Edward Besiński „Bohun”
Edward Besiński. Urodziłem się w Pruszkowie 2 stycznia 1931 roku. Ojciec Andrzej Besiński, mama Feliksa z domu Osiadacz.
Miałem siostrę, która zmarła na gruźlicę, zaziębiona w ostatnich dniach wojny. Nie było ratunku, w wieku dwudziestu dwóch lat zmarła w 1946 roku.
- Jak pan wspomina czas dzieciństwa, czasy przed wojną?
Przed wojną skończyłem pierwszą klasę Szkoły Powszechnej imienia Henryka Sienkiewicza w Pruszkowie. Ta szkoła (obecnie i wówczas) to była szkoła numer 6 w Pruszkowie przy ulicy Lipowej. Ale zaczynałem naukę w szkole imienia Józefa Piłsudskiego, ponieważ tam był mój rejon. Po pół roku została oddana do użytku nowo wybudowana, najnowocześniejsza [szkoła], nie powstydziłaby się żadna szkoła współczesna tego wyposażenia. Ponieważ była w moim rejonie, więc przeniesiono mnie ze szkoły Piłsudskiego do szkoły Sienkiewicza w Pruszkowie. Tam ukończyłem pierwszą [klasę], wychowawczynią była zacna pani Zofia Sadowska, patriotka, jak większość ówczesnych ludzi, co dzisiaj jest rzadkością.
- Kiedy wybuchła wojna, miał pan osiem lat?
Osiem lat.
- Jak pan zapamiętał ten dzień?
Ojciec był stelmachem z niemiecka, a po polsku: kołodziej. Miał swój warsztat od 1919 roku w Pruszkowie, pierwszy zakład, który był zelektryfikowany (napędy elektryczne, silniki elektryczne), ponieważ w Pruszkowie była elektrownia, która
notabene (nie wszyscy o tym wiedzą) zasilała część Warszawy, szczególnie Wolę. Tak że to była duża elektrownia na owe czasy i właśnie (jak wspomniałem) ojciec miał tak wyposażony warsztat. Pierwszego września 1939 roku chciałem się udać do szkoły normalnie, na rozpoczęcie roku szkolnego. Stałem w drzwiach do warsztatu mojego ojca, oparty o futrynę i żeśmy usłyszeli nagle huk bomb. Jedna uderzyła w pobliżu stacji benzynowej w Pruszkowie, to było jakieś dwieście metrów od torów kolejowych Warszawa Zachód. Natomiast kilka innych zrzuconych zostało przez Niemców w okolice kolejki wówczas zwanej EKD, obecnie WKD. Tam, ponieważ to były tereny dosyć podmokłe, to była pradolina Utraty (rzeka, która przepływa przez Pruszków) powstały bardzo głębokie leje wypełnione wodą. Tak że nie trafili „niemiaszki” akurat w tor, ale trafili w budynek przy mojej dawnej szkole Piłsudskiego, dosłownie po sąsiedzku. Tam zginęło klika osób niespodziewających się nalotu niemieckiego.
- Do szkoły pan nie dotarł 1 września?
Nie dotarłem. Później się dowiedziałem (przez radio się dowiedzieliśmy), że wybuchła wojna. Do szkoły nie można było iść z uwagi na stan wojenny, ale liczyliśmy, że to unormuje się mimo wojny. Niestety 8 września około siedemnastej (pamiętam to wszystko, nie wyuczałem się tego na pamięć) [był] zwiad niemiecki na takich motocyklach, jak ten, co jest eksponowany w Muzeum Powstania. To były BMW i DKW, motocykle z koszami. W koszach był cekaemista albo erkaemista, zależy, jaki to był karabin. Poza tym wszyscy Niemcy byli uzbrojeni w pistolety maszynowe typu MP (po niemiecku
Maschinenpistolen). W każdym bądź razie wkroczyli. Ponieważ dom moich rodziców… Dwa domy były, jeden był przy ulicy Bolesława Prusa numer 42, a drugi był od ulicy Chemicznej, bo to była narożna działka, mniej więcej ośmiusetmetrowa. Niemcy wjeżdżali od strony Grodziska, Żyrardowa ulicą Bolesława Prusa, która była ulicą przelotową w kierunku do Warszawy. Pruszków oddalony jest o szesnaście kilometrów od skrzyżowania Marszałkowska, Aleje Jerozolimskie. Teraz jest siedem kilometrów, bo Ursus został włączony w latach siedemdziesiątych jako dzielnica Warszawy. W domu pana Skupińskiego po przeciwnej stronie, na drugim piętrze, w rozległej facjacie, gdzie było dwupokojowe mieszkanie, mieszkali Niemcy
Reichsdeutsche. Nazywali się Freude. Mieli czworo dzieci, dwie córki i dwóch synów. Nie ukrywali, że są Niemcami, byli normalnie tolerowani, jak Żydzi, jak inni mieszkańcy Pruszkowa. Pruszków w ogóle jest bardzo młodym miastem, powstał z nadania władz niemieckich podczas I wojny światowej. Jak Niemcy zaatakowali Rosjan, w 1916 roku nadali prawa miejskie Pruszkowowi. W Pruszkowie były wielkie zakłady kolejowe, pierwsze w Polsce, na trasie Warszawa-Grodzisk. Zatrudniały parę tysięcy ludzi, były remontowane i naprawiane lokomotywy, wagony osobowe, towarowe i tak dalej. Obszar około pięćdziesięciu hektarów, tak że to były wielkie zakłady. Stąd właśnie powstał Pruszków, z uwagi na osady robotnicze.
- Wspomniał pan dzień 8 września.
Ósmego września u Freudów na drugim piętrze domu została wywieszona flaga niemiecka z
Hakenkreuzem. Czerwona, w białym tle
Hakenkreuz. Nie ukrywali przedtem, że byli Niemcami, ale w ten sposób zamanifestowali swoją niemiecką przynależność. Tak że Niemcy jadący na motocyklach salutowali, a oni również, szczególnie młodzi Freudowie. Stali z wyciągniętymi rękoma w hitlerowskim pozdrowieniu.
- Pan, jako dziecko, pamięta te obrazy?
Pamiętam. Żeby można było mózg zamienić na jakiś odtwarzacz, to by to wszystko rzeczywiście pamiętał. Moi rodzice, rodzice moich rodziców, wszyscy byli bezpartyjni. Moi synowie również, nigdy nie należeliśmy do żadnej partii. Zostaliśmy, jak wielu innych, ja wśród nich… Trudno mi znaleźć odpowiednie słowo. W czasie wojny obowiązywał zaufania do każdego. Dopiero później, jak się kogoś poznało, można było mówić o jakimś zaufaniu i jakimś wynurzeniu się. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ gdyby nie nieufność w stosunku do nieznanych, to szybko by się wszystko zdekonspirowało, byłoby w rękach Niemców. Muszę tu wspomnieć o trzech wsiach, które były oddalone mniej więcej o dwa kilometry od Pruszkowa. Koszajec to nawet więcej, jakieś cztery. Koszajec, wieś Moszna i jeszcze jedna wieś na K, w tej chwili nie przypominam sobie. Dlaczego o tym wspominam? Bo w Koszajcu i tej drugiej na K mieszkali Niemcy, to były wsie niemieckie. Podobnie (jak wiadomo) był Kazuń polski i Kazuń niemiecki. Niemcy wzdłuż Wisły parli na południe, żeby tam kolonizować, szczególnie brzegi Wisły były kolonizowane. Właśnie stąd ten Kazuń polski i Kazuń niemiecki. Był Kazuń zamieszkały przez Niemców, Kazuń zamieszkały przez Polaków. Ci Niemcy władali bardzo dobrze językiem polskim, mimo że byli Niemcami. We wsi Moszna było ich mniej, przeważali Polacy.
- Czy miał pan jakichś kolegów z tych wsi?
Nie miałem i może całe szczęście. Ci Niemcy, podobnie jak Freudowie na przykład, świetnie mówili po polsku, bez żadnych naleciałości akcentowych. W Warszawie było ponad trzydzieści pięć tysięcy Niemców pracujących w administracji niemieckiej, a jednocześnie władających doskonale językiem polskim. Żydzi nam zarzucają, że w czasie wojny byli tak zwani szmalcownicy. Wielu z nich było właśnie Niemców, a mówił po polsku. Więc co? Polak wydał – takie było fałszywe mniemanie. Podobnie było w Pruszkowie. Pamiętam, jak albo dziesiątego, albo 11 września na odcinku ulicy Bolesława Prusa róg Chemicznej (w kierunku Warszawy była ulica Kraszewskiego i jest do dzisiaj) Niemcy (nie jestem pewien, ale przypuszczam, że to było gestapo albo Abwehra) rozkazali, że wszystkie sklepy mają być otwarte (były zamknięte z uwagi na wkroczenie Niemców) pod groźbą, że wszystkie sklepy zamknięte będą rozbijane. Niemcy tu zadziałali psychologicznie, bo w każdym mieście u nas (w ogóle Polska była krajem biednym) mamy do czynienia z elementami lumpenproletariatu, które wykorzystają każdą okazję, żeby coś ukraść czy zdobyć w nielegalny sposób. Pamiętam, jak ci z Abwehry czy gestapo (podkreślam, że nie jestem pewien, wątpię, żeby byli z Wehrmachtu) potrzebowali tłumaczy. Naturalnie przede wszystkim zgłosili się Żydzi (Niemcy ogłosili, że
Dolmetscher potrzebny, czyli tłumacz po niemiecku), ponieważ jidysz jest bardzo zbliżony do niemieckiego. Oni chcieli być usłużni, w ukłonach i tak dalej. Już później, jak jednostki Wehrmachtu (poza tym zwiadem) oddziały frontowe podeszły, to Żydzi ich owacyjnie witali. To jest godne podkreślenia. Tacy to byli Polacy. Oni uchodzą za Polaków,
de facto zawsze byli gettem. Tak samo było i w Pruszkowie. Mam jeszcze rocznik statystyczny z 1939 roku. Określał liczbę mieszkańców Pruszkowa w 1938 roku na dwadzieścia trzy tysiące osiemset osób, natomiast Żydów było tysiąc dziewięćset w tej społeczności. Ma się w ten sposób obraz przekroju narodowościowego.
- Chciałabym spytać o pana udział w „Szarych Szeregach”. Wspomniał pan, że należał do „Szarych Szeregów”. Czy harcerstwem zainteresował się pan już przed wojną?
Byłem w zuchach przed wojną, to dzieci mniej więcej sześcio-, ośmioletnie. Ale jak Niemcy weszli, to już w ogóle nie było mowy o legalnym harcerstwie. Większość ludzi chodziła na msze. Moim prefektem w szkole Henryka Sienkiewicza przed wojną był ksiądz Wacław Her, który później był proboszczem w kościele Świętego Zbawiciela w Warszawie. Ale to już po wojnie było, natomiast w czasie wojny był moim prefektem. Niemcy nas wypędzili ze wszystkich szkół. Wszystkie szkoły, fabryki (oprócz warsztatów kolejowych) były zajęte przez Wehrmacht w czasie okupacji. Szczególnie dużo wojska niemieckiego było, jak był rok 1940 i Niemcy już planowali napad na Związek Sowiecki.
- Jak pan spędzał czas? Jak wyglądała codzienność w rodzinie pana i pana siostry?
Byliśmy dosyć dobrze sytuowani przed wojną i w czasie wojny, póki żył ojciec. Siostra, o siedem lat starsza Stefania, jeździła do Warszawy, do szkoły ponad szkołą powszechną. Natomiast ja, jak się wojna rozpoczynała, byłem pełnym ośmiolatkiem, bo 2 stycznia się urodziłem. Jak dziecko: chodziłem do szkoły. Dzięki polskim władzom magistratu pruszkowskiego wynajdywano różne domy mieszkalne, żeby urządzić szkołę. Moja szkoła imienia Henryka Sienkiewicza wałęsała się po Pruszkowie, bo Niemcy gdzie tylko… Przez pewien czas mieliśmy szkołę na Lipowej, w domu późniejszego PAX-u, ale „niemiaszki” i tam się dobrali, wypędzili nas, a sami się zakwaterowali. Sądzę, że tam była kompania (może więcej nawet), [która] w stanie wojny liczyła około dwustu pięćdziesięciu żołnierzy. Tak że żeśmy byli ciągle przerzucani. Nasza ostatnia siedziba szkoły była przy ulicy Stalowej numer 3. Też dom mieszkalny, jak to się żargonem mówi, przeflancowany na szkołę. Przez cały czas ksiądz Her był moim prefektem.
Byłem też ministrantem. Żeby się nauczyć ministrantury, trzeba było wszystko mówić po łacinie, bo był taki obrządek. Chodziliśmy na ministranturę, ale nie było domu katechetycznego, nic, więc na cmentarzu kościelnym (specjalnie tak urządzonym, że niby żeśmy się bawili) uczyliśmy się ministrantury. Wtedy ksiądz prefekt miał możliwość poznania wielu z nas.
Pewnego dnia, to było gdzieś w czerwcu 1942 roku, miałem już wtedy dwanaście lat, podszedł do mnie mój kolega, żeby porozmawiać o czymś. Przedstawił mi propozycję, czy bym nie wstąpił do harcerstwa, naturalnie podziemnego, na co wyraziłem zgodę. Podkreślam: bez wiedzy moich rodziców i mojej siostry. Wówczas były takie czasy –żeby nie narażać swoich bliskich, to w konspirację się nie wtajemniczało. Mimo że to matka, ojciec, siostra, jednak się przed nimi kryło. Tak że to było w ten sposób. Poza tym słowo harcerza znaczyło kiedyś wiele, dzisiaj nic. To, co widzę, obserwuję to są tylko namiastki harcerstwa.
To były „piątki”, zastęp mógł mieć najwięcej pięć osób. Najpierw byłem na okresie próbnym, ja i wielu mnie podobnych, ale byliśmy przygotowywani do złożenia przyrzeczenia. Żeśmy chodzili do lasu komorowskiego. Komorów jest w pobliżu Pruszkowa. Ponieważ ta osada, właściwe osiedle, graniczyło z lasami, więc te lasy nazywane były komorowskimi. Tam żeśmy chodzili się jakby bawić, ale w określonym kierunku. Działalność harcerzy, szczególnie tych młodszych, polega przede wszystkim na zabawach, grach.
I zdobywanie sprawności. Swoją „piątką”, która wtedy liczyła więcej niż pięć osób, bo nawet chyba z ośmiu, żeśmy się bawili, a jednocześnie dostawaliśmy pewne… Wówczas moim zastępowym był kolega Falkiewicz zamieszkały w Pruszkowie przy ulicy Ołówkowej 19 albo 21, już nie pamiętam. Wiem, że jak żeśmy mieli się tam spotkać, to on w określonej godzinie wychodził na balkon. Patrzał, kto i co, wtedy schodził. Po prawie rocznych organizacyjnych spotkaniach Falkiewicz doszedł do przekonania, że wielu z nas… Żeby organizacja się rozrastała, każdy z nas, kto złożył przyrzeczenie, został zastępowym. W czasie wojny się to nazywało, nie wiem dlaczego, patrolowy. Między innymi takim zostałem i miałem swój własny patrol, w którego skład wchodził Andrzej Gmoch. Jacek Gmoch był młodszy od nas, od Andrzeja Gmocha był młodszy mniej więcej o sześć lat, Andrzej Gmoch się urodził w 1933 roku, natomiast Jacek Gmoch w 1939 roku. To moi koledzy od dzieciństwa, od czasów wojny. Mieszkali przy ulicy Nowowiejskiej w domu Grzejszczaków. Jacek chciał z nami chodzić, ale nie zawsze. Andrzej go odpędzał, on się błąkał nieświadom rzeczy, to było małe dziecko. Natomiast poza Andrzejem Gmochem… Dlaczego go wymieniłem na pierwszym miejscu, mimo że był młodszy ode mnie o trzy lata pełne? Dlatego że to był chłopak (być może przez swoją młodość) tak śmiały, że ja jako jego, że tak powiem w cudzysłowie, przywódca (to raczej za duże słowo, jako jego zastępowy) musiałem go nieraz wprost hamować. Należał do mojego zastępu Kazimierz Lewandowski, później wielokrotny mistrz Polski w łyżwiarstwie; Bronisław Chyliński, miał pseudonim „Myszka”, nieduży był. My też żeśmy nie grzeszyli wielkością, wzrostem, ale on był niższy od nas. Był dobrym, młodym Polakiem, tyle pamiętam. Kazik, Andrzej, Bronek – w tej chwili tyle pamiętam, nie wszystkich, jak sobie przypomnę, to powiem.
Za naszą działką, położoną na rogu Bolesława Prusa i Chemicznej, za plecami naszej działki od strony ulicy Chemicznej było miejskie targowisko. Było wiele różnych straganów, nieraz niektóre były kryte. Z uwagi na srogą zimę, jaka była z 1939 na 1940 i z 1940 na 1941 (mróz dochodził do trzydziestu pięciu stopni Celsjusza poniżej zera), wszystko, co było drewniane, szło na opał. Słychać było wieczorem, jak drzewa pękały od środka, co znaczy o wielkim mrozie. Dlaczego o tym wspominam? Węgla nie było, szczególnie w pierwszym roku wojny. Niemcy zaopatrywali siebie, wywozili węgiel do Niemiec jako zdobywcy. Wszystko, co było drewniane a jakoś dostępne… Ludność niestety te stragany porąbała, spalone zostało. W parkach drzewa również były ścinane. Z targowiska powstał duży plac, mniej więcej sto pięćdziesiąt, dwieście metrów na jakieś trzysta [metrów]. Następną ulicą, równoległą do Bolesława Prusa, była ulica Nowowiejska, przy której mieszkał Andrzej i Jacek Gmoch z rodzicami. W fabrykach stacjonowały jednostki Wehrmachtu. Na terenie fabryki fajansu (tak się to nazywało) późniejszy „Porcelit” Pruszków… Po sąsiedzku była fabryka ultramaryny Sommera i Nowera, Żydów. Ultramaryna to taka niebieska farbka. Gospodynie po upraniu bielizny czy czegokolwiek dodawały troszeczkę farbki do wody i wtedy biel stawała się bardziej wyrazista. Tak że ta fabryka wyrabiała ultramarynę sprzedawaną w puszkach i w maleńkich paczuszkach papierowych. Czasem chodziłem kupować mamie tę farbkę.
- Proszę opowiedzieć o harcerstwie.
Ponieważ Niemcy stacjonowali w tych fabrykach, a wojsko bez musztry, bez ćwiczeń nie może istnieć, więc Niemcy wykorzystywali plac targowy na swoje ćwiczenia musztry. Były tam jeszcze okopy zbudowane tuż przed wojną na skutek zaleceń rządu, żeby budować schrony. U nas był schron na ogródku (mówię o swojej rodzinie), a na targowisku były schrony wykopane przez ludzi (nawet dobrze obudowane) dla ludzi z okolicznych ulic. Niemcy tam się szkolili. Jak zawsze w czasie takiej musztry Niemcy (jak w każdym wojsku) – broń w kozły i po jakimś czasie… Przerwy musiały być między zajęciami liczącymi mniej więcej godzinę. Szczególnie dało się to poznać w roku 1943, gdzie było mnóstwo „ukraińców” w służbie niemieckiej, również tam stacjonujących pod dowództwem oficerów Wehrmachtu. Były również bataliony RONA (
Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia), której szefował generał Kamiński, generał SS, syn Rosjanki i Polaka, urodzony w Petersburgu. Z chwilą kiedy Niemcy napadli na Związek Radziecki, to rosyjscy żołnierze (tak się mówi rosyjscy, bo to była zbieranina różnych narodowości) szli do niewoli bardzo chętnie i łatwo. Niemcy weszli w głąb Rosji aż pod Moskwę w ciągu czterech miesięcy, więc to była jakby czołobitność przed najeźdźcą, który przeważał sprzętem, wyszkoleniem, uzbrojeniem. Przecież Rosjanie, pamiętam, jak weszli 17 stycznia w 1945 roku do Pruszkowa, to mieli naprawdę na sznurkach karabiny.
- Chciałabym zbliżać się już do Powstania.
Co my żeśmy robili dla Powstania? Brylował w tym Andrzej Gmoch. Jako dzieci żeśmy wśród niemieckich żołnierzy się kręcili. Były chwile odpoczynku. Przy ulicy Nowowiejskiej rosło zboże albo kartofle w zależności od roku. Była też studnia, która nie była czynna. tylko wyschła. Jak się wody nie brało, to studnia wysychała. Wszystko, co żeśmy znaleźli, co udało się takim małym chłopakom ukraść Niemcom w czasie biwakowania… Andrzej potrafił cały pas z ładownicami (po trzy po każdej stronie, tak że ten pas to ważył) kijem odciągnąć do żyta czy kartofli, zależy, co tam było. Wyciągnął i jak gdyby nigdy nic wracał. To sobie tam leżało, było do wzięcia, ale znacznie później. Pamiętam, jak Niemcy, a później ci z armii RONA i „własowcy”… […]
- Pamięta pan specjalnie jakąś akcję, w której pan brał udział?
W każdej brałem udział, ale – podkreślam – pierwsza rola była Andrzeja. Wrzucaliśmy drobne rzeczy do studni. Później żeśmy do tej studni wchodzili, sam też wchodziłem. Głęboka była mniej więcej na szesnaście metrów, trzeba było umieć zejść. Lepiej się wchodziło z dołu do góry niż schodziło, upadek groził kalectwem albo śmiercią. Później żeśmy to wszystko zbierali po udanej akcji. W szkole imienia Tadeusza Kościuszki przy ulicy Kościuszki (tak się akurat zbiegło) stacjonował jakiś batalion wojska. One stacjonowały tam w celach wypoczynkowych. Między jednym a drugim batalionem była różnica mniej więcej dwóch, trzech dni, bo jedni musieli opuścić, drudzy musieli przyjść. Żeśmy penetrowali również szkoły, jakie były do spenetrowania. Najłatwiej było szkołę Kościuszki z uwagi na to, że była ze wszystkich stron otoczona domami. Było łatwiej się dostać w czasie tej przerwy. Podczas przerw żeśmy znajdywali wiele, na przykład „jajka” – granaty zaczepne w kształcie jajka i amunicję. W czasie wojny nie jest tak rozliczane jak w czasie pokoju po strzelaniu: ile się strzałów oddało, ile amunicji się zużyło i tak dalej.
Nie, w szkole broni nie zostawiali, ale amunicję. Żeśmy parę „tłuczków”… Tak się nazywał
Handgranat, ręczne granaty, to był taki jakby tłuczek. Pamiętam, że w rodzinie, jak dziecko zobaczyło taki granat, to tłumaczono, że to jest tłuczek do kartofli. Żeśmy chyba ze trzy, cztery „tłuczki” i granaty zaczepne, i amunicję do mauzerów… One pasowały i do polskich mauzerów, i niemieckich. Ten sam kaliber.
- Czy mieliście świadomość, że zbliża się Powstanie?
Mieliśmy odbiorcę. Na czele każdego zastępu stał jeden. Ja – wśród naszej piątki – nosiłem to za bluzą na ulicę Kościuszki róg Owocowej. Na drugim piętrze był dom druha Skowrońskiego. Był starszy ode mnie o jakieś pięć lat, wtedy to był chłopak osiemnastoletni. W roku 1944 miałem czternaście lat, a tamten osiemnaście. Tam żeśmy oddawali nasze skarby. Poza tym przez cały czas, od 1943 roku, już jak byłem bardziej świadomy z wiekiem… W czasie wojny młodzież bardzo szybko dorastała, dojrzewała, to nie to co dzisiaj, gdzie mimo osiemnastu lat pod względem dojrzałości to są dzieci. Miałem dwóch drużynowych. Jeden nazywał się Trojanowski (stał się świadkiem Jehowy po wojnie, nie przyznawał się do tego). Drugi (dla mnie to był wówczas pan) pan Płodzik. Spotykaliśmy się różnie: na poczcie, przy murze parku Potulickich. To były miejsca uczęszczane dosyć tłumnie.
- Podczas spotkań omawialiście działania?
To było
clou tych spotkań. przede wszystkim chodziło o kolportaż ulotek. Może to brzmi nieprzekonująco, ale pamiętam te ulotki. Później, po wojnie zginęły. Mama spaliła wszystko, bo moich kolegów aresztowano. Pamiętam na przykład zdjęcie naszych pilotów z bitwy o Anglię. To już było po bitwie o Anglię, ponieważ ona była w 1940 roku, a nasi pilocie przecież latali cały czas. Zdjęcia naszych pilotów były naturalnie bez nazwisk, nie były podawane wówczas na tych gazetkach. Poza tym one zachęcały do czytania, chodziło o to, żebyśmy byli świadomymi Polakami. Trzeba było znać jako tako historię (odpowiednio do wieku) i jednocześnie żyć współczesnością: co się dzieje na świecie, o generale Sikorskim i tak dalej.
Nie wszyscy wiedzą: Powstanie w Pruszkowie (godzina „W”) nastąpiło w elektrowni pruszkowskiej dokładnie o godzinie siedemnastej. Tam działała kompania „Nenufar”, tak się nazywała. Było pełno wojska w Pruszkowie tuż przed Powstaniem, oprócz tych garnizonów, o których wspominałem. Był pułk czołgów z niemieckiej dywizji pancernej „Hermann Göring”. W parku Sokoła stacjonowali albo [byli] porozrzucani. Rosjanie mieli już przewagę w lotnictwie i atakowali zgrupowania Niemców, mimo że, jak to u Niemców, wszytko było zorganizowane, obrona przeciwlotnicza była zorganizowana. Niemniej jaki, myśliwce sowieckie, nadlatywały i strzelały do czołgów zgrupowanych w parku Kościuszki. Nawet dom trzypiętrowy przy ulicy Kościuszki został… Ponieważ pociski poszły łukiem, więc dostało się murom. Powstanie w elektrowni trwało dosłownie dwa dni. Dla Niemców to była ważna jednostka gospodarcza, z uwagi na to, że zasilała znaczną część lewobrzeżnej Warszawy. Tam stacjonowała grupa „wermachtowców”, Niemców, ale ze starszych roczników. Jak Powstanie wybuchło, oni się dosyć łatwo [poddali], podnieśli ręce do góry. Ale dowódcy niemieccy dowiedzieli się, że elektrownia jest w rękach polskich. Otoczyli to wszystko i nasi musieli się poddać. Rannemu żołnierzowi niemieckiemu zawdzięcza śmierć (w cudzysłowie zawdzięcza) Konrad Kurc, którego Niemcy zabili. Ten ranny Niemiec, jak weszło gestapo czy Abwehra, trudno mi powiedzieć, wydał pana Kurca, że on był wśród Powstańców. Niemcy rozstrzelali go na rampie kolejowej.
- Pan był świadkiem tego wydarzenia?
Nie.
Znam z opowieści. Na Ochocie zgrupowanie Grzymały-Siedleckiego wycofywało się do lasów sękocińskich poprzez Pęcice. W Pęcicach było starcie. Tam był mniej niż pluton, o ile się nie mylę z „Zośki”. Był najbardziej przeszkolony i wyekwipowany. W tamtym starciu [zginęło] dziewięćdziesięciu trzech żołnierzy. Kilku poległo, a [inni] zostali później zamordowani przez Niemców, rozstrzelani. Byli w wieku od dwunastu lat do wieku dojrzałego. Jak się wycofywały jednostki z Ochoty (przyjechały nawet kolejką EKD) w nocy z 1 na 2 sierpnia, odbyła się ta potyczka nazywana bitwą pod Pęcicami (i w samych Pęcicach, bo w Pęcicach stało dowództwo albo pułku, albo dywizji, nie powiem). Ponieważ dostaliśmy polecenie, że bierzemy udział w Akcji „Burza”, ja i moi koledzy razem żeśmy dobili w lasach sękocińskich. Tam żeśmy przez dwa dni byli. Później, jak już Powstanie Warszawskie trwało na dobre, Grzymała-Siedlecki wycofywał się w kierunku na południe, żeby zajść do Warszawy od strony Wilanowa. Po przegrupowaniach, po otrzymaniu broni od miejscowych placówek, wkroczył znów do… Ale my z Pruszkowa, jako niedorostki (już miałem czternaście lat, moi koledzy trochę więcej, niektórzy trochę mniej, jak Andrzej Gmoch) żeśmy zostali zwolnieni.
Trzeba nadmienić, że wtedy była zakrojona na szeroką skalę akcja (jeszcze przed Powstaniem) w Warszawie: sto tysięcy do kopania okopów. Była taka akcja narzucona przez Niemców w lipcu 1944 roku. Naturalnie nikt się tam nie zgłosił. Jak już Powstanie wybuchło, to z okolicznych miast i osiedli Warszawy każda rodzina musiała dać jednego przedstawiciela do kopania rowów. Byłem za młody. Siostra była o siedem lat ode mnie starsza, czyli już miała dwadzieścia jeden lat, ale rodzice bali się ją oddać na okopy z uwagi na to, żeby Niemcy nie zrobili jej krzywdy albo żeby nie wywieźli na roboty. Ona ocalała drogą przekupstwa. Mimo że podlegała wywozowi na roboty do Niemiec, to jednak została. Zamiast siostry chodziłem ja i zgłaszałem się do odpowiednich ludzi. Brali udział w kopaniu rowów przeciwczołgowych na zapleczu Mokotowa. To był wrzesień 1944 roku, Powstanie na Mokotowie jeszcze trwało, ale na niektórych ulicach. My żeśmy kopali okopy okalające Mokotów.
- Pamięta pan, wzdłuż jakich ulic?
Dojdę do tego. To nie w samym mieście, już poza miastem, w kierunku zachodnim żeśmy kopali rowy. Natomiast za nami, od strony zachodu była ustawiona artyleria niemiecka. Ponieważ front już przybliżył się do Wisły ze wschodu, zaczęli nękać Sowietów i nasze oddziały, które tam były z 1. dywizji Berlinga. Rosjanie nie byli dłużni, zaczęli odpowiadać, tak że żeśmy byli między młotem a kowadłem: z jednej strony Niemcy, a tam znów strzelają Sowieci. Zginął gazeciarz z Pruszkowa, dostał w piersi, jeszcze inni też. Ja jakoś wyszedłem.
- Jak pan reagował na śmierć swoich bliskich kolegów? Musiało to być duże przeżycie, był pan jeszcze dzieckiem.
Naturalnie. Dzieckiem na owe czasy dosyć dojrzałym. Pamiętam, Andrzej Gmoch i ja… Andrzej szedł z nami na te okopy, chociaż wcale nie musiał, bo ojciec Andrzeja i mama nie podlegali temu, bo ojciec gdzieś pracował. Miał, jak to się mówi, papiery, dobry ausweis. A mama to jak mama. W każdym razie z Andrzejem żeśmy dostali się na ulicę Puławską, gdzie już barykady były zdobyte przez Niemców. Jeszcze pełno amunicji. Tak z ciekawości, bo co my mogliśmy tam zrobić, żeśmy do paru domów zaglądali. Było tam pełno trupów. Później, pamiętam, na ulicy Raszyńskiej były całe piwnice trupów, wysiekane granatami przez Niemców. Zgromadzona ludność – granaty – większość poniosła śmierć.
Osiemnastego września nadleciały superfortece B-9 chyba czy coś, tak się nazywały, bo później były B-17. W każdym bądź razie czteromotorowe bombowce z zaopatrzeniem dla Powstańców. Przeciwlotnicza artyleria niemiecka zaczęła strzelać i jeden został zestrzelony. Patrząc od zachodu, czyli od Pruszkowa – przy Dworcu Zachodnim po prawej stronie, na terenie ogródków działkowych. Tam żeśmy z Andrzejem byli następnego dnia. Samolot został zestrzelony 18 września, a myśmy byli 19 września. Siedmiu naszych pilotów zginęło, były biało-czerwone chorągiewki. Po zestrzeleniu samolot się rozpada na wiele części. Jak sobie uzmysławiam (nie wiem, czy słusznie, czy nie), na przestrzeni jakichś dwustu metrów leżały te szczątki: silnik, skrzydło, statecznik. No i groby. Pamiętam, żeśmy wzięli z Andrzejem dwa pociski kaliber 12,7 z działka pokładowego.
Jeszcze nim Powstanie wybuchło, z zachodu szły oddziały niemieckie, między innymi część dywizji pancernej „Herman Göring”. Szły przez Pruszków w kierunku zachodnim. Były inne, nie tylko ta dywizja pancerna, w ogóle wojska z zaopatrzeniem. Jeszcze mosty były utrzymywane przez Niemców. Nawet i na Pragę jeszcze szły oddziały niemieckie tuż przed Powstaniem. Mieliśmy polecenie (ulica Bolesława Prusa to była główna ulica przelotowa w Pruszkowie): jeden musiał notować, ile. Nie to, że stał sobie i pisał, tylko trzeba było liczyć na palcach, tak żeby mniej więcej powiedzieć, ile ciężarowych, ile osobowych, czy to z literką WH – Wehrmacht, czy jakieś inne. Niemcy mieli wiele oznaczeń, wojska lotnicze miały L, już nie pamiętam, jak brzmiała druga litera. Policja to P –
Polizei. W każdym razie przeważnie szły oddziały na wschód, więc [liczyliśmy], ile samochodów. Ale to już od dawna, nie tylko przed samą akcją „Burza”, przed akcją Powstania Warszawskiego. Szły takie meldunki, tak że dowódca Powstania nim podjął decyzję o Powstaniu (bo to władze cywilne też decydowały), opierał się na jakichś danych. Przecież to nie tylko przeze mnie czy przez Pruszków. Przecież to samo było na pewno we Włochach, Ursusie czy w Ożarowie i tak dalej. Mieli jakiś obraz, jaki jest ruch jednostek, jakie jednostki i tak dalej. Tyle mogę o akcji „Burza”, o sobie powiedzieć.
- Co się działo po Powstaniu?
Pruszków z miasta dwudziestotrzytysięcznego przed wojną, 1938 rok, zrobił się miastem pięćdziesięciotysięcznym. Warsztaty kolejowe stały się obozem przejściowym, Durchgangslager 121. Niemcy szykowali go [niezależnie], czy Powstanie byłoby, czy nie było. Niemcy szykowali się, żeby wysiedlić Warszawę w myśl rozkazu Hitlera i Himmlera, że Warszawę trzeba zniszczyć. Warszawa byłaby na pewno zniszczona. Jak pamiętam z czasów tuż popowstaniowych: jak jeszcze Powstanie miejscami w Śródmieściu trwało i częściowo na Mokotowie, to zniszczenia były jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści procent, a później nastąpiło systematyczne, w myśl jakiegoś planu, niszczenie, wysadzanie i tak dalej. Prezydent Komorowski był teraz niedawno w obozie przejściowym. Teraz to już jest prywatne, kupił pan Szapiro wyznania mojżeszowego, Żyd holenderski. Kupił pięćdziesiąt hektarów ziemi uzbrojonej, którą zajmowały warsztaty. Teraz wynajmuje na różne przedsiębiorstwa i zarabia.
- Czy pamięta atmosferę? Jak daleko od obozu przejściowego mieszkał pan w Pruszkowie?
Jakieś półtora kilometra. Kiedyś był tam przejazd kolejowy przy ulicy 3 Maja, bo dzisiaj zlikwidowany, jest wiadukt. Byłem świadkiem, jak w październiku, dnia nie pamiętam, nadleciały sowieckie jaki i rzuciły z pięć bomb, nie trafiając w cel (podobnie, jak Niemcy w 1939 roku). Te bomby wybuchły przy torach. Pamiętam, jak kobiecie urwało nogę. Te bomby było słychać, a my (mam na myśli siebie i moich rówieśników) szliśmy tam, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa. To jest cecha młodzieży i stąd Powstanie. Widziałem, jak kobietę nieśli na deskach z urwaną, podpasaną nogą, do szpitala. Polacy nie byli w dyspozycji, nie mieli żadnych środków komunikacji, żeby przewieźć szybko ranną. Tam zginął również malarz pokojowy, Całkowski chyba, od tych bombardowań. A był piękny październikowy dzień, słoneczny, z przymrozkiem, przecież pilot naprawdę widział doskonale zgrupowanie ludzi. Pruszków był przepełniony warszawiakami. Żeby nadlecieć i rzucać bomby w skupiska ludzkie! Przecież tam nie było Niemców. Niemcy byli w warsztatach, ale w warsztaty nie zrzucili bomby, tylko zrzucili tuż przy warsztatach. To jest moje spostrzeżenie, naocznie widziałem to po jakiejś godzinie, może wcześniej, bo człowiek młody, to bardzo szybko potrafił się przemieszczać.
- Bardzo nielicznym udawało się zbiec. Czy spotkał się pan z nimi?
Przeciwnie, bardzo dużo. Przewodniczył temu wszystkiemu ksiądz Tyszka (to był proboszcz parafii Świętego Kazimierza w Pruszkowie) i ksiądz Dyżewski z parafii Najświętszej Marii Panny na Żbikowie, to dzielnica Pruszkowa. (Parafia chyba od roku tysiąc dwieście któregoś. Kościoły ulegały spaleniu, bo pierwsze były drewniane, później murowane. Tak że Żbików to bardzo stara miejscowość była, teraz stanowi część Pruszkowa). W każdym razie ksiądz Tyszka i Dyżewski, i grono ludzi z RGO (Rada Główna Opiekuńcza, wzorem I wojny światowej, [wtedy] też była Rada Główna Opiekuńcza). Polacy organizowali, sami byli biedni jak mysz kościelna. Na wezwanie księży okoliczni chłopi przywozili, co mogli. Niemcy nie zapewnili niczego, były tylko hale fabryczne. Maszyny zostały wywiezione z tych hal do Niemiec, między innymi do tak zwanego Breslau, czyli Wrocławia. Oprócz tego była selekcja i wbrew temu, co mówią historycy, Powstańcy wyszli drogą na Ożarów Mazowiecki. Prezydent Komorowski (ktoś mu podsunął, bo on niby historyk z wykształcenia, ale niewiele co wiedział) mówił o Powstańcach w Pruszkowie, w warsztatach. Przecież to bzdura. Powstańcy wyszli zwartymi czwórkami w kierunku Ożarowa. W Pruszkowie było wielu Powstańców, ale byli jako cywile. W szpitalu w Tworkach (to wielki szpital, zbudowany jeszcze przez Rosjan przed I wojną światową, obchodzi teraz studwudziestolecie) wielu naszych żołnierzy z Armii Krajowej było przewiezionych pod różnymi pozorami, że musi iść do szpitala, bo choroba zakaźna, bo to, tamto. Służba medyczna odgrywała ogromną rolę, wydawała fałszywe zaświadczenia, że zakaźna choroba. Niemcy się obawiali zakaźnych chorób. Jak się liczy, to z około pięciuset tysięcy ludzi, którzy przeszli przez obóz przejściowy, najmniej jakieś pięćdziesiąt tysięcy ludzi wyszło – i z podziemia, i niekoniecznie – wartościowi [ludzie], którzy później dostali się do Milanówka. W Milanówku było zgrupowanie (nie w sensie wojskowym), bardzo dużo było intelektualistów, uczonych, lekarzy, między innymi pan Korboński wraz z małżonką, w Podkowie Leśnej. Wiele zrobiono w Pruszkowie na rzecz uchodźców z Powstania Warszawskiego. Muszę to powiedzieć, ponieważ wydaję pismo własnym sumptem w Pruszkowie, jestem redaktorem. Niewielkie pismo, ale istnieje od 1991 roku.
Najpierw jako „Życie Pruszkowa” wychodziło, później, żeby rozszerzyć się poza Pruszków, nadałem tytuł… Jestem właścicielem dwóch tytułów: „Życie podwarszawskie” i „Życie Pruszkowa”. Połączyłem to tak, bo chciałem rozszerzyć poza Pruszków. Nazwałem to najpierw „Życie podwarszawskie”, to pruszkowianie nie wiedzieli, co to za pismo. Dlatego połączyłem te dwa tytuły tak, żeby i wilk był syty, i owca cała. Jeszcze do tej pory wydaję to pismo, już coraz rzadziej, bo krucho z pieniędzmi. Przecież widać, jak jest młodzież nasza chowana, nie zna historii. Przecież ja na to patrzałem, byłem w muzeum i nasłuchiwałem. Raczej błyskotki ich interesują.
Warszawa, 12 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło