Wojciech Grygułło „Soroka”
Nazywam się Wojciech Grygułło, urodziłem się w 1930 roku w Warszawie.
- Proszę powiedzieć, w jakim środowisku się pan wychował?
Wywodzę się z rodziny inteligenckiej. Mama – to było kiedyś bardzo modne – nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem. A ojciec tyle zarabiał, że wystarczało na utrzymanie domu. Stąd mieszkaliśmy przez większość tych moich szczenięcych lat w Choszczówce, w tak zwanym domu letniskowym, jak już wspomniałem na wstępie, ze względu na mój bardzo słaby stan zdrowia. Przypisywano mi, że będę miał wielkie kłopoty z płucami. Jakoś ponad osiemdziesiąt lat przeskoczyło i jeszcze się ciągnie. Ale to było środowisko takie, jak już wspomniałem. Oprócz tego większość kolegów ojca to byli żołnierze marszałka Piłsudskiego i uczestnicy bitwy pod Radzyminem i Ossowem. Ojciec też był dowódcą patrolu sanitarnego, ranny, dwa lata leżał sparaliżowany, a później pracował chyba w Ministerstwie Skarbu.
- Jak miał na imię pana tato?
Tadeusz.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej?
Mówiło się, to znaczy dorośli ogólnie mówili, że to są ćwiczenia. Bo rano około siódmej, ósmej nad Legionowem pokazały się samoloty myśliwskie i nie tylko i ogólnie mówili, że to są tylko ćwiczenia. A okazało się, że około godziny piętnastej wywiązała się walka powietrzna niemieckich samolotów z myśliwcami polskimi. Byłem świadkiem, jak na przedpolach Choszczówki spadł pilot, samolot myśliwski. To był bodajże pilot w stopniu podporucznika czy porucznika z Krakowa. Kiedyś miałem zapisane jego nazwisko, ale to już wyciekło z pamięci. Widziałem w każdym bądź razie jak był przeszyty serią pocisków, silnik z samolotu wyleciał. Oczywiście masa nas młodych łebków z czajnikami, z wiaderkami, z wodą, żeby gasić. No i jak do domu wpadłem… To był chyba mój pierwszy szok. Zetknąłem się z zabitym człowiekiem. To był pierwszy dzień.
- Jak pan wspomina pierwsze tygodnie okupacji? Jak pan zapamiętał Niemców? Kiedy pan ich pierwszy raz zobaczył?
Jest taka trasa, która dzisiaj też jest, to jest tutaj jak Warszawa, Praga, Grabina, Józefów, Rembelszczyzna, aż na Mazury. Tą szosą ciągnęły niemieckie jednostki pancerne i nie tylko. Słychać było ten warkot silników, to przemieszczanie się tych potężnych sił niemieckich w kierunku Warszawy. To były takie pierwsze moje obserwacje. No i jak już się zaczęła ofensywa przed Warszawą, to chyba po kilku dniach grupa Niemców została przywieziona samochodami i oni tak jak stali, pozawijali się w mieszkaniu w dywany i poszli spać. Nikt ich nie pilnował, nic nie jedli, nic nie pili, tylko zawinęli się w dywany i poszli spać. Dopiero jak się wyspali, to wstali, umyli się, rozebrali się, wygolili się i tak to chyba wyglądały zmiany, bo to się powtarzało kilka razy.
Oni przyjeżdżali spod Warszawy, już spod Warszawy. Widocznie zmiana.
- Czyli to było ich miejsce odpoczynku?
Tak.
- Jak pan wspomina kolejne lata okupacji niemieckiej?
Pierwszy rok wojny, drugi rok okupacji, to jeszcze warunki były znośne, bo były pewne zasoby w domu. Ale później to zaczęło się wyczerpywać, bo praca urzędników umysłowych w czasie okupacji to była groszowa rzecz. Wystarczało podobno na kilka dni i ci, którzy umieli jakoś w inny sposób dorobić, to też to czynili. A u mnie było troszeczkę inaczej. Zaczęła wkraczać wielka bieda.
- Z czego rodzice utrzymywali dom?
Z pracy ojca.
- Czyli całą okupację tato pracował?
Później ja też tak dorywczo zabierałem się do pracy na przykład w ogrodnictwie. Przenosiłem owoce, przenosiłem warzywa, pracowałem trochę u rzeźnika. Pracowałem w olejarni jakiś czas. Tam dostawałem jeść i w butelkach olej. Ci klienci, którzy korzystali, żeby im wytłoczyć olej, nalewali mi do butelek olej. Ale Niemcy później tam zlikwidowali i jego wywieźli chyba do roboty jakiejś, [to był] pan Burzyński. Ale to już nie pamiętam, jak to się skończyło.
- Czy chodził pan do szkoły w tym okresie?
Tak.
Do szkoły powszechnej w Białołęce Dworskiej.
- Ma pan jakichś kolegów z tamtego okresu, pamięta pan?
Już nie.
- Czyli przez całą okupację szkoła funkcjonowała normalnie?
Tak.
- I zrobił pan małą maturę?
Nie, zaraz wywędrowałem do Rembertowa po Powstaniu, to od razu ogólniak skończyłem.
- Proszę powiedzieć, kiedy zetknął się pan po raz pierwszy z konspiracją?
To było w maju 1943 roku. Wprowadzającym mnie do „Szarych Szeregów” był właśnie Władysław Krawczyk, drużynowy tej drużyny, pseudonim „Pirat Korsarz”. Drugim wprowadzającym był mój brat Tadeusz, pseudonim „Crispus”.
- Jakie były pierwsze zadania takiego młodego chłopaka?
Najprawdopodobniej zaczęło się to od terenoznawstwa. Wykładowcami byli między innymi „Orzeł II”, to jest Wiktor Rzecznik, mieszkał chyba w Wiśniewie, później inżynier Stanisław Godlewski, pseudonim „Grabowski”. Oni najczęściej prowadzili z nami wykłady. Pierwsze wykłady (to co pamiętam) to były z terenoznawstwa. Dlaczego? Bo te tereny, nie tylko Choszczówki, ale i okolic całych, były bardzo obficie zalesione, były wielkie kompleksy leśne najróżniejszych drzew i najróżniejszej wielkości tych drzew. Były piękne drzewostany. Od strony wschodniej pamiętam, jak nas uczono, to zaczynaliśmy zawsze od Czarnej Strugi, Szamocina, Marcelina, Grabiny, Józefowa, Rembelszczyzny, Kątów Węgierskich, a od strony południa, to jest od strony warszawskiej, Płudy, Wiśniewo, Henryków, Białołęka Dworska, Dąbrówka Szlachecka… Nie, to już było od strony Wisły z kolei. Tak mieliśmy taki sektor i w tym sektorze uczono nas, jak się poruszać, w zależności od tego ilu tam mieszkańców było. Najpierw bardzo długo uczono nas, jak obserwacje się przeprowadza, zanim wkraczaliśmy po jakimś czasie do akcji. To znaczy rozkładanie ulotek – to między innymi była nasza profesja, w pewnym stopniu.
- Kiedy odbywały się zajęcia?
Przeważnie zawsze przed godzinami… Przed zmrokiem w każdym bądź razie i zawsze w dziewięćdziesięciu procentach w lesie i w okresie letnim.
- Czy pamięta pan, kiedy składał pan przysięgę?
Tak, to było drugiego – czwartego maja, w tych dniach.
- Zapamiętał pan ten moment?
Tak.
Ognisko płonęło, staliśmy kręgiem. „Mam szczerą wolę służyć Bogu i ojczyźnie” – i tak dalej. Przyjmował przyrzeczenie, przysięgę właśnie druh Krawczyk i jeszcze kilkunastu nas było. Ale sytuacja taka była, że nawet wśród własnej drużyny nie wszyscy żeśmy się znali, nie wszyscy, i tak było do końca.
- Czy oprócz terenoznawstwa miał pan inne zajęcia?
W tym czasie nie. Dopiero na początku 1944 roku było „Dziś, jutro i pojutrze” – takie hasło wywoławcze. Jedno, to co w naszym wieku można zrobić, walcząc przeciw okupantom; drugie, to co można zrobić, żeby pomagać tym, którzy bezpośrednio z bronią w ręku startują w Powstaniu; i trzecie, „pojutrze”, to co się będzie robić, jak Polska będzie wolna.
- Proszę opowiedzieć, jak roznosił pan ulotki.
To znaczy przeważnie było nas trzech, tylko nie roznosiliśmy ulotek nigdy w swojej miejscowości. Najpierw bardzo długie rozpoznanie, na przykład Grabiny, Józefowa, Kątów Węgierskich czy jeszcze innej miejscowości, i była rotacja. Tak że u siebie nigdy. W moim odczuciu to były takie miejscowości, gdzie albo wszyscy się znali, prawie wszyscy bezpośrednio, albo z widzenia. A tym bardziej tacy jak my operatywni, bo my przeważnie to w Indian żeśmy się zabawiali. Tak było od przed wojny. Jedna grupa to „Goryle”, druga to „Bociany”. Łuki, pióropusz… Matka szyła mi z takiego paseczka, wsadzałem piórko i to był dobry pretekst w moim odczuciu. Ktoś widocznie tym dyrygował.
- Proszę powiedzieć, czy miał pan wgląd do treści ulotek?
Ulotki zawsze otrzymywaliśmy albo od Krawczyka, albo od Wiktora Rzecznika. To było tak, że z rąk do rąk i od razu w teren. Tylko że nie wiem, czy to rzeczywiście miało związek z tym, że satysfakcją było to, że po latach z tych rejonów otrzymaliśmy pamiątkowy medal i podziękowania przez tamtejsze władze, za to, co żeśmy zrobili dla miejscowej ludności w miejscowościach jak Nieporęt, Chotomów i tak dalej. Mam taki dyplom, medal jest taki, chyba to jest coś związane z tym, a może i nie, może po prostu…
- Czy uczył się pan obsługi broni?
Nie.
- Jakie jeszcze zajęcia były prowadzone?
Bardzo dokładnie uczono nas udzielania pierwszej pomocy, bardzo dokładnie. Krwotoki, oparzenia, odmrożenia, rany cięte, kłute, szarpane. Do dzisiaj się to pamięta. Dalej, służba przeciwpożarowa, sprzęt. To ogromnie przydało mi się w życiu, kiedy pracowałem z młodzieżą. Nawet nie spodziewałem się, że tak zaprocentuje. Całe życie korzystałem z tego.
Tutaj mam dokumenty, pozwoliłem sobie napisać do dowódcy jednostki, tej, w której służyłem. To był 2 Berliński Pułk Zmechanizowany, tam byłem w szkole podoficerskiej, byłem elewem. Po ukończeniu tej szkoły przeniesiony zostałem do Warszawy, a z Warszawy przeniesiony do Kutna, a w Kutnie pełniłem przez cały okres szereg funkcji i mam je udokumentowane na piśmie. […]
- Wrócimy do nauki w „Szarych Szeregach”. Chciałam jeszcze zapytać o inne zajęcia.
Historia, bardzo duże rozdziały. Tylko że to wszystko „na buzię”, nic nie notowaliśmy, nie było zeszytów. Ktoś, kto to zapamiętał, to w porządku. Pamiętam pierwszą taką akcję, bardzo mocną akcję w moim odczuciu, to jest rozlepienie odezwy do Polaków, w dniu 15 lipca 1943 roku. To jest któraś z kolei bitwa pod Grunwaldem. Myśmy na trasie od Legionowa [do] Warszawy Pragi na słupach, w możliwych miejscach rozklejali takie odezwy. Jeszcze żyjący kiedyś jeden z kolegów mówił mi, o czym tak naprawdę dokładnie nie pamiętam, że przy stacji w Choszczówce były trzy słupy wysokiego napięcia, przez które miała być przeprowadzona trakcja elektryczna. Tej trakcji nie przeprowadzono, ale podobno jeden z drużyny, niejaki „Kusy” (pseudonim), Karol Reiss nieżyjący już, podobno wlazł na te trzy słupy, powiesił sztandary i przez ileś dni Niemcy nie mogli ich zdjąć. Ale ja tego nie pamiętam. Tylko to mi opowiadał jeden z kolegów, który jeszcze właśnie żyje i mieszka w Choszczówce.
- W jakich akcjach pan uczestniczył? Co pan pamięta? Może jakieś ciekawe, zabawne historie?
Były takie sytuacje… Aha, wrócę do tego, że jak zaczynała się akcja „Burza”, to chyba był początek 1944 roku, zostałem skierowany przez drużynowego do dyspozycji porucznika Jana Raczkowskiego, do Płud. I od tego czasu wykonywałem tylko te polecenia, które on mi zlecał. Pamiętam takie sytuacje, że na przykład zbliżał się front i jak w kalejdoskopie to się zmieniało, że jedne jednostki przyjeżdżały, stacjonowały, urządzały się tam, można powiedzieć, a inne tylko przejeżdżały, zatrzymywały się. A jeszcze inne to żołnierze się golili, szykowali się i z powrotem wracali w kierunku Radzymina. I to tak trwało przez bardzo długi okres czasu. A myśmy się między tym właśnie poruszali, oczywiście w miarę jak można było się poruszać. No i często właśnie podawało się, jakie jednostki i tak dalej.
- Czyli wówczas zdawał pan relację, raporty…
Cały czas do sztabu, a sztab mieścił się w Płudach, przy ulicy Klasyków 5. Przyjmował za każdym razem jakiś inny pan. Człowiek wpadał, meldował, że na przykład przyjechało dwanaście „Panter” i żołnierze na lewych rękawach mieli złote lwy. To podobno była jakaś doborowa dywizja niemiecka, która została tu ściągnięta z Afryki. Ale już też nie pamiętam tego dokładnie.
- Czyli wówczas pełnił pan funkcję łącznika?
Łącznika.
- Kiedy pan przestał pełnić funkcję łącznika?
To jest też trudna odpowiedź. To nie można tak określić, bo przecież raz było się łącznikiem, a raz inne zadanie się wykonywało. Na przykład było się przewodnikiem. Przemieszczały się bardzo duże oddziały, czasami liczące bardzo duże grupy ludzi, i człowiek był przewodnikiem. Znaliśmy znakomicie teren, każdy przesmyk w lesie, każdy dukt, każdą ścieżkę. Nasze obowiązki zaczynały się od momentu, jak wyprowadzało się, później na trasie to było już obstawione i kończyliśmy zawsze etap jak… Nie mieliśmy nigdy wpadek.
- Czyli przeprowadzaliście ludzi z jednego…
Tak, przez szosę do Buchnika. Takie miejsce docelowe to był Buchnik i tam był taki duży las dębowy, a w pobliżu było jezioro Niwka, które dzisiaj jest podobno śmietnikiem. A od jeziora Niwki to pamiętam, że myśmy tak badali też teren, to było do przejścia przez Wisłę, przedostania się przez Wisłę w kierunku Kampinosu, między Burakowem a Łomiankami chyba była taka duża wyspa. Od strony praskiej, od strony Choszczówki, to ta woda sięgała do tej wyspy dosłownie do pasa. A z drugiej strony był ten główny nurt. Ale ten główny nurt wtedy nie był szerszy jak, ja wiem, dwadzieścia metrów. Tak że my chłopaki potrafiliśmy przepłynąć, nie wszyscy, ale tak było. A co się działo później z tymi przez nas prowadzonymi pododdziałami, to [nie wiem].
- Czyli przeprowadzaliście…
Do Buchnika, do okolic Buchnika.
Tak.
- Czy również osoby cywilne?
Nie, tylko w lesie czekali, czekał pododdział za odpowiednią zapowiedzią, meldował się człowiek. Człowieka doprowadzali chyba do dowódcy czy do kogoś upoważnionego.
- Czy utkwiła w pamięci panu jakaś postać przeprowadzana przez pana?
Nie i nigdy się nie spotkałem z kimś takim… Nie.
- Ilu chłopaków zazwyczaj was brało udział w takiej akcji przeprowadzania?
To też jest trudno odpowiedzieć, bo nie byliśmy sami. Nas nie było trzech czy czterech, czy dwóch, tylko z nami byli i dorośli. Byliśmy takimi jakby łącznikami między tymi… Bo to najpierw szła szpica czy droga wolna, za odpowiednim oznakowaniem. Umawialiśmy się na widoczność wzroku, zawsze tak było. Tak że to trudno powiedzieć, czy to było czterech czy sześciu. Bo tak jak powiedziałem na wstępie, w całym komplecie drużyny nie widziałem, tylko zawsze działaliśmy w dwójkę albo w trójkę, w różnych sytuacjach. A czasami to tak jak mówiłem, że może akurat tam było i więcej, tylko rozstawieni byli odpowiednio. To były tereny wybitnie dostosowane do tego typu prowadzenia działalności. Bo przecież na wysokości obecnych Czajek, tam gdzie jest ta oczyszczalnia ścieków, to tam była długa aleja, bardzo długa aleja obsadzona tarniną i głogiem. Jak człowiek się zaszył w to w szarym ubraniu, to jak wróbel tam człowiek siedział. Człowiek wszystko widział, a człowieka nie widziano.
- Kiedy został pan strzelcem? Jak to się stało?
Nie wiem. […] To musiało z góry, od dowództwa przyjść. Ktoś tam widocznie podał i to jest w Internecie. Wojciech Grygułło „Soroka”, strzelec, Armia Krajowa, koniec kropka. A dopiero później jest strona w Muzeum Historycznym w Legionowie, gdzie są wszystkie dokładne dane naszej drużyny.
- Miał pan informację, że w Warszawie wybuchnie Powstanie?
Tak, tą informację przyniósł ojciec. Bo w przeddzień wybuchu Powstania brat rozmawiał z ojcem. Bo brat kończył, chyba tak, podchorążówkę w Agrykoli, a był ze środowiska [szkoły] Stanisława Kostki, gimnazjum na Kopernika. To co pamiętam.
- Proszę powiedzieć, czy brat brał udział w konspiracji?
Musiał brać, bo jeśli mnie wprowadzał…
- Czyli to brat pana wprowadził?
Brat i drużynowy. Poza tym musiał mieć ścisły kontakt z tą grupą swoją, bo to była I kompania Batalionu „Parasol”, w której był i brat, i Krawczyk. To była I kompania „Parasola” do zadań specjalnych. O tym się nie pisze specjalnie, ale to była kompania do zadań specjalnych. Tylko że Batalion „Parasol” wywodził się z „Zośki”. Bo rozrósł się i powstał Batalion „Parasol”. Ale najpierw on nie nazywał się, tylko najpierw był „Pegaz”. „Agat”, „Pegaz”, „Parasol”.
Tadeusz.
- Czy pan słyszał o akcjach, które przeprowadzał pana brat?
Nie.
- Czy pana tato był w konspiracji?
Nie, ale przecież miał prawo powiedzieć, jak wprowadzano mnie do „Szarych Szeregów”: „Słuchajcie panowie”… Do swojego syna tak nie mówił, ale na przykład do Krawczyka, bo on był drużynowym, to mógł mu powiedzieć przecież: „Panie Władysławie, to jest chłopak. Wie pan, ja boje się o niego”. Nie powiedział nigdy tak, nie powiedział. Wrócę do tego momentu, jak oddziały przemieszczały się przez Choszczówkę, to matka mleko dawała im z zacierkami, zapraszała do domu. Bo oni oficjalnie… Był taki moment, że oficjalnie trójkami chodzili po miejscowości, gdzie myśmy mieszkali, i częstowani byli przez ludzi.
- Jak wyglądały przygotowania do Powstania Warszawskiego?
W Choszczówce?
Nie wiem.
- Była informacja, że będzie Powstanie. Czy były może jakieś przerzuty broni? Czy pan brał udział czy słyszał pan o takich akcjach?
Nie, tylko kiedyś w nocy zostałem poproszony pukaniem w okno, żeby pokazać, gdzie mieszka doktor Rolke, bo wywiązała się strzelanina w okolicy Kątów Węgierskich. Podobno tam miał miejsce transport broni i zginęło dwóch oficerów Armii Krajowej z Legionowa. A ja poprowadziłem tych dwóch osobników do doktora Rolke i on z nimi poszedł do lasu. Taki był mój udział. Ja to po latach… Bo czasami ciągnie człowieka, chociaż tyle się tam przeżyło, ale człowieka ciągnie czasem. Dwa razy do roku pojadę, połażę, postoję, poprzypominam sobie. I któregoś razu siedzi pani z dzieckiem i od słowa do słowa okazuje się, że to jest wnuczka tego doktora Rolkego i zacząłem to opowiadać. Ona mówi: „Niemożliwe”. Tak było.
- Jak wyglądał czas, gdy trwało Powstanie? Czy pan to pamięta co się działo? Bo pan wówczas był w Choszczówce.
Tak.
To co pamiętam, to nad Warszawą była wielka łuna. To jest chyba czternaście kilometrów od Warszawy i wiatr przynosił spalone kawałki papieru. Czternaście kilometrów. I ta wielka łuna – cały czas wieczorami się ją widziało. Widziałem też te naloty rosyjskich samolotów. Zrzucali tak zwane żyrandole i nawet pamiętam, że była taka sytuacja, że na terenie Józefowa czy między Józefowem a Grabiną po takim bombardowaniu zrzucono skoczków. Ale wiem tylko, że jak pobiegliśmy tam rano, to były pojemniki po spadochronach, a tam więcej nic nie było.
- Proszę opowiedzieć, jak potoczyły się pana losy później, po Powstaniu?
Ewakuowanie mieszkańców już zaczęło się grubo wcześniej, już chyba we wrześniu. Zależy od okoliczności, jakie miały miejsce na danym odcinku frontu. My żeśmy dotrwali w schronie i to dosłownie w pierwszej linii frontu, bo były łamane okopy wzdłuż ulicy Leśnej i myśmy w schronie siedzieli. Siedziało nas tam chyba piętnaście osób. To znaczy ja, chora mama, już chorujący brat, pani Maria z dwojgiem dzieci i przy nadziei i jeszcze siedziało czterech chyba… Aha i jeszcze jakieś małżeństwo starsze, dwoje dzieci, czy to dziadkowie nawet byli z córką czy z synową i z dwojgiem dzieci. Oni to byli przybysze ze wschodu. Plus czterech z obsługi działa, które stało za schronem, ale nie strzelało, bo nie mieli pocisków. Tak żeśmy tam przetrwali ładnych kilkanaście dni. Podstawowym jedzeniem to były… Ta starsza pani miała worek, jeden worek czy więcej, że dostawaliśmy garść bułki tartej i wodą żeśmy popijali. A ci żołnierze radzieccy to dzielili się z nami tą zupą, a oni dostawali raz na dwadzieścia cztery godziny.
Katiełok tak zwany, garnuszek dość duży i oni się dzielili tą zupą.
No ale przyszedł rozkaz pewnego wieczoru, że trzeba [wyjść], bo będzie i tak tutaj coś się bardzo dziwnego działo. I rzeczywiście przy końcu tych okopów, przy końcu ulicy Leśnej, to jest gdzieś na wysokości już początku Białołęki, podstawili w nocy studebakery i ci żołnierze poprowadzili nas tymi łamanymi okopami. Sceny, jakie przeżyłem w tych okopach, to znowu nie do powtórzenia, nie do powtórzenia. Nie ruszajmy tego, drastyczne sceny… Zapakowali nas w te samochody, pomogli tym babkom, bo przecież w ciąży była pani Maria, moja mama też. Nie dałbym sobie rady na przykład. Wsadzili nas do samochodów i wywieźli chyba do wysokości… Za górami, no pagórki, takie faliste tereny. Wywieźli nas chyba w okolice Szamocina i tam wysiedliśmy. Patrzymy, pali się ognisko i żołnierz taki, dziadzio-żołnierz, rąbie proch, takie kawały prochu rąbie, pali tym i gotuje coś. Ale do nas wyszedł taki wielki
sołdat, kiwnął na nas ręką. Mnie, matkę i brata poprowadził okopami do ziemianki. Jak żeśmy tam weszli, to słoma, zimno, noc, deszcz mży i on później gdzieś zniknął. Potem przyszedł, postawił garnek i mówi:
Na! Kuszaj! My po ciemku łapę wsadzaliśmy, a tam był pęczak gotowany.
- Dobrze pan wspomina wejście wojsk radzieckich.
Tak było, tak było.
Na drugi dzień przetransportowali nas właśnie chyba w okolice Czarnej Strugi. Tam znowu taka też nieprzyjemna historia, bo wygłodniali, zmęczeni, brudni. Widocznie okoliczni mieszkańcy musieli mieć jakieś zobowiązania, bo w wielu domach były podłogi wymyte i położone koce. Myśmy trafili do takiego domu i tam na podłodze żeśmy się rozgościli. Zaraz panie przyniosły kaszę, ziemniaki, jeszcze coś i ta jedna pani nastawiła kocioł i gotowała krupnik, a my głodni żeśmy czekali, żeby zjeść ten krupnik. Aha, nad kominem wisiał majeranek, więc jedna z nich wzięła i tak otrzepała go. Zaczynamy jeść ten krupnik, a okazuje się, że to był piołun. Nie do zjedzenia. No i tak żeśmy się przemęczyli przez noc.
Na drugi dzień… Od tego momentu zastanawiam się, co dalej. Wyszliśmy na drogę. Drogą jadą w jedną samochody, czołgi, ruch wielki. Stoi babka, Rosjanka z czerwoną opaską, z czerwoną chorągiewką, w kasku,
regulowszczyk tak zwany, czyli regulująca ruch, i pyta się:
Kuda wy? (dokąd wy). A ja tak, taki zbieg okoliczności: „Do Rembertowa”. Mówi, żeby poczekać chwilę. Staliśmy godzinę czy dwie i samochód jechał, zapakowaliśmy się na ten samochód, dojechaliśmy do przejazdu kolejowego między Warszawą, Kawęczynem a Rembertowem. Zatrzymał się samochód i mówi: „Wysiadać”. Wtedy właśnie było moje pierwsze zetknięcie się z tą trasą, o której już wspomniałem na wstępie, że to była ulica, która nazywała się ulicą generała Dowbór-Muśnickiego 41. Tam byłem raz w czasie okupacji z ojcem przez dwie godzinki na obiedzie u kuzynów. Robiła się już noc, poprowadziłem ich i rzeczywiście ta bramka pomalowana na niebiesko i patrzę, przed domem stoi ten kuzyn. „Co się stało?!” Tak żeśmy się rozgościli. Ale do tego domu później napłynęli jeszcze inni ludzie i jeszcze inni. To już jest osobna historia, bo to inny świat. Tutaj w Rembertowie już ludzie pracowali, już zakłady były, sklepy pootwierane. A tu człowiek siedział wieczorem i słyszał, jak na wysokości Pułtuska, Bugu i Narwi, gotuje się wszystko. To słychać było przecież. To było dwadzieścia, trzydzieści kilometrów, to było słychać. I tak człowiek taki rozkojarzony był.
- Kiedy pan wrócił do domu?
Nie miałem domu wtedy, bo ten w Choszczówce został spalony. Tam większość domów drewnianych zostało spalonych. Nie dlatego, żeby ktoś celowo, tak jak Niemcy czyścili przedpole, żeby sobie zrobić łatwość dostępu do nieprzyjaciela nacierającego, tylko po prostu lecące pociski z moździerzy, z dział popaliły mnóstwo tych domów. I ten nasz też został zrujnowany, a resztę to najprawdopodobniej w czasie zimy rozebrali na schrony, na coś. Poprosiła mnie właśnie pani Maria… Jak to dziecko się urodziło, to była dziewczynka i ona zachorowała na krup i umarła. Ona mnie poprosiła: „Wojtuś, zbij jej trumnę”. Taką pakę zbiłem, wsadziła to dziecko, na saneczki, przywiązałem sznurkami. Na cmentarz w Rembertowie, żeśmy zakopali, nie było nikogo. Ojciec w tym czasie był w obozie, a matka była bardzo poważnie chora. Brat nabawił się zapalenia stawów, siedząc w tym schronie. Bo brat był o cztery lata młodszy ode mnie i on dostał zapalenia stawów. Potem dostał zapalenia worka sercowego i tak dalej. Stało się coś niesamowitego… A jeszcze do kompletu jak ojciec wrócił z obozu, to wywalczył mieszkanie zastępcze i żeśmy się przenieśli. Tam on biedak leżał i cały czas miał krwotoki. Wezwałem tą lekarz, która go leczyła, i ona twierdziła, że on jest dobrze zbudowany, że nawet nic się nie stanie, jak mu troszkę upuści się krwi. Dopiero jak poprosiłem wojskowego lekarza, majora Czerwińskiego, jak on spojrzał na niego, to od razu wyskoczył za telefon, karetkę i do szpitala Przemienienia Pańskiego na Pragę i tam leżał pół roku. Wbili mu ileś penicyliny, bo jeszcze wtedy nie była tak ogólnie dostępna. Tak to wyglądało.
- Kiedy tato dostał mieszkanie? Kiedy zamieszkaliście w nowym mieszkaniu?
W nowym – w ogóle [nie]. Tylko tato wywalczył w zarządzie miejskim w Rembertowie zastępcze mieszkanie w budynku prywatnym, pokój z kuchnią. Nie było wygód, nie było sanitariatów, tam nic nie było. Tak żeśmy tam kilka lat [mieszkali]…Tylko ja po skończeniu szkoły średniej podjąłem pracę w przedwojennej fabryce Gerlach i Pulst. To była fabryka karabinów i sprawdzianów na Woli. Jedna z fabryk, w której ludzie, rzemieślnicy bardzo dobrze zarabiali, bardzo dobrze, i tam podjąłem pracę. Tam też zapisałem się na utrzymanie tego mieszkania i płaciłem na to mieszkanie jedenaście lat, potrącano mnie. Nawet utarło się takie powiedzenie, że żeśmy dostawali darmo mieszkania. To jest nieprawda. Bo tutaj w zakładzie były takie okresy, że pracowało i cztery tysiące ludzi, na dwie zmiany, na trzy. Czy wobec tego wszyscy potrzebujący dostali?
- Pan dojeżdżał z Rembertowa codziennie do pracy?
Tak.
Do Dworca Wschodniego dojeżdżało się pociągiem, a od Dworca Wschodniego samochodami do Dworca Zachodniego, a od Dworca Zachodniego piechotką do zakładu. Tak że…
To był 1948–1949 rok, a później służba wojskowa.
- Kiedy zobaczył pan pierwszy raz Warszawę, to jak pan to pamięta, jak pan to wspomina?
Jak tylko otworzono most pontonowy… Nie wiem, to było któregoś stycznia. Ze znajomym żeśmy poszli, który mieszkał na Czerniakowie, chyba na ulicy Dworkowej, a właśnie przebywał w tym domu, w którym myśmy mieszkali w Rembertowie. On mówi: „To chodź, przejdziemy, zobaczymy, jak tam moja rodzina przeżyła” – czy coś takiego. Też dokładnie nie pamiętam. To było martwe miasto, martwe miasto. Szło się ulicami na wysokość gruzu, na wysokości chyba pierwszego piętra. Takim wałem się szło. Wszędzie tylko opalone mury, cisza, martwa cisza. Miasto umarłych, jak to nazwałem.
- Czy brał pan później udział w odbudowywaniu Warszawy?
Tak, jako pracownik tych zakładów. Codziennie, czy ktoś chciał, czy nie, podstawiano wojskowe samochody i żeśmy tymi samochodami jeździli. Nie wiem, czy to było dwa razy w tygodniu po godzinie czy po dwie. Były tory kolejowe ułożone na całym Muranowie, bo Muranów to ta dzielnica, gdzie było getto. To wszystko leżało w gruzach i tam żeśmy łopatami na platformy, na wagony ładowali gruz. Człowiek tak się przyzwyczaił do tego, że załóżmy w środę czy w czwartek się idzie na to odgruzowywanie. Człowiek kanapki sobie szykował, bo wiedział człowiek, że później wróci.
- Może jeszcze chciałby pan coś opowiedzieć z okresu okupacji, o co nie zapytałam?
Gdyby tak grzebać w pamięci, było różnych takich scen, ale to są… Nie, nie pamiętam nic więcej.
- Proszę powiedzieć, jak pan ocenia Powstanie Warszawskie? Co pan sądzi o wybuchu Powstania?
Opinie nadal dzisiaj są podzielone, ale nie wiem, czy dobrze zrobiłem, czy źle, może tak. Jest tutaj plan Pabsta, że już w 1939 czy którymś roku Pabst, generalny architekt Hitlera opracował, że tu będzie po lewej stronie strona niemiecka, a po prawej strona praska. I stamtąd my po czterech klasach szkoły powszechnej mieliśmy tutaj przychodzić do pracy i pracować na rzecz Niemców. To zostało konsekwentnie później realizowane.
- Czyli jest pan szczęśliwy, że do tego planu nie doszło.
Tak… Nie, że Powstanie było konieczne. Bo czy ono by wybuchło, czy nie, to byliśmy i tak na straty spisani. Polaków miało być około czterystu tysięcy tylko w Warszawie. Tak wynika z tego artykułu, co czytałem.
Warszawa, 26 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda