Anna Borkiewicz-Celińska „Iza”, „Hanka Skrzynkowa”
Anna Borkiewicz-Celińska, doktor nauk historycznych. W czasie wojny czynna najpierw w konspiracji, a później w Powstaniu.
Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Dzieciństwo miałam bardzo szczęśliwe. Jestem córką pułkownika Adama Borkiewicza, legionisty, piłsudczyka więc przez całe dzieciństwo ja i moje dwie siostry (jedna jest ode mnie młodsza o dwa lata, druga o siedem lat) byłyśmy wychowane w duchu walk o niepodległość. Ojciec lubił nam opowiadać w sposób żartobliwy albo mniej żartobliwy o swoich przygodach wojennych i byłyśmy tym zawsze zachwycone, ponieważ ojciec ślicznie opowiadał. Mówił piękną polszczyzną i to, co mówił, zawsze było przez nas wysłuchiwane z zapartym oddechem. Zresztą, ojciec nie tylko opowiadał. Jak byłyśmy małe, to robił śliczne zabawki na choinkę, prześliczne krasnoludki i żeśmy ojca bardzo, bardzo kochały. Bardzo żeśmy kochały też matkę. Rodzice moi poznali się w organizacji POW, więc można sobie wyobrazić, jaka panowała atmosfera w domu, skoro rodzice byli zaangażowani za swoich młodych lat w walkę o niepodległość Polski.
Czyli rodzina była bardzo patriotyczna.
Nie lubię tego słowa – patriotyczna. Po prostu była taka atmosfera, jaka panowała u większości (zwłaszcza u tych, którzy brali udział w walce o niepodległość Polski). To rzecz zrozumiała, że taka atmosfera panowała później wśród dzieci.
Gdzie państwo mieszkali?
Myśmy niegdyś mieszkali w Sulejówku, później w Warszawie. Ojciec został przez generała Kukiela (jak jeszcze był kapitanem) przeniesiony do wojskowego biura historycznego i wtedy zamieszkaliśmy w Alejach Ujazdowskich 3/5 (cały ten kompleks stoi jeszcze). Później, chyba w 1932 roku, ojciec został przeniesiony służbowo do Suwałk, ponieważ jako oficer służby stałej musiał jakiś czas być w tak zwanej linii. Tam był dowódcą Korpusu Ochrony Pogranicza około trzech lat. W 1935 roku, gdy umarł Józef Piłsudski, powstała komisja, która zajmowała się [ustaleniem], co zrobić z Belwederem po śmierci marszałka, i na zebrania tej komisji mój ojciec był zapraszany. Od razu postanowiono, że w Belwederze powstanie muzeum. Później, jesienią 1935 roku, gdy już muzeum zostało zatwierdzone i powołane [do życia], to [ojciec mój] został dyrektorem tegoż muzeum, i myśmy przeprowadzili się do Belwederu. Myśmy zamieszkali w lewym skrzydle pałacu belwederskiego, gdzie za życia marszałka mieszkali urzędnicy (m.in. mieszkał tam w swoim czasie Walery Sławek).
Ojciec mój przez pierwsze dni, gdy wybuchła wojna z Niemcami, był… Trudno mi powiedzieć, jak nazywała się ta instytucja, ale to wszystko było przy marszałku Śmigłym… [Ojciec] 8 września został oddelegowany do obrony Lwowa. Pamiętam kartkę, jaką napisał: „Idąc na potrzebę wojenną z Niemcami, wszystko co posiadam – i tu było wymienione – oddaję mojej żonie Zdzisławie ze Świtalskich Borkiewiczowej, a trzem moim córkom – Annie, Jadwidze i Marii – dobre imię żołnierza Józefa Piłsudskiego”.
Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Miałam skończone siedemnaście lat, zdałam już maturę w szkole Słowackiego w Warszawie i wybuch wojny to nie była [dla mnie] rzecz straszna. Byliśmy przygotowani, mniej więcej, że coś się stanie. Natomiast później… kapitulacja to było coś strasznego. Pamiętam, że mnie już w ogóle nie chciało się żyć. To była rozpacz okropna. To była rozpacz straszna! Wejście Niemców do Warszawy… Wydawało mi się, że nie chce w ogóle żyć. Pamiętam, że byłam w straszliwej rozpaczy.
Dość szybko, bo jesienią tego samego roku... Jeszcze we trzy z moją matką i służącą żeśmy przebywały w Belwederze, bo Niemcy nie zdecydowali, co tam będzie; chociaż zajęli gmach Belwederu i przy wejściu była straż niemiecka, a wewnątrz już jacyś urzędnicy zajmowali swoje pokoje. [...] Po kapitulacji większość zbiorów została przetransportowana do Muzeum Narodowego. Najważniejsza część zbiorów jeszcze w czasie kampanii została wytypowana przez panią marszałkową i mojego ojca, i wywieziona do Londynu. Dwaj pracownicy muzeum przewieźli to najpierw do Paryża, a później do Londynu. Po licznych perypetiach udało się im to przewieźć i później to było w Londynie, aż do czasu, kiedy panie Piłsudskie przyjechały do Warszawy po zmianie sytuacji politycznej w Polsce w 1989 roku. Te zbiory będą z czasem w Sulejówku. Dzieje muzeum belwederskiego w czasie wojny, to, co się stało ze zbiorami, opisałam szczegółowo w „Niepodległości”.
Reszta zbiorów, tych mniej ważnych… W muzeum belwederskim była część historyczna i część nienaruszalna. W części historycznej było odtworzone na przykład dzieciństwo marszałka i później wiek młody, do którego to działu mój ojciec zbierał różne materiały historyczne. Była cała sala poświęcona powstaniu styczniowemu i tam były różne autentyczne dokumenty i autentyczne zbiory. Był obraz Grottgera „Pochód na Sybir” (który zresztą się zachował, jest w tej chwili w Muzeum Wojska Polskiego), były dokumenty rządu narodowego, była fotografia marszałka jako młodego człowieka. Następnie, była część nienaruszalna, gdzie marszałek mieszkał i była część na górze, która nie nazywała się już nienaruszalną, ale tam był gabinet marszałka, był pokój tak zwany balkonowy. Nie będę teraz opisywać muzeum, bo to by zajęło więcej czasu niż moje opowiadanka o konspiracji.
Wracając do Belwederu, mieszkałyście tam panie do jesieni 1939r.?
Nie, mieszkałyśmy tam jeszcze cały rok, ponieważ Niemcy zobowiązali się... Aha, zaczęłam mówić o organizacji muzeum, ponieważ chciałam powiedzieć, co się stało ze zbiorami. Większość zbiorów, które były w części nienaruszalnej (na przykład: gabinet, sypialnia marszałka i tak dalej) została wzięta przez Lorentza do Muzeum Narodowego. Wszystko to było zapakowane bardzo starannie (Lorentz pilnował) i zostało przewiezione do Muzeum Narodowego. Niestety, [zbiory] zostały tam przez Lorentza zaprzepaszczone. Biorę odpowiedzialność za to, co mówię. Co stało się z tymi obiektami: z biurkiem marszałka, z łóżkiem marszałka, na którym umarł? Nie ma na te pytania odpowiedzi. Po wojnie mój ociec wiele razy chciał się zobaczyć z Lorentzem i Lorentz wyrażał na to zgodę, po czym w ostatniej chwili przybiegał woźny i mówił: „Panie pułkowniku, pan dyrektor przeprasza, ale dzisiaj nie może. Kiedy indziej”. Tak było kilka razy, aż wreszcie wyszło szydło z worka, że Lorentz nie spotka się z moim ojcem. Taką samą metodę stosował do pań Piłsudskich, jak znalazł się w Londynie. Udawał, że chce się spotkać, a potem mówił, że nie może. Przysyłał gońca, że nie może. [...]
Myśmy mieszkały (trzy córki, matka i służąca) w Belwederze do jesieni 1940 roku. Niemcy w międzyczasie oferowali nam różne mieszkania, a jak matka jeździła i oglądała, to okazywało się, że to jest mieszkanie, które dopiero co miało swoich właścicieli, których Niemcy wyrzucili. Jak można więc było zabierać cudze mieszkania? Moja matka nigdy nie godziła się na to i w końcu, jak Niemcy dali ostateczny termin, to żeśmy się znalazły w Pyrach pod Warszawą, gdzie mieszkało moje wujostwo (moja ciotka, rodzona siostra matki, z moim wujem), i tam żeśmy całą wojnę przebyły – ulica Cicha 3.
Kiedy zetknęła się pani z konspiracją?
Z konspiracją zetknęłam się bardzo wcześnie, bo już jesienią 1939 roku. Przyszedł kiedyś do nas przedwojenny kolega mego ojca – podpułkownik Bronisław Patlewicz – i zaproponował mi, żebym wstąpiła do organizacji, która się nazywała wtedy Służba Zwycięstwu Polski (jeszcze nie było ZWZ ani Armii Krajowej), żebym tam pracowała jako łączniczka. Strasznie się ucieszyłam. Muszę powiedzieć, że po kapitulacji, jak mi w ogóle już żyć się nie chciało, to pomyślałam sobie: „A jednak! A jednak Polska żyje!”. Odtąd pełniłam funkcję łączniczki pułkownika Patlewicza.
Muszę powiedzieć taką rzecz (może zabawną, może nie zabawną, ale nietypową): patrzyłam czasami przez okno, jak pułkownik Patlewicz dochodzi do bramy i Niemcy go nie wpuszczają (stała zawsze warta złożona z dwóch żołnierzy w hełmach, z karabinami), ale pokazuje przepustkę i go wpuszczają. Myślałam sobie: „O! Polska żyje. Niemcy muszą wpuszczać mojego szefa konspiracyjnego”. Pamiętam, jak patrzyłam na taką scenę, jak Niemcy mówili:
Halt! a za chwileczkę: „Możecie przejść”. To były sceny bardzo nietypowe, nadające się do opisu przez dobrego pisarza.
Jakie zadania miała pani w konspiracji?
Miałam wtedy proste zadania, bo pułkownik Patlewicz dawał mi karteczki i adresy, i ja je roznosiłam i przynosiłam później odpowiedzi. To były przecież początki konspiracji, więc te rzeczy po porostu się zawiązywały. Do pewnych osób, które uznało się za pewne, znając ich
curriculum vitae, posyłało się (przypuszczam) propozycję wstąpienia do organizacji. Na początku poczta dotyczyła tego typu spraw.
Jak to wyglądało w późniejszych latach?
Pracowałam tak prawie rok. To były na razie zagadnienia organizacyjne. To jeszcze nie była walka, organizacja dopiero się zawiązywała. Chociaż, jak wiem, już wiosną 1939 roku mój ojciec posłał do Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych projekt przyszłej organizacji na wypadek przegranej wojny z Niemcami. W ostatnich latach swojego życia jeszcze nawiązał kontakt w Londynie z szefem przedwojennej „dwójki” (w tej chwili nie powiem, jak się nazywał, ale to był pułkownik), i pytał go, co się stało z tym projektem. [Osobą, do której zwracał się Adam Borkiewicz, mógł być płk Józef Smoleński, szef Oddziału II od lutego do września 1939r. – red.] Była na ten temat krótka wymiana korespondencyjna. Ale nie wiedział… Powiedział, że zostało przesłane chyba tam albo tam… W każdym razie wiosną 1939 roku mój ociec przesłał do GISZ-u projekt przyszłej tajnej organizacji.
Pierwsza moja praca konspiracyjna polegała na roznoszeniu liścików od mojego szefa do osób wskazanych i
vice versa, od osób wskazanych do mojego szefa. To była funkcja łączniczki. Pełniłam tę funkcję cały rok, aż do początku roku 1941, kiedy to szef mój wyjechał z Warszawy, a ja znalazłam się w swego rodzaju próżni.
Postanowiłam mieć jakiś zawód, nie chodziłam na żadne tajne komplety uczelniane, bo to były rzeczy dość drogie, ale zapisałam się do szkoły sekretarek, żeby pokazać mojej matce, że chcę zarabiać na życie. Chodziłam do szkoły sekretarek i nawet skończyłam ją z wynikiem celującym. Muszę się pochwalić, że dyrektor szkoły Rejman powiedział; „Jak pani po wojnie chciałaby chodzić do Szkoły Głównej Handlowej, to ja pani to zaliczę jako pierwszy rok studiów”. Po skończeniu szkoły dostałam propozycję, żeby pracować w sklepie futrzarskim w Warszawie: „Aleksander Zajkowski. Futra i Lisy, Aleje Jerozolimskie 17”.
Pan Zajkowski to był pół-Rosjanin, który wyjechał z Rosji, dlatego że nastała rewolucja, i zamieszkał w Warszawie. Tu założył sklep, który znakomicie prosperował. To był bogaty, zamożny człowiek. W czasie wojny sklep zamieniono mu na sklep, gdzie były futra dla Niemek wojskowych i to tylko futra jednego rodzaju – cielęce, więc nie najbardziej bogate, nie najbardziej eleganckie, jeżeli tak można powiedzieć. To były Niemki wojskowe, które dostawały kartki i mogły sobie zmienić mundur na futro. Robiły to bardzo chętnie. W tym sklepie pracowałam, a pan Zajkowski (w sowim prywatnym mieszkaniu, które znajdowało się vis-à-vis Alei Jerozolimskich 17) handlował na lewo różnymi pięknymi futrami – lisami srebrnymi, lisami niebieskimi, karakułami – i świetnie prosperował w sensie finansowym. Był handlowcem znakomitym. Patrzył, czy wszystko [w sklepie w porządku], bo okazało się, że poprzednia ekspedientka, przede mną, zamiast być posłuszna prawu, jakie wprowadzili Niemcy, i tylko Niemki wpuszczać, też na lewo handlowała jakimiś futerkami. Pan Zajkowski bardzo się zdenerwował i pytał się wśród znajomych, kogo mają zaufanego, kto nie będzie [na lewo] handlował. Ktoś ze znajomych znalazł mnie i zapewnił, że ja jestem osobą, która absolutnie na handlu się nie zna, więc poszłam tam jako ta nieznająca się na handlu i obsługiwałam wojskowe Niemki.
Pewnego dnia, wiedząc, że tam pracuję, przyszedł do mnie Maciek Bittner. Maćka Bittnera ja i moje siostry poznałyśmy latem 1939 roku w czasie pobytu w Żabim na Huculszczyźnie. Tam był oficerski dom wypoczynkowy i tam żeśmy się poznali. Maciek, który mieszkał przed wojną we Lwowie, był później dość zagubiony w Warszawie i odnalazł nas, byśmy go skontaktowały z jakąś szkołą męską, gdzie byłyby komplety, bo musiał przecież skończyć szkołę. Myśmy mu wskazały szkołę Batorego, ponieważ znałyśmy kilku kolegów [stamtąd]. Moja szkoła im. Słowackiego miała na przykład wspólne wieczorki ze szkołą Batorego. Poza tym, razem z chłopcami z Batorego chodziłyśmy do teatrów. (Przed wojną miałam abonament do Teatru Polskiego i Narodowego. Raz na miesiąc było przedstawienie w prawdziwym teatrze. To było cudo. To była największa przyjemność, jaką w życiu miałam.) Wspólne chodzenie do teatru, wspólne wieczorki sprawiały, że sporo naszych kolegów z rówieśnych klas było nam dobrze znanych i Maćka żeśmy z kimś skontaktowały. Łatwo dostał się na komplety do Batorego.
Maciek prawdopodobnie poprzez kolegów z kompletów bardzo szybko wszedł do konspiracji. Już w 1941 roku był w organizacji harcerskiej, która była pierwszym etapem późniejszej organizacji konspiracyjnej, jaką była organizacja wojskowa. Maciek zetknął się z organizacją szaroszeregową. przyszedł do mnie i spytał się, czy nie mogłaby tu być skrzynka. Oczywiście, że mogłaby być. Najpierw była skrzynka dla „Szarych Szeregów”, potem dla Grup Szturmowych i w końcu dla Batalionu „Zośka”. To trwało dość długo. Zresztą nie tylko obsługiwałam Batalion „Zośka”, bo obsługiwałam także mój oddział rodzimy, czyli „Dysk” – Dywersja i Sabotaż Kobiet. Z czasem zaczęłam obsługiwać mojego ojca, bo wrócił nielegalnie do kraju jesienią 1941 roku i też był w konspiracji. Ojciec zresztą, siedząc czasami w kąciku, mówił: „Słuchaj, czy ty nie możesz poprosić Maćka, żeby nie chodził w tych butach oficerskich? Przecież to się rzuca z daleka, że tu wpada młodzian w oficerkach. Wiadomo, z kim się kojarzy. A czy nie może Jurek przestać przychodzić w białych getrach? Co on, przychodzi futro kupować na kartki? To są przecież nonsensy. Dlaczego ci twoi koledzy nie mogą jakoś się przebierać i chodzić troszeczkę inaczej ubrani. Codziennie przychodzi ten sam. Po co?”. Miał rację. Ale ponieważ Niemki były częstymi gośćmi, jakoś to wszystko się przykrywało.
Zresztą czasem przykrywało się o włos od wpadki, bo nie tylko dostawałam karteczki. W czasie okupacji do poczty używało się bibułek od papierosów. To było cieniuteńkie, pisało się na tym ołówkiem. Ja na przykład miałam... Za dawnych czasów, jak się pisało piórem maczanym w atramencie i chciało się później [osuszyć], to się używało takiej suszarki. Tam było okrągłe coś, i jak to się odkręciło, to w tej suszarce mogłam zmieścić sobie pocztę, bibułeczki. Wsadzałam i to świetnie się przykręcało. Ale oprócz poczty od czasu do czasu były przesyłki innego rodzaju: pistolet, ładunki do pistoletu. Nie mając jakiegoś dobrego schowka, chowałam [to] bardzo często w rękawie. Wsadzałam [ładunek] do rękawa od futra. Na przykład, przychodziła jakaś Niemka, przymierzała jedno futro, drugie futro. Wyjmowałam futro z wystawy, a ona nie mogła wsadzić ręki. Trochę speszona [mówiłam]:
Ein moment, ein moment. Wyjmowałam i kładłam niedbałym ruchem obok, żeby ona nie myślała, że ja tam coś mam, tylko że po prostu wsadzałam coś do rękawa, żeby lepiej wyglądał na wystawie. Ale przeważnie Niemki niczego nie podejrzewały, były absolutnie niedomyślne jeśli chodzi o te sprawy.
Koleżanki łączniczki, które przychodziły, [pytały]: „Co ty tak świetnie po niemiecku mówisz?”. Odpowiadałam: „Wcale się nie uczyłam, ale jak słyszę cały czas niemiecki – musiałam używać tych samych, pełniąc funkcję ekspedientki w sklepie z futrami – to mogłam się nauczyć”. „No, świetnie to robisz! Popatrz, jak te Niemki do ciebie się przymilają”.
To był sklep z futrami: „Aleksander Zajkowski. Futra i Lisy”. Ten sklep i ta skrzynka funkcjonowały prawie aż do późnej wiosny 1944 roku. Można powiedzieć, że zawdzięczam życie jednemu z moich kolegów „zośkowców”, Jurkowi Pepłowskiemu pseudonim „Jurek TK”, który powiedział: „Słuchaj, tu koło ciebie ten grajek siedzi i pilnuje ciebie, obserwuje. Zdaję naszemu dowódcy meldunek, żeby zlikwidowano tę skrzynkę u ciebie. Już nie może tu być żadnej skrzynki. Ty byś zrobiła najlepiej, jakbyś przestała tu pracować, bo może skrzynki już nie być, a ciebie zaaresztują”. Mówię: „A co tam”. Właściwie uratował mi życie, bo pojechał do mojej matki i powiedział: „Niech pani jutro Hani nie wypuszcza do pracy, dlatego że tutaj jest obserwator”. (Obserwator w postaci tego grajka.) Matka zamknęła mnie na klucz i przyjechała do Warszawy, mówiąc, że jestem chora, że pójdę do szpitala, że prosi bardzo, żeby kogoś innego dano [na moje miejsce], bo ja nie będę mogła [pracować]. Zamknięto sklep na zatrzask, bo nikogo nie znaleziono i w ten sposób zostałam przez kolegę uratowana.
To już było za chwileczkę Powstanie, późna wiosna 1944 roku. [...]
Jak pani dowiedziała się o wybuchu Powstania?
Zostałam wezwana przez panią Wandę Gertz, moją dowódczynię, i dostałam rozkaz, żeby całą moją sekcję zawiadomić, że tego samego dnia o godzinie piątej tu i tu mamy zbiórkę. To było takie szczęście, jakiego nie można sobie wyobrazić. Po latach walki niejawnej, zza muru… Co innego jest walczyć jak równy z równym, a co innego walczyć tak [skrycie].
Jak już skończyłam zawiadamiać koleżanki z mojej sekcji, jak nareszcie dostałam się na moją kwaterę, gdzie miałam na ten czas przygotowane ubranie i mój pistolecik ukochany, („siódemkę” schowaną w skrytce podłogowej), to było szczęście nieprawdopodobne. Jak później już włożyłam na siebie tę moją spódnicę, buty przygotowane i pas (a pas mam jeszcze do dziś dnia), i wzięłam pistolecik, i szłam przez Warszawę, to Warszawa wydawała mi się oblana słońcem, złota zupełnie. Potem dowiedziałam się, że tego dnia była pogoda pochmurna i wcale nie było słońca. Szczęście było takie, jakiego nie można sobie wyobrazić. Bo co innego jest walczyć z ukrycia, a co innego jawna walka. Tutaj stawaliśmy jako żołnierze przeciwko żołnierzom. To już nie była walka zza muru, niewojskowa, tylko to była prawdziwa wojna żołnierzy z żołnierzami. Poza tym za chwileczkę, za drzwiami była wolna Polska. Wybuch Powstania to było szczęście nieprawdopodobne.
Gdzie był punkt koncentracji?
Nasz punkt koncentracji był na ulicy Mireckiego. Nie jestem pewna… W każdym razie to był punkt, gdzie było Zgrupowanie „Radosław”. „Dysk” tak samo jak „Zośka” był włączony do zgrupowania „Radosława”. Byliśmy w jednym zgrupowaniu. [...] Miejsce koncentracji: fabryka „Telefunken” na ulicy Mireckiego.
Pamiętam na przykład pierwsze dni Powstania – ciągle oczekiwaliśmy na zrzuty. Były dokonywane zrzuty przez samoloty alianckie. „Dysk” był wtedy co wieczór wysyłany na cmentarze. Blisko terenu „Telefunkena” był cmentarz żydowski. Ja z moją przyjaciółką Hanką Leską, pseudonim „Renia”, leżałyśmy między grobami i czekałyśmy na zrzuty. Deszcz padał, było ciemno, myślę sobie: „Mój Ty Boże, nic się nie boję. Leże na cmentarzu, żydowskim w dodatku, jeszcze bardziej powinnam się bać, a ja nie boję się duchów”. Mówiłam do „Reni”: „Wiesz, zabawmy się. Wiem z opowieści ojca, usłyszanej w dzieciństwie, że można poznać, jak daleko jest pocisk po dźwięku jaki wydaje. Więc jak będziemy słyszały jakiś dźwięk, to będziemy zgadywały jak daleko…”. No i zaczęłyśmy się tak bawić. Jak później mojemu ojcu opowiedziałam, jaki to był dźwięk, to powiedział: „Czy wyście były wariatki?! Te pociski leciały bardzo bliziutko, a wyście bawiły się w zgadywanki”. Leżałyśmy na cmentarzu, deszcz kropił, a myśmy zabawiały się z „Renią” w zgadywanie, jak daleko jest pocisk, skoro tak dźwięczy, a nie inaczej. A pocisk za pociskiem padał, bo Niemcy ostrzeliwali cmentarze, wiedząc, że tam za chwileczkę przylecą samoloty alianckie i będą zrzuty. Opowiadałam to później mojemu ojcu, który mówił: „Nigdy nie przypuszczałem, że takie niemądre będziecie”.
Jak długo była pani na Woli?
Tak długo, jak długo było nasze zgrupowanie. Przecież nie prowadziłam wojny z Niemcami ani Powstania. Nasze oddziały była chyba do 11 sierpnia. Później Zgrupowanie „Radosław”… „Zośka”, Dysk”, i jeszcze inne jednostki należały do Zgrupowania „Radosław”… [ 11 sierpnia „zośkowcy” udali się na Stawki, inne bataliony dalej walczyły na Woli – red.] Nasz szlak to najpierw Wola, później Starówka, a później jeszcze Czerniaków. Na Czerniakowie już nie byłam, ponieważ byłam ciężko ranna pod koniec służby.
Mniej więcej w połowie, jak byliśmy już na Starówce, ubłagałam moją dowódczynię, żeby zostać łączniczką w „Zośce”, dlatego że wtedy byłabym bardziej funkcyjna. Zostałam łączniczką Andrzeja „Morro” i tam poznałam go dobrze. Znałam wcześniej Maćka i Włodka, znałam dowódców 1. kompanii, więc jak pisałam później pracę o Batalionie „Zośka” to mogłam scharakteryzować każdego dowódcę z autopsji. Znałam Andrzeja Łuskowskiego, jako swojego bezpośredniego przełożonego. Doskonale poznałam Andrzeja „Morro”. To był świetny dowódca! Świetny! Młody chłopak i przewyższał tamtych wszystkich, muszę to powiedzieć zupełnie szczerze, chociaż tamtych lepiej znałam. Teraz, pełniąc funkcję łączniczki Andrzeja „Morro”, poznałam jego znakomitą, błyskawiczną zdolność do [podejmowania] decyzji, znakomitą orientację (bez względu na to, jak żeśmy zmieniali nasze miejsce postoju). Mogłam go ocenić jako świetnego, bezwzględnie świetnego dowódcę.
Jakim był człowiekiem?
On był żołnierzem, ja byłam żołnierzem, to skąd mogę wiedzieć, jakim był człowiekiem.
Jaki był w bezpośrednich relacjach?
W czasie wojny byłam żołnierzem. Uwielbiałam to, że byłam żołnierzem. Mnie nie obchodziło to, że on był człowiekiem. Był dowódcą.
Powiem taką rzecz: jest koniec sierpnia… Mieliśmy wtedy nasze kwatery na ulicy Franciszkańskiej 12. (Zresztą pamiętam bardzo dobrze, jak, biegając z Franciszkańskiej na Mławską i dalej, przechodziłam przez wykopane rowy łącznikowe. Były nawet dość głębokie, więc jak pochylił się człowiek, i biegł cały czas, to mógł uniknąć pocisku. To był znakomity [przekop]. Jeszcze do dziś dnia mam w pamięci znakomicie wykopane, głębokie rowy, które łączyły naszą kwaterę z naszymi liniami obronnymi.) Pamiętam, jak był dzień 28 sierpnia. Przybiegłam z linii i zdawałam Andrzejowi „Morro” meldunek, co się dzieje na liniach, i za chwileczkę nadleciały samoloty niemieckie, i z niskiego lotu zaczęło się bombardowanie. Byłam tak zmęczona, że usiadłam i za nic na świecie [nie chciałam się ruszyć]. Andrzej „Morro” siłą mnie szarpnął i do piwnicy. Uratował mi życie, dlatego że za chwileczkę już z naszej kwatery nic nie było. Obok na Franciszkańskiej też całe skrzydło zostało zbombardowane.
Pamiętam, jak przyleciał do mnie Wojtek Lenart i, płacząc, mówi: „Słuchaj, Jaś zasypany! Jaś zasypany! Odkopmy Jasia!”. Brat. Wojtek i Jaś Lenartowie to byli moi znajomi z czasów dzieciństwa. Proszę sobie wyobrazić, co przeżyłam, jak Wojtek płakał strasznie i prosił, żebym z nim odkopała Jasia, żeby zorganizować odkopanie Jasia. A ja nic nie mogłam zrobić. Stałam przy Andrzeju „Morro”, który patrzył i zachował nadzwyczajnie zimną krew w tym piekle, jakim było wtedy bombardowanie Franciszkańskiej, i uratował to, co rzeczywiście dało się uratować. Tak jak mnie uratował życie. Jego nadzwyczajne zdolności jako dowódcy wyszły na jaw. Z zimną krwią decydował, co w tej chwili ma się dziać, kto, gdzie ma się znajdować.
Wspomniała pani, że była ranna.
Byłam ranna najpierw w lewą pierś, ale wróciłam na linię. Później byłam ranna w głowę i ciężko kontuzjowana w krzyż. To były już nasze ostatnie dni. Ostatni dzień, kiedy mieliśmy się przebijać do Śródmieścia. Miałam przebijać się razem z Andrzejem „Morro”, razem z naszymi kolegami, ale, pełniąc funkcję łączniczki, w tych ostatnich godzinach przed akcją dostałam w głowę i krzyż, i niestety nie mogłam już chodzić. Musiałam przejść z rannymi przez kanały. Wydobyto mnie na placu [Napoleona], gdzie stała Poczta. Wydobył mnie późniejszy profesor Stanisław Płocki, wówczas powstaniec, i zaniósł mnie na baranach do mojego ojca. Cały wrzesień przeleżałam w szpitalu.
Rozumiem, że nie pamięta pani drogi kanałami?
Pamiętam. Pamiętam, dlatego że jak szłam, to uczepił się mojego pasa inny ranny kolega i go ciągnęłam. Ponieważ miałam potworny ból krzyża, to moja niechęć do tego, którego ciągnęłam, była bardzo silna. Ale musiałam go ciągnąć. Czułam do tego kolegi straszną niechęć. Zresztą myśmy błądzili w kanałach. Niestety, ci przewodnicy nie byli dobrzy. Też zabłądzili. Tak że to była makabryczna rzecz. Przejście kanałami to była ciężka rzecz.
Jak długo trwała droga?
Bardzo długo, bo błądziliśmy. Co najmniej dziesięć godzin. Potwornie długo. Trudno mi jest [dokładnie powiedzieć], musiałabym zajrzeć do jakichś opracowań. Nie pamiętam dokładnie, czy to trwało dziesięć godzin, czy więcej. Wiem, że to trwało bardzo długo, bo przewodnik, który nas prowadził, zabłądził.
W jak dużej grupie pani szła?
Przecież to nie grupa szła. To wąż! Czy nas było pięćdziesiąt osób, czy dwadzieścia, tego nie powiem. Byłam ciężko ranna, ledwo żywa. Mnie ktoś trzymał, ja kogoś trzymałam. Wiem tylko, kto szedł przede mną i kto szedł za mną, nic więcej. Przecież do [pasa] sięgały te kanałowe nieczystości. Bardzo, bardzo długo żeśmy błądzili, tak że ledwo żywą mnie wydobyto na placu Napoleona. Nie mogę powiedzieć, jak dużo nas szło. Na pewno sto osób co najmniej. Może mniej, ale to był bardzo długi wąż. To było wyjście ze Starówki do Śródmieścia. Górą poszli nasi i, udając Niemców, przeszli przez Ogród Saski, a ranni szli kanałami.
Cały wrzesień już była pani w szpitalu?
Cały wrzesień byłam w szpitalu i nie mogłam już iść [na Czerniaków].
Jak pani pamięta koniec Powstania?
Pamiętam, jak do mnie przyszedł nasz dowódca i spotkał mojego ojca, i mówił, że mój narzeczony poległ. A tatuś powiedział: „Cii, ona śpi”. Pomyślałam sobie: „Tatuś myśli, że mnie jeszcze coś obchodzi. Powstanie przegrane, nie ma Polski, nic mnie już na świecie nie obchodzi”. To brzmi za bardzo osobiście...
Później, jak już jest kapitulacja, koleżanki moje idą do niewoli, myślę sobie: „To ja jakoś się dowlokę”, a ojciec mówi: „To ty chcesz iść do niewoli? Prawdziwy żołnierz idzie do niewoli?! Prawdziwy żołnierz, jak tylko może, nie idzie do niewoli, a szuka jakiegoś innego wyjścia”. Miał rację. Przebrałam się. Nie byłam wtedy w mundurze, bo byłam ranna, i ojciec mój też nie był w żadnym mundurze, tylko był po cywilnemu. Przebraliśmy się w jakieś stare łachy, jakieś długie płaszcze. Ja o kulach, ojciec mój o lasce; udając starych ludzi, żeśmy poszli z ludnością cywilną na Pruszków. Pamiętam tylko, że mnie już nic nie obchodziło, jak żeśmy wychodzili z Warszawy. Gdzieś na ulicy Wawelskiej obróciłam się, i zobaczyłam, że moja szkoła jest spalona. Pomyślałam sobie: „Aha, nawet szkoły już nie ma”. Szkoła Słowackiego spalona. Nie ma szkoły, nie ma Warszawy, nie ma Polski – takie refleksje.
Doszła pani z ojcem do Pruszkowa?
Nie. Już nie wiem, kiedy żeśmy wsiedli do pociągu i żeśmy pojechali do Częstochowy. Niedaleko, w radomszczańskim, była rodzina mojego ojca i tam żeśmy się dostali. Ojciec mój miał niedaleko Częstochowę, a tam niedługo przyjechał generał „Niedźwiadek” i na nowo organizował wojsko, polskie siły zbrojne. Ojciec miał kontakt z generałem „Niedźwiadkiem”, a mnie opatrywała moja siostra, która po zdaniu matury na kompletach pojechała do rodziny mojego ojca i tam była. Bardzo dobre opatrunki mnie robiła. Też już była wykwalifikowaną pielęgniarką.
Czy pani matka też tam była?
Nie. Moja matka była w Pyrach. Tylko moja młodsza siostra, która zdała na kompletach maturę w Słowackim pojechała do rodziny mego ojca, dlatego że była bardzo zmęczona. Tam też pełniła funkcję łączniczki, była w konspiracji, ale tam już był spokój. To już nie była Warszawa.
Jaką miała pani wtedy wiedzę o działalności ojca, o jego kontaktach z generałem „Niedźwiadkiem”?
Ojciec był z nami cały czas, jeździł do Częstochowy, i później dopiero dowiedziałam się, co się tam działo. Ojciec mi nie opowiadał, nie zwierzał mi się. Na razie opowiadałam siostrze o swoich przeżyciach, ona mi opowiadała o swoich, i delektowałam się ciszą i spokojem poza Warszawą.
Jak długo tam pani była?
Myśmy tam przybyli w początkach października i chyba w grudniu żeśmy przyjechali do Pyr z powrotem, do mojej matki, bo było Boże Narodzenie. Ale tego już nie pamiętam… Byłam bardzo ciężko ranna w głowę i bardzo wielu rzeczy już później nie pamiętałam.
Jak pani zapamiętała koniec wojny?
No cóż, nie było Polski. Mnie wtedy więcej nie obchodziło. Człowiek był w takim [stanie]… Nie wiem, jak to nazwać… Wracając pamięcią w tak odległe czasy, nie mogę sobie przypomnieć… Wiem tylko, że po jakimś czasie życie robi swoje.
Ja byłam w strasznej rozpaczy i nic mnie nie obchodziło. Jak wychodziłam z ojcem, pamiętam, że z podziwem patrzyłam, jak ojciec przez okno wrzucił karteczkę do mojej matki, zawiadamiając, że oboje żyjemy. Podziwiałam go za to, że myśli o domu, o matce naszej, o rodzinie. To był mój ojciec właśnie. A mnie nic nie obchodziło. Trochę może histerycznie… Trochę może to tak było… Jak to nazwać?
Myślę, że to był wielki żal.
To była wielka rozpacz. Polska, która stała za drzwiami, nagle [okazała się] martwa, nagle z powrotem nie żyje. Ale może opowiadam to za mało rzeczowo, a za bardzo w taki sposób opisujący uczucia?
To też jest ważne. Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Nie jestem pewna, czy jeszcze nie przed Bożym Narodzeniem, bo nie mogę sobie wyobrazić, żebyśmy bez naszej matki spędzali Boże Narodzenie. Myślę, że połączyliśmy się z nią i może już w Pyrach to było. Później [pojechaliśmy] do Warszawy i z kolegami żeśmy się spotykali. Ci koledzy, z którymi mało żeśmy się znali (albo wcale), to nagle okazali się jak bracia. Ci, co pozostali. Została nas niewielka grupka i tak żeśmy się wszyscy cieszyli, jak żeśmy się spotykali, jakbyśmy byli rodziną.
Pamięta pani nazwiska i pseudonimy osób, z którymi się wtedy spotykała?
Tak, pamiętam. Pamiętam: Henryka Kozłowskiego, Janka Rodowicza, Bogdana Celińskiego, Staszka Lechmirowicza, Martę Krauze, Hanię Kozłowską, Zosię Stefanowską. Wtedy bardzo zaprzyjaźniłam się z Zosią Stefanowską (późniejsza profesor polonistyki Stefanowska-Treugutt, znakomita znawczyni Mickiewicza, wyszła za mąż za mojego kuzyna Treugutta). Mieszkałyśmy w Alei 3 Maja. Mieszkanie wynajęła Zosia ze swoją matką i babcią, i mnie zaproponowała, żebyśmy razem mieszkały. Cały rok żeśmy razem mieszkały i to był dla mnie bardzo odżywczy rok, nawet żeśmy sobie żartowały. Zosia miała kapitalne poczucie humoru, żeśmy potrafiły spojrzeć na życie bardziej sensownie. Później zaraz uniwersytet. Tylko jedno pamiętam: w Warszawie chodziło się taką ścieżką – z góry na dół, z góry na dół – bo wśród rumowisk były wydeptane ścieżki. Pamiętam, jak na Krakowskie Przedmieście wchodziło się ścieżką.
Później uratowały mnie studia. Powinnam zacząć studia w 1939 roku, ponieważ zdałam maturę wiosną 1939 roku, ale to wszystko się przesunęło. Wzięłam się do nauki bardzo intensywnie, bo po roku dostałam stypendium. Późniejszy profesor Gieysztor, ówczesny doktor Gieysztor, adiunkt Instytutu Historycznego na UW, zaproponował mnie i trójkę moich kolegów do stypendium. Tak że mogłam [uczyć się,] jak pracowałam. Pierwszy rok studiów –praca w Bibliotece Narodowej. Ojciec mój też już pracował w Bibliotece Narodowej, a ponieważ oboje żeśmy się podpisywali: „A. Borkiewicz”, więc kto przyszedł pierwszy, podpisywał się za dwoje. Nie pamiętam tylu ważnych rzeczy, a pamiętam takie drobiażdżki. Ojciec odtworzył dział kartograficzny.
To był 1945 rok. Rozumiem, że na spotkaniach z „zośkowcami” był również pani przyszły mąż?
Tak.
Kiedy wzięliście państwo ślub?
Dopiero jak żeśmy oboje wyszli z więzienia. Wiele lat później.
W którym roku trafiła pani do więzienia?
Aresztowania moich kolegów zaczęły się w roku 1948, trwały przez rok 1949, a mnie aresztowano na początku 1950 roku.
Jak to się odbyło? Czy to się stało w domu?
To było w domu. Nie pamiętam już, w którym więzieniu siedziałam, bo mój pobyt był wtedy bardzo krótki, trwał może trzy miesiące. Jak później się okazało, ojciec mój poszedł do swojego kolegi legionowego Władysława Broniewskiego, który był wtedy ulubieńcem partyjnym, i powiedział: „Słuchaj, córka moja jest aresztowana”. Broniewski bez wahania pobiegł do Bieruta i za chwileczkę zostałam zwolniona. O dziwo, nikt na uniwersytecie nie robił z tego powodu jakichś spraw, że zostałam aresztowana. Przecież na pewno wszyscy wiedzieli. Tymczasem przyjęto mnie absolutnie tak, jakby nic się nie stało.
Tutaj muszę wyrazić swoją wdzięczność w stosunku do ówczesnych władz, profesorów w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, do profesora Tadeusza Manteuffela, do profesora Stefana Kieniewicza, promotora mojej pracy magisterskiej, do profesora Stanisława Herbsta, jednego z najbardziej sprawiedliwych i uczciwych ludzi, jakich znałam, do profesora Aleksandra Gieysztora, znakomitego organizatora i wychowawcy. Wyrażam wielką wdzięczność, ponieważ przyjęto mnie tak, jakby nic się nie stało. Mogłam skończyć studia, a skończyło nas niewielu – pięcioro nas oddało pracę magisterska i zdało egzaminy magisterskie w wyznaczonym terminie.
Latem tego samego roku, to znaczy 1950, rozpoczęłam swoją pierwszą pracę w Oddziale Kartograficznym Archiwum Głównego Akt Dawnych. Oddział mieścił się w pałacu Pod Blachą. Tam było ślicznie, był widok na Wisłę. Praca trwała niedługo, ponieważ po miesiącu aresztowano mnie powtórnie i tym razem przewieziono do więzienia karno-śledczego na Pragę. Tam spędziłam pierwsze półtora roku więzienia, a stamtąd, po wydaniu wyroku na mnie… Skazano mnie na siedem lat za to, że siłą usiłowałam zmienić ustrój Polski Ludowej. Siłą! Musiałam być wielką potęgą, że siłą chciałam zmienić ustrój Polski Ludowej, że chciałam siłą obalić komunizm!
Po półtorarocznym siedzeniu na Pradze w więzieniu karno-śledczym odesłano mnie do Fordonu i tam miałam odbyć resztę [kary]. Muszę powiedzieć, że w więzieniu na Pradze były wyjątkowo ciężkie warunki. Cela była nieduża, zimna, z betonową podłogą, i była tam jedna piętrowa prycza. Cela była przeznaczona najwyżej na dwie osoby, tymczasem w takiej celi było nas przeważnie osiem. Dwie spały na dolnej pryczy, dwie spały na górnej pryczy, dwie spały na stole, dwie pod stołem. Panowała idealna karność, bo żeśmy się zmieniały miejscami, żeby żadna nie męczyła się zanadto, śpiąc na podłodze czy na stole. Miałam bardzo dobre koleżanki. Siedziałam w jednej celi z Wiesią Pajdak, córką Antoniego Pajdaka. Teraz w naszej dzielnicy jest ulica Antoniego Pajdaka, można powiedzieć:
tempora mutantur.
Muszę opowiedzieć o jednej może nietypowej rzeczy. Nie będę opowiadać o śledztwie, o wszystkim, natomiast opowiem o pewnym zjawisku. My polityczne żeśmy w celi siedziały z pospolitymi więźniarkami. I pospolite więźniarki były bardzo uczynne. Radziły nam, jak się odnosić do oddziałowych, która oddziałowa jest taka, że może pomóc troszeczkę, a która nie, która jest niedobra. Uczyły nas, jak się okrywać tą resztką koca, która niby służyła za koc, żeby troszkę się ogrzać; jak się kłaść, żeby na pryczy wytrzymać. Były dla nas jak gdyby siostrami. Myśmy się odwdzięczały i żeśmy opowiadały im o naszej pracy konspiracyjnej w czasie wojny i o tym, do jakiej Polski żeśmy dążyły. Proszę sobie wyobrazić, że te więźniarki słuchały. To była cela bardzo nietypowa na tle tego, co słyszę czasem przez radio o warunkach, w jakich znajdowały się więźniarki w okresie stalinowskim. Nietypowa w tym sensie, że myśmy rzeczywiście coś im dawały, jakąś lekcję historii, a one nam się odwdzięczały i słuchały tego, co żeśmy mówiły z wielkim zainteresowaniem. Myśmy miały satysfakcję, że może czegoś je nauczymy, że może te więźniarki już będą miały inne podejście do własnego życia, jak wyjdą z więzienia, może Polska wyda się im inna. Proszę mi wierzyć, że to była bardzo ciekawa lekcja dla nas i dla nich. Później w Fordonie nie pamiętam już tego rodzaju warunków, dlatego że tam były prawie zawsze same więźniarki polityczne.
Muszę opowiedzieć o pewnym wydarzeniu. Jak myśmy szły na swój króciuteńki spacer półgodzinny, to taki stary dziadyga, który nas ustawiał w szeregu, nie wiadomo dlaczego podchodził do każdej więźniarki i z całej siły dawał jej kopa swoim buciorem. To było coś okropnego. Pamiętam, że kiedyś nie wytrzymałam i zaczęłam straszliwie krzyczeć. Drzeć się niesamowicie! Proszę sobie wyobrazić, że ten dziad zląkł się, podszedł do mnie. Przez ten wrzask przyleciały jakieś oddziałowe: „Borkiewicz, co się dzieje?’. Myślały, że coś złego ze mną się dzieje, wzięły mnie do jakiejś celi, gdzie można było poczekać, i dawały mi jakieś środki, bodajże na uspokojenie. I co zyskałam? Ten stary dziad przestał nas kopać. Stary dziadyga, który nas szykował do spaceru, absolutnie obchodził nas z daleka i z daleka trzymał swoje buciory. Mnie z daleka pytał się: „Borkiewicz, jak się czujecie?”. Nie wytrzymałam wtedy. Zaczęłam wrzeszczeć jak zwariowana.
Przez to upodlenie?
Tak. Upodlenie raz, a dwa, że podchodził do każdej więźniarki i z całej siły buciorem kopał ją w nogę, po kolei. Cóż za wyrafinowane u starego człowieka? Zupełny ludzkich uczuć! Wyprany chemicznie z ludzkich uczuć dziadyga, który tam służył! Dlatego go trzymano.
To było bardzo ciężkie więzienie.
Warunki były oczywiście ciężkie, ale była też pracownia hafciarska, w której warunki były troszkę lżejsze. Myśmy haftowały batiki dla milicji.
Bardzo często miałam swoje ataki. W więzieniu dostałam ataków padaczkowych. Musiano wtedy kłaść mnie i trzymać. Miałam lekarstwa swoje, rodzice mi przysyłali. Do dziś mam pudełeczko, gdzie były moje lekarstwa i gdzie jest napisane: Borkiewicz, cela taka i taka. My więźniarki (jest stowarzyszenie Fordonianek) prócz pukania do celi, wprawiania się w alfabecie Morse’a, robiły bardzo ładne rzeczy z chleba.
Wypuszczono mnie wcześniej, po trzech latach pobytu. Ponieważ miałam bardzo zły stan zdrowia, mieli mnie już dość. Zostałam wypuszczona warunkowo. To, że byłam wypuszczona warunkowo, oznaczało, że nie wolno mi nigdzie dać pracy. Wyszłam i chodziłam od instytucji do instytucji: „Niestety nie mamy wolnego miejsca”, „Niestety, nie mamy”. Oczywiście, nie wolno było mnie przyjąć. Przyjaciół poznaje się w biedzie. Spotkał mnie kiedyś jeden z profesorów: „Ach! Jak się cieszę, że panią widzę! A co słychać?”. Jak mu zaczęłam opowiadać, oświadczył: „To ja panią wezmę do swoich prac”. I wziął mnie do swojej pracy. Stąd przeobraziłam się z historyka dziejów najnowszych w historyka średniowiecza.
Wracając do czasów okupacyjnych, do Powstania, co najprzyjemniejszego z tamtego okresu utkwiło pani w pamięci?
Czy chodzi o szczęście? Szczęście to był wybuch Powstania! A jeżeli chodzi o takie szczęścia bardziej pospolite, częste, nie jakieś nadzwyczajne – doznałam tego i w konspiracji, i w czasie Powstania, bo była wielka, wzajemna przyjaźń, zaufanie. Ci, którzy pracowali czy to przed Powstaniem w konspiracji, czy później w czasie Powstania, byli sobie braćmi i siostrami, z całą pewnością, a zwłaszcza w czasie Powstania. To było braterstwo absolutne. To było może też dla naszego pokolenia jakąś wielką pociechą, że myśmy spotykali się z odruchami wielkiej przyjaźni, prawdziwego braterstwa. Zawsze w czasie wojny między żołnierzami jest braterstwo, koleżeństwo wielkie, ale w warunkach tak ciężkich może ono jeszcze bardziej stało się czymś autentycznym, całkowicie pewnym. Było wiadomo, że mogę się udać tu i tu, i że mnie przyjmą, mimo ciężkich warunków. Było wielkie wzajemne zaufanie, wzajemna chęć pomocy w ciężkich warunkach.
To zresztą objawiło się [także w nastawieniu do Żydów]. Ilu Żydów przez różne osoby zostało przechowanych, mimo zagrożenia? Przecież wśród Polaków jest największa ilość osób, które mają swoje drzewka pamięci Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata – Yad Vashem. To wszystko zostało w najbardziej autentycznej formie wykazane w czasie Powstania. Myślę, że jeśli teraz jesteśmy tak bardzo przywiązani do rocznicy Powstania Warszawskiego, wcale nie dlatego, że to była walka i przecież nie dlatego, że przegraliśmy. Przecież Warszawa [została] zburzona! [..] Są ci, którzy uważają [Powstanie] za straszny błąd, nieprawdopodobny historyczny błąd. Jednak powiem jedną rzecz: w czasie Powstania wszyscy byli sobie braćmi. Ludzie sobie pomagali, tak jak nigdy sobie nie pomagają w normalnych czasach. Nawet ci, co siedzieli w piwnicach, pomagali tym, co walczyli. Dzielili się ubraniami, dzielili się jedzeniem, dzielili się wszystkim. Małe dzieci przynosiły pocztę. To był tak powszechny zryw, nagle ludzie pokazali, że są sobie braćmi.
To, co mówię, nie jest naiwne, bo jak zacznie się czytać nie tylko wspomnienia żołnierzy, ale wspomnienia ludności cywilnej (a przecież mnóstwo ludzi siedziało w piwnicach), [to widać, że] oni sobie wzajemnie pomagali. Cywile pomagali nie tylko tym, którzy walczyli, ale sobie wzajemnie. Warszawiacy stali się jedną wielką rodziną. Myślę, że chociaż to nie jest teraz nazywane po imieniu, bo może brzmiałoby zbyt fantastycznie, nasze chęci, żeby ten dzień czcić, wychodzą z tego, że to był nieprawdopodobny zryw ludzkiej szlachetności. W tym sensie, że ludzie byli sobie jak rodzeni bracia, jak rodzone siostry. Nie było ludzi obcych, wszyscy byli sobie bliscy. Może to trudno nazwać… To mógłby nazwać po imieniu jakiś wielki poeta, wielki muzyk.
Powiem jeszcze jedną rzecz. Jak Warszawa zaczęła się odbudowywać, w pierwszych latach, jak ludzie wracali do Warszawy, to pierwszego sierpnia nie było przecież uroczystości, ale cała Warszawa była na cmentarzu. Miasto było puste. A nad cmentarzami były łuny światła. Wszyscy ludzie, którzy mieszkali wtedy w Warszawie, byli na cmentarzach i palili światła na grobach swoich bliskich. Niekoniecznie bliskich, to mogli być koledzy, też najbliżsi. Ludzie byli sobie bliscy w czasie Powstania tak jak jest najbliższa rodzina. To może wyrazić tylko wielki muzyk, wielki poeta, tego nie można wyrazić w obchodach. Można tylko w jeden sposób – jesteśmy na cmentarzu i palimy światła, pamiętamy.
Warszawa, 19 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska