Alina Siwińska
Nazywam się Alina Siwińska.
- Zaczniemy od momentu przed wybuchem Powstania. Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie rodzinne, jakie wartości były przekazywane w rodzinie? Opowiedzieć coś o mamie, tacie.
To znaczy ojciec w 1939 roku… W ogóle był oficerem i w 1939 roku wysłał nas do dziadków do Łucka, dlatego że spodziewano się, że pierwszy atak, pierwsza linia obrony, to będzie właściwie w Warszawie. W związku z tym mnie, brata i mamę wysłał do dziadków, do Łucka, bo uważał, że tam będzie ta linia, że będzie spokojniej [w Łucku]. Sam oczywiście tu został. Ojciec był jednocześnie historykiem, bo pracował w archiwum historycznym, no i został w Warszawie. Potem ewakuowali to archiwum na wschód. Już jak się zorientowali, że Niemcy mogą dojść do Warszawy, to archiwum było ewakuowane. Dojechali właściwie już do granicy polsko-rumuńskiej, wtedy nastąpił ten atak, 17 września, atak rosyjski. Więc oni przekroczyli granicę. Chodziło o to, żeby uratować archiwum. Potem byli internowani w Rumunii, w obozie byli. Z tym że Rumuni ułatwiali ucieczkę. Tak że kolejno wywozili z obozu samochodem w bagażniku. No i w takim bagażniku ojciec też wywędrował z Rumunii, potem przez Węgry. Cały czas Węgrzy ułatwiali ucieczkę i przetransportowanie się na zachód, w każdym razie przez Włochy, i dotarł do Francji. Tam była regularna armia i oczywiście się wciągnął. Potem nastąpił atak niemiecki na Francję i byli ewakuowani do Anglii. No i w Anglii był, już został w Anglii.
Natomiast tutaj na miejscu myśmy byli u dziadków w Łucku. Tam też były bombardowania, w każdym razie nie było spokojnie. Ale zaczęły się wywózki. Z kolei Rosjanie całą inteligencję wywozili na Sybir. Nam, uciekinierom dawali inne legitymacje, takie ich papiery, szczególnie rodzinom wojskowym, i było wiadomo, że to takie tymczasowe. W każdym razie w międzyczasie wiosną była stworzona taka komisja rosyjsko-niemiecka. Była wymiana uciekinierów. Ponieważ część uciekała na wschód, część na zachód. Trzy doby trzeba było stać w kolejce, żeby się dostać. We Włodzimierzu była taka wymiana, punkt. Dostaliśmy się tam w końcu. Potem dostaliśmy się takim transportem już na stronę niemiecką. Ale Niemcy z kolei od razu zrobili kwarantannę i wszystkich młodych zabierali od razu na miejscu na roboty.
Nie, mnie nie, bo miałam wtedy dziewięć lat. Ale brat miał wtedy szesnaście, niecałe szesnaście i jego zabrali od razu na roboty do Niemiec, stamtąd, już z tej granicy. A myśmy z mamą wróciły do Warszawy, do tego domu. Tak wyglądała ta okupacja.
- Kiedy dokładnie wróciły panie do Warszawy?
To był konkretnie koniec kwietnia 1940 roku, jak była właśnie ta wymiana niemiecko-rosyjska, wymiana uciekinierów. Z tym że oni korzystali i zabierali kogo się da na roboty od razu.
- Rozumiem, że Warszawa wyglądała zupełnie inaczej, niż w momencie kiedy pani wyjeżdżała. To znaczy chodzi mi o to, że gdy przyjechała pani do Warszawy…
Z mamą wróciłyśmy. Tutaj była babcia, bo babcia tu została.
- W Warszawie widać było już, że rozpoczęła się jakiś czas temu wojna?
Tutaj tak, od razu. Bo tutaj jak wyjeżdżaliśmy, jak ojciec nas wysyłał właśnie z Warszawy, to tu był las. Wracałyśmy, to było gołe pole. Ludzie po prostu zimą (to była bardzo ciężka zima) wycięli ten duży cały obszar lasu, to był młody las, ale wycięli. W czasie okupacji mama musiała pracować trochę, to pracowała. Oczywiście żeby mieć tą kenkartę. Ja chodziłam do szkoły.
- Czym się zajmowała pani mama?
Wszystkim. Konkretnie, żeby mieć po prostu taką kenkartę, to jakiś czas chyba telefony czyściła, coś takiego. Potem pracowała już u znajomych w laboratorium, tam była taka dosyć placówka Armii Krajowej też i tam już wciągnęła się do Armii Krajowej. W tym laboratorium z kolei, wiem, że wyrabiali cyjanek potasu dla więźniów, że ci, którzy nie mogą wytrzymać, żeby jednak mieli przy sobie ewentualnie ten cyjanek. To tyle.
Brat wrócił z Niemiec, to znaczy, o tyle się udało, że oni… To znaczy, dwa i pół roku minęło i mogli dostać urlop. Przyjechał tutaj na ten urlop, też z przygodami, ale to nieważne, w każdym razie już był w Warszawie od 1943 roku. Tutaj kończył jeszcze liceum, wciągnął się do Armii Krajowej, tak dwutorowo, bo jedno Armia Krajowa, druga… Potem jednocześnie robili podchorążówkę.
- Czyli czynnie działał brat?
W tym czasie to właściwie nie, tylko tyle że był po prostu w Armii Krajowej, przygotowywał się. Tutaj w piwnicach były takie szkolenia, tu było łatwiej, mniejsza obserwacja Niemców i w piwnicach, wiem, że były takie zbiórki, młodzież się tam uczyła obchodzenia z bronią, po prostu się szkolili.
- Pani nie uczestniczyła w takich zbiórkach?
Nie, bo to była starsza młodzież, która tylko się uczyła.
- Ale wiedziała pani o tych zbiórkach?
Oczywiście, tak. Tyle że potem mieli wyjechać już przed Powstaniem, był przydzielony, że ewentualnie mieli pojechać na Śląsk, do partyzantki. Znał dobrze niemiecki, bo był na robotach w Niemczech, ale w końcu jednak to Powstanie wybuchło i tutaj miał przydział na Starym Mieście, ale jak tam się zgłosił, nie mieli broni. W związku z tym, on miał drugi adres, gdzie prowadzili podchorążówkę, i tam już został. W okolicach Królewskiej walczył. To jeśli chodzi o brata.
Natomiast w 1943 roku, w październiku, trafiłam na kontakt z harcerstwem w Śródmieściu.
Nie pamiętam, po prostu dostaliśmy… Można było być harcerką. Z tym że to była właśnie ta drużyna „Zielona Czternastka” ze Śródmieścia. Tam była też moja przyjaciółka, w sumie tak jak w zastępie, to był zastęp. W tym czasie uczono nas tak zwanego sanitariatu, czyli bandażowania, a druga rzecz, bo harcerski w tym wieku to były przeznaczone do… Albo jako służba, po prostu jako gońcy, więc poznawało się Warszawę, przejścia różne między domami, między podwórkami i poza tym takie zwykłe harcerskie zbiórki, z tym że w Śródmieściu właśnie. Przysięgę, przyrzeczenie składałyśmy chyba w Zalesiu Górnym. Pamiętam doskonale, bo to w lesie. Jeszcze nam mówiono: „Nic się nie bójcie, tu wszędzie są partyzanci naokoło”. To przyrzeczenie [składałam] w maju, już w 1944 roku, przyrzeczenie harcerskie.
- To zapewne było duże wydarzenie dla pani?
Duże, duże. Wiem, że jeszcze wędrowałam z takim sztandarem pod torami gdzieś, żeby dotrzeć. W każdym razie to było wydarzenie duże takie.
Później, już jak wybuchło Powstanie, to brat wyszedł z domu wcześniej troszkę, już mieli ten punkt właśnie na Starym Mieście. W każdym razie byłam w domu, jak on wychodził, więc to gdzieś było przed południem. Wiem tylko, że wyszedł, wrócił, mówi: „Muszę się najeść przed tym” – i poszedł. Miał dwadzieścia lat wtedy brat. Z kolei myśmy dostały właśnie te adresy na wypadek Powstania, dostałyśmy adresy, gdzie się mamy zgłosić, gdzie ewentualnie dostaniemy przydział. Wtedy się zgłosiłam, ten punkt był na Żoliborzu i tam właśnie taki pan rozdzielał, to aż kolejka stała przed jego mieszkaniem, chyba z pięć, nie wiem, kilka osób, kolejno te przydziały dawał. Ale właśnie mnie się wypytał gdzie, kto. Ojciec w Anglii, brat w Armii Krajowej, już poszedł, już się zgłosił, mama też w Armii Krajowej. Właśnie nie wiem, czy dlatego, czy stwierdził, że po prostu jednak byłam [potrzebna]… Czternaście lat miałam już, akurat w czerwcu skończyłam i stwierdził, że moje mieszkanie będzie w czasie Powstania takim punktem zbornym, żebym była po prostu w domu. Ale to było około godziny pierwszej, a nasze spotkanie, nasza zbiórka, było o godzinie trzeciej na ulicy Barskiej, wobec tego stwierdziłam, że zdążę pojechać na Barską, na zbiórkę i przed piątą (bo Powstanie się miało zacząć o piątej) wrócę do domu. Tymczasem już jak wyszłyśmy ze zbiórki, właśnie mówiłam, że jak patrzyłyśmy z góry, tam z balkonu na tej zbiórce, pełno chłopców, maszerowali tak sobie, chodzili. Nieszczęśliwe, wiadomo, że każdy miał jakiś tam pistolet czy coś, bo wszyscy o tej piątej wiedzieli. Nie wiem, Niemcy też chyba wiedzieli. Nie wiem, jak to było. W każdym razie konspiracja rzeczywiście była dosyć duża, ludzie… Znało się jeden punkt i [lepiej] żeby więcej raczej nie znać. Chciałam się dostać do domu, to już właśnie Powstanie się zaczęło wcześniej, o godzinie trzeciej na Żoliborzu, tak że przed Dworcem Gdańskim już nikogo nie puszczali.
No to przenocowałam ten pierwszy dzień w piwnicach, bo to był ten pierwszy dzień Powstania, to był taki dosyć gorący [okres], to było już styczne ze Starym Miastem. Ale nad ranem był spokój i można było wyjść z tych piwnic. Niemcy przepuszczali przez wiadukt, kto chciał przejść, niby do swojej dzielnicy, to przepuszczali, tylko trzeba było mieć ręce podniesione przez wiadukt. Później tak pod murami to była cisza nad ranem. Pod murami, pod murami doszłam na Bielany. Tu właśnie jak przyszłam, to już były okopy na tych małych uliczkach, ale dotarłam do domu. Mama była w domu, dlatego że nie dostała się z kolei do Śródmieścia, mama miała swój przydział w Śródmieściu i się nie dostała, bo na Dworcu Gdańskim nie było przejścia, już nie było możliwości. Tak że mama była w domu.
Tutaj bardzo szybko Niemcy wysiedlili ulicę Marymoncką, gdzie były bloki, tą główną ulicę, to wysiedlili stamtąd ludność bardzo szybko, w kilka dni. Tak że ta cała ludność się rozmieściła w naszych domach tutaj. Z kolei tutaj to wyrzucali kolejno, najpierw chyba 17 sierpnia nas wyrzucili, od razu zbierali gdzieś niby do obozu.
Po pierwsze zgubiłam się z mamą, byłam zrozpaczona, ale znalazłyśmy się. Bo to tak było, że jak oni wysiedlali, to każdy starał się wziąć jak najwięcej z domu, coś do jedzenia, jakieś tam rzeczy i wiem, że poszłam z jedną grupą, a mama jakoś trochę później. W każdym razie zgubiłyśmy się, ale się znalazłyśmy. Ale wtedy przeszliśmy… Nie wiem, co się stało z resztą, ale myśmy przeszli na drugą stronę Bielan, która jeszcze nie była wysiedlana, i tam też gdzieś, oczywiście pokotem ludzi… Zatrzymaliśmy się. Z nami jeszcze wędrowała taka przygodna znajoma, która była przedtem wysiedlona z ulicy Marymonckiej. Tutaj z nami mieszkali w czasie okupacji jej ciocia z wujkiem, tacy przyszywani, ale mieszkali, oni byli wysiedleni z Poznańskiego, to mieszkali tutaj. Tych wszystkich, tą całą grupę… Potem jak mieszkaliśmy, to znaczy przebywaliśmy na tej długiej części Bielan, to tutaj zaczęli palić Niemcy kolejno jakoś. Wiem, że jak już przeszli, podpalili te domy, to tutaj nie było sufitu już, w pięciu miejscach podpalili. Jak odeszli, podpalili, to ludzie starali się przedostać jeszcze, co się dało, zabrać na tamtą stronę. Potem stamtąd wysiedlali, stamtąd już pędzili do Pruszkowa, ale jak pędzili taką całą wielką gromadę ludzi do Pruszkowa, zaczęło się już bombardowanie, to chyba Rosjanie bombardowali. Wielka grupa, a Niemców kilku było, którzy prowadzili tą grupę. Oni się pokryli po rowach, a ludzie… Komu się udało, to uciekli do wioski, no i myśmy przeszli do jakiejś wioski. […]
Z nami też wędrowali lokatorzy, którzy mieszkali wtedy w tym domu, a my na parterze. Wędrowali właśnie ze strony północnej, oni mieli jakąś rodzinę w Magdalence, więc przewędrowali razem z nami. Przewędrowaliśmy do tej Magdalenki tak poza linią… Ale to już był koniec Powstania. W każdym razie przyszliśmy do tych lasów. Oni zamieszkali u krewnych, my właśnie z tą panią, to znaczy znajomą przypadkową, która z nami przebywała. Poza tym jeszcze nasza taka pomoc domowa była, też z nami wędrowała. To już w takim baraku, nie baraku… Dom taki, no barak właściwie na drewno, na coś. Myśmy tam nocowały. Ale tam z kolei Niemcy po jakimś czasie zaczęli… Taka ciekawa [sytuacja]… Jak byliśmy w Magdalence, to było dwa, trzy tygodnie, mama nawiązała kontakt, bo wiedziała, że ma z Armii Krajowej kogoś w Leśnej Podkowie. Poza tym, żeby zdobyć jakieś jedzenie, to gdzieś jeszcze wędrowała i na takich leśnych dróżkach, zupełnie w polu, spotkała generałową, którą znała jakoś. Okazało się, że mój brat przeżył Powstanie. A mama była zrozpaczona, to znaczy miała słabą nadzieję, bo uważała, że będzie na Starym Mieście. Nie wiedziała, że przeszedł do innej… Że tam nie mieli broni i przeszedł do tej jednostki na Królewskiej. Dowiedziała się, że brat jest razem z jej mężem w obozie, właśnie już na Zachodzie. Tak że jest cały i zdrowy i w obozie. To było takie na leśnej dróżce spotkanie. To było wielkie szczęście dla mamy.
A z kolei Niemcy zaczęli potem wybierać uciekinierów z tych lasów, no i też przyszli do tej budy, gdzie myśmy były, i pozabierali wszystkim dowody osobiste i kazali się zgłosić rano na taki punkt… Żeby się wszyscy tam zgłosili. Mama wiedziała, że mogą mnie zabrać na roboty, bo już w tym czasie oni zabierali właśnie takie czternastolatki. Moje koleżanki były na robotach w tym wieku. W związku z tym ta nasza pomoc domowa i ta przygodna znajoma bały się gdziekolwiek uciekać, a ponieważ mama miała kontakt w Leśnej Podkowie, więc myśmy w nocy po prostu poszły bez papierów. Wiem, że w stogu nocowałyśmy, żeby jakoś przejść. Jak tam dotarliśmy, to się okazało, że na parterze Niemcy stacjonują, a oni mieszkają na pierwszym piętrze. Tylko mama znała niemiecki. Wobec tego coś zagadała po niemiecku i tam się dostaliśmy. Dosłownie w ciągu kilku godzin nam wyrobili papiery, bo nie mieliśmy swoich, i mamie, i mnie te niemieckie papiery, które trzeba było mieć. Potem wyjechałyśmy do Łowicza, do znajomych po prostu.
Chciałam powiedzieć, że w tym domu były cztery lokale, było trzech chłopców. Mój brat miał dwadzieścia lat, sąsiad miał dwadzieścia lat i w tym mieszkaniu mieszkał też z rodziną, z siostrą, z matką, chłopak, który miał siedemnaście lat. No i ten chłopiec, to znaczy ten dwudziestolatek zginął w Powstaniu, a ten chłopak był w takiej grupie dywersyjnej, już mając siedemnaście lat, oni wyszli na akcję w pięciu, zdobywać broń po prostu. Na ulicy Tatarskiej, to jest taka od Powązkowskiej, przy cmentarzu Powązkowskim. Tam podobno by im się już udało, ale nadjechał zupełnie przypadkowo jakiś patrol niemiecki. W każdym razie trzem się udało uciec, a dwóch zastrzelili, no i jego zastrzelili. Tak że to była tragedia oczywiście straszna tutaj dla rodziców. Ale o czym chciałam powiedzieć? Jak była zorganizowana służba cała w szpitalach. Chodziło o to, że wiadomo, że wszyscy ci, którzy wychodzą na akcję, idą bez papierów. Niemcy zabierali ich, w tym przypadku na Oczki, wiem, że zabierali. Nie wiem, czy wszystkich na Oczki, ale chodziło o to, żeby ktoś, kto przyszedł z rodziny, jak rozpozna, zacznie się może tragedia, da po sobie znać, że poznał i że w ten sposób znajdą kontakt, skąd on pochodzi. Wobec tego nie poszła matka ani ojciec, tylko moja mama poszła tam. No i rzeczywiście rozpoznała tego Januszka. Ale jak to było zorganizowane świetnie, to znaczy ta służba właśnie cała, Polacy jak byli zorganizowani, że udało się im w nocy podstawić pod tego nieżyjącego właśnie chłopca, podstawić kogoś z ulicy, nieznanego jakiegoś pijaka czy kogoś, bo różni byli w tej kostnicy. A jego udało się stamtąd wykraść i był pochowany na Powązkach, już pod innym nazwiskiem zupełnie. Jakiś Kucharski, a to był Januszek Markuszewski. No to tyle. Chciałam powiedzieć właśnie o tej służbie, jak była w szpitalach zorganizowana. To wszystko było naprawdę pięknie zorganizowane.
Tak, wszystko było pięknie zorganizowane. Tak że naprawdę to warto… Bo wiem, że przecież i na Pradze w tym szpitalu, no wszędzie, że można było czy operacje jakieś, czy coś, to tak robili, żeby się Niemcy nie zorientowali.
- Czy jako dziecko, później nastolatka, była pani świadkiem zbrodni, tak bezpośrednio?
Nie, bezpośrednio nie. Po prostu się śmiałam, że przeżyłam Powstanie i praktycznie nie widziałam osoby nieżyjącej, poza moją babcią, która w czasie Powstania zmarła. To znaczy to była taka historia, że oni jak nas wypędzali stąd, to moja mama była w pełni sił, to znaczy w pełni sił, była ciężko chora, bo miała gruźlicę kręgosłupa i chodziła w gorsecie takim. Ale była chodząca. No a babcia wiadomo, że nigdzie nie jest w stanie pójść, bo to była już dużo starsza osoba, zresztą bardzo otyła. Wiadomo było, że nie przejdzie nigdzie. Był z kolei tutaj przy szpitalu, szpital na Bielanach, organizował dla tych starszych ludzi taką jak gdyby [opiekę]. Mogli się tam zatrzymywać, tam była opieka nad nimi. No i babcia właśnie tam trafiła, na Bielanach, pod opiekę tego… To był tak zwany sierociniec. Ale oni w czasie Powstania opiekowali się Powstańcami, to był szpital dla Powstańców. Później przyjmowali też i Niemców. Ale babcia zmarła tam, dostała wylewu. Po prostu to były za duże przeżycia.
- Panie bardzo dużo wędrowały. Jak wtedy wyglądały warunki higieniczne, żywieniowe, życie codzienne, takie potrzeby dnia codziennego, jak to było organizowane?
Ale kiedy?
- Gdy panie wędrowałyście już z Warszawy przez kolejne punkty do Leśnej Podkowy.
Przede wszystkim najważniejsze było, żeby zabrać ze sobą jedzenie. Nie ubranie, tylko jedzenie, bo wszyscy się bali głodu. Wszyscy wiedzieli w czasie okupacji też, co to jest głód, i bali się głodu. W związku z tym zdźwigałam się bardzo, głównie tym jedzeniem, właśnie tą żywnością, żeby mąki trochę zabrać, kaszy trochę zabrać z domu, to co było, jakiś zapas. Warunki higieniczne… Pierwszy moment, to jak nas przesiedlili na drugą stronę Bielan, to były też wille. Spaliśmy pokotem na ziemi. Tam było nas sześć osób pokotem na ziemi. Z jedzeniem było bardzo źle. Tak że proszę sobie wyobrazić, żeby dostać chleb, bochenek chleba… Koniec Bielan i wiedzieliśmy, że na Powązkach jest piekarnia, która wypieka chleb. Ale żeby dojść na te Powązki, to trzeba było przejść przez pola, które były… To jest obecna Chomiczówka, Piaski. To były pola, trzeba było przejść przez te pola. No i one były od czasu do czasu pod obstrzałem, bo tam czasami przechodzili Powstańcy z kolei z Kampinosu do Warszawy. Ale żeby zdobyć bochenek chleba, to ja z tą pomocą, właśnie z tą naszą panią Rózią, żeśmy poszły po ten chleb na Powązki, żeby dostać dwa bochenki chleba i przywieźć z kolei tutaj na Bielany. Tak że tak to wyglądało.
Z jedzeniem było bardzo kiepsko. Przechorowałam ciężko na… Nie wiem, jak to nazwać. Jakaś biegunka, ale taka, że byłam już umierająca prawie, bo się najadłam… Tutaj jak przychodzono, udawało się przejść… Bo Niemcy jak popalili, to tu było pusto, już potem nie było nikogo. […] Były winogrona, to te winogrona [zjadłam]… Nie wiem. Ja nie przychodziłam, tylko mama, ci nasi znajomi. Chyba po tych winogronach. Ale to była ciężka biegunka. Tak że zapadałam, zupełnie już byłam nieprzytomna. Tak w ciągu jednej nocy. Wtedy ten wujek, z którym żeśmy mieszkali, to znaczy była ciocia i wujek przyszywani, oni z nami mieszkali. Wiadomo było, że w pobliżu mieszka też przesiedlona lekarz. Z tym że w nocy nie wolno było chodzić. Nie było Niemców, ale to była godzina policyjna, nie wolno było wychodzić. W dzień można się było kręcić, ewentualnie z tamtej strony. No i ten wujek poszedł do tej doktor, żeby ją sprowadzić, ale ona się bała przyjść. Tylko dała mu glukozę, żeby zastrzyknąć, bo już leciałam zupełnie, podobno byłam nieprzytomna. Zresztą nie pamiętam. Tylko pamiętam jakiś oddech taki okropny. Ktoś mi sztuczne oddychanie robił, no i ta glukoza chyba mnie uratowała. Tak że ciężkie były bardzo [momenty], ale szybko doszłam do siebie.
No a potem te wędrówki. Tam to był zwykły dom i nie pamiętam, jak było z wodą, tam chyba mieli wodę. Ale to są długie historie, bo w międzyczasie, jak tutaj popalili, tu nie wolno było wchodzić, myśmy tu wrócili do piwnic. Myśmy przesiedzieli dwa tygodnie w piwnicach, tutaj. Tu już było spalone. Z nami przyszła matka z trojgiem dzieci, moja koleżanka, dwóch młodszych braci i jej matka. Przyszli do tych piwnic ci lokatorzy, którzy tu mieszkali przedtem. No i mieliśmy nadzieję, wszyscy mieli nadzieję, że przecież Rosjanie w końcu wejdą, oni stali z tamtej strony Wisły, że przeczekamy. Ale przyszedł taki moment, że Niemcy zaczęli przeczesywać już te domy takie popalone, bo się orientowali, że tu są [ludzie]…
Tutaj to było tak. Wody nie było, to w nocy się ktoś przekradał po wodę do… Obok była taka studnia artezyjska, na sąsiedniej ulicy. Z jedzenia coś tam się wplątało, jakąś tam kaszę czy coś, to coś było. Niemcy już jak przyszli po nas, wypędzili z tych piwnic, jak wyszliśmy z piwnicy… To znaczy była ta Rózia, ta jej znajoma, bo wszyscy razem wróciliśmy; była ta matka z trojgiem dzieci. Ciocia z wujkiem nie, oni się bali wtedy, ich do Pruszkowa zapędzono. No a nas wypędzili, wyprowadzili z tej piwnicy. Jak już byliśmy na ulicy, to puścili strzały, ale w górę na szczęście. Jednak to były dzieci. W każdym razie nie w nas, tylko w górę, tak dla postrachu. Stamtąd to już przewędrowaliśmy właśnie do tych wiosek dalej, stamtąd do Magdalenki. Tylko pamiętam, że właśnie dźwigałam tą żywność. W jeden dzień chyba przeszliśmy ze dwadzieścia kilometrów, żeby tam się dostać. To właściwie tyle z okresu Powstania. Te higieniczne [sprawy] to już tutaj w tych piwnicach, już nic nie było, wody ani nic. Na wsi była woda, warunki higieniczne to wiadomo jakie, bo tam jakiś czas się zatrzymywaliśmy. Wieś, która się chyba nazywała Gacie, Niemcy ją spalili potem, chyba dlatego że tam była… Nie wiem, Powstańcy też tam byli. […]
- A czy w tych wędrówkach i w ogóle podczas Powstania miały panie okazję spotkać się z jakimiś przedstawicielami z innych państw?
Nie. Tutaj nie, tu byli już uciekinierzy, ci wszyscy Polacy. Nie, tutaj nikogo nie było, już tu nigdzie nie było.
- A jeszcze czy mogłaby pani mi powiedzieć o tym, jakie były nastroje, które towarzyszyły Powstaniu, zarówno wśród osób walczących, z którymi pani miała styczność, przynajmniej na początku, ale także wśród ludności cywilnej, z którą pani się spotykała?
Myśmy wszyscy mieli nadzieję, że ta wojna się szybko skończy. Druga rzecz, że w końcu Rosjanie tutaj przejdą tą Warszawę, już nie zdobędą, [zastaną] tylko gruzy, ale przejdą. Tak że nastroje to były takie, wszyscy się cieszyli, że Niemcy w końcu jednak ustępują. Tak że nie było takich złych nastrojów. Moja mama była bardzo dzielna, taka bardzo energiczna, dzielna. Tak że nie było złych nastrojów.
- A czy z okresu Powstania jakąś historię jeszcze od pani brata może pani pamięta, coś charakterystycznego?
Jeśli chodzi o brata? No tak. Opowiadał, że jak byli na Królewskiej, walczyli, tam był głód. A jego kolega, z którym był zresztą… Najpierw poszli właśnie na Stare Miasto, bo tam byli w jednostce, a potem na Królewską, wędrował z psem. W związku z tym największą pretensję ten kolega miał do wszystkich, że mu psa zjedli. Był głód tam. Poza tym brat mówił, że takie najgorsze historie, jakie pamięta, jak obserwowali, jak właśnie „własowcy”… Nie wiem, to nie byli „własowcy”, [ale] tak [ich] nazywali wszyscy. To zdaje się nie była ta armia Własowa, tylko ci Rosjanie, którzy szli razem z Niemcami. Oni byli okropni… W każdym razie gdzieś obserwowali z góry, co oni wyprawiali… To tak jak mój brat miał dosyć pozytywny stosunek do ludzi i nawet do Niemców, jak był na tych robotach, bo był w Nadrenii… W Nadrenii Niemcy nienawidzili Francuzów, natomiast o Polakach mieli słabe pojęcie. W stosunku do Polaków, nawet w stosunku do brata, byli zupełnie [obojętni]… To byli tacy starzy Niemcy, religijni bardzo. Trafił do gospodarstwa w Nadrenii właśnie i nie miał jakichś wielkich uprzedzeń. No ale jak to zobaczył w czasie Powstania, właśnie co ci Rosjanie wyprawiali, to mówił, że by strzelał bez problemu w tych Rosjan, to znaczy w tych, co na służbie Niemców byli. A w stosunku do Niemców to jak oni wracali z robót z Niemiec, nie wiedzieli… W 1943 roku, jak właśnie przyjechali na ten urlop… Nie powiedziałam, że im się udało nie wrócić, bo to była taka procedura, że można było w zastępstwie dać pięćset złotych, w zastępstwie ktoś wyjeżdżał, podobno na to gospodarstwo z powrotem, co się już tej osoby nie czepiali, więc ktoś tam pojechał za brata, brat został. Legalnie został, bo tam ktoś za niego pojechał. Podobno nigdy ten ktoś nie dojeżdżał na punkt. Ale on był tutaj oficjalnie.
W każdym razie… Ale jak wracali, nie wiedzieli, on z kolegą wracał, nie wiedzieli, że tutaj przednia część tramwaju jest dla Niemców, a ta tylna dla Polaków. Wsiedli na tę przednią część, to się ich Niemiec doczepił: „A skąd? A co?”. Jak się dowiedział, że oni wracają z Niemiec, to przyszedł z nimi tutaj do domu. A oni mieli ze sobą ulotki angielskie i gdzieś tam szybko wsunęli, ale powiedzieli, że gdyby on coś znalazł, to chyba by go załatwili, bo nie mieliby wyjścia. Ale on nic nie znalazł i się wyniósł, oni jednak legalnie przyjechali na te roboty. Tamci się nie upominali, zresztą dostawali nowych robotników tam właśnie w Nadrenii, ci Niemcy. Tak że ci starzy byli tak… W ogóle to było takie pokolenie, które do Polaków nie miało żadnych urazów. Natomiast oni mieli trzech synów, to już byli hitlerowcy, ale oni zginęli. Dwóch zginęło na wojnie, a jeden wrócił na urlop do domu i go jakoś konie poniosły czy coś takiego. Ale tam pracowali Ukraińcy też w tym gospodarstwie niemieckim.
- Czy coś jeszcze pani pamięta, o czym chciałaby pani nam opowiedzieć?
Nie wiem. Jak był brat – o bracie mogę opowiedzieć. Ten pierwszy okres był dla niego ciężki bardzo, bo to był chłopiec z gimnazjum, szesnastoletni, a tam od razu do roboty, do krów, do dojenia. Tak że jak pierwszy list przyszedł, bo [brat] mógł pisać, przychodziły listy, to mówił, że ma pęcherze na nogach, że to… Ale potem się zmieniło, powoli się przyzwyczaił. Jeśli chodzi o wyżywienie, to mieli dobre, bo to była wieś, duże gospodarstwo, zresztą ładnie bardzo urządzone i tam było jeszcze dwóch jego kolegów. To znaczy kolegów – dwóch Polaków, z którymi się zaznajomił, z sąsiednich gospodarstw, tak że takich [miał] przyjaciół. Ale
à propos przyjaciela, właśnie sobie przypomniałam, bo z kolei ten jego właśnie przyjaciel wcześniej mógł być zwolniony, bo mieli Niemcy taki zwyczaj, jeżeli ktoś wystąpił, matka była sama, wdowa, że potrzebny jest w domu do gospodarstwa. No i jego zwolnili wcześniej, po prostu nie na urlop, tylko go w ogóle zwolnili z tych robót. On się od razu do nas zgłosił, oferował, że może pomóc coś. Rzeczywiście starał się ze wsi przywieźć trochę mąki, bo to owało wszystkiego, naprawdę był głód, przecież nie było co jeść. Te pensje, które rzekomo dostawali, to było na kilo sera. Zresztą dorabiałyśmy, kleiłyśmy torebki do dulcyny, tego typu jakieś. W każdym razie on, ten chłopak, przyjeżdżał tutaj i starał się pomóc. Potem brat wrócił już na urlop, to znaczy nie na urlop, ale został, to też się jeszcze z nim spotkał. Potem przyszła wiadomość, że Niemcy rozstrzelali tego Franka jako zakładnika w tej miejscowości, gdzie on był. Tak że ten Franek zginął jako zakładnik. Po raz pierwszy widziałam, bo brat szedł do piwnicy, nie chciał tu pokazywać chyba swojego wzruszenia, ale widziałam, że płakał. To był jego taki dobry, dobry przyjaciel i chłopak rzeczywiście taki nadzwyczajnie uczciwy, że uważał, że nawet Niemcom nie można nic ruszyć. Mój brat uważał, że może się mleka napić, jak doił krowy, a on był nadzwyczajny chłopak, no i jako zakładnik zginął. Tak że tych śmierci było bardzo dużo.
- Proszę powiedzieć, czy później, już w czasach powojennych, wartości wyniesione z Powstania, postawy, miały wpływ na pani życie?
Na pewno. To znaczy ten pierwszy okres, to harcerstwo, które było organizowane, to jeszcze zorganizowali ci, co przeżyli Powstanie i to było harcerstwo na tych zasadach starych. Tak że też należałam do tego harcerstwa. Byłam na obozie jednym, drugim takim. Zapomniałam opowiedzieć, że w czasie okupacji w tych „Szarych Szeregach” to też byłam na obozie. Ale to był taki obóz zorganizowany w Łomiankach. Spałyśmy w takiej szopie, gotowałyśmy na podwórku i było nas chyba z siedem na tym obozie, bo to u gospodarza jakiegoś nocowałyśmy w szopie i przeżyłyśmy taki obóz harcerski.
- Ile trwał ten obóz? Jak długo?
Chyba ze dwa tygodnie najdłużej, może tydzień, ale myślę, że dwa tygodnie chyba jednak trwał i tam byłyśmy. Potem jakiś chłopak z Powstania odwiózł nas do domu. Bo tam było pełno, kręcili się… To było przy Kampinosie blisko, więc tam się Powstańcy [właściwie partyzanci] jednak kręcili.
- Kiedy był zorganizowany ten obóz? W jakim czasie?
To musiało być tak chyba właśnie gdzieś w lipcu, czerwcu, w 1944 roku, już przed Powstaniem. Już byłam po przyrzeczeniu. Bo to było ciepło, wiem, że to było lato. Mówiłam, że koleżanka, żeby się umartwiać, to spała na deskach, na sianie i takie jakieś dziecinne. Ale miałyśmy ten obóz taki właśnie z okresu „Szarych Szeregów”. Po wojnie był dopóki… Rozwiązali potem harcerstwo już. Tak że te wartości… Z tym że to się ciężko przeżywało, wszyscy przeżywaliśmy tę poniewierkę. Po prostu to, co mówili o Powstańcach, to było bardzo przykre dla wszystkich. Ci, co przeżyli to… Ale to był już taki okres, który się potem zaczął.
- Na szczęście teraz możemy już mówić, jak było.
Właśnie. Tak, wtedy długo nie można było mówić, bardzo długo. Nie można było nic mówić o Katyniu, to było tak zabronione… Wiem, że kolega tylko za to, że do koleżanki powiedział, najzdolniejszy kolega z naszego roku, do koleżanki tylko powiedział, że ma wątpliwości co do Katynia, czy to zrobili Niemcy, to już nie dostał się potem na studia magisterskie … Potem nadrobił już po 1956 roku, ale wspomnieć nie można było. Poza tym nie wiadomo było, kto doniesie. On powiedział do koleżanki, tak że to taki okres już był [trudny].
Warszawa, 27 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Piekacz