Tadeusz Kaliński
Urodziłem się w 1932 roku. W Warszawie zamieszkiwałem od 1935 roku. W 1939 roku rozpocząłem szkołę podstawową – w Warszawie na Marymoncie (na ulicy Kolektorskiej). 1 września 1939 roku wybuchła wojna światowa. Niemcy byli już w Warszawie na Bielanach pod koniec września, tak że musiałem przerwać szkołę. Potem nastąpiła okupacja, bardzo ciężkie czasy.
Najmłodsze lata – niestety musiałem przerywać szkołę. [Uczyłem się] w różnych miejscach – i prywatnie, i w klasach, w różnych budynkach, tajnych oczywiście. Chociaż były też i szkoły dostępne. Okupacja dla nas była rzeczywiście tragedią. Zginęło bardzo dużo rodziny ze strony mojego taty, ze strony mojej mamy. W czasie okupacji, w 1942 roku, zmarł tata mojej mamy, czyli mój dziadek, który z niewiadomych przyczyn był aresztowany i traktowany jako więzień polityczny. Był wywieziony do Oświęcimia, zginął. Dziadek nazywał się Józef Przygódzki. Bracia i siostry z rodziny mojego ojca również zginęli – mimo że nie mieszkali w Warszawie, byli również posądzani o różne rzeczy. Wtedy kara śmierci groziła za posiadanie radia, za posiadanie najprostszej broni osobistej. A nawet było tak – z rozkazu Hansa Franka – że jak Niemcy przegrywali wojnę na wschodzie, to warszawiacy musieli oddać wszystkie futra, wszystkie kożuchy. Były składane w odpowiednich punktach i wszystko szło na front wschodni, żeby ratować żołnierzy niemieckich. Tak że jeśli ktoś wydał, że inny posiada futro czy kożuch – a nie zdał – to również [posiadacz] mógł otrzymać karę śmierci.
1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie. Dwa tygodnie przed wybuchem Powstania w naszym budynku w piwnicach mieszkała (o czym nawet pozostali lokatorzy nie wiedzieli) drużyna licząca piętnastu – szesnastu powstańców. Wiek powstańców był różny – od szesnastu lat wzwyż, walczyli również chłopcy (ja w tym czasie miałem dwanaście lat). Byli też tacy, którzy walczyli czynnie, z bronią.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania i dni przed wybuchem? Czy czuł pan i pana otoczenie, że coś się zbliża? Kiedy już o tym było słychać? Kiedy po raz pierwszy słyszał pan, że Powstanie ma szanse realizacji?
Taka była atmosfera… W naszym budynku, mimo że było sześć izb, mieszkało sześć rodzin. W każdej izbie była rodzina, a rodziny były dosyć liczne – od trojga dzieci do nawet sześciorga. Było nastawienie, że coś wybuchnie, coś będzie, to jest niemożliwe, żeby był taki terror. Jako dziecko inaczej to odbierałem, natomiast mój ojciec doskonale to rozumiał, bo dał zezwolenie na to, żeby… Tydzień przed wybuchem przeprowadził pozostałą rodzinę, a tam mieszkali tylko powstańcy. Tak że mój ojciec wiedział doskonale, chociaż mnie jako dziecka nie informował. Innych ludzi też nie informował, bo to dla wszystkich skończyłoby się bardzo źle.
Atmosfera była przygnębiająca. Każdy walczył o to, żeby zgromadzić przede wszystkim żywność. Pieniądze wtedy już nie miały wartości – tylko coś za coś. Najchętniej za złoto można było nabywać różne towary. Było przygnębienie, bo wiadomo było – już starsi ludzie wiedzieli o tym, że będzie Powstanie. Tylko nie wiedzieli, którego dnia i o której godzinie.
- Czy czuł pan entuzjazm ze strony starszych w stosunku do Powstania? Jak odbierali to, że wybuchnie? Czy byli nastawieni negatywnie, czy pozytywnie do tego?
Nastawienie było takie, że może już się ich pozbędziemy. Że mamy już dosyć upokorzenia, niewoli, zniewagi. Jechało się tramwajem – pierwsze miejsca były zajęte tylko dla hitlerowców, mundurowych albo tajnych. Sam, będąc dzieckiem, jechałem w tramwaju i do wagonu weszła rewizja. Polak, starszy ode mnie (siedemnaście czy osiemnaście lat), wyjmuje z kieszeni pistolet, zdejmuje oświetlenie, pod klosz wkłada pistolet, zamyka, dalej stoi i czeka na niemiecką rewizję. Nie wiem, czy Niemcy to widzieli, czy się bali – tak przeszli przez wagon, że nikogo nie ranili, nikogo nie zabrali, nikogo nie aresztowali. To było na placu Wilsona. Niemcy potem wychodzili z wagonu, a ten otworzył klosz, wyjął pistolet, strzelił im z tyłu w głowę. Wszyscy zaczęli uciekać. Tak że nastawienie było bardzo nerwowe. Jedni czekali – że to dobrze, że Powstanie wybuchło. Tylko potem już było trochę gorzej. Mogę powiedzieć w późniejszych relacjach, co mówiły matki, jak matki płakały, jak matki żałowały swoich dzieci: „Co wy robicie?!”. „Co to da?”. „Zniszczycie nas wszystkich!”.
Będąc w pracy w 1974 roku, spotkałem panią Godlewską – matkę „Antka [Rozpylacza]”, tego chłopca. Mówiła mi: „Straciłam męża, straciłam Antka, straciłam dwoje dzieci. I teraz nie mam żadnego wsparcia, żadnej pomocy ze strony państwa, ze strony nikogo. Wszyscy o mnie zapomnieli. Mieszkam w Zalesiu i z Zalesia właściciel wyrzucił mnie na ulicę”. […]
- Jak wyglądały kolejne tygodnie Powstania?
Straszne. Okropne. Nie wolno było nikomu chodzić, przelatywało się z domu do domu, z rogu do rogu. Czynnie nie walczyłem. Mamy nie było, mój tata ukrywał się. Przychodzili do nas powstańcy. Przenosiłem karteczki – nie wiem, co było na nich napisane. Inne matki nie pozwalały, ja nie miałem nikogo. Nosiłem kartki do Scholla, do innych domów (na Gdańskiej, na Słowiańskiej). Co na nich było napisane – nie wiem. „Słuchaj, przenieś. Ty znasz, wiesz. Jesteś mały, tobie się nic nie stanie”. Byłem dumny z tego. Byłem dumny, bo sobie nie zdawałem sprawy. Myślałem – a, jak strzelą, to jeszcze im ucieknę. Ale okazało się, że jak już strzelili i usłyszało się głos, to już człowieka nie było. Przekonałem się o tym na własnej skórze i wiedziałem, że głos nic nie daje, bo kula jest szybsza od głosu.
- Dlaczego pański ojciec się ukrywał?
Mój ojciec ukrywał się… […] – nie wiem z jakich powodów – posiadał broń i ktoś z sąsiadów powiedział, że pan Kaliński ma broń, pistolet. Przyszli Niemcy. Mojego taty nie było, bo pojechał na wieś po żywność. Przyszli Niemcy, bardzo mamę skatowali, zbili. Mama powiedziała, gdzie jest zakopana broń. Poszli, znaleźli broń, że jest niewyrzucona, zawiązana w papier, gazety, różne szmaty, są czynne magazynki. Mama dała przez obcych [znać], żeby ojciec więcej tu nie przyjeżdżał (to był 1942 – 1943 rok), bo jeśli przyjedzie, to wiadomo, co go czeka. I ojciec musiał się ukrywać. Potem wyrok był taki – albo ojciec przyjdzie i rozstrzelanie ojca, albo mamy za posiadanie broni – to było okropne. Potem Niemcy nam powiedzieli, kto nas wydał i bardzo przykry los spotkał tych, którzy nas wydali. Los Boży tak chciał, że ta rodzina długo nie przeżyła.
- Czyli podczas Powstania radził pan sobie sam?
Tak. Nie miałem ojca, nie miałem matki. Był tylko brat, starszy ode mnie, któremu potem udało się uciec poza Warszawę. Mieszkał we Włochach u dalszej rodziny. Natomiast ja do końca byłem na Marymoncie, na Słowiańskiej pod numerem 4.
Za [ukrywanie] Żydów też groziła kara śmierci. Nikt z nas nie wiedział, że ojciec w jednym pokoju [ukrywał Żydówkę] – mieszkała starsza pani z pieskiem, była Żydówką. Były z nią kontakty, ale my jako dzieci czy lokatorzy – nikt o tym nie wiedział, że ta pani jest Żydówką. Była bardzo wykształcona. Szczęśliwa, ponieważ nasz domek przy Słowiańskiej 4 był oddalony od Gdańskiej, wolnostojący, wokół nie było żadnej zabudowy. Ktoś doniósł o tym Niemcom, że u Kalińskich w domu mieszka Żydówka. Cud, że wszyscy z nas ocaleli. Myśmy ocaleli, ale inni zostali niesłusznie zgładzeni. Dla Niemców [wyrażenie]: ulica Słowiańska – Slowiańska – jest nie do wymówienia. Zrozumieli, że to jest nie na ulicy Słowiańskiej tylko na ulicy Łomiańskiej 4. Gestapo pojechało na ulicę Łomiańską, otoczyli cały dom – w tym budynku mieszkało nawet więcej ludzi niż w naszym, ponad trzydzieści pięć osób – i wszyscy na miejscu zostali rozstrzelani. Wszyscy zostali wyprowadzeni i wszyscy zostali rozstrzelani. Po pewnym czasie ta wieść do nas dotarła i właściwie zostali tylko starzy albo dzieci bez rodziców, bo każdy bał się, że zorientują się i przyjadą do nas. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo nie miałem mamy, nie miałem taty, to normalnie mieszkałem. Starzy [ ludzie zostali], a wszyscy młodzi wyprowadzili się. Starzy mówili: „A, co będzie, to będzie”.
- Kiedy był pan sam, jak pan sobie radził z takimi rzeczami jak choćby pożywienie? Czy ktoś się interesował?
Mówiłem, że taty nie było, jak przyszli Niemcy, bo pojechał na wieś. Wynajął furmankę z koniem i pojechał do Płońska, bo w Płońsku był rodzina ojca, bracia. Przywiózł dwie bańki miodu i jeszcze inną żywność ¬– mąkę, co mógł. Powiedział: „Ja ci to stawiam. Nie pokazuj nikomu, żyw się tym miodem i chlebem i jakoś przetrzymasz, przeżyjesz”. I tak było. Smarowałem sobie tylko kawałek suchego chleba, miód – nikt mi nic nie robił. Jeszcze kolegów częstowałem, ale nie wydawałem się. Tak że biedy nie miałem, miód mnie uratował. Dwie bańki twardego miodu z pasieki przywiezione z Płońska. Jeszcze inni brali – dawałem paniom, co miały dzieci. Ojciec od czasu do czasu przez znajomych dopytywał się, jak żyję.
Nie robiłem żadnych zakupów. Ponieważ to był sierpień, to były pomidory. W ogródku – jak nas wysiedlali – były piękne pomidory. Wokół nas było żyto. Niektórzy zrywali kłosy żyta, tarli i robili kaszę, kleiki. Wyjść poza obiekt było niemożliwe, bo kto wyszedł, to Niemcy strzelali ze [wszystkich] stron. Nawet było zarządzenie Niemców, że w pewnych godzinach – powiedzmy, od dziesiątej do dwunastej – wolno było chodzić. Pod warunkiem, że trzeba było trzymać w ręku białą chusteczkę i machać chusteczką, to wtedy nie będą strzelać. Okazało się, że pierwszy dzień był respektowany, Niemcy nie strzelali do nikogo, drugiego dnia też nie, a w trzecim jak otworzyli ogień, to bardzo dużo ludzi zginęło. Jak pamiętam, to na Marymoncie leżały dziesiątki ciał po ulicach, po rowach. Dopiero właściwie po wyzwoleniu (bo Powstanie [upadło] 3 października, a wyzwolenie było 17 stycznia) ciała były chowane. Potem już nawet żadne machanie, żadna chusteczka z czerwonym krzyżem [nie pomagała] – strzelali. Strzelali z ulicy Kolektorskiej (ze szkoły, z góry), z koszar niemieckich, z Akademii Wychowania Fizycznego, tak że Marymont był [pod obstrzałem] – każda ulica, każdy szczegół…
Ja sam w bardzo prozaiczny sposób mało nie dostałem kulą z Kolektorskiej. Rwałem śliwki i widocznie odwróciłem się, bo byłem ustawiony piersią do Kolektorskiej. Padł strzał, a ja widocznie w tym momencie obróciłem się i kulka przeleciała mi pod [klapą]. Nie słyszałem strzału, ale zobaczyłem, że mam rozdarte klapy i odskoczyła sztacheta. Patrzę, dopiero za chwilę usłyszałem jeden strzał, drugi strzał. Opatrzność Boża mnie uratowała, bo tak to bym dostał w pierś. Tak że gdzie tylko [Niemiec] coś zobaczył – to nie [tylko] chodziło o ulice, gdzieś w zakątkach, nie wiadomo było, skąd te kule lecą i człowiek pada. U nas na podwórku [człowiek] szedł do ubikacji, która była piętnaście metrów od budynku i wydawało się… a była przerwa trzy – cztery metry… Takie przestrzenie, dziesięć – piętnaście metrów, to jeszcze udawało się szybko przelecieć, zanim nacelował człowieka. Jak chodziłem z kartkami, to wiedziałem gdzie, co. Leżało się, leżało i potem, raptem dwadzieścia metrów susem, za drugi róg leciało się i w ten sposób można było poruszać się.
- Chciałam zapytać o kartki, które pan nosił. Czy przenosił pan pocztę?
To było odręcznie napisane. To nie była poczta w takim sensie, że zalakowana koperta, tylko karteczka, zapisany świstek, zwinięty. „Masz, leć, bo ważna sprawa, będą się martwić”. – „Dobrze, nie ma sprawy”. I chodziłem. Ile kartek przeniosłem – trudno mi powiedzieć. Nie znam nawet treści tych kartek – dwanaście lat, to człowiek jeszcze nie bardzo czytać umiał, mnie to nie interesowało, ale jakąś pochwałę zawsze miałem. Pochwałę – uważałem, że to mi się udało.
- Jak wspomina pan żołnierzy Armii Krajowej?
Akurat właśnie byłem, jak wychodzili z naszego domu. Ubrani byli całkiem, całkiem (jak na tamte czasy), ubrani byli normalnie. Tylko ja jako dziecko zwróciłem uwagę, że te opaski biało-czerwone są widoczne dla Niemców. Jak wyskakiwali z naszego domu – jeden, drugi, trzeci, czwarty, większość tylko z krótkimi pistoletami i mieli obstawę dwóch – trzech z automatami. Na głowie zwykła czapka czy kapelusz. [Myślę] – to jest bardzo znane, widoczne dla Niemców. Jakby cywil uciekał, to może by myśleli, że to jakaś kobieta, a tak to już było wiadomo do kogo strzelać. Miałem taką uwagę, że to powinno być ukryte. Niech ma to w portfelu, schowaną na piersiach – potem niech wyjmuje. A tak – szerokie opaski, [napisane] AK. Dla [Niemców] to był żywy cel. Takie było moje prywatne odczucie. Konspirowałem się, jakby mi powiedział, żeby wziąć opaskę, żebym leciał z listem, to bym powiedział, że nie chcę tej opaski. Mogę ją mieć w kieszeni, ale po co mi ona. Zdradza mnie, bo biało-czerwone na zielonym, to przecież się odznacza.
- Czy słyszał pan wtedy, że ludzie oczekiwali wyzwolenia ze strony Rosji?
Tak. Och, jak wzdychali, że już niedługo, już niedługo. A jak już myśmy byli na Marymoncie, jak Rosjanie otworzyli kanonadę… Przez Marymont, gdzie mieszkałem, przez Gdańską, przechodziły pociski. Tak wyły, tak piszczały, że każdy się kurczył, bo myślał, że na niego spadnie pocisk (a one przelatywały jeszcze ze dwadzieścia kilometrów – za Warszawę, na Młociny, na Babice). Ale niektóre spadały też i na Bielany. A jeszcze potem jak był desant amerykański – „No, to już niedługo. To już wytrzymamy. To jeszcze dzień, to już na pewno oni uciekną”. A potem było rozczarowanie, że nie, nie. Ojciec wykopał w glinie dół, to myśmy tam byli, bo po co mamy uciekać jak trzy – cztery dni i Niemców nie będzie. Przecież nikt nie przypuszczał, że to tak długo potrwa. A [Rosjanie] doszli, potem przestali strzelać – nie było już żadnej pomocy. To, co Amerykanie zrzucali, to wszystko… Sam widziałem jak na Bielanach zrzucili desant, ale wszystko poszło w ręce [wroga]. Jak mieszkałem na Bielanach na Przybyszewskiego, Żeromskiego – widziałem samoloty, jak zrzucali na spadochronach żywność, amunicję. Wszystko poszło w ręce niemieckie.
- Czy ktoś z pana najbliższej rodziny miał styczność z konspiracją?
Tylko mogę przypuszczać, że mój dziadek, który zginął w Oświęcimiu. Jak na tamte czasy był jednym z najbardziej wykształconych w naszej rodzinie i w otoczeniu. Był długie lata w Ameryce, potem przyjechał tutaj. W Polsce, w Żyrardowie miał fabrykę skórzanych pasów. Fabryka spaliła się i musiał przyjechać. Miał całą listę organizacji. [Dziadek miał na nazwisko] Przygódzki. Ta lista trafiła do Niemców. Przyjechali w nocy i z dwóch wsi (to były wsie: Ślepowrony i Strubiny) zabrali dwadzieścia osób. Zaraz po wyzwoleniu pojechaliśmy na wieś, żeby dowiedzieć się, kto to był, że może ktoś wrócił z tych aresztowanych. Nikt nie wrócił. Tylko fakt, że dziadek miał listę, z listy odczytywali, w nocy przyjeżdżało gestapo i wszystkich zabrali. Moja mama i ja raz odwiedziliśmy dziadka w Warszawie na Daniłowiczowskiej. Zawieźliśmy dziadkowi paczkę. To był początek 1943 roku. To był styczeń – luty, bo moja mama w 1943 w listopadzie umarła. Jak zobaczyliśmy dziadka, to już źle wyglądał. Moja mama strasznie płakała, dziadek też płakał i tylko mówił, że: „Chyba już niedługo wywiozą nas do Oświęcimia. Strasznie nas biją”. Mówił: „Józia, jak nas biją! Jak nas mordują! Życie mamy bardzo złe. Jak byś mogła, to ratuj!”. Mieli literki „P” jako więźniowie polityczni. Ale do jakiej organizacji, do czego należał? W każdym razie był taki symptom – na wsi, gdzie mieszkał, po czterdziestu latach oderwały się deski, podbitka i tam była broń.
- A pański wujek, o którym pan wcześniej opowiadał?
Moja żona pochodzi ze Lwowa, [właściwie] jeszcze za Lwowem, jak miejscowość Stryj. Rodzice mojej żony też stamtąd pochodzili. Było tam bardzo duże bezrobocie. Im trochę łatwiej było się poruszać, bo to były tereny należące do Galicji i w szkole obowiązywał język niemiecki. Mój stryjek (czy nawet tata mojej żony) pracował w Katowicach na kolei jako zwykły kolejarz, ale pracował dlatego, że znał niemiecki. Natomiast stryjek mojej żony, mając piętnaście, szesnaście lat – była bardzo duża bieda – po prostu tułał się, poszedł. Zaciągnął się do legionów jako piętnasto – szesnastoletni [chłopak]. Stryjek mojej żony, Wilhelm Siechowski, walczył w I wojnie światowej, w legionach. […].
Jak się ożeniłem, to mieszkałem z żoną w Katowicach i tam pracowałem. Do Katowic przyjechał właśnie Wilek Siechowski, stryjek mojej żony. Moja żona przedstawiła mnie jako męża, Tadeusza, powiedziała: „Tadeusz też przeżył Powstanie”. Wiedziała już o tym, że wujek był uczestnikiem pierwszej i drugiej wojny i walczył w Powstaniu Warszawskim (najprawdopodobniej w podziemiu, bo już wtedy miał rangę pułkownika). [Wujek] mówi: „No, Tadeusz, jak ty powstaniec, to ja ci trochę o Powstaniu powiem, jak to było”. Mnie to bardzo interesowało, bo jedni mówią, że dobrze, że Powstanie wybuchło, drudzy mówią, że nie. Moje stanowisko trudno mi określić – z jednej strony tak, z drugiej strony nie. […]. Może lepiej by było [gdyby nie wybuchło]? Warszawa nie byłaby tak zniszczona? Ludzie, cała inteligencja zginęła w Powstaniu (przeważnie studenci). Na Bielanach, gdzie myśmy się ukrywali, to [jedna] rodzina miała pięcioro dzieci – pięć córek i wszystkie zginęły w Powstaniu. A [ta matka] tylko gotowała bigosy i wieczorem przychodzili i garnkami… bo to dla powstańców. Jak popatrzyłem na bigos, to [mówi]: „A, to nie dla ciebie. Nie dla ciebie. Tutaj żebyś nic nie ruszał. To wszystko jest dla naszych powstańców”. Mówi: „Oni walczą, a ty tutaj się ukrywasz”.
Jeśli chodzi o wujka, to wujek mi powiedział, że do tej pory o Powstaniu to jeszcze dużo trzeba by pisać, dużo trzeba by mówić – to jeszcze nie wszystko, co w tej chwili jest napisane. Mój wujek zmarł w 1961 roku. Byłem na pogrzebie wujka – Wilhelma Siechowskiego i było całe dowództwo, wysocy rangą powstańcy. Najpierw nie chcieli nic mówić, tylko przyglądali się bardzo mi i żonie – kto to jest, bo rodziny wujka Siechowskiego nie było, tylko byłem ja i żona. Zdziwili się, że myśmy dojechali, bo myśmy mieszkali w Katowicach, ale już wtedy, w 1961 roku przeniosłem się z Katowic i mieszkałem w Warszawie. Dowiedzieli się, że to wujek, to już w porządku, byliśmy normalnie traktowani. Było tam z pięćdziesiąt osób, wszystko wojskowi, ubrani na czarno. Jeden na drugiego patrzył, oglądał. Było przemówienie nad grobem wujka, że to był wielki bohater. Prawdopodobnie to był prokurator Powstania Warszawskiego albo zastępca prokuratora warszawskiego.
Zresztą potem w 1961 roku rozmawiałem z dowództwem Powstania Warszawskiego, to na cmentarzu powiedzieli mi (nie wiem, czy państwo to podacie, czy wytniecie ten odcinek), Powiedziałem, jak matki płakały, czy to Powstanie było potrzebne, czy nie? Do tej pory z jednej strony cieszę się, że przeżyłem, ale z drugiej strony smutno mi, że tyle inteligencji musiało zginąć. Pytałem się ich, czy Powstanie było potrzebne? Powiedzieli: „Tak, było potrzebne. My w Powstanie zostaliśmy zdradzeni”. Mówię: „Przez kogo?”. – „Mówi się, że Polak – Węgier dwa bratanki…” – że przez Węgrów zostaliśmy zdradzeni. Że armia węgierska, wycofując się ze wschodu przez Płońsk… Właśnie tę armię węgierską widziałem, bo w lipcu 1944 roku byłem na wsi, właśnie koło Płońska (w Ślepowronach). Była tam bardzo silna armia węgierska i myśmy wszyscy bali się, że to jest armia niemiecka, że wszystkich nas pozabijają. Budzimy się rano, a oni w objęciach: „Polacy! Dajcie mleka”. Za wszystko płacili. Okazało się, że to Węgrzy, bo nikomu nie zrobili żadnej krzywdy. I właśnie ta armia miała się przyłączyć do powstańców. [Powiedzieli mi]: „Gdyby oni się przyłączyli, to wtedy Powstanie rzeczywiście trwałoby tydzień”. Mówiło się – trzy dni, tydzień, może dwa tygodnie. „Ale oni nas zdradzili”. Nigdzie nie mogę tego odczytać. I powiedział mi: „My to jeszcze wszystko opiszemy”. Ale do tej pory – interesuję się, mam bardzo dużo książek [na temat] Powstania Warszawskiego, ale ten wątek [się nie pojawił]… […].
Wujek powiedział mi, że studiował w Berlinie prawo niemieckie i z nim studiował Ludwig Fischer – ten, który był w Warszawie, dystrykt warszawski. Hans Frank był na całą Polskę, a [Fischer] był na Warszawę. Wujek jest urodzony w 1899 roku, Hans Frank jest urodzony w 1900 roku, a Ludwig Fisher urodzony w 1905 roku. A prawo niemieckie – [studia] sześć, siedem lat. [Wujek miał] doktorat – nie to, że skończył tylko wyszedł jako doktor prawa niemieckiego. Wujek mi mówił, że brał udział w Powstaniu Warszawskim. Oczywiście nie walczył, jak szeregowi, bo był już w randze pułkownika. Walczył w inny sposób – wyciągał aresztowanych powstańców, przywoził z Oświęcimia, bo się znał. Wujek zawsze przedstawiał, że to jest „mój brat”, „daleki kuzyn”. Wujek do niego przychodził, to było tak, że za dwa dni specjalnym niemieckim samochodem puszczali, przyjeżdżali do Warszawy i puszczali tę osobę. Ale też bali się potem, żeby nie złapali [ich] partyzanci, to zostawiali w lesie i dzwonili: „Idź do lasu. Już ta osoba jest i czeka na ciebie”.
Tak jak mi wujek opowiadał, to nawet był na weselu [Fischera]. Zabawa była bardzo huczna.
Jeśli chodzi o moją rodzinę – żona, brat (który żyje), ojciec, stryj – to była taka rodzina, że nigdy w życiu nie wypili nawet szklanki wina czy szampana (nawet na moim weselu – brat żony czy żona – w ogóle alkohol nie wchodził w rachubę). [Więc] jak wesele w Berlinie trwało trzy dni, to wszyscy byli pijani, a [wujek] był trzeźwy i pewne dokumenty im wykradł – porobił kopie. Potem okazało się, że te osoby, z którymi studiował, miały wysokie stanowiska – tak jak Ludwig [Fischer]. […]
- Chciałam wrócić do Powstania. Kiedy i w jakich okolicznościach spotkał się pan z ojcem?
Po wyjściu nocą z Bielan (z bunkra – ziemianki) nikt nas nie zatrzymał. Udało nam się. Żeśmy przeszli przez wszystkie wioski. Po Powstaniu było tak, że ludzie uciekali jak najdalej z Warszawy, bo chodzili „ukraińcy”, chodzili Niemcy i jak zobaczyli, że ktoś wyróżnia się ze środowiska chłopskiego, to zaraz było powiedziane: warszawski
Bandit i dostawało się kulę w łeb.
Tak że jak myśmy uciekli i byliśmy na wsi, to właściciel miał przykazane (i ja), że jestem dzieckiem tych państwa, bo „ukraińcy” i Niemcy chodzili, wyszukiwali i rozstrzeliwali warszawskich bandytów. Nas pod koniec sierpnia 1944 „ukraińcy” wypędzali z Powstania Warszawskiego. Wysiedlili nas, wypędzili, a jak nas pędzili, to stał co pięć metrów z automatem i wszystkich przez Bielany i do Pruszkowa. W Pruszkowie wiadomo, co się stało – wszystkich od razu do Oświęcimia. Poza tym przetrzymać tydzień w Pruszkowie, to było to samo co zginąć, co umrzeć. Gehenny się działy – to, co mi opowiadali [ci], co byli. Spotkałem się z takim, co był. Mówi: „Tadek, dobrze, że ci się udało uciec”. Udało, ale człowiek też szafował życiem.
Mieszkałem [na wsi] sam, ale od czasu do czasu przychodził ojciec, płacił temu panu. On mnie normalnie żywił, byłem jako dziecko i ojciec wiedział, gdzie mieszkam. Ukrywał się – nie wiem gdzie. Bał się, że jak przyjdą, to zobaczą, że trochę inaczej wygląda. Sprawdzali nawet, jakie masz ręce. Czy poszli do sołtysa – „Kto to jest?”. Sołtys powie, że nie wie. Nie wiesz, to cię rozstrzelali. Było jeszcze [tak], że trzeba było się z tym kryć, że nie poszedłeś do Pruszkowa, tylko uciekłeś. Jesteś uciekinier. A „ukraińcy” wyrabiali z Polakami niesamowite rzeczy. Przylecieli, to od razu pozabierali wszystkie zegarki. Tak że mój tata wiedział, gdzie jestem, bo mnie sam tam zawiózł. Tylko ukrywał się, bo się bał, nocami uciekał.
Wyzwolenie Warszawy było 17 stycznia, a ojciec przyjechał po mnie na początku lutego. Powiedziałem ojcu, że już w międzyczasie byłem w Warszawie. Faktycznie byłem. Jedna pani mnie namówiła: „Tadeusz, chodź. Wracamy. Ojciec twój już na pewno nie żyje, bo już dawno ojca nie masz. Brat był gdzie indziej – też nie masz. Chodź, co nam zależy”. Warszawa była wyzwolona 17 stycznia (już front był za nami), to 21 czy 24: „Tadeusz, chodź. Idziemy do Warszawy”. Zgodziłem się – co mnie zależy? Sam jestem, ojca nie mam, matki nie mam, to co mi zależy? Myśmy wybrali się i żeśmy doszli do Okęcia. Dwa dni żeśmy szli. Na Okęciu nie puściło nas wojsko polskie i wojsko ruskie. „Wszystko jest zaminowane – mówią – gdzie wy idziecie?! Po co wy idziecie? Po śmierć idziecie?”. To byli Polacy, polskie wojsko. Mówimy: „Na Marymont”. – „Jak przejdziecie przez Śródmieście? Tu nie wiadomo, każdy dom…”. Rzeczywiście przekonali nas, że nie ma co wracać do Warszawy. Po prostu powiedzieli „nie” i koniec. Mieliśmy tylko takie wyjście: albo wracać z powrotem do wsi, gdzie żeśmy byli (za Grodziskiem), albo obejść lasami i gdzieś wchodzić. Ale [ta pani] mówi: „Nie, Tadeusz. Tego nie zrobimy”. I żeśmy wracali. Podwozili nas Rosjanie, bo akurat jechali w tamtym kierunku. To też była masakra. Zatrzymali się pod Grodziskiem. Raptem – strzały. Z jakiegoś dworu jeszcze uciekali Niemcy. Okazało się, że to nie byli Niemcy, tylko „ukraińcy”. Wszyscy położyli się na śnieg, trochę ich powiązali i [przejechali po nich] czołgiem. Piętnastu – cała breja. I to Rosjanie [zrobili], przejechali. „To zdrajcy! To zdrajcy!”. Ukraińcy potem więcej jak Niemcy bali się Rosjan i Polaków.
Myśmy wrócili zabiedzeni, wygłodniali. Tej młodej Polce nic nie zrobili, bardzo się nawet żeśmy przyjaźnili. Na początku lutego przyjechał do mnie ojciec. Ojciec wziął mnie za rękę, wzięło się pierzynę, poduchę i żeśmy szli do Warszawy. Potem trochę [podwieźli] nas furmankami. Ojciec miał czym zapłacić, poszedł do chłopa – do Warszawy to bali się, [ale] przywieźli nas na Bielany, do Wawrzyszewa i z Wawrzyszewa zeszliśmy na dół, na Marymont.
To były straszne dni. Najgorsze było: „Miny, miny, miny”. Jakoś mnie miny omijały. Miny były podstępnie [rozmieszczone]. Jak napływało coraz więcej ludności – kto był pierwszy, to nie oszukujmy się, jak zobaczył, że jego domu nie ma, to szedł, gdzie co stoi, tam gdzie jest jeszcze dach, kawałek szyby. Jak nie ma, to zastawiło się dyktą. Miny były tak [rozmieszczone, że poszło się do pomieszczenia – wisiał kożuszek czy palto (a zima, więc przykryć się) – zdejmuje się to, cały dom wyskakuje, nie ma domu. Na Marymoncie był głód, luty – wtedy zima była straszna, po dwadzieścia stopni mrozu, śnieg. Na Marymoncie były piwnice i były ziemniaki. Ludzie przychodzili, żeby [brać] ziemniaki do kubełka. Piwnica głęboka, pod domem, kamienica trzypiętrowa, to ziemniaki nawet nie były przemarznięte. Jeden wziął, drugi wziął, dziesięciu wzięło, a potem przyszedł następny, brał ziemniaki, ruszył – [wybuch] i cała kamienica poszła. Miny były tak podstępne… Wydawało się, że idę ścieżką, patrzę się… Potem, jak śnieg opadł (marzec – kwiecień), to niektóre miny wystawały, było widać. Przywiązywało się sznurek, ciągnęło – i buch. Żeśmy sobie zabawy robili. Albo rzucało się półcegłówkami i uciekało za mur. Potem szło wojsko, to na Marymoncie pokazywaliśmy: „Uważajcie, tutaj są miny”.
Na Marymoncie było źródełko i mostek i powstańcy, jak zostali zaatakowani, to weszli pod mostek. To była rura, woda źródlana (przy Gdańskiej, przy olejarni). Niemcy jak zobaczyli, to zajechali czołgiem i przygnietli powstańców (było ich trzech czy czterech). I jeszcze zaminowali. Brało się ciało, a ono [wybuchało]… Na Marymoncie leżały ciała – idą sanitariusze, żeby ciała wziąć na cmentarz – nie ma, wszystko poszło (sam widziałem, na własne oczy). Leżeli w życie, na pewno przechodzili z chusteczkami, uciekali. Okropne to było.
Zwłoki na razie [zabierali] do dołów – cały park na placu Wilsona, wszędzie były pokopane doły, układali rzędami. Potem była ekshumacja. Był kwiecień, maj, czerwiec to szybko, gdzieś zakopać, bo epidemia. Chodziło o to, żeby pozbierać i pochować.
Jak żeśmy wrócili z ojcem na Marymont, to okazało się, że ci, którzy nas wysiedlali, w tym budynku zginęli. Jedna kobieta, która mieszkała koło nas, to była handlarka i miała bimber. Dała cały gąsior bimbru „ukraińcom”, prosząc, że nie ma męża, żeby jej nie spalili. Powiedzieli: „Dobrze, dawaj”. Ich ośmiu nas wysiedlało. Dała im bimber, ale bali się pić w tym budynku – poszli do naszego, bo nasz budynek był murowany. Poszli do piwnicy. Jak nas wypędzili i już wchodziliśmy w kolumnę, to był odstęp, że było dwóch powstańców. Pyta się, gdzie są prawdziwe oddziały, nie stójkowych. Nie wiem, czy ojciec, czy ktoś z tego domu powiedział, że „u Kalińskiego w piwnicy są »ukraińcy«”. To było pięćdziesiąt – sześćdziesiąt metrów. Powstańcy od razu przylecieli – jedni przy oknie, drudzy przy wyjściu. Oknami rzucili wiązkę granatów. Który zginął, to zginął, a czterech czy pięciu wyjściem [uciekało] i z pistoletu wszystkich [zastrzelili]. Jeszcze w mundurach leżeli. Kto uciekł dalej, to trzydzieści metrów, na cegłach wszystko leżało. Wszyscy zginęli.
- Do którego momentu ukrywał się pan w Warszawie razem z ojcem?
Razem z ojcem myśmy wyszli 29 albo 30 września.
- Gdzie państwo znaleźli się później?
Byliśmy w drodze – między Bielanami, Wawrzyszewem, Babicami – po prostu coraz [bardziej] żeśmy oddalali się.
Około 25 stycznia byłem – [kiedy] nas nie wpuścili. Ojciec po mnie przyjechał na początku lutego. Potem przywieźli nas do Wawrzyszewa i z Wawrzyszewa na piechotę do Marymontu. To był budynek ojca – Słowiańska 4. Stoi do dziś, mieszka tam brata siostra. [Budynek jest] rozbudowany, ale fundamenty, piwnice – to wszystko jest zachowane.
- Czy pamięta pan odbudowę Warszawy po wojnie?
Odbudowywałem. Trasę W-Z robiłem. Warszawa była wyzwolona 17 stycznia 1945 roku. Ale wiadomo, że w Warszawie były tylko gruzy, ludzi nie było. Jedni przeszli przez obóz w Pruszkowie, wywiezieni w głąb Rzeszy – część zginęła, nie wytrzymała warunków. Nam udało się uciec. Po powrocie – wiadomo, że było trudno ze wszystkim. Coraz więcej ludzi napływało, odbywał się wielki szaber w Warszawie. Kto żył, to przyjeżdżał, czym mógł. Wszystko było otwarte (część była zaminowana, część nie). Akurat tak się złożyło, że dom wybudowany przez ojca przetrwał (wymurowany, sześciopokojowy), tak że z tym nie mieliśmy większego problemu. Były powybijane szyby, cała elewacja ścięta odłamkami, ale dach nad głową mieliśmy. Walczyliśmy tylko o wyżywienie. Najprostszym sposobem był handel wymienny. Ludzie, którzy napływali do Warszawy, wracali już na początku lutego, marca, kwietnia, sukcesywnie. Byłem tym, który wracał do Warszawy w pierwszej grupie. Jak miało się dach nad głową, to [ważne] było ogrzanie, bo mrozy były wtedy do dwudziestu stopni, miesiące były bardzo zimne. Przechodziło się przez Wisłę po lodzie (można było przechodzić) i z mieszkańcami Pragi wymieniało się różne rzeczy. Ubranie, buty, złoto – co człowiek miał. Pieniądze nie kursowały – najchętniej złoto. Stamtąd przywoziło się kaszę, mąkę – dokąd nie zostały uruchomione oddziały wojskowe, które potem dokarmiały ludność. Zresztą ci, którzy wracali już do Warszawy (w różny sposób), starali się spod Warszawy jak najwięcej (poza swoimi osobistymi rzeczami) przywieźć żywności. Potem przechodziło się z Warszawy na Pragę i tam już można było zaopatrzyć się we wszystko. Potem ludność napływała już coraz bardziej.
Były zarządzenia, rozporządzenia, zbiórki – zbieranie ludzi, którzy zginęli w Powstanie i po Powstaniu, bo po Powstaniu Warszawa też była masowo [niszczona]. Zwłaszcza Ukraińcy burzyli dom po domu. Do piwnic – jeśli psy wykryły, że ktoś się ukrywa – rzucali wiązkę granatów. Od 3 października (w którym to dniu powstańcy złożyli broń) do 17 stycznia było trzy i pół miesiąca. Przez ten okres do wyzwolenia cały czas „ukraińcy” i Niemcy systematycznie [niszczyli miasto]. Warszawa była bardziej zburzona w tym okresie, jak w czasie Powstania Warszawskiego. Może tutaj przesadzam, ale bardzo dużo. Pamiętam most Gdański. Był, potem Powstanie upadło, a potem był wysadzony. Tak że to były czasy też nienajlepsze, ale zaopatrzenie było.
- Warszawa wracała do życia. Kiedy poczuł pan przełom, że Warszawa wygląda, a przynajmniej przypomina dawne miasto?
[…]. Od 1 sierpnia poszedłem normalnie do szkoły. Najpierw chodziłem do szkoły na Bielanach, do [niezrozumiałe] – duża szkoła, gdzie [były] siostry zakonne. W zakonie były porobione sale i chodziliśmy do szkoły. Potem chodziłem do szkoły na Felińskiego i szkołę średnią kończyłem już na Żoliborzu. Po skończeniu szkoły na Felińskiego chodziłem do szkoły do Ursynowa, potem do Płocka. To już były lata 1948 – 1949.
Tutaj cały czas było odgruzowanie, odgruzowanie, odgruzowanie. Do Śródmieścia nie można było dojść. Odgruzowywanie. Kto tylko mógł, kto tylko miał siły… Było wojsko, pilnowało i żeśmy odgruzowywali Warszawę, żeby samemu dostać się do Śródmieścia, bo wszystko było pozawalane. Potem nawet miałem szkołę na Miodowej, gdzie mieliśmy fizykę, to [chodziłem] z Felińskiego. Tak że oświata wracała bardzo szybko. Chodziło o to, żeby posprzątać – był pęd – żeby nie stracić. Szkoły były już w 1945 roku. Od 1 sierpnia poszedłem do szkoły, tak szybko to następowało. Kto chciał, za darmo robione były internaty z wyżywieniem, ze wszystkim. Tylko że było dużo dzieci, które w ogóle nie miały rodziców. Chodziłem do szkoły z takimi dziećmi, że jeden ja, co miałem ojca.
- Czy poczuł pan, że już po wyzwoleniu nadeszło nowe zniewolenie?
Och, to wielki dylemat. Powiem to, co myślę, i to, co mnie spotkało. Będąc na wygnaniu między Grodziskiem a Mszczonowem (nie pamiętam nazwy wsi) przeszedłem wyzwolenie. Tak jak Warszawa 17 stycznia, tak chyba dziewietnastego byli w Grodzisku. Nie pamiętam dokładnie, ale trzy dni po wkroczeniu wojsk polskich i radzieckich do Warszawy.
Mieszkając na wsi, poszedłem za swoimi potrzebami za stodołę. Był mróz, wychodka nie było, skuliłem się i patrzę – przede mną była polana śniegu, ze dwieście metrów. Za polaną śniegu był wąwóz i zadrzewienie. Zagapiłem się. Siedzę, siedzę, ale już trochę marznę. Raptem podnoszę się, patrzę przed [siebie] – cała tyraliera, jeden przy drugim, ruskich. Z bronią: „
Hej! Malczik! Stoit! Stoit! Gdzie ty mieszkasz?”. – „No, tutaj, za stodołą budynek”. On mnie za rękę, cała [tyraliera] – jeden przy drugim z automatami. Już nie mówię o ubraniach, ale w miarę grzecznie się z nami obchodzili. Na pałatkach ciągnęli rannych albo zabitych. Leżał [zabity] jeszcze jeden, [Rosjanin] mówi do drugiego:
A, durak! – że tamten zginął. Mieli rozkaz, żeby [donieść] do wsi. We wsi zostawiali rannych i szli dalej. Tak że miałem takie spotkanie z pierwszą linią frontu. Żołnierz radziecki wziął mnie za rękę: „Nie ma Niemców?”. – „Nie ma Niemców”. – „A czy [gdzieś] są Niemcy?”. – „Gdzieniegdzie w tej wsi są”. Wziął mnie. Wchodzę do gospodyń. Ona patrzy – mało nie zemdlała. W pierwszej chwili myślała, że to Niemiec mnie złapał i teraz przyszedł po nią, to dostanie kulę w łeb! A on do niej po rusku: Gospodyni!
Majesz coś do kuszania? – dała im coś. Do pomieszczenia wchodzili następni – od razu rozłożył mapę, wiedzieli wszystko, od razu dostał polecenie do sołtysa, żeby sołtys wskazał, gdzie są Niemcy. To był widocznie dowódca plutonu czy kompanii. Od razu jak wszedł, to dajcie coś
pokuszac i gdzie jest sołtys. [Gospodyni] powiedziała, że cztery budynki dalej. I poszli od razu do sołtysa, czy są Niemcy. [Gospodyni] powiedziała, że nie, że dalej, na końcu wsi mogą być. Od razu pięciu i do sołtysa. Sołtys musiał powiedzieć, gdzie jest Niemiec. Potem rozlecieli się po chałupach, Niemców zgarnęli ze wsi i od razu wszystkich rozwalili. Koło naszego budynku, gdzie mieszkałem, leżało pięciu. Ich nastawienie było takie:
Jebut twoju mać! My giermańca, my wszystkich ubijom. Co do jot! My wszystkich ubijom! I:
Skolko kilomietrow do Berlina? I pokazuje na mapę – Niemcy nie mogą być, nie będzie Niemców. Powiedziała: „Trzysta kilometrów do Berlina”.
Trista kilomietrow. No, trista to my skoczym za dwa tygodnie. To my idziom… – [przecież] trzy tysiące kilometrów idą, z daleka, to co to dla nich jest? „To my już niedługo w będziemy Berlinie” – z taką nienawiścią, z pogardą. We wsi wszystkich [Niemców] powybijali. A tylko powiedzieć, że któryś Polak z nimi współpracował, to od razu szli i nie pytali się. „Pracował? Kto? Powiedzcie”. Od razu [zabijali]…
Potem odeszli też całą warstwą. Z Grodziska do Mszczonowa szła główna droga i pośrodku drogi była wieś. Sto metrów za wsią były głębokie (wszyscy mieszkańcy musieli kopać) rowy przeciwczołgowe. Rosjanie dali sobie radę, bo mróz, śnieg. Część została, ale to sporadycznie – widocznie na uzupełnienie [czy] z rannymi. Potem prosili, żeby rannym [zapewnić] opatrunki. Była izba, to ich opatrywali, czekali, zanim przyjadą karetki. To była pierwsza linia. Dopiero potem przyjeżdżały rosyjskie samochody. Na jeden samochód zabierali nieboszczyków, na drugi rannych. Tu czołgi w ogóle nie szły, tylko sama tyraliera, wojsko przeszło. Szli jeden przy drugim, co metr. Jakby tak był gdzieś karabin maszynowy, to by mógł skosić. Ci z tyłu ciągnęli na pałatkach rannych czy zabitych.
Mówię – poszli, ale Niemcy z drugiej strony mogą przyjść. Nieraz było tak, że do niektórych miejscowości po parę razy [wracali] – raz w rękach niemieckich, raz w rękach rosyjskich. To jeszcze nie dawało mi poczucia pewności, że jestem wyzwolony, bo nie wiem, co będzie jutro. A jutro [może] przyjdą Niemcy? Jeszcze każdy się bał.
Od głównej drogi [do naszego] budynku było 400–500 metrów. Jak przyszła linia frontu do głównej drogi, to było rano. Wyszedłem [około] ósmej, było widno. [Około] dziesiątej widziałem, jak odchodzili dalej. Na dwunastą chodziłem pod drogę, bo gospodarz wysyłał mnie, żebym przynosił mleko (dla siebie i dla nich). Zaczęły jechać czołgi. Półtora dnia – tysiące, tysiące czołgów przejechało. Z drogi, z asfaltu nic nie było. Wcale nie jechali rowami tylko działa, czołgi, działa, czołgi, działa, czołgi. Wtedy mówię sobie: Boże kochany. Jak ja się cieszę, że już tych łobuzów… Już oni tutaj nie wrócą. Nie wierzę… Byłem usatysfakcjonowany tym, co zobaczyłem. Poczułem się jak dzieciak, aż się rozpłakałem. Byłem szczęśliwy, że już mnie nikt nie uderzy w gębę. Jak mieszkałem na Marymoncie, to Niemiec mnie tak stłukł po buzi… Tak że przeżyłem [swoje]. Jak widziałem Niemca, jak szedł po lewej stronie, to szybko uciekałem po prawej, żeby nie podnieść ręki do góry, nie powiedzieć
Heil Hitler. Bo jak by [człowiek] nie powiedział, to [Niemiec] mógł odwrócić się i strzelić! Parę dni przed Powstaniem tak było. Trzeba było
Heil Hitler, a jak nie, to strzelał. Byłem taki szczęśliwy! Mówię – nie wiem, jacy oni są. Nie wiem, ale nas wyzwolili. I taki byłem [szczęśliwy], że już [Niemców] nie będzie. „Już tych łobuzów nie będzie!”.
To, co mnie zbili…
Tu, gdzie myśmy mieszkali na Marymoncie (do samego Powstania), była bardzo duża olejarnia – róg Słowiańskiej i Gdańskiej. Olejarnia była zbombardowana, zniszczona. Jeszcze przed Powstaniem (olejarnia była do końca czynna) Niemcy wozili słoneczniki (luzem – przyczepy słoneczników). Słonecznik szedł na maszyny i z tego był wyrabiany olej słonecznikowy. Jak Gdańską zjeżdżali w dół, dojeżdżali do Rudzkiej i po lewej stronie była olejarnia. Samochód zakręcał w bramę, brama otwierała się szeroko i samochód wjeżdżał na olejarnię. Jako dzieciaki żeśmy wyspecjalizowali się – jak samochód miał już zakręcać, to żeśmy wskakiwali na tylne klapy, brało się koszulę i żeśmy ładowali [słoneczniki]. Przed wjazdem wyskakiwaliśmy. Miało się bardzo dobry słonecznik. Niektóre matki nawet wyciskały i miały trochę oleju. Rozochocony (zresztą nie raz to robiłem) byłem na samochodzie. Naładowałem [słoneczników] za koszulę. Zagapiłem się i wysiadłem jak [samochód] już skręcił za bramę, a przy bramie stało dwóch żandarmów. Inne chłopaki pouciekali. Przejechałem. [Żandarm] tylko się na mnie spojrzał:
Komm hier. Mnie już ciepło przeleciało. Jak mnie złapał za czuprynę, jak mnie zakręcił za bramą, jak mi dał kopa! Wtedy miałem dwanaście lat, a wyglądałem jak bym miał siedem. Całe pole od Gdańskiej do naszego budynku było zarośnięte konopiami. Dzikie, nie było uprawiane, [rosły] wysokie konopie. Jak mnie kopnął, to poleciałem w konopie. Był dołek i wpadłem w ten dołek. Kopnął mnie, poleciałem, a on jeszcze podał serię strzałów. Byłem w ogóle nieprzytomny, słyszałem tylko strzały. Potem już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Jak spadłem za skarpę, to pociski [świszczały], a ja leżałem niżej, tak że żaden pocisk mnie nie [trafił]. Mówią: „Gdzie jest Tadeusz?”. Ojca nie było, matki nie było. „Nie ma. A, może gdzieś poleciał”. A ja tam leżałem, [chyba] dwa dni. Dopiero po dwóch dniach ktoś przechodził i usłyszał, że coś jęczy. W nocy poszło dwóch i mnie wyciągnęli. Przyciągnęli mnie. Nie mogłem chodzić, leżałem. Jak wyzdrowiałem? Kto mnie leczył? Nikt mnie nie leczył. I żyję do dziś.
Potem jaki szczęśliwy byłem, że już tych łobuzów nie będzie. A co dalej – już [wiadomo], co było…
Warszawa, 30 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka