Tadeusz Nowakowski „Boruta”
- Proszę powiedzieć, co robił pan przed wrześniem 1939 roku. W jakim domu się pan urodził? Jaki wpływ na pana wywarła rodzina i szkoła?
Chodziłem do gimnazjum przed wrześniem 1939 roku.
Gimnazjum Kupieckie na Nowym Świecie. Dyrektorem był Milnikiel. Mieszkałem na ulicy Dobrej 75. Ojciec mój był poligrafem. Matka oczywiście nie pracowała, bo było nas troje – ja z bratem bliźniakiem i siostra młodsza. Podejrzewam, bo nie jestem pewien, że ojciec był wspólnikiem [w] drukarni. Drukarnie miała […] pani Ostrowska – siostra generała Neugebauera.
- Jaki klimat był w domu? Jaka atmosfera?
Atmosfera była wspaniała, bardzo rodzinna. Była jeszcze też babcia. Ojciec był starszy od matki dwanaście lat – kochali się niesamowicie, zwłaszcza ojciec, tak że przykład miałem z czego brać.
- A w szkole jakie nastroje były?
[…] Miałem dużo szczęścia, bo to była pierwsza klasa nowego gimnazjum. Miałem zdawać na Chłodnej do Gimnazjum Kupieckiego, a tu otworzyli pierwszą klasę. Tam bardzo mnie polubił dyrektor – to było na Nowym Świecie pod pierwszym [numerem] – tak że atmosferę miałem dobrą w gimnazjum. Uczyłem się w miarę dobrze. W miarę – nie byłem przodującym uczniem, ale nie byłem złym.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny 1 września 1939 roku?
Zapamiętałem dosyć dobrze. Nie jestem pewien, kto i na jakich zasadach nas – uczniów tego gimnazjum – zmobilizował do takiej pomocniczej służby na Dworcu Głównym w Warszawie. Chodziliśmy po dworcu dwójkami.
Tak. W czasie wybuchu wojny. To organizował pułk Legii Akademickiej. To był 1939 rok. Krótko trwała ta pomoc. Nie pamiętam już, na czym polegała nasza [pomoc], w każdym razie prowadziliśmy porządek na dworcu. Trudno mi w tej chwili powiedzieć. W każdym razie już w 1939 roku – miałem wtedy, nie wiem, piętnaście czy szesnaście lat – brałem udział [w obronie], jeśli to można nazwać udziałem. Później – okupacja.
- Proszę powiedzieć, co pan robił do wybuchu wojny? Jak pana życie wyglądało? Czy chodził pan dalej do szkoły?
Chodziłem dalej do szkoły. Później przerwałem szkołę...
- Przepraszam, czy szkoła była oficjalnie otwarta, czy już to były nauki w konspiracji?
Nie. W konspiracji to były gdzieś od 1941 roku chyba – chodziłem na komplety, na ulicę Miodową. Tam robiłem maturę. Natomiast jeżeli chodzi o pozaszkolne życie, to się dostałem do Zakładu Oczyszczania Miasta.
- Czyli oficjalnie pan pracował?
Pracowałem jako konwojent. Tam się kradło, ile można było. Woziliśmy koks, węgiel, drzewo. Tak pracowałem do momentu aresztowania.
- Przed wybuchem Powstania?
Przed wybuchem.
- Już wtedy pan należał do konspiracji?
Należałem najpierw do „Miecza i Pługa”.
Koniec 1939, 1940 rok. Tam się dowiedzieliśmy – nie powiem już od kogo – że to jest lewicowa organizacja i założona przez Niemców, żeby wyłapać tych wszystkich konspiratorów. Po jakimś czasie spotkaliśmy – też w 1940 roku, gdzieś w maju chyba – kolegę z gimnazjum.
Kornatowski „Wacław”. Miał pseudonim „Wacław”. On nas ściągnął do „Polski Niepodległej”. W „Polsce Niepodległej”, w 1943 roku w wigilię Wigilii – dzień przed Wigilią – aresztowali nas.
Na zebraniu – właściwie było to takie półtowarzyskie spotkanie – na ulicy Dobrej, róg Drewnianej, w tym budynku. Tam mieszkał mój kolega, miał kawalerkę na poddaszu i tam się spotykaliśmy. Tego właśnie dnia – w wigilię Wigilii – mieliśmy tam spotkanie. Schodząc [z zebrania zostaliśmy aresztowani] – widocznie Niemcy się spóźnili. Ktoś z tego domu doniósł, widocznie był tam konfident. Było nas tam chyba pięciu, bo w „Polsce Niepodległej” działały piątki. Schodząc z zebrania – właściwie spotkania – na dole już weszli Niemcy. Ja byłem z przyjacielem swoim, Tomkiem.
Szymański. Schodziłem razem z nim. Nas dwóch aresztowali na samym parterze. Drugich dwóch było jeszcze na klatce schodowej i weszli do jakiegoś mieszkania. Tamta pani się nimi zaopiekowała, kazała im się porozbierać, kłaść do łóżek, bo już było blisko godziny policyjnej. Nas wprowadzili do dozorcy na parterze. Pamiętam ten moment, kiedy nas tam wpuścili, to dozorczyni akurat piekła ciasta na święta.
Ja, jak nas zatrzymali, z miejsca powiedziałem, że ja tego pana nie znam. Ja nie miałem przy sobie nic, a on miał całą kieszeń gazetek.
- Powiedział pan to o koledze?
Że nie znam. Żeby wiedział, że ja się nie przyznam. Po jakimś czasie sprowadzili kolegę, który miał mieszkanie, bo poszli na górę. Widocznie konfident powiedział im, gdzie to jest. Sprowadzili jego i jego brata. Jak oni tylko weszli do [pomieszczenia] dozorczyni, to samo powiedziałem, że ja tych panów nie znam, żeby ich uprzedzić. Ja się nie przyznawałem, a ponieważ nie miałem przy sobie żadnych gazetek ani dokumentów, które wskazywałyby na to, że należę do organizacji… Był oficer – tego oficera do śmierci będę pamiętał. Miał okulary bez oprawek – same szkła. I był [też] tłumacz. Nim przyjechała buda po nas, ja chciałem koniecznie rozmawiać z tym oficerem. Przez jakiś czas tłumacz mnie nie dopuszczał. W końcu jak mnie dopuścił, mówię do tego Niemca, że ja tych panów nie znam, nie mam nic na sumieniu. A co ja tu robiłem? Ja wiedziałem, że na pierwszym piętrze mieszkała siostra kolegi, co miał mieszkanie na górze. Wiedziałem, że ich nie ma, że są na urlopie. Powiedziałem, że szedłem na pierwsze piętro – podałem numer mieszkania – że nikogo nie zastałem i że wychodziłem. Podpowiedział mi doskonale sam oficer: „Ach, to byłeś u dziewczynki?”. Mówił o prostytutce. Ja mówię: „Tak. Szedłem do prostytutki, ale nikogo tam nie ma”. Poszli sprawdzić – mieszkanie zamknięte. Ale kazał mi stać. Jeszcze w międzyczasie złapali dwóch młodych ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z nami. Po jakimś czasie ten Niemiec do mnie mówi: Weg! Los! – żebym wyszedł. Myślę sobie: „Zwariował?”. Oczywiście wyszedłem i to biegiem. Leciałem zygzakiem, żeby mnie nie dogonili, bo mieli moje nazwisko, mieli mój adres. Przyleciałem do domu, zabrałem brata. Na dole mieszkały dwie panny – uciekłem do nich przenocować z bratem. Na drugi dzień – czy na trzeci, już tego dokładnie nie pamiętam – wyjechałem do Choszczówki, żeby się ukrywać. Mieli mój adres. W Choszczówce byłem przez kilka miesięcy.
Nic nie robiłem. Tam był mój stryj, tak że siedziałem w tej Choszczówce. Natomiast w sierpniu, 1 sierpnia 1944 roku przyjechałem do Warszawy, bo mój ojciec leżał w szpitalu – żeby ojca odwiedzić. Przyszedłem do szpitala, ojca odwiedziłem, wracam i myślę: „Wstąpię do domu. Zobaczę, co tam”. I na rogu Karowej i Krakowskiego Przedmieścia... Podejrzewam, że to był albo Ukrainiec, albo Rosjanin – bo mówił po rosyjsku – w każdym razie w mundurze Niemieckim. Zgarnął mnie i zaprowadził do hotelu Bristol, do podziemia pod fryzjerem – pamiętam, że nad był fryzjer. Też tego dokładnie nie wiem, czy wówczas, kiedy mnie przyprowadził, tam już ci panowie byli, czy już przyszli w czasie mojej bytności – jeszcze dwóch czy trzech było, też przypadkowo zgarniętych z ulicy. Po jakimś czasie przyszedł ten żołnierz i mówi, żebym wychodził – [może] wiedzieli, że mieszkam od hotelu Bristol – ja wiem – trzydzieści metrów. Wypuścili nas wszystkich, [również] tych, którzy tam ze mną byli. Doprowadził nas... Nie wiem, czy pani wie, jak wygląda ulica Karowa. Tam jest barierka i schody w dół. [Tam] kazał nam iść do domu. Zeszliśmy po schodach, jak byliśmy już na dole, to oparł karabin o barierkę i zaczął strzelać. Ja wiedziałem, bo ja byłem jeden z przeszkolonych trochę, bo w tej „Polsce Niepodległej” przechodziliśmy szkolenie wojskowe w Otwocku, w straży pożarnej, w różnych miejscach. Padliśmy na ten bruk. Ja wiem, że jak przyszedłem do domu, to miałem kolana poprzecierane. A on strzelał, ale nikogo z nas nie trafił. Albo nie chciał, ale nie przypuszczam, żeby nie chciał.
Przychodzę do tego swojego domu, a tam jest zbiórka młodych ludzi do Powstania. Okazało się, że to byli „krybarowcy”. Ponieważ ja miałem przerwę w „Polsce Niepodległej”, to co miałem zrobić? Wziąłem brata i jeszcze przyjaciela, który od początku ze mną był w organizacji – Zdzisiek Bitkowski, pseudonim „Korybut”. Wstąpiliśmy do „Krybara”, dostaliśmy po butelce, bo broni nie było i w ten sposób zacząłem Powstanie.
- Proszę opowiedzieć, co się działo dalej.
Na terenie od Karowej do Solca, Tamka... Tamka była zupełnie wolna – tam było dowództwo. [Ten teren] był w naszym władaniu. Ja brałem udział w zasadzie w natarciu na Uniwersytet Warszawski od dołu, od ulicy Browarnej – tam saperzy wybili dziurę w murze. Od góry też „Krybar” – szedł inny oddział. Tam też miałem szczęście, bo gdybym się nie przykrył nieboszczykiem, to też [bym zginął]. Oni byli na górze, ja byłem na dole, na wzniesieniu. To był raz taki atak, a drugi raz...
- Zdobycie Uniwersytetu się nie udało.
Nie, wycofaliśmy się. Startowaliśmy z kamienicy Browarna 12 – była akurat przy murze i przy ulicy Gęstej. Później utrzymywaliśmy ten teren, tak że nie dawaliśmy Niemcom dojść. W końcu oni przypuścili atak.
To był... Trudno mi [sobie przypomnieć]. W każdym razie to był jeszcze sierpień. We wrześniu byłem ranny. Oni nawet czołg puścili Dobrą ulicą i strzelali z mostu kolejowego przy Szpitalu na Solcu. Później zdobyliśmy - właściwie nie zdobyli, oni się wcześniej wycofali – Szpital na Solcu. Jaki był głód... Śmiesznie wypadło, poszliśmy do tego szpitala w czterech czy w pięciu, tam się przeskakiwało przez klomb na ulicy Czerwonego Krzyża – tam się wstrzeliwał z mostu kolejowego jakiś Szwab. Wróciliśmy i jednego owało. Sobie myślę: „Czy go złapali?”. Wróciłem się, a on siedział na podłodze i ze słoika miód jadł. Widocznie znalazł po chorych, bo szpital był pusty.
- Proszę pana, wspomniał pan, że jak pan zaczął Powstanie, to miał pan tylko butelkę z benzyną. Jak potem wyglądało zaopatrzenie w broń?
Właśnie do tego chcę zmierzać. Ranny zostałem we wrześniu już.
Gdzieś tak na początku. Na Lipowej 5 – zdobyliśmy ten budynek, ale w tym budynku byli Niemcy, tylko w oficynie. Byliśmy od ulicy, od frontu. W jaki sposób [zdobyliśmy broń]? Ja się dzisiaj zastanawiałem, skąd ja miałem broń. Miałem krótki karabin kawaleryjski kbk i amunicję. Tam, na tej Lipowej 5 strzelałem do Niemców, którzy byli w tym samym budynku, tylko w oficynie. Dociągnęliśmy do okna pianino, [które] w tym domu było. Z tego pianina, [na którym] oparty był karabin, strzelałem. Uprzedził mnie [Niemiec] – widocznie z piętra wyżej – strzelił do mnie, celował w głowę, bo jak miałem karabin [przed sobą, przy twarzy], to pocisk sparzył mi trochę nos, wszedł tu i wyszedł tu [przebił ramię]. Ale nie ruszył kości. Oczywiście wycofałem się. Karabin już nie pamiętam komu oddałem. Chyba bratu, ale nie jestem pewien. Całe leczenie to był rywanol i nic więcej. Wkładali tu [z jednej strony ramienia] i wyciągali tu [z drugiej]. Na Tamce był młody [medyk] – chyba jeszcze nie był lekarzem, [tylko] studiował – on mnie leczył tym rywanolem. Po jakimś czasie wycofaliśmy się do Śródmieścia – Tamką do Kopernika chyba. My z drugim kolegą rannym w nogę – „Zyga” Pokręt, [tak] się nazywał. Na Hożej zakwaterowaliśmy się, a jego matka mieszkała na Skorupki. Nas tam troszkę dożywiła, ale czym – budyniami, kisielami i tego typu [pożywieniem].
- Byliście panowie tylko we dwóch?
We dwóch. Na kwaterze na Hożej 22 i chodziliśmy do jego matki na Skorupki na budynie. Mój oddział przez Śródmieście dostał się na Szpitalną i na Pocztę Główną. Przeszedłem tam, ale już nie biorąc udziału w walkach.
- Dlatego że był pan ranny?
Byłem ranny – miałem rękę na temblaku. Co dalej było? Przesiedziałem na Szpitalnej i dopiero 5 października wyszedłem z Warszawy z „Krybarem”. Dla brata nie pojechałem z chorymi, tylko pieszo szedłem do Ożarowa. Cywile szli do Pruszkowa. W Ożarowie były hale fabryczne – stamtąd wywozili do stalagów, oflagów.
- Wróćmy na chwileczkę do Powstania. Powiedział pan, że nie mieliście, co jeść. Czy wspierała was ludność cywilna? Jak to wyglądało?
Wspierała nas. Tylko, że ludności cywilnej było coraz mniej. Ludność cywilną wyprowadzili do Pruszkowa. Tak jak powiedziałem – była matka Jurka Pokręta, ale ona też niewiele miała do jedzenia.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało życie powstańcze. Panowie walczyliście, ale oprócz tego czy były momenty relaksu – tak to nazwijmy. Czy uczestniczył pan w jakimś koncercie? Czy mieliście możliwość słuchania radia? Czy docierała jakaś prasa?
Nie. Ja przynajmniej ani nie słuchałem radia, ani żadnych koncertów, ani prasy nie miałem. Żyliśmy – nie wiem jak to określić – spartańsko bardzo. Były takie i śmieszne momenty. Jak nas przyprowadzili do hali fabrycznej, to byliśmy tak wymordowani – bo to pieszo się szło – że się wszyscy kładli od razu na ten beton, żeby się przespać. A rano powstali na fioletowo [umorusani] – tam była rozlana lanolina czy coś takiego. Nikt nie patrzył, gdzie [się kładzie] i to dość komicznie wyglądało, bo wszyscy byli czerwonoskórzy. Chyba po dwóch dniach pobytu w hali podstawili wagony kolejowe towarowe i wywieźli nas do Niemiec, do stalagu.
Mnie wywieźli – w ogóle „Krybara” – do Stalagu XI B w Bad Fallingbostel. Tam byli [też] jeńcy z 1939 roku. Nas oddzielili zupełnie w innej części obozu, żebyśmy nie mieli [z nimi] kontaktu. Ja jeszcze miałem rękę na temblaku. Nie mam dobrych wspomnień z tego okresu, jeżeli chodzi o Polaków. Nie chcieli mnie wpuścić na opatrunek, bo miałem robactwo.
- Polacy pana nie chcieli wpuścić na opatrunek?
Tak.
- Oni w tym stalagu byli służbą medyczną?
Nie. Oni tam normalnie żyli. Mieli dobre wyżywienie, bo dostawali paczki z Czerwonego Krzyża, natomiast myśmy chyba tylko raz dostali takie paczki. Ja się chciałem przedostać, żeby zrobili mi opatrunek. W końcu zrobili mi opatrunek, ale z oporami.
- Czyli grupa Polaków, która była tam od 1939 roku nie chciała pomagać?
Nie bardzo chciała, bo tam, gdzie byliśmy w barakach, było straszne robactwo – pluskwy. Takie straszne pluskwy, nie mówiąc o wszach i innym robactwie. Przede wszystkim dawały się we znaki pluskwy – prycze chodziły. Nie wiem, bo Niemcy się bali robactwa, a tam nie likwidowali. Oczywiście było tam straszne wyżywienie. Była zupa z pokrzyw – łodygi całe, nawet nie można było przełknąć i bochenek chleba na dwunastą, tak że w tym obozie było trudno żyć.
- Jak się Niemcy w stosunku do państwa odnosili?
Tam przeważnie byli wermachtowcy – starzy, którzy nie brali udziału w walkach. Nie byli przyjacielscy.
- Nie było żadnych aktów okrucieństwa?
Nie, tego nie mogę powiedzieć. W końcu wysyłali [nas] na tak zwane komanda. Nas wysłali do Hanoweru, do fabryki benzyny syntetycznej, do roboty.
Całą moją grupę. W ogóle wysłali z pięćdziesiąt osób do Hanoweru. Tam było troszkę lepiej, bo mieliśmy lepsze wyżywienie i było troszkę więcej swobody, i nie było robactwa.
Można było się poruszać.
- Spaliście państwo na terenie...
Fabryki paliw syntetycznych, w baraku piętrowym. Chyba był piętrowy, bo wiem że było pierwsze piętro. Tam już było dużo lżej. Miałem przyjaciela z Powstania, bo wcześniej go nie znałem – a może i znałem, już nie pamiętam – Rysia Kasprzaka, który znał doskonale niemiecki język i postanowiliśmy zwiać stamtąd.
- Jeszcze proszę powiedzieć, co pan robił w Hannoverze, jaką pracę wykonywał?
Różnie – sprzątanie, podawanie narzędzi, desek, fizyczna praca pomocnicza. Można było już wyjść poza teren fabryki. To znaczy może nie było to nagminne, ale udawało się. Myśmy we dwóch – ponieważ on znał dobrze niemiecki – uciekli stamtąd. Uciekliśmy z łopatami na ramieniu.
- Pamięta pan datę kiedy to było? Miesiąc?
To już był chyba grudzień albo listopad 1944 roku. Przedostaliśmy się poza teren Hanoweru – tam autostopem jechaliśmy, pieszo chodziliśmy, spotykaliśmy Polaków na robotach. W ten sposób właściwie przeszliśmy z pół Niemiec, do przełęczy Brennerskiej i stamtąd do Włoch.
Cały czas pieszo, troszkę na autostopie. Jak przeszliśmy Brenner, to nas włoscy żołnierze aresztowali, a za pół godziny weszli Amerykanie, zabrali ich i nas dwóch. Już zaczęło się piękne życie, bo stanęliśmy… Nie wiem jak to nazwać – mobilizacja była. Przydzielili nas do Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej w armii Andersa, w Gallipoli, na samym czubku obcasa. Ja byłem w 2. szwadronie chyba, to były pancerne wojska, tak że mieliśmy wozy pancerne pustynne – [Stekendy], Carriery, czołgów nie mieliśmy. Tam byłem do roku 1946 czy początku 1947.
- Cały czas w tym jednym miejscu?
Cały czas i właściwie cały czas na szkoleniu. W 1946 roku likwidowali armię Andersa we Włoszech i przewieźli nas do Anglii, do miasta Leek. Już właściwie zaczęła się demobilizacja – powoli część ludzi wyjeżdżała do Polski od razu. Ja wróciłem w 1947 roku.
- Proszę pana, wracając jeszcze do Powstania, proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania spotkał się pan z bestialskim zachowaniem Niemców do powstańców czy ludności cywilnej?
Nie. Ja nie spotkałem się. Co prawda myśmy nie byli tak blisko Niemców. Cywilów było już bardzo mało na Powiślu. Oni pilnowali przede wszystkim mostu Kierbedzia, Wybrzeża Kościuszkowskiego, tak że cywilów było mało. Ja się nie spotkałem...
- Ma pan jakieś najgorsze wspomnienie z Powstania? I najlepsze – coś radosnego, optymistycznego.
Najgorsze miałem, jak na Uniwersytet [nacieraliśmy]. Już nie pamiętam, jak to się stało, ale dzięki trupowi ja wyszedłem [cało]. Natomiast jeżeli chodzi o przyjemniejszą jakąś [historię], to nie miałem chwil jakichś przyjemnych.
- Pan był cały czas z bratem?
Z bratem.
- Potem się panowie rozdzieliliście, jak pan poszedł na Hożą.
Ja się z bratem rozstałem na krótko, bo on był na Szpitalnej, na poczcie. Potem on wyjechał. Jego przyjacielem chyba jeszcze szkolnym był Fijewski, jego brat był aktorem. On się bardzo przyjaźnił z Fijewskim. Zostawił mnie w stalagu i wyjechał na komando, tak jak ja później, w góry Harzu z Fijewskim. Później ja nie miałem z nim kontaktu. Po wojnie on się znalazł we Francji, a ja w Anglii. Wrócił parę dni po mnie.
Stefan.
- Proszę powiedzieć teraz o tym okresie, jak pan wrócił do kraju, o 1947 roku. W tym okresie po demobilizacji, jak pan był w Anglii, to czym się pan zajmował?
Nie mieliśmy żadnych zajęć. Właściwie to czekało się, kiedy się wróci.
- Czy były jakieś wiadomości z kraju?
Tak. Ja już miałem wiadomość, że rodzice moi żyją i siostra, bo moją matkę i siostrę wywieźli do obozu, do Niemiec.
Tego już ja nie powiem.
- To był obóz pracy, nie koncentracyjny?
Obóz pracy. Ojciec mój wrócił ze szpitala, tak że nie był w Niemczech i wrócił do swojej drukarni. Jak matka wróciła z siostrą, to [spotkali się] z ojcem i mieszkali w Częstochowie jakiś czas.
- Pan informację o rodzinie przez Czerwony Krzyż uzyskał?
Nie. Otrzymałem przez jakąś osobę, która przyjechała z Polski, ale już nie pamiętam, kto to był. Ja chciałem studiować. Rodzice moi po tej Częstochowie przenieśli się... Ojca drukarnie przenieśli do Częstochowy, ale to już nie ojca była. Właściwie to ja nawet nie wiem, czy to była ojca, ale sam pracował, miał dosyć dużą rodzinę. na dosyć – może przesadzę, jeśli powiem, że na wysokim – dobrym poziomie żyliśmy, więc musiał mieć dobre dochody. Nie jestem pewien, czy on był wspólnikiem pani Ostrowskiej, czy nie.
- Wrócił pan do kraju i nie był pan represjonowany?
Nie... Później tak, na razie nie. Wstąpiłem na Uniwersytet Łódzki. Jeszcze jak wróciliśmy – ci, którzy wracali z Armii Andersa mieli obowiązek chyba – jeżeli ja dobrze pamiętam – trzy miesiące chodzić w mundurze, żeby być widocznym. Później ja poodpruwałem wszystkie [naszywki] i chodziłem w tym mundurze. Wyrzucili mnie za „zachodni tryb życia”.
- Na czym ten tryb życia polegał?
Na tym, że chodziłem w tym mundurze. Widocznie [chodziło im o] sposób bycia – trudno mi powiedzieć, czym oni się kierowali. Przypuszczam, że był to raczej pretekst. Ojciec mnie wziął na staż do drukarni. To było w Łodzi na [ulicy] Andrzeja Struga – duże zakłady graficzne. Tam przeszedłem staż poligraficzny. Po roku miałem dosyć Łodzi, jakoś Łódź mi nie odpowiadała – uciekłem do Warszawy. Przyjechałem do Warszawy, tu miałem stryja, który miał domek fiński w Alejach Ujazdowskich i tam się zatrzymałem. Szukałem pracy.
Idąc Marszałkowską, zatrzymał się [koło mnie] samochód. Z tego samochodu wyszedł porucznik od Andersa, który ze mną był – Maks. Mówi: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „Szukam pracy”. Ja się jeszcze parałem amatorsko grafiką – rysowałem do czasopism. Mówię: „Szukam pracy, ale chcę w swoim zawodzie – poligrafa”. Właściwie poligrafem to ja nie byłem, ale miałem duże pojęcie o tym. Natomiast interesowała mnie prasa, dziennikarstwo. On mówi: „Słuchaj, przecież ty malowałeś w korpusie, to może do wydawnictwa?”. Ja mówię: „Marzę o tym”. Mówi: „Słuchaj, ja mam kumpla, który jest personalny. Partyjny, ale mój człowiek. Siadaj do samochodu”. Siadłem z nim, pojechałem na Hożą, tam było Wydawnictwo Ekonomiczne. Pamiętam jak dziś, wszedłem do Janusza Kamińskiego – to ten dyrektor personalny – on [porucznik] wszedł ze mną i mówi tak: „Słuchaj, czarna reakcja, andersowiec, akowiec – masz go przyjąć do pracy”. On mówi: „To pan jutro przyjdzie”. Na drugi dzień przyszedłem. Tak jak powiedziałem – miałem więcej szczęścia jak rozumu. Wzięli mnie na egzamin i egzaminował mnie facet – pan Nowakiewicz. W pewnym momencie pyta się: „Proszę pana, czy pan jest synem Józefa Nowakowskiego”. Ja mówię: „Tak”. „Panie, przecież ja pana od takiego znam”. Skończył się egzamin, przyjęli mnie do tego wydawnictwa na redaktora technicznego. Po jakimś czasie jakoś mnie polubił – nie wiem, bo ja nie jestem taki bardzo komunikatywny i sympatyczny – ten dyrektor. Organizowali nowy dział w tym wydawnictwie i zaproponował, bym został kierownikiem tego działu. Ja mówię: „Proszę bardzo”. Czterdzieści dwa lata przepracowałem w tym wydawnictwie. W wydawnictwie nie miałem kłopotów, pomimo że to było wydawnictwo i takich bezpartyjnych jak ja było może z dziesięciu, a reszta wszystko partyjni. Byłem członkiem kolegium redakcyjnego, członkiem dyrekcji i liczyli się ze mną – nie wiem, [może] nie zdawali sobie sprawy, że ja nie jestem partyjny? Tak tam przetrwałem czterdzieści dwa lata.
- Wspomniał, że był pan represjonowany.
Byłem represjonowany w taki sposób, że była personalna – oczywiście partyjniaczka, jej mąż był dyrektorem Muzeum Wojska Polskiego, straszna partyjniaczka. Przyszła do mnie do gabinetu i mówi: „Proszę pana, do pana przyszli z Ministerstwa Kultury, chcą z panem porozmawiać”. Ja mówię: „Proszę bardzo”. Był pokój pusty – blachą drzwi obite – i tam [poszliśmy]. Przyszedłem, było dwóch panów, przedstawiają się, a ja byłem bezczelny i mówię: „Panowie, nie mówcie mi, że jesteście z Ministerstwa Kultury”. „A skąd?” „A z UB!” No i zaczęło się. Przesłuchali mnie.
- Pamięta pan, o co głównie pytali?
Pytali mnie... Dokładnie już dzisiaj nie pamiętam. Oni ciągle udawali, że są z tego Ministerstwa Kultury, więc pytali mnie o rzeczy związane z wydawnictwem, ale dokładnie nie powiem. Po jakimś czasie przyszedł do domu facet, że chce się ze mną spotkać. Trudno było odmówić. Spotkał się ze mną na ulicy. Na Krakowskim Przedmieściu chyba. Czy przy Kopernika? Zaprowadził mnie do GUS-u, to jest Główny Urząd Statystyczny – tam w podziemiu mieli swoje gabinety. Tam mnie zaczął wypytywać – co ja robię, jak ja robię, co mi się podoba, co mi się nie podoba. Ale bez bicia, bez maltretowania jakiegoś.
- Czy pan pamięta, który to był rok?
To był rok już chyba... Ja już byłem żonaty. Chyba lata sześćdziesiąte. Tam w tym podziemiu przetrzymał mnie całą noc, rano wypuścił, i dał mi spokój. Drugi raz szedłem z żoną – już byłem żonaty – Marszałkowską, jak budowali na rogu Wilczej delikatesy. Stanęliśmy, przyglądaliśmy się. Tak mnie zgarnęli, że żona nawet nie zauważyła, że nie stoję obok niej. Dwóch żołnierzy z karabinami mnie zabrało. Zabrali mnie znowuż też do GUS-u. Tam
opiat’ to samo, ale już mnie nie trzymali całą noc. Żona się obejrzała, zobaczyła, że mnie nie ma, że mnie prowadzą Wilczą ulicą do GUS-u. Już nie pamiętam, czy żona interweniowała u nich [w tej sprawie], czy nie – nie powiem. Wypuścili mnie i chyba już więcej nie miałem [z nimi do czynienia].
- Czyli żadnych konsekwencji w sumie nie było?
Nie.
- Czy jeszcze chciałby pan coś dodać? Jakąś swoją refleksję na temat Powstania?
Jeżeli chodzi o Powstanie, to mogę tylko powiedzieć, że tam poznałem przyjaciół. Poznałem takiego Stasia Kopfa, pseudonim „Malarz” – to był grafik. Już nie żyje. On chyba nawet w muzeum coś robił.
Muzeum Powstania Warszawskiego. Jak ja porównuje teraz z tym społeczeństwem, z ludźmi, to byli anioły nie ludzie – przyjacielscy, oddani, pewni, zdolni się poświęcić. Z Powstania wyszedłem z prawdziwymi przyjaciółmi. No, gros ich już nie żyje, ale ci, co nawet nie byli ze mną w Powstaniu, wiedząc o tym, że ja byłem w Powstaniu, byli przyjacielsko nastawieni. To był inny naród, inni ludzie. Mówią, że Polacy w biedzie [jednoczą się]. Okazuje się, że nie zawsze w biedzie jednoczą się, a tam w Powstaniu była niespotykana przyjaźń, oddanie, serdeczność – czego uje niestety dzisiaj. Tak jak powiedziałem – dostałem sporo przyjaciół z Powstania i do dzisiejszego dnia [są przyjaciółmi], mimo że nie byli ze mną w jednym oddziale. Ja należę do Związku Żołnierzy Armii [Krajowej]. Teraz rzadko chodzę, tylko płacę składki. Na Koszykowej w jedną sobotę miesiąca się spotykamy – Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Mam tam przyjaciół, choć są tam tacy, co nie byli nawet w Powstaniu, tylko w konspiracji [i] których nie znałem. Mile wspominam tych wszystkich, z którymi się zetknąłem w czasie Powstania. To samo mogę powiedzieć o cywilach – byli oddani, dzielili się czym mogli.
- Czuliście poparcie i społeczeństwa, i mieszkańców?
Tak jest. Dziękuję panu za tą rozmowę. I ja dziękuję.
Warszawa, 29 stycznia 2010 roku
Rozmowę przeprowadziła Barbara Pieniężna