Wojciech Cygański „Cygan II”
Moje nazwisko Wojciech Cygański. Urodziłem się 26 czerwca 1929 roku. Mieszkałem w Warszawie na ulicy Kruczej pod numerem 7 mieszkania 42, z rodzicami, z moją siostrą i babką. Tam spędziłem większość mojego dzieciństwa. Blisko ulicy Kruczej, na ulicy Hożej chodziłem do szkoły podstawowej, powszechnej. Po wybuchu wojny Niemcy zabrali nam budynek na Hożej. Tam był szpital niemiecki. Naszą szkołę przerzucali do innych szkół, dzieliliśmy się budynkami.
Wstąpiłem do konspiracyjnego harcerstwa. Wtenczas byłem w piątej klasie. Przyjaciel zapytał: „Chcesz wstąpić do harcerstwa?”. – „Bardzo chętnie”. Trochę się zdziwiłem. Myślałem, że jak mnie to proponuje, to też wstąpi. Okazało się, że powiedział: „Nie, nie. Mama mi nie pozwala”. Nazwisko tego kolegi to Marek Ziemski. Ojciec był na Zachodzie, a mama z synem jedynakiem mieszkali u stryja. Stryj to Karol Ziemski, więc zrozumiałe, że nie mógł, żeby nie ryzykować pozycji stryja. Nie mógł wstąpić do harcerstwa. W harcerstwie znalazłem się jeszcze z dwoma kolegami z mojej klasy. Dostaliśmy się do 2. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, której większość starszych, przedwojennych harcerzy uczęszczało do gimnazjum i liceum Reja. Stamtąd pochodził i nasz drużynowy, i zastępowi. W harcerstwie obok normalnych zajęć harcerskich zapoznaliśmy się w miarę możności z bronią, z musztrą, zapoznaliśmy się z Warszawą, z osobnymi domami, z przejściami w domach, z bezpiecznymi drogami po Warszawie, żeby omijać niemieckie obiekty. Przyszło do rozrzucania ulotek. Może więcej dla fasonu wybierałem z przyjacielem niebezpieczne okręgi, w których rozrzucaliśmy ulotki. Między innymi plac Trzech Krzyży, a którym też było dużo gmachów okupowanych przez Niemców, i na Nowym Świecie. [Mieliśmy] więcej szczęścia niż rozumu i jakoś nam się to udało.
- Czy pana rodzina wiedziała o tym, że pan należy do harcerstwa?
Tak. Dostałem pozwolenie od ojca. W późniejszych latach wiele ojciec ryzykował, ale moja o pięć lat starsza siostra też była w konspiracji. Ojciec też był w konspiracji, chociaż mało o tym wiedziałem. Ze względu na jego wyjątkowe znajomości francuskiego i niderlandzkiego miał możliwości słuchania radia. Przekazywał wiadomości. Radio znajdowało się… Warto wspomnieć. Ojciec pracował w Alejach Ujazdowskich róg Chopina, to był Polski Instytut Rozrachunkowy. W piwnicach tego budynku, które sięgały pod ulicę Chopina, w jednej z piwnic było radio. Po drugiej stronie Chopina była węgierska ambasada. Wydaje mi się, że do tej pory tam istnieje. Niemcy mieli swoje sposoby odnalezienia radia. Ale tam prawdopodobnie, jeżeli słyszeli, to myśleli, że to jest [ich radio], bo piwnice się spotykały po prostu. Może myśleli, że to radio jest w posesji ambasady węgierskiej, którzy byli po ich stronie.
- Co było legalnym źródłem utrzymania w czasie wojny? Z czego utrzymywała się rodzina?
Byłem uczniem. Ojciec pracował w Polskim Instytucie Rozrachunkowym, który był sekcją Banku Polskiego. Istniał do 1943 roku. Ojciec, mimo że dosyć wysokiego uposażenia przed wojną, w czasie wojny to nie było podwyższone, więc na wszystko owało. Utrzymywaliśmy się raczej z tego, co mama mogła wyciągnąć z szaf. Nie tylko swoje, ale i prześcieradła, obrusy, sukienki, płaszcze – zabierała na Koszykową, na tak zwane Koszyki. Tam przyjeżdżały kobiety ze wsi i nigdy nie wiedziała, z czym wróci, czy da się coś sprzedać. Na początku biedne kobiety ze wsi przywoziły, ale to nie była sprzedaż, tylko wymiana. Albo coś im się podobało, albo nie. Do tego doszło, że w końcu w mieszkaniu już prawie nic nie było do sprzedania wartościowego. Ojciec później znalazł pracę jako księgowy, buchalter w prywatnej firmie, a tuż przed Powstaniem jeszcze raz wziął pracę na Powązkach. Były składy nasion i zboża. Tam ojca zastało Powstanie. Mama z siostrą zostały na Kruczej.
Pierwszego sierpnia wcześnie rano wyszedłem, bo w tym czasie akurat już wiedzieliśmy, gdzie nasz oddział. Był kompanią „Harcerską”. Właściwie były dwa harcerstwa: były „Szare Szeregi”, bardziej popularne, ale były też Harcerstwo Polskie, które należało do Narodowych Sił Zbrojnych. Stąd te ulotki, które rozrzucaliśmy. To było normalnie, o co walczą Narodowe Siły Zbrojne, tajna gazetka, którą też roznosiliśmy. To nie było tak dobrze wydane jak „Biuletyn Informacyjny”, ale ludzie zawsze [żądni byli] jakiejkolwiek wiadomości, zawsze dążyli, żeby te ulotki dostać.
Okazało się tuż przed Powstaniem, że jesteśmy za młodzi. Wiedzieliśmy, gdzie nasz oddział [stacjonuje]. Chodziło o zablokowanie ulicy Wierzbowej. Najważniejszy obiekt niemiecki to było dawne Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które mieściło się w pałacu Brühla, w czasie wojny to była kwatera gubernatora niemieckiego na Warszawę – Fischera. Cały pałac Brühla i ogrody były obsadzone bardzo silną załogą niemiecką i od Wierzbowej, i od Ogrodu Saskiego. Ostatnie kilka dni przed Powstaniem we dwóch (zmienialiśmy się) rozpoznawaliśmy załogę niemiecką. To było o tyle utrudnione, że istniała godzina policyjna. Zaczęliśmy te obserwacje od ósmej rano do szóstej wieczorem, kręcąc się i od strony Ogrodu Saskiego, i od Wierzbowej, i od placu Piłsudskiego. Niemcy nie przejmowali się, po co ci smarkacze się tutaj kręcą. Mówię „smarkacze”, bo nasz przełożony, drużynowy powiedział: „W tej okolicy ludzie omijają w ogóle te niemieckie obiekty. Żebyście jak najmniej byli rozpoznani, ubierzcie się jak smarkacze”. Gorzej się wyraził, już nie powtórzę. W każdym razie trzeba było założyć krótkie spodenki. W dniu Powstania też. Wyraz Powstanie nie był używany. [Mówiono]: wybuch, draka, kiedy się to zacznie. Nie wiedzieliśmy nawet w dniu 1 sierpnia. Wychodziłem rano z domu. Mama się zdziwiła: „Gdzie tak wcześnie znowu?”. Kilka dni tak wcześnie wychodziłem już o siódmej rano z domu. W domu nic nie było do zjedzenia. Mama powiedziała: „Jak tylko wyskoczę, pójdę na Koszyki, zobaczę, co przyniosę z powrotem”. Poza tym 1 sierpnia, jak w każdym miesiącu, był początek kartek żywnościowych. Przydział chleba, który się dostawało na miesiąc, to z młodym chłopakiem w domu, to nawet na tydzień nie starczył. Mama się jeszcze spodziewała: „Może ten chleb dostarczą?”. Długo czekałem na to śniadanie.
Nie wiedziałem, kiedy Powstanie wybuchnie, ale [słyszałem,] że wezwą nas dopiero za dzień czy dwa. Strasznie nas przeraziło, nawet obraziło. Tyle się dowiedziałem od naszego drużynowego: „Czy się pali, czy się wali, trzymaj się Wierzbowej”. Ale strzelanina się zaczęła wcześniej. Zaraz Niemcy z całego pałacu Brühla byli, wiedzieli, już strzelaniny się rozpoczęły, więc byli, wyjechali na ulicę. […] Miałem przyjaciela. Jak się zorientowałem, że jak nas młodych nie chcą przyjąć… Tego dnia mój przyjaciel miał co innego [do zrobienia], rodzice mu przykazali, żeby coś zrobił, więc nie był ze mną. Mówię: „Koniecznie niech tamten jedzie z powrotem na Mokotów, miejsce chociaż dla tego mojego przyjaciela zatrzymam”. Strzelaniny coraz więcej dochodziło z każdej strony: od Senatorskiej, na placu Teatralny, gdzieś od placu Małachowskiego, Mazowieckiej. Dobrze, że znałem te wszystkie domy dokładnie w tej okolicy, które można było przejść z jednego domu do drugiego. Z tym że w końcu ile można czekać. Przechodziły godziny, już na Wierzbowej i [gdzie indziej] dozorcy pozamykali bramy. Do Ogrodu Saskiego można się było jeszcze przedostać, bo tam chyba na Fredry była furtka do Ogrodu Saskiego. Na plac Piłsudskiego już nie było mowy. Trzymałem się Ogrodu Saskiego. Jak tylko się strzelania zaczęła, cała Królewska była pełna tramwajów, które skręciły z Marszałkowskiej w Królewską. Już na Krakowskim Przedmieściu nie mogły zostać. Jeden za drugim i pozostałe. Pierwszego sierpnia była ładna pogoda, ciepły dzień, ale gdzieś pod wieczór zaczęła się ulewa. Czekałem. Kilka razy znowu przez Ogród Saski furtka, szczęśliwie, znowu była otwarta. Nie wiedziałem, do jakiego dozorcy, ale zastukałem, [choć] brama zamknięta. Bardzo ordynarnie się odezwał: „Uciekaj, ty ścierwo!” – i tak dalej. Znowu do tramwajów. Nie wiem, która godzina, bo zegarka nie miałem, ale musiała być gdzieś [późna pora], przy burzy się ściemniało. Niemcy wysłali żandarmerię, patrole. Sprawdzają tramwaje. Jakoś się szczęśliwie wepchnąłem pod siedzenie tramwaju. Kilka słów niemieckiego znałem, że klął na pogodę i tak dalej, że nie ma nikogo i trzeba wracać. Szczęśliwie. Myślę sobie: „W tym kierunku? Zwrócę się w kierunku Marszałkowskiej”. Te domy znałem, wiedziałem, że niektóre są połączone. W domu, na rogu Królewskiej 35 i Marszałkowskiej w podwórku była filia szpitala. Dostałem się do tego domu. Kilka osób na podwórku. Ostrzegli: „Tam jest kilku rannych Niemców w tej filii. Uciekać trzeba”. Próbowałem następny dom, który miał wejście od Marszałkowskiej, ale brama była już od Kredytowej. Wtenczas Kredytowa dochodziła do Marszałkowskiej, teraz jest ślepą uliczką, kończy się na placu Dąbrowskiego. Tam się okazało, że też byli żandarmi. Utknąłem.
Dopiero w nocy żandarmi przeszli do Królewskiej 35. Wtenczas wydostałem się przez bramę. Już świtało. Wylot Kredytowej i plac Małachowskiego był już ostrzeliwany przez niemiecki karabin maszynowy z PAST-y na Zielnej. Ale przedostałem się do jednego domu. Brama też zamknięta, ale już wiedziałem, że ktoś w tej bramie stoi. To był plac Dąbrowskiego 2/4. Tam już był młody człowiek z opaską. Powiedziałem mu, że jestem harcerzem, nie połączyłem się z moim oddziałem, [spytałem], gdzie jest najbliższy oddział. Okazało się, że w tym samym budynku na parterze był oficer. Jego oddział był rozmieszczony na pierwszym piętrze tego budynku. Zameldowałem się. Powiedział: „No, goniec by się nam przydał. Idź, zamelduj się do porucznika »Sokalskiego«”. Dostałem się do plutonu „Podkowa”, gdzie dowódcą [4. kompanii] był kapitan „Żmudzin”. Był ranny już pierwszego dnia. Oficer, który mnie przyjął, to był Stefan Rodkiewicz, który przez trzy czy cztery dni zastępował kapitana „Żmudzina”. Z tym oddziałem zostałem przez resztę Powstania. To był oddział Delegatury Rządu, stąd na opaskach nie mieliśmy numeru. Był to oddział Delegatury Rządu na Kraj – wykonywali wyroki na folksdojczach, gestapowcach i tak dalej.
Z tym oddziałem pierwsza większa akcja to atak na PAST-ę na Zielnej. Planem był wybuch bocznej ściany. Saperzy mieli urządzić wybuch w tej ścianie, niestety budynek był tak silny, że wybuch od strony Bagna (teraz ta ulica prawie nie istnieje) [naruszył] pierwszą warstwę cegieł. Więcej szkody zrobił w budynku, w którym czekaliśmy na ten otwór. Kapitan „Żmudzin” zarządził, że nie ma mowy, bo nawet kilofy odbijały się chyba od żelazobetonu. Pierwsza warstwa cegieł, żelazobeton pod spodem, więc nie było mowy. Atakujemy od przodu. Tam saperzy wysadzili drzwi. Dodam jeszcze, że sanitariuszki i ja obok nich mieliśmy czekać od strony Bagna. Ale nie było wejścia, oddział leci od przodu, więc pobiegliśmy za nimi. Dostaliśmy się do wielkiego pomieszczenia na parterze. Drzwi były wysadzone. Było pomieszczenie biurowe, tylko że w większość tej olbrzymiej sali meble biurowe były sprzątnięte pod stół, ale na górę budynku prowadziły schody główne, które okrążały windę. Boczne schody były zablokowane, zabarykadowane. Niemcy byli na pierwszym piętrze i po prostu zrzucali granaty. Dobrze, że siatka, która była dookoła windy, o tyle nas broniła, że te granaty wpadały o pół piętra i się staczały na dół. Było kilku rannych. Niestety kapitan „Żmudzin” znowu był ranny. Pierwszego sierpnia był, i z 3 na 4 sierpnia znowu był ranny. Stwierdził, że jedynym sposobem zdobycia PAST-y jest podpalenie budynku. Na to rotmistrz (niestety nazwiska nie pamiętam), który miał objąć cały budynek (jakiś specjalista od sieci telefonicznej) nie chciał słyszeć o tym. „Podpalić taki budynek? To jest największa i najbardziej nowoczesna centrala telefoniczna na cały kraj. No, to niemożliwe”.
Zanim kapitana „Żmudzina” sanitariuszki odniosły, [wyrwał] z notesu kartkę i napisał. Wysłał mnie z tą kartką do komendanta okręgu „Radwana”, którego kwatera była na placu Dąbrowskiego w domu przejściowym. Dom Wendego. Na drugim piętrze była kwatera. „Radwan” to podpułkownik Pfeiffer. Jeszcze wcześniej tego dnia byłem zabrany przez jednego z oficerów, żeby mi pokazać, gdzie jest to mieszkanie. Jak mnie przyślą z meldunkiem, tam się mam zjawić. Trudno się było nawet z parteru PAST-y wydostać. Niemcy otworzyli ogień z ciężkiego karabinu maszynowego z domu za PAST-ą, za głównym budynkiem. Było małe podwórko i jeszcze oficyna. Na parterze ustawiony był niemiecki ciężki karabin maszynowy, który otwierał ogień prawie bez przerwy i bił przez całą sień. Na tyle szczęśliwie, że bił i było widać, staraliśmy się zasłonić te drzwi. Ale cokolwiek z szafek czy biurek ustawiliśmy, to wszystko szło w drzazgi. Ogień z tego karabinu maszynowego był może metr nad ziemią, więc można się było wyczołgać. Muszę jeszcze powiedzieć, że jak dostaliśmy się do budynku (mimo że jeszcze światło istniało, ale nie na tym parterze; było zgaszone), okropny dzwonek ogłuszał nas. Gdzieś w rogu z sali dzwonił. Zupełnie ciemno. Po pewnym czasie Niemcy gdzieś w rogu podwórka rozpalili kupę desek, jakichś mebli. To trochę dało światła, ale mówię – to był taki chrzest bojowy dla mnie. Ja ledwo znalazłem się w tej grupie. Raz, że to byli starsi ode mnie koledzy, a nawet wtenczas ktoś o trzy, cztery lata już wyglądał dla mnie dorośle. Jeden z takich kolegów mnie pokierował, jak wyjść, wyczołgać się sienią. Kul człowiek nie widzi, ale czuje. Mimo że to była noc, jedna lampa się świeciła na Zielnej gdzieś daleko. Ale z drugiej strony Zielnej miał być oddział, który miał nam dać jakąś osłonę. Prawdopodobnie skończyła się im amunicja, bo nikt się [nie zjawił]. Jak tylko wybiegliśmy na Zielną, posypały się granaty z wyższych pięter. Muszę wspomnieć, że tuż przy wejściu siedziała młoda dziewczyna, prawdopodobnie łączniczka, sanitariuszka nie z naszego oddziału. Była w szoku. Zupełnie niepomna, że i granaty, i ten karabin maszynowy bije. Pamiętam do dziś: siedziała na słupku, biła piętami o słupek. Starszy kolega, który mnie wyprowadził, ją też złapał za łokieć i szarpnął. To spowodowało, że też się poderwała. Przelecieliśmy Zielną, dostałem się w bramę. Trafiłem tam i przez domy, krótszą drogą (nie tą, co miałem [iść]) trafiłem na plac Dąbrowskiego. Oddałem meldunek. Jeszcze miałem polecenie. W meldunku kapitan „Żmudzin” zapytał o pozwolenie podpalenia budynku. „Nie wracaj bez tego pozwolenia”. W tym mieszkanku pułkownik „Radwan” przeczytał meldunek i musiałem czekać. Czekałem, czekałem i nigdy się na to pozwolenie nie doczekałem. Dopiero rano się dowiedziałem, że oddział wrócił niestety [i będziemy] się musieli wycofać.
Druga akcja, w której wzięliśmy udział, było połączenie się ze Starym Miastem. To było z 13 na 14 sierpnia. Duża grupa (już nie wiem, z ilu batalionów, z ilu zgrupowań) wzięła udział, ale za wyjątkiem naszego plutonu, który prowadził ten atak, reszta to było dużo ludzi, ale prawie zupełnie nieuzbrojonych. Dlaczego major „Wola” prowadził atak? Niestety, atak nie był specjalnie zorganizowany. Poszczególni dowódcy nie wiedzieli, kto bierze udział. Atak był pokierowany ulicą Żelazną, ale dlaczego się zaczął aż od Chmielnej? Zaczęliśmy od torów kolejowych biegnących za Chmielną. Później wzdłuż Żelaznej. Żelazna cała w ogniu w obie strony, wiec długa tyraliera po jednej stronie ulicy. Trafiliśmy do Krochmalnej. Tam dopiero natrafiliśmy na pierwsze placówki niemieckie. Skręciliśmy chyba w Ciepłą. Tam była jakaś szkoła, która była kwaterą, koszarami żandarmerii niemieckiej. Niemożliwe było dalsze poruszenie się. Kapitan „Żmudzin” wysyła mnie więc z powrotem: „Odszukaj majora »Wolę [Jana]«. Jakie są alternatywy? Jakie inne plany na tą operację?”. Sam powrót, odnalezienie majora „Woli” zajęło mi bardzo długo. Raz wracam, pytam: „Gdzie major »Wola«?”. – „A ty od kogo? A po co?” – i tak dalej. Do jakiegoś innego oficera [podszedłem] i znowu to samo: „A ty od kogo? A po co?”. – „Od kapitana »Żmudzina«”. – „A z jakiego zgrupowania?” – „»Bartkiewicza«”. – „Nigdy nie słyszeliśmy”. W końcu odnalazłem majora „Wolę”. Był gdzieś blisko Grzybowskiej, więc daleko za nami. Nie miał łączników, nie miał żadnych zapasowych oddziałów. Nawet mnie wysłał odszukać oddział, który miał być po prawej stronie. Jemu nie zameldowali, jakie oni zrobili postępy. W końcu nic się nie dowiedziałem. Wróciłem z wiadomością do naszego oddziału, tam gdzie nasz osiadł, że jak się sytuacja rozjaśni, prześle wiadomości. W międzyczasie przez środek kolumny przejechały dwa niemieckie samochody pancerne, zupełnie nieświadome. Nie wiem, nie pamiętam już, mimo że Warszawę dobrze znałem, a inaczej [wygląda], jak się domy palą, niektóre zburzone, niektóre ulice wąskie nie do przejścia. Jechali, pancerne samochody bardzo głośne. Krzyczeli na głos. Ale w tym miejscu, gdzie przejechali przez całą kolumnę, był oddział zupełnie nieuzbrojony. Mieli kilka butelek i nie mogli nawet tych [samochodów] zaatakować. Była okazja do zniszczenia tych dwóch wozów, które jechały gdzieś na pewno do Ogrodu Saskiego czy na plac Piłsudskiego.
W końcu wróciliśmy na nasze kwatery. Kwatery były przeniesione na Mazowiecką do domu „Philipsa”. Ciasno, bo część piwnicy była zajęta przez pluton łączności. Później stamtąd nasz dowódca odkrył, że na Kredytowej był pałacyk myśliwski. Mimo że spalony w 1939 roku, ale pod gruzami pozostały piwnice. To były nasze kwatery w pałacyku myśliwskim aż do końca Powstania. Wtenczas kapitan „Żmudzin” [był] już nie tylko dowódcą kompanii, ale był dowódcą całego odcinka ulicy Królewskiej po plac Małachowskiego. Jakikolwiek oddział nas z naszego zgrupowania wspomagał, on był mimo wszystko dowódcą, on decydował. Wspaniały dowódca. Człowiek, który brał udział w Narviku, przeszedł kurs cichociemnych, był wysadzony, wylądował pod Warszawą. W czasie Powstania był ranny cztery razy. Jakiekolwiek [było] zadanie, on zawsze prowadził. Człowiek bardzo stanowczy. Przykład zawsze dawał wszystkim, podtrzymywał morale. Nawet na ulicy Królewskiej do samego końca nasze oddziały utrzymały Królewską, mimo że w niektórych domach Niemcy się już dostali. Tak samo jak już w gimnazjum Reja i w domu za kościołem ewangelickim, który mimo że był zburzony w 1939 roku, ale ściany stały i tam Niemcy byli. Niemcy byli i w „Zachęcie”, i w kościele ewangelickim. Myśmy to nazywali okrąglakiem. Mieli tam nie tylko karabiny maszynowe, tam mieli nawet granatnik. Muszę jeszcze dodać, że sposobem urządzenia Niemcom trochę szkody było rzucenie granatów prze okna. Były wybite witraże. Nasze granaty okazały się skuteczne, Niemcy wyciągnęli jakieś dywany, arrasy (na pewno z Zachęty) i zasłonili okna. W końcu z domu tuż obok gimnazjum Reja Niemcy wysadzili pod nami pół budynku, więc front przebiegał już przez podwórko, dosłownie jedna strona podwórka była nasza, druga strona Niemców. Przed samym końcem było zawieszenie broni. Niemcy, i to młodzi esesmani, bo orientowaliśmy się, jakie oddziały są przeciwko nam… Nasz kapitan (muszę wspomnieć) potrafił prowadzić propagandę przeciwko Niemcom. Dajmy na to, że jednego z Niemców, co dostał się do niewoli…
- Proszę powiedzieć, skąd pan miał ubranie?
To też cała historia. Powstanie zacząłem w krótkich spodenkach i w koszulce, i w sandałach. Spotkałem już później na Mazowieckiej w oddziale łączności harcerkę, którą znałem z konspiracji. Ona już wtenczas przynosiła wiadomości, meldunki przez Aleje Jerozolimskie. Zapytałem po prostu: „Trafiasz na Kruczą?”. – „Trafiam”. Dałem jej adres z prośbą do mojej mamy. Rzeczywiście przyniosła mi zimowe buty i długie spodnie, marynarkę. W międzyczasie dostałem drelichy. Na Mazowieckiej był skład i [dostałem] robotnicze, szare drelichy. W Powstaniu i buty poszły, i ubranie poszło. Ta dziewczyna, harcerka, niestety przebiegała Aleje Jerozolimskie, zanim jeszcze był zrobiony przekop. Udało jej się kilka razy, ale ostatecznie nie wróciła stamtąd.
Trzeba wspomnieć, że były drużyny, które odkopywały ludzi, którzy znaleźli się pod gruzami. Taki przykład: jeden z wielkich pocisków z moździerza trafił akurat w ledwo co opuszczoną kwaterę majora „Bartkiewicza”, dowódcy naszego zgrupowania. Pocisk nie wybuchł, ale zabił wszystkie osoby cywilne w piwnicy. Od pędu powietrza [zginęli]. To było w czasie, kiedy Niemcy przypuszczali atak. Lekarz, a właściwie student medycyny, który był przy naszym oddziale, zapytał naszego dowódcy plutonu: „Potrzebuję pomocy”. Drużyna, która odkopała tych ludzi [stwierdziła, że są] nieuszkodzeni, ale nikt nie oddycha. Mógł zwolnić jednego, który ledwo wrócił ze szpitala, no i mnie. „O, harcerz. To na pewno wiesz, jak sztuczne oddychanie przeprowadzić”. – „No tak”. Znałem to. To było tuż obok, gdzie przez pewien czas mieliśmy nasze kwatery i znałem tych ludzi. Jedna młoda dziewczyna – ona nieśmiała, ja byłem nieśmiały, ale uważałem, że [ją] znałem. Wyciągnęli [ją], wyglądała jakby po prostu spała. Czyściutka, włosy w grubym warkoczu. [Miałem] zastosować sztuczne oddychanie. Stosowałem, ale na chłopakach, niestety. To była młoda dziewczyna. Muszę przyznać, że więcej strachu miałem, co ja jej powiem, jak odzyska przytomność, jak zapyta, co się stało z jej rodzicami, jak zapyta o kroplę wody. Niestety nic nie pomogły te próby. Gorzej, bo wtenczas dopiero zobaczyłem, jak brudne są moje ręce. Po tych wszystkich moich próbach pobrudziłem [ją]. Takie wspomnienia, jak człowiek jest zupełnie niezdolny pomagać.
[Pamiętam] osobę, która [była] ciężko ranna po wybuchu granatnika. To się zdarzyło na Kredytowej. To był cywil, wyszedł gdzieś z domu, granatnik trafił – posiekany był okropnie. Nie miał żadnej specyficznej, głębokiej rany, ale jak go ludzie usadzili pod ścianą, dali mu poduszkę, to poduszka momentalnie zrobiła się fioletowa. Ale człowiek widać, że przytomny. Sanitariusz przyszedł. Człowiek pyta, żeby mu skręta zrobić, papierosa. Wściekły byłem na tego sanitariusza. „No bandażuj go!” On powoli wyjął skrzynkę czy coś, w czym miał [tytoń] i zwija mu papieros. Wtenczas dopiero zrozumiałem, że on ledwo mu skręcił, wsadził do ust papieros, może się zaciągnął dwa razy, nawet cała bibułka nasiąknięta była krwią i już nie żył. Z upływu krwi [zmarł]. Takie rzeczy pozostają przed oczami.
- Czy pomagała panu ludność cywilna? Czy warszawiacy pomagali oddziałowi?
Początek to była euforia, olbrzymia euforia. Dla mnie, dla smarkacza to było ważne. Pamiętam taki przykład, jak na Prudentialu (na przedwojennym drapaczu chmur) była wywieszona flaga. Niemcy pokazali i wściekłość, i zarazem bliskość, w jakiej się znajdują. Każde działko czy karabin maszynowy był skierowany w budynek, żeby ściąć flagę. Widać było dymki, jak pocisk uderzał o budynek. [Jeden] cywil też był taki wzruszony, łapie mnie za łokieć: „Panie, panie… spójrz na tę flagę. To nasza!”. Poza tym chyba [to był] pierwszy raz, że ktoś się [do mnie] zwrócił: „Panie!” – bo miałem opaskę na ręku. Do tego czasu było… „Kawalerze” – to bardzo grzeczna [wersja].
Tak samo też różnica, którą nadal Niemcy propagują: hitlerowcy czy esesmani czy gestapowcy. Propaganda niemiecka, która nadal istnieje. Najlepszy przykład to załoga PAST-y. Raz, że to byli starsi żołnierze, niby ci dobrzy Niemcy. Taki przykład: wcześnie rano 2 sierpnia wybuch Powstania zastał dużo osób cywilnych daleko od domu. Drugiego sierpnia rano starali się przedostać do domu. Nie wiedzieli, skąd jest obstrzał. Właśnie z domu na Kredytowej, z tego samego domu, z którego kilka godzin wcześniej przyleciałem, wybiegł cywil i odezwał się karabin maszynowy z budynku PAST-y. Człowiek upadł ranny gdzieś w nogę. Z jednego domu na pacu Dąbrowskiego wybiegły dwie sanitariuszki. Młode dziewczynki ubrane tak, jak do pierwszej komunii: w białych fartuszkach, czepkach z opaskami z czerwonym krzyżem, czerwony krzyż na czepkach. Niosą nosze. Zanim dobiegły do rannego, strzelec przy karabinie maszynowym zauważył je i skierował ogień w ich kierunku. One upadły. Już na samym rogu był klomb, ale podniesiony może czterdzieści, pięćdziesiąt centymetrów za murkiem. On ich nie mógł sięgnąć, ale wiedział, że tam się schowały. Zaczął się po prostu bawić. Bił karabinem maszynowym po szczycie tego murku. Gdyby tam leżały, przeczekały, to w końcu taśma czy bęben do karabinu maszynowego by się skończył – ale nie wytrzymały nerwowo. Ile to trwało, nie wiem. On na tyle je przestraszył, że jedna próbowała się wycofać na czworaka. Wycofała się, trafił ją. Druga to samo próbowała, tylko do przodu. Też ją trafił, też zabił. W biały dzień niemożliwe było nie rozpoznać, że to nie są żołnierze, że nie mają broni. To były sanitariuszki, jak mówię, ubrane jak do Pierwszej Komunii. Do dziś dnia wśród kilku osób, które zostało z naszego batalionu, jest sanitariuszka, która miała akurat wylecieć na pomoc temu rannemu. Jeszcze się nie upiększyła, nie była gotowa i zastąpiła ją jedna z koleżanek. To właśnie byli ci tak zwani dobrzy Niemcy.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę? Czy miał pan dostęp do radia w czasie Powstania?
Radio mieliśmy, bo kwatery były w domu „Philipsa”. „Philips”, firma holenderska – były tam też niemieckie biura. Tam mieliśmy radio. Właśnie tam wychodziła ludność cywilna, bo mieliśmy głośnik, długą antenę i tam słuchaliśmy wiadomości. Jakikolwiek sukces, zwycięstwo, to naturalnie każdy był z tego dumny. Na tyłach domu pomiędzy placem Dąbrowskiego a Mazowiecką były duże ogrody i kawiarnia, bardzo elegancka, nazywała się „Batavia”. Raz, że w tej „Batavii” mieli owsiankę i kawę – erzac, ale coś do napicia. Tam się po prostu zbieraliśmy usłyszeć, bo tam przychodzili z całej okolicy chłopcy z innych oddziałów. [Mówili], że coś zdobyli, jak im poszło. Co do pism – były, ale raczej mało. Radio było, ale złościły nas podawane z Londynu komunikaty.
- Jakie jest dla pana najmilsze wspomnienie z Powstania? Czy było takie?
Było na pewno. Jednym z najmilszych było otrzymanie broni. Zaszabrowałem gdzieś skórzany futerał, który przeciąłem jeszcze, że pas [przechodził]. Miałem pas z lilijką harcerską. Nosiłem futerał i w tym nosiłem granaty i moje kochane kostki od cukru. Mój kapitan „Żmudzin” to był potężnie zbudowany człowiek, który chyba najdalej potrafił rzucić granatem – może chciałem mu się podlizać, zawsze nosiłem granaty. Zawsze nosiłem. Stąd nawet raz od jednego z oficerów [dostałem upomnienie]: „To nie gruszki. Nie wybieraj. Nie wybieraj, bo te granaty potrzebne są każdemu”. W każdym razie jak nosiłem meldunki czy nawet hasło i odzew do poszczególnych oddziałów wzdłuż Królewskiej, było coraz więcej gruzów, trzeba było znajdować nowe przejścia. Niektóre domy były wypalone. Wypalony dom, mimo że mury stały, ale dom (szczególnie piwnice) był bardzo gorący.
Kiedyś, już wracając z Królewskiej, próbowałem przejście, które znałem. Okazało się za gorące. Wszystko [wypalone], piwnica wypalona – ale [gorąco] jak w piecu. Buty, rękawy, nogawki spodni zaczęły mi się tlić. Nawet wyjście na podwórko okazało się trudne, bo drewniane schody trzymały się, ale jak tylko stąpnąłem na nie, to się rozsypały – jakieś drewno. W każdym razie wyszedłem na niemieckie podwórko. To był dom, gdzie linia frontu przebiegała między pierwszym a drugim podwórkiem. Z ciemnej piwnicy wychodzę na podwórko, a na końcu wychodzi Niemiec. Karabin miał na plecach przerzucony, a tutaj niósł jakieś pojemniki z posiłkiem. Wybałuszyłem na niego oczy, ale też pomyślałem: „Czy to rzeczywiście Niemiec, czy to jeden z nas? Ale nie, opaski nie widzę, więc chyba Niemiec”. Zanim on zdjął karabin, niecelnie (szczęśliwie) wycelował we mnie, już nurka dałem z powrotem do piwnicy. Niemcy wysadzili ten dom, bo nawet nie wiedzieli, że te piwnice się łączą. Zameldowałem porucznikowi „Sokalskiemu” historię z Niemcem. [Porucznik „Sokalski”] zastępował kapitana „Żmudzina”, [który] dostał postrzał w oko. Na początku gorzej wyglądało, [obawiano się,] że straci wzrok, ale oko mu uratowali. Opowiedziałem historię o spotkaniu z Niemcem, dostałem „efenkę” – pistolet, który był znaleziony w niemieckim urzędzie. Był wypalony, ale rusznikarz zreperował. To była „siódemka”, kaliber 6,85mm, ale amunicji nigdy nie dostałem. Musiałem iść do oficera innego oddziału, który mi podarował magazyn, ale nawet niecały. Bardzo dumny byłem z tego pistoletu. Ale mówię, nawet niepełen magazyn. Niedługo miałem ten pistolet, bo wtenczas do oddziału przyłączył się też harcerz, którego znałem z mojej drużyny. Był w łączności, ale też został gońcem, łącznikiem. Właściwie było nas trzech. Na zmianę zawsze był jeden goniec przy „Żmudzinie”. Mój kolega z harcerstwa (pożyczałem mu pistolet, jak odpoczywałem, a on był na służbie) przelatywał ulicę Kredytową. Tuż przy wylocie na plac Małachowskiego mieliśmy barykadę, ale Niemcy mieli karabin ustawiony w domu „Kodaka” – dom na rogu Traugutta i placu Małachowskiego. Niemiec na trzecim piętrze miał ustawiony karabin maszynowy. Tak był ustawiony, że musiał kogoś trafić, chyba że coś innego robił. To było akurat w dniu, kiedy „Bór” Komorowski zjawił się, zwiedzał nasze pozycje na Królewskiej, wręczał też odznaczenia otoczony kilkoma oficerami. Też musiał przebiec Kredytową. Mój koleżka, jak wypadało, biegł ostatni i ten Niemiec go trafił. Z tym że mimo że pistolet był na lince od spadochronu, na smyczy, jak biegł, to trzymał w ręku. Został ranny, strzaskaną miał rękę, ale było po pistolecie. Później się nie nadawał do reperacji. To była wielka duma.
- Co się z panem działo już po zakończeniu Powstania?
Wyszliśmy ulicą Złotą na plac Narutowicza. Złożyliśmy broń w domu akademickim. Wtenczas na złożenie broni dostaliśmy dużo karabinów, tak że prawie cały pluton, wszyscy mieli karabin. Ale to były francuskie karabiny z I wojny światowej, które nie były użyte, bo nie mieliśmy amunicji. To inny kaliber, inny kształt nabojów. Tam złożyliśmy broń i stamtąd wymaszerowaliśmy Grójecką, szosą poznańską do Ożarowa. W Ożarowie w fabryce kabli byliśmy trzy dni. Później załadowali nas w wagony towarowe po sześćdziesiąt osób do wagonu. Był jakiś matematyk, który według sufitu określił dosłownie ile [jest miejsca] każdemu – nikt się nie mógł rozłożyć całkowicie. [Trzeba było] usiąść z kolanami pod brodą. Podróż trwała przeszło cztery dni. Raz nas tylko gdzieś na dawnych, przedwojennych ziemiach polskich zatrzymali. Trzeba było się rozebrać, wszystkie ubranie wsadzić do beczki z jakimś dezynfekcyjnym płynem.
W końcu dojechaliśmy do Fallingbostel, to obóz XI B niedaleko Hanoweru. Tam jeszcze wtenczas [byliśmy] z oficerami. Oficerów zabrali po trzech dniach do obozu oficerskiego. Później, po dwóch tygodniach (jeszcze się trzymaliśmy całym oddziałem) część nas przesłali do Westfalii pod miejscowość Dorsten. To był stalag VI J. W tamtym obozie byłem do końca marca. Niewielu nas zostało w obozie. Nie wiem, czy to przez szczęście [mnie się udało]. Obliczyli, że z tych, co przyjechali, zostali przeniesieni do obozu, co trzeci został w obozie. Została więc grupka Powstańców starszych i grupka (koło pięćdziesięciu) młodocianych – rocznik 1928 i 1929. Jak się front zbliżał, byliśmy blisko Renu. Z obozu nas zabierali do czyszczenia gruzów w niemieckich miastach. Ulice były oczyszczone, gruzy były po jednej i drugiej stronie ulicy, więc naturalnie w gruzach nic nie można było podnieść ani znaleźć nic do jedzenia. W obozie było bardzo kiepsko z jedzeniem. W obozie [były] wszystkie narodowości. Najgorzej byli traktowani Rosjanie. Ale i Francuzi, Belgowie, Jugosłowianie, nawet oficerowie włoscy – ale to ci, którzy poszli na stronę marszałka Badoglio. [Otrzymywanie] paczek z Czerwonego Krzyża zależało też od Niemców. Niemcom bardzo smakowała sproszkowana kawa, czekolada i amerykańskie papierosy. Niestety wtenczas już naloty na Niemcy były coraz cięższe i bardziej skuteczne, to już później paczki coraz rzadziej trafiały, trzeba się było dzielić. Niemcy też spodziewali się czegoś za dowiezienie tych paczek.
Nie mówiąc już o takiej okazji, kiedy dowiedzieliśmy się, że paczki z Czerwonego Krzyża są na stacji w Dorsten – miasteczko siedem, osiem kilometrów od obozu. Nie mamy transportu. Okazało się, że niewiele jest tych paczek. Mogą wysłać tylko dwóch strażników na rowerach. Grupka jeńców na ochotnika, żeby te paczki przynieść. „Po paczki naturalnie, pójdziemy”. Paczki Czerwonego Krzyża były dosyć ciężkie. Trzeba powiedzieć, że były po cztery paczki w dużych kartonach. Za ciężka, żeby nieść na ramieniu. Przed sobą – to jeden sposób. Czekamy na paczki, w końcu przynieśli. [Byliśmy] zmordowani okropnie, ale szczęśliwi. Naturalnie szefowie (jeden z wrześniowców) [powiedzieli]: „Sprawiedliwie trzeba się tym podzielić”. Otwieramy paczki, kartony. Miały nadruk, że to paczki Czerwonego Krzyża, ale nie było [oznaczone], co w nich jest w środku. Ku naszemu nieszczęściu się okazało, że w tych paczkach były książki
Basic English (nauka angielskiego) albo tace – gra na korkowym kole, w które się rzuca strzałki. Ani odrobiny jedzenia.
Przychodzi marzec 1945 roku – ewakuacja. W ewakuacji obstawieni byliśmy strażnikami, ale to już dziadkowie, żołnierze z I wojny światowej. Jeszcze musieli targać karabin, maskę gazową. Forsowne marsze bocznymi drogami. [Marsze] zaczynały się wcześnie rano i kończyły po zachodzie słońca. Od gospodarstwa zależało, gdzie nocowaliśmy. W starej stodole, czasami w oborze, czasami na polu. Po co nas gnali, to trudno powiedzieć. To trwało czterdzieści dni. W prostej linii z Nadrenii znowu pod Hanower to było znacznie szybciej. Niemiecki oficer, który [nas] prowadził, starał się odprowadzić nas do innych obozów wojennych. Wszystkie były przeładowane i tylko w głąb Niemiec trwał [marsz]. W końcu już zało pomysłów, gdzie nas przesłać i zostaliśmy uwolnieni przez kanadyjską kolumnę pancerną, bardzo blisko Bergen-Belsen. Tam już jeńców (też gnanych z obozów) było mnóstwo. Wtenczas nikt nie wiedział, jaka jest sytuacja. Alianci nie mieli pomysłu, co zrobić z setkami tysięcy byłych jeńców.
Szef, który nas prowadził, odnalazł trzy małe gospodarstwa i tam się zatrzymaliśmy. Blisko kanadyjskiego lotniska, to było niedaleko od miasteczka Celle. Lotnisko było otoczone lasami. Kanadyjczykom bardzo się spodobało, bo w tej okolicy było mnóstwo rozbitych niemieckich oddziałów, w których nadal chowały się uzbrojone grupy Niemców, starały się jakoś wydostać z tamtej okolicy. Myśmy [byli] uzbrojeni w karabiny po naszych wartownikach, którzy nas prowadzili. Wychodziliśmy patrolami w lasy. Bez żadnego trudu można było rozpoznać Niemców, bo normalnie w grupach po dwóch, trzech, czterech starali się wydostać z tamtej dzielnicy. Nam głównie chodziło o wartowników z obozu koncentracyjnego. Po kilku dniach Kanadyjczycy przyjeżdżali ciężarówką, zabierali tych, co myśmy zatrzymali, na badania. Ta sytuacja była niepewna, bo nikt nie wiedział, [co dalej]. Naturalnie byli ci, którzy chcieli jak najszybciej wracać do kraju: starsi ludzie, żonaci, do rodziny, do dzieci, a myśmy ciągle myśleli, że lada chwila alianci zwrócą się przeciwko Rosjanom. Widzieliśmy już, jak Rosjanie traktują swoich byłych żołnierzy, którzy się dostali do niemieckiej niewoli – tak, jak się dostali do niemieckiej niewoli, tak samo jechali z powrotem do kraju. Też w wagonach pod obstawą karabinów maszynowych, zamknięci na kłódkę.
Po pewnym czasie wrześniowcy i starsi ludzie specjalnie nie wiedzieli, co zrobić z takimi chłopakami młodymi jak ja. Wśród nas byli i młodsi. Z tym że dowiedziałem się, że mój dowódca, kapitan „Żmudzin”, dla którego miałem ogromny szacunek, siedział w Murnau. Nawet jeszcze przed wyjściem do niewoli powstańczej mówił: „Może to nie najlepszy sposób, ale pójdziemy do niewoli, to nie na wschodnim froncie, ale będziemy walczyć na zachodnim froncie”. Jak się tylko dowiedziałem, że był w obozie dla oficerów w Murnau w Austrii, to [pomyślałem, że] trzeba jechać do Murnau. Jeszcze z dwoma kolegami, [jeden] miał stryja też w Murnau. Siedział od 1939 roku. „No, jedziemy do Murnau”. Zajęło nam to trochę czasu, bo wtenczas jeszcze koleje w Niemczech nie działały. Ale trafiliśmy do Murnau z Włochami, którzy wracali z Niemiec do Włoch. Akurat dowiedzieliśmy się, że to po drodze. Dojechaliśmy do Murnau. Tam nie spotkaliśmy „Żmudzina”, mój dowódca już był wtenczas we Włoszech. Ale w Murnau był punkt poborowy 2 Korpusu.
Naturalnie jedziemy do Włoch. Zapisaliśmy się. Po dwóch tygodniach jesteśmy we Włoszech. Mimo że niby ochotnicy, podzielili nas tak, że ja trafiłem do jednego oddziału, do piechoty, do Dywizji Kresowej, drugi trafił do jakiegoś punktu artylerii. W każdym razie znowu się rozłączyliśmy. Po dwóch tygodniach przeszedłem jeszcze wizytę weryfikacyjną, bo nie miałem żadnych papierów przy sobie. Ale sprawdzili, że byłem w Powstaniu, brałem udział w Powstaniu, siedziałem w niewoli. Ale zarazem [powiedzieli], że za młody jestem. „Co ty robisz w wojsku? Twój rocznik poborowy jeszcze dwa lata musi poczekać”. Zostałem cywilem. Wtenczas na terenie, gdzie oddziały 2 Korpusu stacjonowały, otworzyli szkołę: gimnazjum i liceum. Dostałem się do gimnazjum. Z gimnazjum zrobili szkołę kadecką. To było koedukacyjne gimnazjum i liceum. Tam też było dużo dziewcząt z AK. Po półtora roku we Włoszech przewieźli nas do Anglii. Tam nadal jeszcze te szkoły istniały. Z tym że w Anglii wtenczas warunki były bardzo kiepskie. Z jedzeniem było nędznie. W końcu mundury się podarły. Byliśmy w obozie daleko od najbliższego miasteczka. Poza tym nie było nas stać nawet, żeby iść do kina czy gdzie indziej i w końcu trzeba się było zabrać za pracę. Wtenczas Londyn był miejscem, gdzie najłatwiej było dostać zatrudnienie, z tym że wtenczas Ministerstwo Pracy kierowało osoby tam, gdzie ich potrzebują. Fachu nie miałem, angielskiego ani be, ani ce. Ale jakoś utkwiłem w Anglii, niestety, i dopiero na stałe do kraju wróciłem w 2004 roku.
Po raz pierwszy przyjechałem do kraju w 1970 roku. Byłem w korespondencji z rodzicami. Naturalnie nie było niczego w Warszawie, żeby wracali. Poza tym mama i siostra przez całe Powstanie były w Warszawie, wyszły do Pruszkowa, były wysłane na roboty do Niemiec. Ojciec cały czas pracował tuż za Powązkami. Tam go Powstanie zastało. Niemcy zebrali ludność cywilną, między innymi mojego ojca. Zaprowadzili na Wolę, żeby rozbierali barykady. Ojciec znał niemiecki i odmówił. Powiedział: „Tam jest moja rodzina. Nie będę tego robić”. Więc zrobili z niego przykład i zbili go na kwaśne jabłko kolbami. Zostawili jak trupa.
Warszawa, 24 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek