Jan Białecki „Krótki”
Jan Białecki, zamieszkały w Warszawie.
- Na początku może naświetlilibyśmy troszkę pana dzieciństwo.
Urodziłem się w Pruszkowie niedaleko Warszawy, tam spędziłem całe dzieciństwo i wczesny okres młodości. Kiedy wybuchła wojna, miałem trzynaście lat i wchodziłem w ten okres z marzeniami, że będę oficerem zawodowym. Początkowo marzyło mi się dostać do szkoły kadetów, ale wytłumaczono mi, że szkoła kadetów to nie dla mnie, ponieważ wtedy głównie dzieci wojskowych szły do szkoły kadetów. Powiedziano mi, już jako chłopcu wytłumaczono, że jak skończę normalne gimnazjum, zrobię maturę, to będę mógł iść do szkoły podchorążych. W 1939 roku zdałem do gimnazjum w Pruszkowie z takim zamiarem, że w przyszłości po ukończeniu, spełnię swoje marzenie, że zostanę oficerem. Późniejsze lata troszkę zweryfikowały te marzenia, ale jako dziecko marzyłem, że zostanę oficerem, może pod wpływem wychowania, jakie było przed wojną. Człowiek był stale wychowywany w duchu patriotycznym. Na przykład – czego wówczas nie wiedziałem, bo nie mogłem wiedzieć – moim nauczycielem arytmetyki był pan Tadeusz Biernacki, który później, jako oficer zginął w Katyniu, więc tacy ludzie wychowywali [młodzież] i człowiek nasiąkał miłością do ojczyzny i właśnie do wojska.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Szczerze mówiąc, to nie byłem bardzo świadom. Mając trzynaście lat, jak można sobie niebezpieczeństwa wyobrażać? Pierwszy namacalny dowód był, kiedy bodajże 1 września myśmy oklejali okna paskami, bo było zalecenie, żeby chronić szyby przed wypadnięciem, jeśli będzie jakiś wybuch. Przypadkowo chyba, bo nie przypuszczam, żeby celowo Niemcy na te domy celowali. Lecąc nad Warszawę, rzucili kilka bomb w Pruszkowie i były pierwsze ofiary, kilka osób, ale w moim pojęciu to było przypadkowe. Więc to było pierwsze zetknięcie z wojną.
Wojna przecież dość szybko się skończyła i później nastąpiła okupacja. Byłem na tyle młody, że właściwie nie wiem… Chyba nie bardzo, mając trzynaście, czternaście lat, zdawałem sobie sprawę, zwłaszcza że chodziłem do szkoły, po skończeniu szkoły powszechnej do dwuletniego gimnazjum handlowego, na które Niemcy zezwolili, żeby były, żeby Polacy mogli się uczyć rachunków.
Później, to było chyba w 1943 roku, nastąpił ten moment, kiedy – pamiętam jak dzisiaj – spotkał mnie kolega ze szkoły i zaczął opowiadać o Armii Krajowej. Wtedy jeszcze nie bardzo wiedziałem, co to jest Armia Krajowa i że to jest organizacja. Ponieważ to był kolega, więc powiedziałem, że chętnie [wstąpię], dla Polski, zwłaszcza że takie wzniosłe miałem idee, żeby w przyszłości być oficerem. (Drobnostka: zazdrościłem oficerom na zdjęciach, którzy mieli na poprzecznej baretce gwiazdki oznaczające, ile razy był ranny. Proszę mi wierzyć, zazdrościłem im tego. Dzisiaj mógłbym sobie jedną taką gwiazdkę przyczepić, bo też byłem). Wtedy kolega – to było gdzieś lato 1943 roku – powiedział mi o tym i czy bym się nie włączył. Oczywiście zgłosiłem się i po jakimś czasie – widocznie badano mnie czy obserwowano – zostałem zaprzysiężony. Chyba w końcu 1943 roku, dokładnie nie pamiętam, kiedy to było. Złożyłem przysięgę i byłem w plutonie warszawskim. Nawet, szczerze mówiąc, nie bardzo się wówczas orientowałem, czy w Pruszkowie, tam gdzie mieszkałem, jest jakiś ruch oporu. Czasami słyszało się, że gdzieś został Niemiec zabity czy coś, więc ktoś tam musiał coś robić, ale ja byłem wtedy przydzielony do plutonu warszawskiego. Nasz dowódca plutonu przyjeżdżał z Warszawy niekiedy w towarzystwie policjanta, który z bronią przyjeżdżał i myśmy się tą bronią bawili czy ćwiczyli na zajęciach. Na takie ćwiczenia kiedyś nas na Żoliborz zawieziono i pokazywali, gdzie będziemy ewentualnie atakowali (ja Warszawy w ogóle nie znałem ). Oczywiście później w praktyce wyszło inaczej. Byliśmy na granicy Puszczy Kampinoskiej na ćwiczeniach, zbiórka, kiedy Niemcy nas ze Storcha, zauważyli, bo na Bemowie mieli jednostkę lotniczą. To były takie ćwiczenia.
Mówiono mi, że ponieważ nie miałem wówczas matury, tylko tę dwuletnią szkołę handlową, nie mogłem sobie rościć aspiracji, żeby [iść] do tajnej podchorążówki, bo tam co najmniej trzeba było mieć małą maturę. Ale podobno była taka kadrowa szkoła podoficerów. Tak to było.
Przed Powstaniem jeździłem raz czy dwa razy do Warszawy. [Powstanie] było odwoływane. Raz na pewno byłem na Żoliborzu, którego notabene nie znałem. Odwołano. Później – to była pamiętna niedziela – przyszedł rozkaz, dowódca drużyny rozdał nam medaliki na wstążeczkach jako znak rozpoznawczy. Sam medalik mam, wstążeczka się nie zachowała. To był chyba 29 czy 30 lipca i mieliśmy z tymi medalikami jako znakiem rozpoznawczym zgłosić się do Szpitala Dzieciątka Jezus do określonych sióstr, zakonnic, które były wtajemniczone, opowiadając, że jesteśmy uciekinierami zza Wisły, przed Rosjanami i że chcemy jakiejś pracy. Dwa dni byliśmy zgromadzeni. […]
Później, 1 sierpnia, chyba gdzieś o godzinie dziesiątej lub dwunastej, już nie pamiętam, kazano nam wsiąść w tramwaj i jechać na Żoliborz, na miejsce zbiórki, bo nasz pluton właśnie tam był przydzielony, w strukturze organizacyjnej Żoliborza. Zanim tam się dostaliśmy, idąc przez most nad torami, nad Dworcem Gdańskim… Tam gdzie teraz jest metro, stał czołg z rozwaloną gąsienicą. Jak później wyczytałem, bo skąd mogłem wiedzieć, Niemcy celowo udawali, że reperują, a już wiedzieli i czołg był skierowany na Żoliborz. Do miejsca zbiórki nie dotarliśmy, ponieważ była strzelanina na placu Wilsona. Tam szła czereda młodych ludzi z paczuszkami, więc to było do rozpoznania. Ze swoim dowódcą z konspiracji (i był jeszcze jeden kolega) cofnęliśmy się do Śródmieścia, ponieważ była strzelanina.
Kiedy już zaczęło być gorąco, bo strzelanina była coraz większa, przez przypadek znalazłem się akurat na ulicy [Traugutta]. Tam w bramie jednego z domów zatrzymaliśmy się – [my] plus szereg osób, które się chroniły, bo nie wiadomo było, co jest, strzelanina jakaś. Tam przenocowaliśmy, na klatce schodowej tego domu. Drugiego dnia dowiedzieliśmy się, że za rogiem są powstańcy. Zgłosiliśmy się. Ponieważ mój dowódca to był kapral podchorąży, więc zameldował siebie plus dwóch żołnierzy. Tam zostaliśmy, w kompanii „Lewar”, która nie była naszą macierzystą jednostką. Moją jednostką był chyba 21. Pułk Dzieci Warszawy na Żoliborzu. Tam dużo takich przypadkowych osób się znalazło, bo wtedy, w pierwszych godzinach biegali ludzie, ci co nie dotarli na miejsca zbiórki, więc gdzie kogo los zastał… W tej kompanii nasz porucznik, kochany człowiek naprawdę (to był ojciec, a myśmy byli przecież chłopaczkami) zorganizował… Jedyna siła bojowa w tej kompanii na razie, oprócz wielu osób starszych, to było kilku chłopaków i on zorganizował grupę szturmową. Zebrał całą broń z kompanii, jaka była do dyspozycji, i myśmy byli wyposażeni. Na początku było nas dwunastu plus dowódca i chyba zastępca, później, z biegiem dni kilku przybyło, tak że w momencie kiedy byłem ranny, już nasza grupa liczyła chyba ze dwadzieścia osób.
To był mój początek Powstania. Nie trafiłem do tej jednostki, do której byłem przeznaczony i szykowany przez okres konspiracji, tylko [byłem] w zupełnie innym miejscu.
- Jak pan pamięta swój pierwszy bój?
Pierwszy bój, to tak się mówi. Trudno mi powiedzieć, co myśmy uważali za bój. Prawdziwy bój to wiem, bo dostałem. Rzucili nam wiązkę granatów pod nogi i mój dowódca, ja i jeszcze z drugiej strony sieni, tośmy oberwali.
Natomiast inna akcja była w kościele. To była udana akcja, zdobycie kościoła Świętego Krzyża. Były długie przygotowania, ponieważ pod ruinami domów, które były zburzone częściowo przy ulicy Traugutta, był zrobiony podkop przez piwnice, o którym Niemcy nie wiedzieli. Zajmowali kościół plus pomieszczenia komendy policji, która sąsiadowała. To było umocnione. Wcześniej, zanim nastąpił atak 23 sierpnia, żeśmy widzieli przez lustra ruchy Niemców. Atak nastąpił o świcie – nie pamiętam która, czwarta czy piąta godzina była – przez piwnice, Niemcy tego do końca nie odkryli. [Drzwi] zostały wyważone przez minerki, młode dziewczynki, które przyszły i podsadziły jakiś materiał wybuchowy pod drzwi, do zakrystii chyba, po to, żeby się dostać do kościoła. Jeszcze było szaro wtedy. Myśmy wskoczyli do kościoła. […] To było wielkie zamieszanie, bo był pył od rzucanych granatów, z muru, następnie strzelanina. Nie wiadomo kto, czy to kolega strzela, czy przeciwnik strzela. Tak że w moim pojęciu ten bój wyglądał bardziej prozaicznie, niż się nieraz opisuje. W każdym razie Niemcy zostali wyparci z kościoła i stamtąd, gdzie są organy, bo i tam też mieli stanowiska. Zostali jeszcze na dwóch wieżach, gdzie mieli stanowiska karabinów maszynowych, ale tam też później zostali zlikwidowani. Akurat tam mnie nie było.
Po opanowaniu kościoła… To znaczy Niemcy częściowo uciekli, nie wiem, czy któryś w kościele zginął. Widziałem na zewnątrz zabitych, natomiast czy w kościele był, w tym tumulcie, w tych ciemnościach i błyskach… Myśmy dostali się do podziemi. Oczywiście chyba był jakiś informator, że jest w kościele właz. Każdy kościół ma dolny kościół i w tym kościele było kilkadziesiąt osób, nie wiem, czy schwytanych przez Niemców, czy schronili się do kościoła, a Niemcy kościół trzymali. W każdym razie było kilku policjantów, jakiś ksiądz. Z tego podziemia był kanał ciepłowniczy do… To się nazywało księżówka, budynek obok, teraz już nie istnieje, bo przy rozbudowie budynków wszystko zostało zlikwidowane. Tak że nie ma starych zabudowań, ale była [księżówka], gdzie po prostu mieszkali księża. Kanał służył prawdopodobnie do ogrzewania kościoła w zimie, bo tam były jakby kaloryfery czy coś. Już nie pamiętam, czy nasz dowódca „Lewar” był, czy nie… Myśmy tam się przeczołgali. Niemcy, mając stanowiska w księżówce, w piwnicach i na pięterku, skierowane na tą stronę, gdzie myśmy byli i na ulicę Czackiego, prawdopodobnie nie przypuszczali, że ktoś przez ten tunel się przeczołga. Tam dopiero zaczęło się strzelanie, bezładne, szczerze mówiąc. Nie będę opowiadał, że jakiś bój się toczył. Wszyscy strzelają, każdy stara się, wierzy, że tam jest cel. Przynajmniej takie wrażenie odnoszę, bo jeżeli mało co się widzi, bo wszystko jest w tumanach pyłu czy spalin prochu, nie wiem czego, to [strzela się na oślep]. W każdym razie na pewno księżówka została zdobyta i kilku Niemców zginęło.
Poszedłem na Powstanie w bardzo już mizernym obuwiu i marzyłem o tym, że na jakimś Niemcu zdobędę solidne buty. Proszę mi wierzyć: jak patrzyłem na zabitych, to patrzyłem na nogi, czy mają odpowiednio duże buty. Nie znalazłem takich, ale w każdym razie takie prozaiczne marzenia były, żeby zdobyć buty.
Wiem, że wtedy przybiegła kronika filmowa. Czy udawali, że nas filmują. Czy rzeczywiście filmowali, tego nie wiem. Żeśmy się ustawili, wszyscy zdobywcy, bo tam nie tylko nasza drużyna, ale również inne oddziały brały [udział]. Taka organizacja była, że w kwaterze, gdzie myśmy stali, były również dwie kompanie NSZ-u (Narodowych Sił Zbrojnych). One wówczas współdziałały, ale nie były podporządkowane dowództwu Armii Krajowej, tak że jak gdyby stanowiły autonomię. [To] znaczy nie działały inaczej niż ogólny rozkaz. Jak był plan działania, żeby zdobyć kościół i okolicę i później uniwerek, to działali. W każdym razie oni brali udział, minerzy czy minerki, którzy przyszli z zewnątrz, bo u nas akurat takich nie było. To była prawdopodobnie grupa, która obsługiwała jakiś rejon. Tak że ci wszyscy – w cudzysłowie zwycięzcy – ustawili się i ktoś nas filmował. Nigdy w życiu, mimo że śledziłem wszystkie kroniki zaraz od czasów powojennych, nigdzie nic nie znalazłem – ani żadnego zdjęcia, ani w kronikach, więc nie wiem, czy to było prawdziwe, czy nieprawdziwe filmowanie, ale akcja była udana.
- Co się działo później, po akcji zdobycia kościoła?
Nasza służba polegała na tym, że myśmy byli w kompanii właściwie jedyni młodzi i zdatni. Nie twierdzę, że inni nie, tylko że po prostu ze względu na broni inni pełnili rolę raczej pomocniczą, wartowniczą, przy gaszeniu pożarów czy coś. Natomiast cała robota codzienna spadała na naszą grupę, bo to była grupa młodych ludzi, rwących się do akcji i jako tako uzbrojonych, to znaczy każdy miał jakąś jednostkę broni. Natomiast w pozostałej kompanii, to nie wiem, czy był jeden pistolet i karabin, bo wszystko było zgromadzone w naszej drużynie. Tak że my byliśmy tak jak… Do czego przyrównać? Do pogotowia elektrycznego… Na przykład myśmy nigdy nie spali w nocy, ponieważ spaliśmy w ciągu dnia gdzieś okazyjnie. Jedynie My byliśmy zdolni do jakiegoś działania, więc cały czas byliśmy na różnych posterunkach, to tu, to tam.
- Pamięta pan jakąś akcję, gdzie nagle zostaliście wezwani?
Później, najważniejsza w moim życiu akcja. Pomijam te na co dzień, że tak powiem: robota, pilnowanie z karabinem czy z pistoletem, żeby Niemcy nie przeskoczyli z ogrodu z pistoletami maszynowymi czy karabinami, zanim kościół został zdobyty. Na schodach się z „sidolówką” stało czy coś. Ale ten moment, który zdecydował w pewnym stopniu, to była akcja wycofywania oddziałów ze Starego Miasta. […] Przyszedł rozkaz – opowiadam już z wiedzą późniejszą – że miały być wycofywane oddziały ze Starówki, która padła czy padała, i naszym zadaniem było zajęcie na ten czas Niemców, odciągnięcie ich sił i ściągnięcie na siebie.
Układ był taki, że ulica Traugutta to była granica. Po jednej stronie byli Niemcy, a po drugiej byliśmy my. Stąd przez jakiś czas myśmy byli bezpieczni przed bombardowaniem, ponieważ Niemcy bali się, że trafią swoich… Później wsadzali już bomby i sztukasy na nas, ale na początku Powstania był ten luksus, że Niemcy akurat tu nie bombardowali, bo to był styk z ich pozycjami, tam gdzie jest obecna Akademia Sztuk Pięknych i ogród. Teraz to jest przebudowane, inaczej było, bo tam był mur i zburzone domy. Wtedy, ponieważ miała być akcja ze Starówki, to poszliśmy. Układ był taki, że była ulica Traugutta, nasza Czackiego i była nasza barykada. Zza barykady poszliśmy na zburzony teren. Jak później oglądałem po Powstaniu, to Niemcy tak mieli ufortyfikowane to! Każda ruina, okno na klatce schodowej, jeszcze tam były ślady różnych cegieł. Przyszedł rozkaz, że atakujemy po drugiej stronie ulicy. Ilu nas tam poszło? Bo ja wiem… W sumie ze dwunastu, z piętnastu, w tej chwili nie mogę powiedzieć. Po drugiej stronie był zburzony dom i trzeba było wskakiwać, żeby się dostać na tamten teren, zajęty przez Niemców. Jeszcze pamiętam, jeden z oficerów nas podsadzał, żebyśmy łatwiej mogli wskoczyć. Tam już zrobiło się piekiełko. Wszyscy strzelali ze wszystkich stron. Niemcy, którzy mieli w piwnicach stanowiska, strzelali przez okienko. […] Był narożny dom, też chyba wypalony, ale na samej górze Niemcy mieli [stanowiska] i sprawiali nam tym kłopot. Czasami stamtąd strzelali, ze stanowisk strzelali i ogólny rwetes. Każdy strzela tam, gdzie wydaje mu się, że do przeciwnika, a nie do swoich.
Ten moment zapamiętałem, bośmy po opanowaniu części tych gruzów wpadli do zburzonej sieni, jak się wchodzi na dole do piwnicy. Zatrzymaliśmy sie za załomem, bo był straszny ostrzał, i zastanawialiśmy się, jak tu wyskoczyć, kiedy myśmy dosłownie widzieli kulki, które się odbijały. W tym momencie – pamiętam stuk. Mój dowódca, który był przede mną, krzyknął: „Uciekajmy!”, bo upadła wiązka dwóch czy trzech granatów. Huku nie słyszałem. Karabin mi z rąk wypadł, bo byłem ranny w obydwie ręce, w sumie w szesnastu miejscach. Co człowiek robi, jak krew mu się leje? Ucieka. Żeśmy się wycofali. Jeszcze kolega, mój dowódca, miał zakrwawione plecy. Zjechał z powrotem na ulicę, a Niemcy od uniwerku strzelali wzdłuż ulicy. Też jełopy, bo nie trafiali, nie wiem dlaczego. Zastanawiałem się, czy tego kolegę ciągnąć, mimo że mi krew kapała z rąk i noga powłóczyła. Ale zostawiłem go, bo powiem szczerze, nie byłem w stanie go ciągnąć. Sam do barykady dokuśtykałem, on później też. Tak się skończyła ta akcja. Później już martyrologia szpitalna. [Byłem] w dwóch szpitalach, jeden spalony, drugi zburzony.
- Proszę opowiedzieć o tych szpitalach.
Na punkcie opatrunkowym w kompanii był lekarz, zresztą podobno bardzo znany lekarz warszawski. Te główne odłamki powyciągał każdemu, bo nie tylko mnie, tam było kilku kolegów poturbowanych, ale reszta [trafiła] do szpitala. Nieśli mnie do szpitala, który znajdował się wtedy dokładnie w tym miejscu, gdzie obecnie jest Poczta Główna w Warszawie. Tam były dwa piętra podziemi i tam nas zaniesiono. Pamiętam, już jako ciekawostkę, że jak mnie nieśli i był nalot, to koledzy, zresztą im nie mam tego za złe, postawili mnie na środku Świętokrzyskiej bodajże, a sami schowali się gdzieś w gruzy, bo nie wiadomo, co będzie bombardował. Leżąc na noszach, widziałem ten samolot. Całe szczęście, że akurat nie w tę okolicę zdążał.
W szpitalu była tragedia, ponieważ w okolicy, jak się później dowiedziałem – wtedy nie mogłem wiedzieć – było nieopodal dowództwo. Na Świętokrzyskiej czy na Kredytowej stacjonował generał „Bór” ze sztabem. Niemcy prawdopodobnie doskonale o tym wiedzieli i tłukli zza Warszawy wielkimi pociskami, to były działa kolejowe. Doświadczyłem raz, jeszcze jak byłem zdrowy, jak trafił taki pocisk. Dom kilkupiętrowy z góry na dół zjechał, kupka gruzów się zrobiła.
Jeden kolega też został zaniesiony w to miejsce. Jego rana polegała na tym, że trzymał Stena, a Niemcy – to było w gruzach, jak mówiłem – rzucili granat gdzieś na wysokości jego głowy. Jego szczęście, że był w hełmie. Chciał odrzucić, złapał w lewą ręką, w tym momencie upłynął czas i granat mu urwał rękę. Tak że Edek też był w tym szpitalu. Nasz dowódca odkomenderował łączniczkę do opieki nad nami w tym szpitalu. Tam już była taka bombardowana okolica chyba ze względu na to, że tam był sztab, cały czas był ostrzał. W pewnym momencie zniesiono nas dwa pietra, pamiętam. W bankach są sejfy, gdzie ludzie trzymają [kosztowności]… Nie wiem, w każdym razie dwa piętra w dół w tymże budynku zniesiono nas i tę rzecz pamiętam: już nie było miejsca w celach, tylko na korytarzu leżałem. Zosia bardzo ofiarnie się nami opiekowała, mną i Edkiem. Na końcu korytarza, na którym leżałem, był ołtarz, ksiądz odprawiał nabożeństwo. Wpadł tam pocisk i rozniósł ołtarz. [Zosia] straciła oczy przy mnie, bo coś mi leciała poprawić. Robaki mnie gryzły, robaki, które chyba mi uratowały nogę.
Stamtąd, jak ten szpital został dość solidnie poturbowany, wyniesiono nas na ulicę Foksal. Teraz te zabudowania już nie istnieją, ale przed wojną tam był szpital oftalmiczny, czyli leczono oczy. Było kilka pawilonów szpitalnych, schodziły jak gdyby w stronę mostu Poniatowskiego i w stronę Wisły. Tam umieszczono mnie w sali. Nie wiem, ile tam leżałem. Dzień? Miałem temperaturę, gorączkę podobno, jak teraz twierdzi Zosia, więc nie bardzo byłem świadom czasu, czy to była godzina, czy to był dzień. Tylko wiem, że robaki jak mi wyłaziły, to je dwoma wolnymi palcami – bo wszystko było obandażowane – gniotłem, tak gryzły. Ale uratowały.
Uderzyła „krowa”. Moje szczęście i żony, bo by nie miała męża, że pocisk uderzył w salę obok, nie w tę, w której leżałem. To były spore sale. Na moich oczach – tylko wybuch, który poprzez okno czy jakoś inaczej wpadł do tamtej sali. Wszyscy ci, co tam leżeli, zginęli bez wyjątku. Podmuch wyrwał drzwi i stąd widziałem morze ognia. Mimo że uważałem, że nie mogę chodzić, to z łóżka się zwlokłem. A przedtem jeszcze siostry chodziły, odbierały nam legitymacje, ponieważ była obawa, że Niemcy zajmą ten teren, więc mamy udawać cywilów, że jesteśmy ofiarami cywilnymi. Odbierały nam legitymacje, które nam wydano.
Trzymając się poręczy (bo nogę miałem w szynie, całą obandażowaną, była nieruchoma podobnie jak obydwie ręce), poprzez turlających się ludzi, którzy nie mogli chodzić, w morzu ognia, bo na moich oczach ogień ogarniał wszystko, udało mi się skuśtykać na dół do ogrodu szpitala. Tam zgromadziła się pewna liczba ludności. Tam jeszcze byli nasi chłopcy, bronili tego, ale później odeszli. Wiem, że pod wieczór odeszli, zostawili ten teren, bo już Niemcy napierali. Później, za jakiś czas przyszli Niemcy. Cały czas powtarzam, może mylnie, że moje szczęście było, że przyszli esesowcy – Węgrzy, bo oni zamiast strzelać do leżących na trawie ludzi, to rozdawali nam „cwibaczki”, żołnierskie herbatniki i kostki cukru. To pamiętam, Węgrzy nam to rozdawali. Obawiam się, że esesowcy Niemcy by chyba tego nie robili. Nie wiem skąd, ale była mowa, że to są na szczęście Węgrzy. Ale ich zabrali i my, ta czereda ludzi, oczywiście pod opieką lekarzy, przenocowaliśmy w popalonych zabudowaniach. Tam też przecież byli uratowani lekarze i jacyś cywile, którzy nie byli ani rannymi, ani żołnierzami, tylko po prostu tam się znaleźli.
Później, na drugi dzień przyszli Niemcy. Nie wiem, czy mordowali, tego nie mogę powiedzieć, bo nie widziałem. Natomiast kazali: „Wszyscy, co mogą chodzić, niech wychodzą, co nie mogą chodzić, niech zostaną”. Edek, który nie miał ręki, mówi: „Grzechu, chodź!”. Nie zawsze na mnie mówili z pseudonimu, tylko wiedzieli, że ja mam na drugie imię Grzesiek. A mnie się nie chciało, jak mówią, żeby zostać, bo zabiorą, wywiozą. Myślę, że on może w jakiś sposób nawet i przyczynił się, że uratował mi życie, bo wywlókł mnie z tych popalonych pomieszczeń. Później – nie będę twierdził, że to Niemcy zrobili, bo nie widziałem – słyszałem strzały i chodziła fama, że tych, co nie mogli się ruszać, podobijali po prostu. Ponieważ nie widziałem tego, to trudno mi [potwierdzić], ale przypuszczam, że może tak zrobili.
Później nas pędzono na bruku ulicy Czerwonego Krzyża, później Wybrzeżem Kościuszkowskim do ulicy naprzeciw Mickiewicza, ulica co w dół schodzi, z dołu od Wisły idzie pod górę i wylot ma koło pomnika, koło resursy kupieckiej. Chyba Bednarska. Pod górę nas popędzili. Na górze, koło pomnika, stał, pamiętam, rozkraczony chyba oficer, nie wiem. Kolumna [szła], a on:
Links! Rechts! Rechts! Links! Rechts! Niby się tym kierował, że kto może chodzić, to na lewą czy na prawą, już nie pamiętam, a kto nie może – na drugą stronę. Jako że wisiałem na szyli dużo niższego ode mnie podobno lekarza, który mnie wlókł po Wybrzeżu, bo przecież noga była bezwładna, to łaskawie zaliczyli mnie do poturbowanych. A Edek, który miał tylko kikut, tak jakoś udało mu się, że też za mną, na stronę tych, co nie mogą chodzić. Tych, co mogą chodzić, już nie wiem, co się z nimi stało, gdzie ich zapędzili. Natomiast muszę powiedzieć jedną rzecz. Najpiękniejszy napój w życiu piłem wtedy, jak kolumna dotarła do kościoła wizytek. Tam jest kościół wizytek, były siostry i z jakichś ziół czy z czegoś, nie wiem, gotowały jakiś napar i po kubeczku rozdawały każdemu. Te kilka dni, nie wiem w sumie, ile po szpitalach się tułałem, cztery może dni czy pięć, nie umiem powiedzieć. W każdym razie dostałem po tym okresie do napicia się odrobinę tego naparu, na który pewnie dzisiaj bym się skrzywił. To było coś cudownego, tak pyszny napój.
Tam, to już muszę powiedzieć, że Niemcy zachowali się grzecznie. Mimo że Niemcy, ale grzecznie się zachowali… Podjechały niemieckie autobusy Czerwonego Krzyża i powsadzali wszystkich niemogących chodzić. A ten mój kolega [Edek]…Wiadomo, jak to Polacy: nie załatwi się niczego normalnie. Do dzisiaj tak psim swędem coś się załatwia. Mimo że mógł chodzić – bo mieli popędzić pieszo tych, co mają zdrowe nogi – tak przy mnie coś udawał, że udało mu się pojechać razem. Wywieźli nas na Dworzec Zachodni. Wtedy do Dworca Zachodniego kursowała kolej elektryczna, która do dzisiaj jeździ aż do Skierniewic czy gdzieś. Tam nas powtykano do wagonów, oczywiści [też] ci, co się nami opiekowali. Zauważyłem, że jak pociąg później jechał, chyba we Włochach się zatrzymał na chwilę, to na peronie czekali tak zwani okopiarze. To byli ludzie z okolic Warszawy, którzy przymusowo mieli się stawić na kopanie okopów przed ruskimi. One się do niczego nie przydały, ale kopali. Tam spotkałem znajomych z Pruszkowa, gdzie mieszkałem. Nawet chyba [był tam] jakiś kolega. Później doniósł do mojej mamy, do sióstr, że jadę do Milanówka.
Wyrzucili nas W Milanówku. Tutaj muszę powiedzieć, że Niemcy zachowali się grzecznie, bo wyrzucili na peronie i nie zajmowali się tymi ludźmi. Była organizowana opieka okoliczna. Najpierw trafiłem do jednego szpitala, później do drugiego szpitala, trafiłem do Brwinowa, bliżej Pruszkowa. W Brwinowie mieszkała świeżo zamężna moja siostra z mężem, który wrócił z Powstania lekko ranny i właśnie brali ślub w tym czasie, jak tam leżałem. Leżałem w Brwinowie i chyba to mógł być listopad, jak na tyle mnie już podleczono, że zabrano do domu.
Dla urozmaicenia: mam dokument, który ma w tej chwili sześćdziesiąt pięć lat, a powstał gdzieś w grudniu, w listopadzie 1944 roku, kiedy leżałem w łóżku i miałem ręce obandażowane. Nie bardzo mogłem rysować, ale kiedyś, nie chwaląc się, miałem piątkę z rysunków w szkole. I to są scenki, które leżąc… [Prezentacja rysunków]. Palec był sztywnawy wtedy, nie bardzo mogłem rysować, ale parę scenek, niezwiązanych z bojem, tylko z życia powstańczego…
- Był pan w szpitalu praktycznie do końca Powstania. Co się działo później? Pamięta pan, jak wyzwolono Warszawę, pamięta pan oddziały radzieckie?
Zaraz opowiem. Jak już mogłem chodzić o lasce, to co było robić wtedy? Chodziłem do panienki, do której byłem przypisany, że jestem jej kawalerem. Jeszcze żony nie znałem. Też Jadwiga. Kiedyś wracając o lasce, to był chyba 14 czy 15 stycznia 1945 roku…Idą żandarmi i:
Komm, komm! Pokazuję, że ja kulawy. Nic, prowadzą mnie. Ludzie na ulicy zobaczyli i donieśli mojej siostrze. Moja najstarsza siostra pracowała w Komunalnej Kasie Oszczędności. Była taka bankowa instytucja przed wojną, utrzymana w czasie okupacji. A gdzie mnie prowadzili? Do obozu przejściowego, przez który przechodzili warszawiacy w Pruszkowie, na warsztatach kolejowych. Tam już warszawiaków nie było, ale obóz był. Łapali ludzi i wsadzali do obozu, niby do kopania okopów. Mimo że ja z laską, ale oni, że do kopania okopów. Zaprowadzili mnie tam. Ale w tym czasie, jak mnie prowadzili, to siostra już się dowiedziała od ludzi i zaczęła działać. A po drodze do obozu – idzie mój kolega Edek, ten bez ręki. Chyba nawet wyższy ode mnie był, postawne chłopisko w palcie, tylko ręki nie ma. Niemcy jak zobaczyli, że taki dorodny chłop, to dawaj go. Wysunął im, że nie ma ręki, to Niemiec machnął ręką, bo już wtedy nie byli tacy ostrzy.
Zapędzili mnie do obozu. Tam siostra skomunikowała się z lekarką, która badała przyjmowanych do obozu i ona mi wystawiła zaświadczenie. Nie wiem, co tam napisała, w każdym razie zakwalifikowano mnie… Niemcy wtedy już nie byli tacy ostrzy, już czuli pismo nosem i myśleli o tym, jak się ratować. A ja już z kimś tam się skumałem i mieliśmy uciekać kanałem, gdzie doprowadzano ogrzewanie do hal. Ale nie było potrzebne, sami Niemcy mnie zwolnili.
Wróciłem do domu i nastąpił 17 stycznia. Wtedy wysadzili elektrownię w Pruszkowie i w związku z tym cała okolica była ciemna. Do ostatnich dni Niemców było światło w okolicy, w Pruszkowie. Zresztą musieli mieć też dla siebie. Następnego dnia: „Hurra” – przyjechała [odsiecz]. Pamiętam, koło bramy fabryki przyjechał czołg, to byli Polacy, polscy żołnierze w czołgu. Jeden czy dwa [czołgi], już nie pamiętam. Ludność oczywiście: wiwat. Przedtem został rozbity magazyn spółdzielni rolniczej, gdzie była też wódka, więc ludzie mieli czym ugościć żołnierzy z tej rozkradzionej wódki. I tak się skończyła moja epopeja.
20 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski