Janina Danuta Łuszczewska-Heine „Danka”, „Gąska”
Należałam do syndykalistów i miałam się zgłosić na Tłomackie 17. Przed Powstaniem krótko i w czasie Powstania mieszkałam na Woli. Wobec tego, że był duży ostrzał na Żelaznej, nie dotarłam do Tłomackie i wróciłam do domu na Żytnią, gdzie mieszkałam. Tam właśnie stacjonował między innymi, w jakimś odcinku, oddział porucznika „Konrada”. W związku z tym, że właśnie zginęła łączniczka, zgłosiłam się tam, bo chciałam brać udział w Powstaniu. Wtedy była akurat zimna noc, kropiło. Właśnie wtedy poznałam mojego męża. Zimno, nie mieliśmy ciepłych rzeczy, bo przecież było lato. Gdzieś miałam swój sweter z angory, ciepły. Później włączyłam się do walk. Na cmentarzu duży był ostrzał, tam brałam udział, [robiłam,] co trzeba było, [głównie] jako sanitariuszka. Potem się wycofaliśmy z cmentarza i zostałam wysłana z meldunkiem do dowództwa w pałacu Krasińskich. Przeszłam przez całe getto, przez szpital na „Gęsiówce”. Tam spotkałam kolegów, ale wobec tego, że przeszłam z innego oddziału, właściwie nie znałam nikogo z ludzi, bo osoby, które tam były (czy łączniczki, czy żołnierze), tworzyły jednostkę, znając się wcześniej. Znalazłam się raptem wśród właściwie zupełnie obcych ludzi. To było dla mnie obciążeniem z tego względu, że byłam bardzo nieśmiała. Nie powiem, że nie otwarta do ludzi, ale wrażliwa na różne... Meldunek przekazałam i wróciłam na Młynarską. Wycofywaliśmy się wszyscy, sformowano cały oddział – ja z plecakiem i z gęsią, którą mi kolega włożył do plecaka – i przenieśliśmy się na Stare Miasto.
Dostałam przydział w pałacu Krasińskich, właściwie w parku Krasińskich. Była czujka przy samym getcie i tam… To była niedziela, spokój był na Starówce, ale jakiś granatnik rąbnął w górkę, gdzie byliśmy z kolegami. Odłamek rąbnął mnie w kość ramieniową. Usytuowanie tego odłamka spowodowało spory krwotok. Straciłam przytomność i zanieśli mnie na noszach. Dopiero się ocknęłam, jak byłam już blisko pałacu. Tam odzyskałam przytomność i tam mnie opatrzyli. Położyli mnie w szpitalu na Barokowej 6, był dopiero co otwarty, czyściutki, z łóżkami posłanymi białą pościelą. Położyli mnie pierwszą, jedną, pamiętam to świetnie. Dosłownie za jakieś pół godziny nadleciały sztukasy, wszystko tam zniszczono. Zniesiono mnie do piwnicy. Nie pamiętam nawet, ile w tej piwnicy byłam dni, ale jak już to zatamowano, opatrunek, wszystko było w porządku, to stanęłam na nogi i jakoś się ruszałam. W związku z tym już opuściłam piwnicę i przeprowadzili nas (bo to nie tylko mnie) do prowizorycznego szpitalika w korytarzu koło [kościoła] Świętego Jacka. Korytarz i pomieszczenie nieduże. Nam przypadło akurat takie wąskie… Tylko z jednej strony były materace. Wtedy znalazło się tam też kilku kolegów, których pamiętam i mój mąż, który był bardzo ranny. W związku z tym zaopiekowałam się nim. Mogłam, bo dostałam w lewy bark, a on [ranną] miał prawą rękę i w ogóle się nie mógł ruszać, tak że karmiłam go, pomagałam mu i innym kolegom, co tam leżeli. W pewnym momencie, jak był nalot na budynek obok kościoła, tam gdzie była siedziba AL-u, to wszystko runęło, bo bomba (tak mówiono) z opóźnionym zapalnikiem… To wybuchło bardzo gwałtownie i rozpryskało się. Pamiętam, że w tym przesmyku, co leżeliśmy (to tak można nazwać, bo to były schody, kilka stopni, schodziło się, po lewej stronie było okienko, a my leżeliśmy po prawej) w pewnym momencie zrobiło się ciemno. To okienko zasypało i zasypało całe wejście. Pełno kurzu było, pamiętam. Ktoś miał świeczkę, zapalił, to nie chciała się palić. Ale ludzie z zewnątrz ruszyli i odkopali nas, tak że mogliśmy wychodzić na świeże powietrze.
- Jak funkcjonował na co dzień ten szpital? Pamięta pani lekarzy, którzy się pojawiali?
Nie. Pamiętam natomiast pielęgniarkę, którą zresztą zacytowała Kaczyńska w swojej książce o dziewczynach „Parasola”. Pamiętam rudą pielęgniarkę.
- Może miała na imię Basia?
Nie pamiętam, w każdym razie była zdegustowana, że dziewczyny leżą obok chłopaków na materacach, tak jakby wtedy w głowie młodych dziewcząt czy chłopaków było nie wiem co. W każdym razie była nawet nie zdegustowana, ale oburzona. Jak to można? Nam żadne flirty nie były wtedy w głowie, niektórzy jeszcze nie dorośli do flirtów w tym okresie, a w ogóle nie był czas na to, jak stale były naloty. Można było wyliczyć, co jaki czas słychać, jak sztukasy nadlatują i bombardują.
Po jakimś czasie (nie pamiętam, ile to było dni) jako nasze zgrupowanie (bo to już nie był oddział) mieliśmy się przebić do Śródmieścia. Zbiórka była w pasażu Simonsa. Siedzieliśmy całą noc, ale to się nie udało i wróciliśmy na kwatery. Postanowiono ewakuację kanałami. Wobec tego, że już byłam, jak to się mówi, na chodzie, dostałam kostki cukru do chlebaka i pilotowałam mojego męża, kolegę, który dostał w oko, i dwóch jeszcze kolegów, jeden [ranny] w nogę. Cztery takie osoby, schodziliśmy, wędrowaliśmy.
- Wszyscy byliście z tego szpitalika?
Z tego szpitala, tak. To było już o zmroku. Ostrzał karabinowy był naokoło kanału i trzeba było dojść, żeby zejść do kanału. To była, powiedziałabym, wtedy kwestia życia i śmierci, w każdym razie ja tak to odczuwałam i tylko nie ja. W końcu pojedynczo każdy się wdrapał i uchwytów się chwycił, i żeśmy weszli. W pewnym momencie się okazało (nasza grupa to czwórka, co pilnowałam, ale było więcej osób), że poszliśmy nie tym kanałem, ale nas zawrócono. Wtedy dano nam sznurek i każdy się trzymał sznurka, jeden za drugim, żeby po prostu nie zmylić, bo to ciemno oczywiście i cicho. Obowiązywała zupełna cisza ze względu na to, że właśnie wchodziliśmy pod tereny niemieckie. Zwłaszcza na Krakowskim Przedmieściu siedzieli Niemcy. Od czasu do czasu otwierali włazy i rzucali czy granaty, czy cokolwiek, jeśli coś usłyszeli, jakiś szmer. Tak że nie mogliśmy się porozumiewać. Jeśli ktoś zasłabł… Było mało powietrza. Kanał był na moją wysokość w pewnych miejscach, ale na dole było dosyć wąsko i można było tylko jedną stopą stanąć prosto. Tak że dosyć trudno było iść w kanale, tym bardziej że trzeba było iść wolno. Na początku nieśli naszego dowódcę „Konrada” na noszach, więc cała kawalkada sunęła dosyć wolno przez kanał. Nieraz komuś się zrobiło słabo, więc siadał, hamował. Trzeba go było jakoś pionizować. Albo ktoś został z tyłu – też trzeba było się zatrzymać, żeby go nie zostawić. W każdym razie szliśmy kilka dobrych godzin. Człowiek tracił już poczucie czasu. Przed samym wyjściem było bardzo nisko, trzeba było się zgiąć w pół. Kłopoty mieli chłopcy, ja też, bo byłam wyższa od innych. Dosłownie trzeba było wolno się przesuwać na grzbiecie, człowiek czuł kanał. Kłopot był z wniesieniem rannego „Konrada” na noszach, ale w końcu go jakoś wynieśli i reszta zaczęła… Tam byli ludzie, co wyciągali, mnie też wyciągnęli. Okazało się, że moja koleżanka z kompletów od Królowej Jadwigi miała tam akurat dyżur. Ona była w innym oddziale, a tam było spokojnie. To było nad ranem, widno, bo światła się paliły. Był zupełnie zaskakujący widok. Mogliśmy się umyć, bo była woda. Pamiętam, wielka bania z wodą i nasze spodnie, które były od panterki, tośmy mogli zdjąć i to wszystko wypłukać. Były tam odchody – tego się tak bardzo nie czuło, ale był zapach nieprzyjemny.
Jak wyszliśmy z kanałów, to przydział dostaliśmy, pamiętam, na Okólniku. Spałam na fortepianie, bo nie było na czym, przykryta jakąś wielką mapą. A Adam poszedł do małego szpitala dziecięcego na Kopernika. Słyszałam, że go tam odprowadzili, więc następnego dnia poszłam zobaczyć, co się z nim dzieje. Leżał w łóżeczku dziecinnym, nogi mu wystawały, bo nie było tam innych łóżek. Później dostałam przydział na Czerniaków.
- Jaki był stan pani zdrowia? Czy ramię wydobrzało?
To było przedziwne, bo ten odłamek został w kości. Przestało krwawić, posmarowali mi rywanolem, bo nic więcej nie było, i to po prostu się zagoiło. Przez kilkanaście dni, do następnego ranienia na Powiślu, było zupełnie dobrze, z tym że owszem, przy ruchach ręki to mnie trochę bolało, ale to było wszystko. Sama byłam zdziwiona, że było zupełnie znośnie. Tak że zostałam uznana… Zresztą sama uznałam, że nadaję się do dalszego udziału.
Powędrowałam z oddziałem, pamiętam, przez Frascati. Domy miały poprzebijane w piwnicach przejścia i tymi przejściami z placu Trzech Krzyży… Na placu Trzech Krzyży przy ambasadzie bułgarskiej mieliśmy kwaterę i tam przyszedł Fogg i śpiewał nam. Tak było w Śródmieściu, to było zupełnie niesamowite. Ze Starego Miasta, które właściwie zginęło… Tam został mój kolega, którego poznałam na „Gęsiówce”. Dostał w głowę. Potem go przenieśli na Długą 7. Tam poszłam go odwiedzić. Nic nie mogli zrobić, odłamek tak siedział, że nie było możliwości czegoś zrobić. Zginął tam, bo później Niemcy dobijali chorych. Z tego piekła w Śródmieściu spokojnie. Później na Powiślu. Na Powiślu dostałam przydział na Solcu, świeżo wybudowany dom, ale jeszcze niewykończony. Na drugim piętrze mieliśmy punkt obserwacyjny. Było dwóch kolegów i ja. Był wgląd na most i na okolice. Ale Niemcy nas tam wytropili i jakiś granatnik rąbnął w ten dom. Dostałam w kolano. Z tego piętra zeszłam i doszłam do punktu opatrunkowego, a potem już, jak to się mówi:
fade out. Już potem nie wiem, co się ze mną działo.
Położyli mnie w jakimś mieszkaniu, noga mi spuchła jak balon, miałam gorączkę. Zaczęli bombardować cały Okrąg. Dom, gdzie leżałam, zaczął się palić, więc wynosili nas, przenosili gdzie indziej. Pamiętam, to jeden z moich zapamiętanych, przykrych momentów, że wynieśli mnie. Dwóch kolegów położyło mnie po prostu na koc, żeby przenieść do następnego domu. Nieśli mnie wzdłuż płotku, ale [Niemcy] zaczęli nakręcać „szafę” i tylko czekaliśmy, kiedy i gdzie rąbnie. W pewnym momencie mnie położyli na chodniku, zostawili, ale to był moment. Później się zreflektowali i złapali z powrotem. Zdążyli mnie donieść do następnego domu, bo tam wszystko było rozwalone (widocznie jeszcze przypisane mi było trochę dalej) w taki dom, który był spalony i właściwie się jeszcze gdzieś palił, bo był upał w środku. Szkielet domu, jak się weszło, to dosłownie jak do pieca. Człowiek się bał, czy się nie przypiecze gdzieś, ale nie było w okolicy miejsca. Potem to już była jedna wielka gehenna, bo słychać było działa za Wisłą, a my: jedni ranni, drudzy jeszcze na chodzie, chcieli się przeprawić przez Wisłę na drugą stronę. W pewnym momencie zaczęli lądować „berlingowcy”. Wzdłuż Wisły zwały trupów jednych i drugich, i naszych, i ich. Oni zupełnie nie byli przystosowani do walki w mieście. Szli, jak to się mówi, na stojąco w ogień, tak że bardzo było dużo rannych. Nie było sposobu. Jak była jakaś łódź, to trochę się napchało, ale nie udało się. W związku z tym grupka, dwie koleżanki i jeden chłopak, gdzieś żeśmy tam się schronili. Niemcy wtedy nie honorowali Powstańców jako jeńców wojennych. Słyszeliśmy, że powiesili jakichś Powstańców, co złapali. W związku z tym zaczęliśmy szukać jakiegoś ubrania cywilnego, żeby się przebrać.
Byliśmy w panterkach, więc trzeba było coś zmienić. Przede wszystkim pozbyć się spodni i bluz. Z jakiegoś koca coś pozakręcałam i miałam spódnicę. Miałam jakąś bluzkę cywilną, było ciepło, więc można było w tym iść. Jak Niemcy nas zagarnęli, to popędzili nas do Pruszkowa.
- Wtedy już pani mogła chodzić?
Wtedy już mogłam chodzić, ale z tą nogą długi czas [były problemy]… Jak mnie pierwszy raz przenieśli do piwnicy, położyli mnie w piwnicy, a obok mnie leżał kolega, „Cichy” się nazywał, przewodnik po kanałach. Chyba z dobę leżałam obok niego. Był ranny w płuca. Jestem specjalistą chorób płucnych, widziałam, jak mu wychodzi krwawe powietrze z tego płuca. Właściwie żadnej możliwości, żadnej opieki. Wtedy już nie było punktu opatrunkowego czy lekarza. Zresztą on i tak by zginął. Po nocy on zmarł, ktoś przyszedł wtedy i wyniósł mnie, bo nie mogłam jeszcze chodzić. Wtedy właśnie mnie przenosili, tych dwóch kolegów w kocu.
- Koledzy, którzy nieśli panią w kocu, byli z „Parasola”?
To było wcześniej, [potem] trafiłam do kolegi, który był ranny. Nie po kolei powiedziałam.
To wszystko było na Powiślu, tam ranna leżałam, chyba z dzień nieprzytomna. Nie wiem, co się działo, miałam temperaturę, noga była bardzo spuchnięta i nikt do mnie nie zaglądał. Może zaglądał, ale tego po prostu nie pamiętam. To trwało szereg dni, może kilka, ale to trudno określić i pamiętać, to jest niemożliwe. Potem okazało się, że coś ciekło z tego, ale mogłam stąpnąć, mogłam chodzić. Wtedy właśnie znalazłam koleżanki i przebrałyśmy się, i razem żeśmy powędrowały do Pruszkowa, co też się okazało piekłem niezwykłym. Tam była selekcja i mieli golić głowy, bo ludzie byli zawszeni. Pamiętam, że miałam kitę, to nie mogłam rozczesać. Nawet mi warkocz koledzy pomagali rozczesać, jak nie mogłam ręką bardzo ruszać. A tam obcięłam te włosy i jakoś w tej zimnej wodzie (bo tylko zimna woda była), ktoś mi dał kawałek mydła i usiłowałam głowę umyć, żeby mnie nie ogolili na zero. Były wielkie hale, betonowe umywalki. Leżało się na… Blacha, nie blacha, już nie wiem, co to było. Dobrze zrobiłam, bo okazało się, że mnie nie ogolili. To tyle z Powstania.
- Z Pruszkowa trafiła pani do obozu?
Trafiłam do obozu pracy. Najpierw był przystanek gdzieś koło Szczecina. Tam chorowałam, bo wątroba odmówiła posłuszeństwa, miałam okropny ból. Tam coś w polu trzeba było robić, ale już nie pamiętam. Leżałam pod płotem, bo nie miałam siły, żeby tam pójść. Przez druty jakiś człowiek rzucił mi jakieś tabletki, lekarstwo. To mnie uratowało, bo bóle ustąpiły, mogłam coś zjeść. W końcu nas dowieźli do jakiegoś obozu. Też chorowałam, miałam żółtaczkę. […] Mieliśmy przydział przy budowie, w kamiennej górze wydrążona była hala, Niemcy mieli składy z amunicją. Trzeba było tę halę posprzątać i wywozić gruz, i robić. To akurat było dla mnie! Lekarz niemiecki dał mi parę dni zwolnienia. Przez całą drogę powtarzałam, że dobrze, że uczyłam się niemieckiego w czasie okupacji. Na wszelki wypadek trzeba było się uczyć, żeby się porozumieć, żeby wiedzieć coś po niemiecku. Wytłumaczyłam mu, co jest, dał mi zwolnienie na ileś dni, tak że mogłam w izbie chorych sobie poleżeć w spokoju ducha. Bo tak, to były zapchane sale piętrowe i ścisk. Nie dla ludzi w każdym razie.
- W jakiej miejscowości pani była?
W kilku, bo przenosili. Friedrichsfelde, Karlshorst. Ostatnie to Karlshorst, blisko Berlina. Miałam okazję oglądać inwazję rosyjską. Rosjanie nas, można powiedzieć w cudzysłowie, wyzwolili. To było do początku maja. Nawet chcieliśmy się schować, bo były baraki drewniane, nieprzystosowane do obrony. Mogli to zmieść podmuchem strzału. A przed nami było jakieś pole sportowe, przestrzeń. Myśmy myśleli, że może nam się uda do
U-Bahnu, do podmiejskiej kolejki niemieckiej pod Berlinem, w której się chowali Niemcy. Jak było bombardowanie, to oni wszyscy się tam chowali, bo to było głęboko, tak jak nasze teraz budują. Ale nie wpuścili nas. Byliśmy w drewniakach i w pasiakach, to było znaczne, nie było możliwości, żeby się tam dostać. Prawdopodobnie byśmy tam na drugą stronę przeszli, ale to się nie udało. Natomiast mieliśmy przypadek, że przyszedł jakiś Niemiec (bo obsada i pilnowanie przestało tam istnieć), żebyśmy mu dali jakieś cywilne ubranie. On w mundurze – też chciał dać nogę. Ale nikt nie miał nic takiego, co by mógł podarować. Nawet, jak by miał, to też pewnie by mu nie dał. Potem zaczęliśmy wracać do kraju.
- Kiedy pani wróciła do kraju i do Warszawy?
Na piechotę. Najpierw na rowerze, zdobyliśmy jakieś rowery. Była koleżanka, kolega, jakieś pięć osób z obozu z „Parasola” i jeszcze dwie osoby, jakiś chłopak i jego brat z obozu. Po drodze nas zatrzymali Rosjanie, zaprosili na kolację. Akurat, jak żeśmy siedzieli przy stole, to granatnik równiutko strzelił w tę chałupkę. Koleżanka siedziała naprzeciwko i trafiło jej w nogi. Starałam się ją jakoś ratować, podniosłam. Była jakaś karetka rosyjska, żeby był punkt jakiś opatrunkowy, nie widziałam. Do jakiegoś ruskiego się zwróciłam, że jest ranna, to załadowali ją do dużej karetki. Tam leżeli Rosjanie, kilku rannych. Miałam dylemat, czy pojechać z nią, czy nie. Nie znałam okolicy, a chciałam wracać do domu, do kraju. Ale wsiadłam, żeby chociaż wiedzieć, co z nią dalej będzie. Dojechaliśmy do jakiegoś wolnostojącego domu. Okazało się, że tam jest szpital, ale tego szpitalem nie można było nazwać. Leżeli pokotem, jeden na drugim Rosjanie i nawet nie było gdzie położyć, lekarza nie można było znaleźć. Co robić? Ale jak dojeżdżaliśmy, to ona zmarła w tej karetce. Dlatego opowiadam, bo innych tam wysadzali. Myślę sobie: „Trudno, to jest wojna”. Wsiadłam z powrotem w karetkę, żeby wrócić do swoich, bo się bałam tam zostać. Tam różne rzeczy wyprawiali z Niemkami, ale przecież nie rozpozna, czy dziewczyna niemiecka, czy Polka. Co to kogo obchodzi? Wróciłam tą karetką w nocy, bo to kawał drogi było od Berlina.
Potem jakieś rowery zdobyliśmy. Tak żeśmy dojechali do Odry w Kostrzyniu. Oczywiście te rowery nam ruskie zabrały, szczęśliwie, że nas wypuścili. Przeszliśmy przez most i wsiedliśmy w wagony towarowe, żeby gdzieś dojechać. Ale za jakiś czas zatrzymali pociąg. Wiedzieli, że to są z obozu. Zatrzymali pociąg na nasypie. Pamiętam, z jednej strony i z drugiej biwakowali Rosjanie. Myślę: „Co oni chcą?”. Okazało się, że kazali wysiąść i wszystkich obrabowali, co kto miał. Ja nic nie miałam. Ciotka, którą znalazłam (pamiętałam adres w Łodzi, napisałam) przysłała mi jakieś rzeczy osobiste, mały pakuneczek, to miałam ze sobą. Wszystko wszystkim tam zabierali. Inni mieli może więcej, bo wywozili, co mogli udźwignąć. Ale szczęśliwie nas wszystkich puścili do pociągu i potem do Poznania, pamiętam, żeśmy dojechali. A z Poznania do Warszawy, potem do Łodzi. Tam miałam ciotkę. Nie wiedziałam, gdzie jest moja rodzina. W obozie się dowiedziałam, że siostra jest u Maczka. Też brała udział w Powstaniu, ale poszła z inną grupą. Okropne.
Jak przyjechałam – nic. Ani domu, ani rodziny, ani przyjaciół, kolegów, nikogo. Siostry też nie, więc do Łodzi do ciotki. Tam musiałam zrobić maturę, bo postanowiłam, że pójdę na medycynę, ale wobec tego, że miałam życiorys brzydki i jeszcze w dodatku jakąś rodzinę za granicą, dwa razy zdawałam i dobrze zdałam (zdawałam jednocześnie w Gdańsku i w Łodzi), i nie dostałam się. W związku z powyższym wykreśliłam wszystko z życiorysu, co było tylko jakieś lewe. Wtedy się dostałam na medycynę. Zrobiłam jeden rok w Łodzi, a potem się przeniosłam do rodziców, którzy byli w Gdańsku i tam skończyłam. Odcięłam się od wszelkich. Po pierwsze nie szukałam nikogo, kolegów czy koleżanek z tego okresu. Nawet nie udało mi się koleżanek z kompletu, dwie tylko znalazłam. Doszłam do wniosku, że aby żyć dalej, trzeba to wszystko odkreślić i zająć się czym innym. Zajęłam się medycyną z wielkim entuzjazmem, bo to był mój wymarzony wydział. Ale z pracą było rozmaicie. Pracowałam na oddziałach gruźliczych w Gdańsku. Potem wyszłam za mąż i przeniosłam się do Koszalina. Tam organizowałam walkę z gruźlicą w całym województwie. Byłam ordynatorem oddziału i tam pracowałam. Nie miałam zupełnie kontaktu z Warszawą w sensie ludzkim, bo przyjeżdżałam, robiłam specjalizację, która była tylko w Warszawie. Dopiero Adama odkryłam w Ekwadorze.
- Jak to się stało, że pani go odkryła w Ekwadorze?
Mój pierwszy mąż zmarł na raka trzustki. Pomyślałam sobie wobec tego, że [skoro] w Łodzi żeśmy się spotkali, wiedziałam, że on żyje i z ręką nawet jest w porządku, to znaczy pracuje. Pracowałam wtedy jako sekretarka w Łodzi, a on przesiewał piasek w jakiejś odlewniczej komórce tego przedsiębiorstwa. Poszłam tam po coś i patrzę, a tu mój mąż coś robi obydwoma rękami, więc żeśmy się ucieszyli. Ale później każdy poszedł w swoją stronę, bo on co innego chciał studiować, ja co innego, każdy miał swoje zmartwienia. Później dopiero przypomniałam sobie, gdzie on mieszkał. Potem znalazłam gdzieś jego adres i dowiedziałam się wtedy, że jest w Ekwadorze. Napisałam do niego, on zaczął do mnie pisać. Każdy miał swoją rodzinę, ja nie miałam dzieci, on miał, wszystko już dorosłe, każdy już własną ścieżką szedł. Jednym żony zmarły, jednym mężowie zmarli. Jesteśmy szczęśliwie razem i podpieramy się, jak możemy, bo to też nie jest proste.
- W którym roku zostaliście razem?
To był 1973 rok, jak się spotkaliśmy. Potem on wyjeżdżał do Ekwadoru, wyjeżdżał do Algierii, to była korespondencja. Pracowałam w szpitalu. Chciałam zawsze wrócić do Warszawy, bo to moje rodzinne miasto, ale wtedy nie było możliwe zameldować się, to było coś okropnego. Pomógł mi mój kuzyn, zameldowałam się u niego, pomagał mi tu mieszkanie znaleźć. To jest teraz niewyobrażalne. Musiałam jednego dnia wymeldować się z Koszalina, przenieść się tego dnia do Warszawy i tu się zameldować. To był wyjątkowy koszmar.
- Ale udało się, jak widać.
Tak.
- Powie pani troszeczkę o konspiracji, o okupacji, o Warszawie okupacyjnej, może też przedwojennej?
Miałam miłe dzieciństwo, w okolicy Pułtuska, bo moja matka stamtąd pochodzi. Tam babcia miała mająteczek, na wakacje jeździłam na wieś. To były piękne wakacje z moją siostrą. Wszystkie drzewa należały do mnie, bo chodziłam po drzewach, miałam dwanaście, dziesięć lat. Do gimnazjum Królowej Jadwigi, do którego bardzo trudno było się dostać, bo to było jedno z najlepszych gimnazjów państwowych, zdałam w 1939 roku przed wakacjami, w wieku sześciu lat. Piszczą teraz, że dziecko sześć lat to biedne, będzie pokrzywdzone. Mój mąż też poszedł do szkoły, jak miał sześć lat. Zdałam do tego gimnazjum, przyjechałam z wakacji. Coś się dzieje, w sierpniu słychać było, że będzie wojna. Nie zapomnę, moja mama mówi: „Wiesz co? Chodźmy na Nalewki i ci kupię dobre półbuty skórzane”. Całą okupację przechodziłam w tych butach, to mnie uratowało, bo przecież nic nie wolno było kupić. To jest trauma za traumą.
W czasie wojny ojca nie było. Pracował w zakładach lotniczych na Paluchu. Powiedział, że dla Niemców nie będzie pracował. Wyniósł się na wieś do rodziny. To była Rzesza, a my z mamą, obydwie siostry i mama [zostałyśmy] same. Nieraz trzeba było iść przez zieloną granicę, żeby jakąś wałówkę, co ojciec zorganizował (mąkę, słoninę), tu przenieść. Siostra kończyła szkołę pielęgniarską i zapisała się do Zaorskiego.
- Którą szkołę pielęgniarską?
Na Koszykowej. Tam była komórka konspiracyjna. Później była w „szpitalu pod sedesami” (tak nazywali PKO), tam był szpital na Marszałkowskiej. Spotkałam ją raz w Powstaniu.
- Jak siostra miała na imię?
Halina Jadwiga. Potem była w obozie i została na Zachodzie, bo doszła do wniosku, że [tam jest] lepiej. Zwiedziła sobie różne kraje.
W czasie okupacji były pokątne koncerty. Lubię muzykę, człowiek się dowiedział, to chodził na koncert. Musiałam coś zarabiać. Pracowałam w firmie pana Malinowskiego, który wyrabiał kosmetyki dla wojska, takie tylko [firmy] mogły istnieć. Z koleżanką z kompletów, Hanką Zaorską, pracowałyśmy. Pchałyśmy kremy w tub i w jakieś opakowanie, i to szło dla wojska. Sabotaż też szedł niezły, bo dużo wody szło w tych kremach. Jeszcze była specjalistka, co robiła szminki dla niemieckich pań. Myśmy te szminki układały. Dostawałyśmy za to parę groszy i jakieś deputaty w postaci wody lawendowej czy czegoś takiego. Pamiętam, chyba ze dwa lata albo trzy nawet żeśmy pracowały u niego. Najpierw był na Barbary, a potem przeniósł się na Twardą.
- Wróćmy na chwilę na Freta. Jak pani pamięta to miejsce? W kościele byli ranni i chroniła się tam ludność cywilna.
Tam żeśmy nie chodzili w ogóle, bo byliśmy w takim stanie, że tylko na podwóreczko, gdzie był odpowiedni przybytek. Dostawało się zupkę szczęśliwie, jeśli nie wpadło trochę gruzu. Ale były przydziały wina od „Fukiera”, koledzy się starali. Wobec tego, że nie piłam, starałam się wymienić na coś innego. Nieraz się zdarzyło, że kawałek czekolady był. Pamiętam to miejsce, zaniedbaną piwnicę, ciemną, w którą wchodzi się po brudnych, kamiennych schodach.
- Długo pani była na Freta?
Prawie dwa tygodnie. W międzyczasie byłam na Barokowej w piwnicy. Nie pamiętam, ile byłam, do ewakuacji do kanałów. Właściwie najpierw chcieli się przebić do Śródmieścia (już byliśmy na chodzie), a potem do kanałów. A na Powiślu byłam ranna 9 września.
- Jak się zmieniały warunki na Starówce? Na początku było spokojnie.
Spokojnie, nawet była jakaś defilada. Pamiętam, żeśmy szły dwójkami przez plac Krasińskich i było całkiem spokojnie. Nie wydawało się, że coś z tego wyniknie. Ale potem się rozpętało, tak jak i w Śródmieściu. Tam też było spokojnie dłuższy czas.
- Jak pani pamięta sam kościół Świętego Jacka, ten budynek?
Przed bombardowaniem raz tylko tam weszłam i widziałam masę rannych, którzy tam byli rozłożeni. To tylko to i tylko z zewnątrz widziałam jego sylwetkę z lewej strony. Właściwie więcej nie pamiętam. Żebym chodziła, coś oglądała, to nie.
- Jak państwo byli w szpitaliku na Freta 10, to tam był punkt opatrunkowy. Czy w kościele prawdopodobnie też był? Nie tylko lekarze z Długiej?
Był na pewno. Tam był większy szpital, regularny, a tutaj właściwie punkt opatrunkowy, pielęgniarka chyba nawet przychodziła stamtąd, odwiedzała nas tylko. Tam była większa sala i też leżało kilku rannych.
- Była jakaś posługa duszpasterska?
Odbywały się msze w piwnicy. Tam, co myśmy leżeli, to uważam za korytarzyk, a była duża sala i też leżeli. Postawili ołtarz i pamiętam, że byłyśmy na mszy, była celebrowana. Żeby przychodziło więcej osób, to nie. Tylko dla nas, tylko dla tego punktu. Nie pamiętam, żeby ktoś więcej przychodził, bo po prostu tam nie było miejsca.
- To nie była sala pod kościołem?
Nie, to dalszy ciąg piwnicy obok kościoła, po prostu szersza piwnica, bardziej pojemna.
Tego nie pamiętam.
- Prawdopodobnie od 25 sierpnia dowództwo Starówki było właśnie na Freta, przenieśli się z Barokowej, potem na Długą. Ale to pewnie konspiracja.
W ogóle nikt… Dobrze, jak zapamiętał pseudonim. Jak jeszcze bliżej był, to ktoś powiedział, jak się nazywa. Był taki kolega, którego mamy w Londynie, też przychodził nas odwiedzać. Najpierw był ranny, ale potem jakoś wyszedł, ileś odłamków miał.
- Byliście w grupie „parasolowców” w szpitalu?
Tak i potem nie było kontaktu. To były małe grupki.
- Kanałem pięć osób razem szło?
Pięć osób, które się znały. Potem, na Powiślu, kazali pójść na jakiś punkt. Potem się urwały kontakty i nie było. Później, jak żeśmy czekały, jak nas wywiozą, tośmy się dogadały, że ta jest z „Parasola”, ta jest „Parasol”. Wcześniej żeśmy się nie znały.
- Przyjaźń i zaufanie, wsparcie było bardzo ważne.
Tak, ale nie wszyscy. Zwłaszcza w obozie się okazało, że wychodzą różne… To jest szkoła życia.
- Była pani razem z panem Adamem wtedy w szpitalu?
Krótko. Ale było jakieś indiańskie powiedzenie, że człowiek musi spotkać swoja połówkę i tyle. Niby wydawało się, że spotkał, a potem [drogi] się gdzieś rozłączyły, potem się spotkały. I tak jest.
- Wspólne, mocne przeżycia też bardzo łączą ludzi.
I to właśnie w takich, jak to się mówi, normalnych związkach. Jak ktoś nie przechodził tego, to nie zrozumie w żaden sposób, nie da się. Mówimy, że mamy fioła jakiegoś, bo mamy w pewnym sensie po tych wszystkich… Ale jak opowiadamy sobie czy wspominamy jakiś drobiazg, który przeżywaliśmy tak samo wtedy, to właśnie łączy.
- Jakie są wspólne wspomnienia?
Kołysankę mąż mi napisał z Ekwadoru, słowa kołysanki, co mu śpiewałam, „Syneczku miły”, coś takiego. Pamiętam, siedziałam na dyżurze, akurat spokojny dyżur był. Nie mogłam sobie przypomnieć tej melodii, co mu śpiewałam. A lubiłam śpiewać i miałam nienajgorszy głos. Parę dni mnie to gnębiło i w końcu sobie przypomniałam dzięki temu, że miałam te słowa, bo tak to bym pewnie sobie nigdy w życiu nie przypomniała. A potem, jak żeśmy pisali do siebie, różne rzeczy z dzieciństwa, to człowiek przeżywał podobne. On miał starszego brata, a ja miałam starszą siostrę i zawsze byliśmy gorsi. Tak jest nieraz w układzie rodzinnym, że starsza siostra jest ważniejsza czy starszy brat niż ten młodszy. Jak żeśmy sobie opowiadali różne dziwne rzeczy o swoich krewnych, to jakoś łączy. A poza tym podobne gusty, zamiłowania. Lubimy muzykę, chodzimy na koncerty, nawet do filharmonii, jak nam się uda, jak mogę dojść i jakoś wyjątkowo dzisiaj [jestem] w niezłej kondycji. Bo tak to nie bardzo, mam przewlekłą chorobę nowotworową z różnymi dodatkowymi objawami.
Potem żeśmy wędrowali po różnych krajach. Tak się zdarzyło, że mąż musiał pójść na wcześniejszą emeryturę, bo był w „Solidarności”. I tak by go wyrzucili, wiec postanowiliśmy gdzieś pojechać. A moja koleżanka, asystentka, była na kontrakcie w Maroku i w stanie wojennym nas zaprosiła, żebyśmy do niej przyjechali. To myśmy się zapakowali w przyczepę. Nie było pieniędzy, nie wymieniali. Co tu jeść? Wtedy można było dostać tylko cielęcinę. To zrobiłam weki z cielęciny, ileś sztuk na cały miesiąc, a może i więcej. Załadowaliśmy kaszę, ryż, co było w kraju, i pojechaliśmy do Maroka przez Niemcy, Francję, Hiszpanię do Sełty. Tam żeśmy zostawili przyczepę. Jechaliśmy na zmianę, więc było też sympatycznie. Tym sposobem zwiedziliśmy kawałek Europy. Nawet w Paryżu, w jakimś muzeum, ktoś mówi: „Jak to, wypuścili państwa z Polski?”. – „A tak, a wypuścili”. Mąż mnie namówił też na wcześniejszą emeryturę i w związku z tym jako emeryci mogliśmy wyjechać, wymieniając tylko ile było można wymienić dolarów. To już dygresja współczesna, choć trzydzieści lat temu.
- Możemy podsumować, że ten tydzień, który razem spędziliście w szpitalu, zaważył na życiu.
Całą okupację człowiek czekał, walczył z Niemcami i starał się uniknąć, żeby go nie złapali w łapance, wyskakiwał z tramwaju, jak jechał na komplety. Traktował to jako w pewnym sensie sport i przygodę, bo przecież ile w głowie było wtedy? Ale z czasem zrobiło się to wszystko nieznośne. Żeby człowiek nie miał co jeść, w kółko to samo, marmelada z buraków, niedożywiony stale! Chciał Niemców wykurzyć, ale nie przypuszczał, że to aż tak, że w taki sposób, takim ludzkim kosztem. Mąż miał grupę swoich zaprzyjaźnionych z Żoliborza, to większość zginęła. A ile człowiek miał na kompletach koleżanek? Sześć, nic więcej. To nawet nie mogłam ich wszystkich pozbierać, tylko dwie zebrałam. Właściwie człowiek nie miał przyjaciół, nie miał środowiska, żeby mógł jakoś egzystować, musiał sam tworzyć naokoło jakiś… Mnie uratowało w pewnym sensie, ale późno… Najpierw uczyłam się i studiowałam, byłam w kółku internistycznym bliższych koleżanek na akademii. Ale żeby to było takie całkiem bliskie, to nie. Nikt nie powiedział o sobie nic z przeszłości, to jak można z takimi żyć? Dopiero na pięćdziesięciolecie dyplomu okazało się, że dwie koleżanki też brały udział w Powstaniu. Dopiero jak pracowałam w oddziale, jak miałam asystentów i pielęgniarki, był zespół życzliwych, dobrych ludzi, z którymi mam do dzisiaj kontakt. Na przykład z moją oddziałową. To była przychodnia ze stułóżkowym szpitalem przeciwgruźliczym i w latach pięćdziesiątych leczyło się chorych ze straszną gruźlicą. Człowiek był zaangażowany w tę pracę, żeby tych chorych wyleczyć, żeby oni dalej chcieli się leczyć, bo to był problem. Walczył o ustawę, żeby było to bezpłatnie, żeby wszyscy pacjenci, którzy zachorują, mogli się leczyć. To był dla mnie ratunek w tym wszystkim, że jakoś z tymi ludźmi mogłam, oni tak samo myśleli jak ja i tak samo dobrze pracowali.
- Mieliście wspólną pasję, wspólny cel.
Wspólny cel. Tak że to mnie uratowało, bo tak to człowiek stale był sam. Jak człowiek ma krewnych i znajomych, mieszka ileś lat… Wszystko diabli wzięli, rodziny mało, bo też poginęła. Ja z Warszawy, a mam w tej chwili jednego kuzyna. Może bym więcej znalazła, jakbym była wcześniej w Warszawie, ale jak wyjechałam, to przecież nie będę ich szukać. Tak że po prostu człowiek został wykolejony. Niektórym może było inaczej, a mnie akurat tak spotkało. Może to, że i mąż też w pewnym sensie… Bo ojciec zginął w czasie Powstania, był sam, sam musiał o siebie zadbać i jeszcze bronić się od ubeków.
- Z drugiej strony – Powstanie was połączyło.
Tak. Człowiek się uczył w gimnazjum, to sobie przypominamy to samo. Jesteśmy zdziwieni, że to samo pamiętamy, mimo że byliśmy daleko od siebie.
Tak. Po prostu wspólne odczucia, to jest istotne. Nieraz się pokłócimy, oczywiście się zdarza, człowiek jest niecierpliwy bardziej na starość, a jeszcze jest chory. Pamięta się, że ten coś robił, tamten w czasie okupacji, znało się jakichś ludzi i to się wspomina, to jest wspólne po prostu.
- Ten tydzień na Freta w kościele pojawia się w waszych wspomnieniach?
Tak. Mam bardzo dobry węch. Przykro mu słuchać, ale to była rana, która zaczęła ropieć. To był fetor po prostu. On leżał, a ja z jego prawej strony, żebym mogła prawą ręką go karmić. Jego prawa ręka była koło mnie, po prostu gnijąca. Później, już jak go spotkałam na Kopernika, to mi opowiadał, że on sam nie mógł z tym wytrzymać.
- Zmiana opatrunków w którymś momencie pomogła?
Tak, codziennie była zmiana opatrunków i to właściwie ratowało. Był tylko rywanol i nic więcej. Jak ta służba działała w Powstaniu? Nawet z generałem Rylskim żeśmy się zastanawiali, bo było zebranie lekarskie, dostałam jakiś medal. To właśnie podkreśliłam, że po prostu się wierzyć nie chce, że tyle ludzi było rannych i tyle wyszło z tego. A on jeszcze dodał: „Proszę pani, w 1939 roku widziałem takiego, co w brzuch dostał i wyszedł”. A jak w brzuch się dostało, to koniec. Tak że to jest po prostu jakiś czynnik mobilizujący organizm, który broni się przed zakażeniem.
- Myślę, że sanitariuszki były bardzo dobrze przygotowane.
Tak.
- Przedwojenna szkoły pielęgniarska fundacji Rockefellera na Koszykowej przygotowała świetną kadrę.
Moja siostra osobiście mnie przeszkoliła. Miały przy sobie wszystko, co potrzeba, i od razu była pomoc, to było nadzwyczajne.
Tak.
Warszawa, 1 czerwca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Lang