to był „Gunga Din”, pamiętam. Stało się w kolejce. Chyba pięć czy sześć razy żeśmy byli na tym filmie.
- Czy teatry już zaczynały działać?
Teatry zaczynały działać. Pierwsza sztuka to była „Lilla Weneda”, ze szkołą żeśmy poszły. To było w Teatrze Polskim, piękna. Jeszcze Osterwa wtedy żył. W Krakowie to już od razu po wyzwoleniu wszystko było. Cudowni aktorzy byli, najlepsi aktorzy byli. Widziałam „Zemstę” z Ćwiklińską. Ach! Boże, cóż to było za wspaniałe przedstawienie. Wszyscy najlepsi aktorzy, którzy byli, to wszyscy byli w Krakowie. Później pierwsza sztuka, jaka była w Teatrze Polskim, to była „Lilla Weneda”.
- Czy po powrocie do Warszawy ktokolwiek pytał panią o Powstanie?
Nie rozmawiało się na ten temat. Teraz się mówi na ten temat, ale przedtem myśmy na ten temat w ogóle nie rozmawiali. To były tak silne przeżycia, że myśmy na ten temat w ogóle nie rozmawiali. Żeśmy weszli w zupełnie inne życie i o tym żeśmy nie rozmawiali. Nie rozmawialiśmy o konspiracji ani o tych sprawach zupełnie.
- Proszę opowiedzieć o swoich dalszych losach.
Po szkole poszłam do Wyższej Szkoły Chemiczno-Pedagogicznej, bo chciałam iść na chemię, ale mnie stamtąd z hukiem wyrzucili, w związku z tym, że się źle urodziłam i w związku z „Szarymi Szeregami”. Przesłuchiwali mnie tam. Pytali się o różne rzeczy, ale człowiek był wtedy młody, więc się specjalnie tym nie przejmował. W każdym razie wyrzucili mnie zewsząd z wilczym biletem, już nie miałam prawa ani studiować, ani nic. Potem wyszłam za mąż, urodziłam dzieci i miałam ich wszystkich w nosie.
- Czy pani mąż również brał udział w Powstaniu?
Nie, mój mąż nie. Mój mąż był tutaj [w Świdrze].
- Ma pani cały czas kontakt z koleżankami z Powstania. Proszę opowiedzieć, jak to się stało, że panie znowu zaczęły się spotykać.
W naszym zastępie myśmy się bardzo przyjaźniły i przyjaźnimy się do tej pory. Jest nas właściwie w tej chwili trzy. Była czwarta, Irena, ale niestety w zeszłym roku odeszła od nas. Mieszkała w Sopocie. My się przyjaźnimy tyle lat. Poza tym są koledzy, których żeśmy znali i my się właściwie wszyscy znamy prawie po siedemdziesiąt lat. Bardzo się wszyscy przyjaźnimy. […] Myśmy się po prostu przyjaźnili tyle lat i do dzisiaj się przyjaźnimy i się spotykamy. Jak się zaczął nasz krąg? Powstały stowarzyszenia, więc wszyscy żeśmy się od razu pozgłaszali do stowarzyszenia. Byłam najpierw w „Radiostacji”, ponieważ tam byli wszyscy moi koledzy. Byłam zweryfikowana. Nie było żadnego kłopotu, bo w GC były wszystkie moje papiery. Naszą zastępową była Marysia Więckowska, Malcowa obecnie. Ona zawsze dla mnie będzie Więckowska i jak ktoś mi powie Malcowa, to ja nie mam pojęcia, kto to jest. Ona, bidulka, już w tej chwili jest razem z mężem w domu starców. Byliśmy tam, a potem nasze dowództwo oddziału warszawskiego „Szarych Szeregów” doszło do wniosku, że będzie dobrze, jeśli się stworzy krąg dziewczyn, bo chłopcy są wszyscy, mają swoje dzielnice, są bloki „Radiostacja”, „Cytadela”, „Prochownia”, „Zamek” i tak dalej, a my nie mamy i jesteśmy na przyprzążkę. Stworzono. Związek Harcerstwa Żeńskiego nazywał się „Koniczyny” i w związku z tym powstał krąg „Koniczyny”. Zostałam komendantką tego kręgu. Najpierw nas było pięć. Powstał we wrześniu 1991 roku. Pierwsza nasza choinka to nas było pięć. Potem się zrobiło ponad dwieście.
- Proszę opowiedzieć o takich spotkaniach.
Różne rzeczy się robi na takich spotkaniach. My rzeczywiście robiłyśmy masę rzeczy. Byłyśmy w Belwederze, w Pałacu Prezydenckim (zawsze mówię Namiestnikowskim, bo tak się nazywał), byłyśmy gdzie tylko [można]. Chodziłyśmy do muzeów, w Teatrze Wielkim żeśmy były. Poza tym zapraszamy na zebrania. Zapraszaliśmy różnych ciekawych ludzi, którzy przychodzili i opowiadali nam różne ciekawe rzeczy. Aktorzy i inni różni ludzie. Tak że nasze zebrania były bardzo, bardzo ciekawe. Mamy koleżanki, które [potrafią] bardzo dużo rzeczy. Mamy taką, która mówi esperanto, więc nam opowiada, jak to było. O spotkaniach esperantystów [mówi] ciekawe rzeczy, że na przykład „Pan Tadeusz” został przetłumaczony na chiński w związku z tym, że został najpierw przetłumaczony na esperanto, a z esperanto na język chiński. Tak że różne bardzo ciekawe rzeczy. Urządzamy wszystkie rocznice, bardzo dużo w Łazienkach. Jak był Kwiatkowski, to wszystkie wielkie rocznice żeśmy urządzali w Łazienkach. Potem, jak już Kwiatkowskiego nie było, to jak poszłam do Łazienek, to ich w ogóle nie mogłam poznać: wszędzie strażnicy, wszystko poplombowane. Jeden dyrektor, drugi dyrektor, każdy dyrektor ma rzecznika prasowego. Wchodziłam i wreszcie dostałam się do dyrektora i mówię, że chciałyśmy salę, bo mamy nasze osiemnastolecie. On mówi, że dobrze. Mówię: „Ale panie dyrektorze, u nas to jest gratis, my nic nie płacimy”. – „A, to u nas się takich rzeczy nie robi”. Mówię: „Jak to? Ja dziewiętnaście lat u was co roku, dwa razy w roku się spotykałam do tej pory i nikt ode mnie nie chciał pieniędzy, a wy teraz jakieś… O, to ja sobie z telewizją porozmawiam”. No i dostałyśmy salę za darmo. Teraz nie wiem, czy jest ten sam, bo podobno się znowu zmienił, bo tam się ci dyrektorzy zmieniają.
- Gdzie się panie teraz spotykają?
W szkole. My się zawsze w szkole spotykamy, tylko jeżeli jest jakaś uroczystość czy obchody powstania listopadowego czy styczniowego, czy jakaś nasza wewnętrzna uroczystość, to chcemy mieć ładny jakiś anturaż, nie w stołówce szkolnej, tylko żeby to ładnie wyglądało. Bardzo dużo ludzi nam [pomaga]. Na przykład Malicki nam bardzo dużo grał, ile razy go poprosimy, to on zawsze przychodzi na wszystkie nasze uroczystości i nam gra. Jest bardzo miło. Masa aktorów przychodziła. Do tej pory było tak, że wszyscy bardzo chętnie, a teraz niestety już każdy patrzy, ile [zarobi]. Ponieważ my żyjemy tylko ze składek, więc nie ma mowy o tym.
- Jaka jest pani ocena Powstania z perspektywy czasu?
Nie wyobrażam sobie, żeby Powstania nie było. Taki był nastrój, takie było wrzenie i tak wszyscy na Powstanie czekali, że sobie nie wyobrażam, żeby Powstania mogło nie być. To było po prostu coś normalnego, że to musi być. Tylko kiedy? Dzisiaj? Jutro? Pojutrze? Za dwa dni czy kiedy? To musiało być, musiało wybuchnąć. Jakby Powstania nie było, to nie wiem, jakby to było. Wyobrażam sobie, że jakby bolszewicy weszli, to by aresztowali wszystkich czy tak, czy tak. Tak, to przynajmniej ludzie ginęli z bronią w ręku, a nie w jakichś strasznych obozach ani gdzieś na Syberii. Tak mi się wydaje. Może gdyby dyplomacja jakoś inaczej… Ale to było nie do pomyślenia, żeby coś załatwić. W każdym razie mi się wydaje, że nie było możliwe, żeby Powstania nie było.
Świder, 6 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak